Byłem pracownikiem ITME (7)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 128
Dotąd napisałem już sześć odcinków „Byłem pracownikiem ITME” (ostatni, szósty, Byłem pracownikiem ITME (Requiescat In Pace) ukazał się w SN 6-7/22 – red.). Nie mogę, jak widać, zakończyć i zabieram się za odcinek siódmy, mimo że ITME już dawno nie ma. Obawiam się, że to raczej „życie” dopisuje coraz dalsze odcinki, a ja co najwyżej je rejestruję.
Dwa zdarzenia spowodowały, że teraz znów powracam do tej tematyki. Pierwsze, to o ile pamiętam 18 kwietnia br. w audycji „W punkt” tv Republika wystąpił p. Janusz Piechociński. Ze swadą i standardowym (a obecnie tak modnym) uśmiechem na ustach grzmiał o konieczności ścigania tych, którzy dopuścili się niegospodarności i spowodowali, albo dopuścili do powstania w gospodarce jakichkolwiek strat.
Drugie, to treść hasła w Google odnosząca się do adresu byłego ITME, czyli „Wólczyńska 133”. Nie ma w nim już słowa o ITME, jest to dziś bowiem tylko adres budowanych apartamentowców reklamowanych z uwagi na wyjątkowo korzystne położenie, w pobliżu stacji metra, itp. Zdarzenie drugie niestety przewidziałem, co nie było znowu takie trudne. Wiadomo, że zawsze chodzi o pieniądze, a na Wólczyńskiej w Warszawie są cenne budowlane tereny, na których można dobrze zarobić.
Jeżeli chodzi o p. Janusza Piechocińskiego, to pragnę powrócić do odcinka czwartego –(Byłem pracownikiem ITME (4) – SN 5/21) - moich wspomnień o pracy w ITME i przypomnieć, że w roku 2014 był Pan, Panie Januszu, ministrem gospodarki i wicepremierem, a Instytut (ITME) bezpośrednio Panu podlegał. To wtedy nie zatwierdził Pan dokonanego już wyboru dr. Zygmunta Łuczyńskiego na kolejną kadencję dyrektora instytutu i z naruszeniem obowiązującego wtedy prawa zarządził przeprowadzenie ponownego konkursu na wybór dyrektora. Tym razem wygrał go już przysłany przez Pana inny kandydat. To wtedy rozpoczęła się karuzela kilku kolejnych niekompetentnych osób na stanowisku dyrektora tego instytutu. W kolejnych odcinkach „Byłem pracownikiem ITME” są oni przywoływani i opisane są straty, jakie poczynili. Do tych opisów kieruję ewentualnych zainteresowanych.
Znaczenie ITME
W dziedzinie technologii materiałów dla elektroniki i optoelektroniki (główny zakres zainteresowań ITME) niełatwo o sukcesy. Tak jest na całym świecie. Do wytworzenia materiałów, a z nich elementów i urządzeń o parametrach porównywalnych z najlepszymi, potrzebne są nie tylko bardzo drogie i czasem trudno dostępne urządzenia, ale także kompetentna, latami zdobywająca umiejętności i doświadczenie ich obsługa. Wcale niełatwo jednocześnie spełnić te dwa warunki. Jeżeli tak się zdarzy, jest szansa, że uda się osiągnąć powtarzalny, dobrej jakości końcowy produkt. Na dodatek taki produkt przeważnie jest kosztowny, wymaga stosunkowo dużych nakładów pieniężnych, ale i jego cena rynkowa jest odpowiednia. Nie do przecenienia są takie zdarzenia i trzeba umieć je docenić.
Jak to było w ITME? Spokojna i stosunkowo długa merytoryczna działalność za czasów kierowania instytutem przez odpowiedzialnych i kompetentnych dyrektorów prof. Wiesława Marciniaka i dr. Zygmunta Łuczyńskiego zaowocowała tym, że wiele zakładów naukowych instytutu wyposażono w dobrej jakości aparaturę technologiczną (zdobyto na nie środki), dzięki której otrzymano niezłe rezultaty w tworzonych materiałach i podzespołach. Było tak w przypadku niektórych kryształów (o specyficznych parametrach krzem – sprzedawany między innymi do USA, domieszkowany neodymem granat itrowo aluminiowy - Nd:YAG, fosforek indu - InP, półprzewodniki szeroko-przerwowe: azotek galu - GaN i węglik krzemu - SiC oraz grafen). Ten ostatni zrobił wyjątkową, choć moim zdaniem nie w pełni zasłużoną karierę po wyróżnieniu jego odkrywców i badaczy Nagrodą Nobla. Prace te opisałem wcześniej, tu je jedynie wymieniam.
Szczególną uwagę chcę zwrócić na inne technologie i osiągnięte w ich zakresie kompetencje. Chodzi mi o niezbędne technologie przy wytwarzaniu półprzewodnikowych struktur elektronicznych i półprzewodnikowych urządzeń optoelektronicznych.
Do tych technologii należy zaliczyć techniki epitaksji oraz wycinanie i ewentualnie reprodukcję zaprojektowanych struktur (np. tranzystorów lub układów scalonych, diod elektroluminescencyjnych - LED lub diod laserowych - DL).
W tej kwestii, moim zdaniem, pierwszą lokatę winienem oddać dr. Andrzejowi Kowalikowi i jego elektronolitografom. Pierwsze stosunkowo proste urządzenie (ZBA produkcji NRD z lat 80.) p. A. Kowalik przejął praktycznie bezpłatnie z WAT. W WAT mogło ono być co najwyżej demonstrowane studentom. W ITME zostało prawidłowo i zgodnie z wymogami zainstalowane (siedmiometrowy fundament) i zaistniało jako ważne i często wykorzystywane urządzenie technologiczne. To dlatego zostało z WAT przejęte.
Elektronolitograf ZBA ciągle modernizowany (np. wyposażany w odpowiednie komputery) przetrwał w ITME do 2013 r. tzn. do czasu zakupu nowego urządzenia produkcji amerykańsko – niemieckiej firmy VISTEC. Jak łatwo stwierdzić, p. dr A. Kowalik nieprzerwanie pracował na urządzeniu ZBA przez blisko 30 lat. W tym czasie potrafił poznać wszelkie jego możliwości i osiągać wyniki, o których inni nawet nie mogli marzyć. Z drugiej strony, poznał także wszystkie jego ograniczenia i zdawał sobie sprawę z tego, czego na nim osiągnąć nie może. Technika elektronolitografii bowiem nie stała w miejscu. Potrzeby elektroniki scalonej na coraz krótsze zakresy fal elektromagnetycznych i półprzewodnikowej optoelektroniki wymuszały osiąganie coraz lepszych parametrów tych urządzeń.
Kontakty p. dr. Kowalika z firmą VISTEC spowodowały, że nowe urządzenie budowane na potrzeby ITME miało parametry doświadczalne przekraczające stosowane w urządzeniach wytwarzanych seryjnie. Dotyczyło to między innymi „wyostrzenia” profilu wiązki elektronów w stosunku do powszechnie stosowanego profilu gaussowskiego. Nic dziwnego, że warunki instalacyjne urządzenia były wyjątkowo restrykcyjne. Ponadto między dyrekcją firmy i dr. A. Kowalikiem została zawarta niepisana umowa o informowaniu ich o osiąganiu ekstremalnych rezultatów w budowanych przez niego elementach i urządzeniach.
Sto milionów w błoto
Dlaczego o tym piszę? Elektronolitograf VISTEC kosztował 8 mln euro, a przygotowanie całej infrastruktury do jego instalacji było także kosztowne. W sumie wartość zainstalowanego urządzenia grubo przekraczała wartość 100 mln. zł. Urządzenia tego nie można zdemontować i przenieść. Jeżeli budowane są w tym miejscu apartamentowce, to urządzenie to zostanie złomowane. Nie tylko to. Złomowane będą też tam zainstalowane urządzenia MOCVD do epitaksji. Z pewnością jest ich ok. dziesięciu, a każde kosztowało przeszło 1 mln. zł nie licząc instalacji i kosztu infrastruktury. Nie chodzi jednak wyłącznie o pieniądze. Tam złomowany zostanie życiowy dorobek i starania p. dr. Andrzeja Kowalika i innych. Używam jego nazwiska przykładowo. Takich nazwisk mógłbym w tym miejscu przytoczyć co najmniej kilka. Tam, także złomowane zostaną marzenia o polskiej półprzewodnikowej elektronice i optoelektronice.
Skąd o tym wiem? Nie tylko dlatego, że zgodnie z tytułem tego artykułu tam pracowałem. Był w historii ITME taki moment, gdy dyrektor Departamentu Innowacji ARP (Agencji Rozwoju Przemysłu) Romuald Zadrożny ogłosił konkurs (2014 r.) na budowę mikrofalowego tranzystora na zakres długości fal 3 cm (9 GHz). Zespół pracowników ITME dr inż. Lech Dobrzański, dr inż. Włodzimierz Strupiński i dr inż. Andrzej Kowalik wyposażeni w stosowną aparaturę wzięli udział w konkursie i nie tylko pokazali możliwość wykonania tranzystora na ten zakres częstotliwości, ale także układów scalonych. Zadanie to było więc w zasięgu możliwości polskich specjalistów dysponujących istniejącymi wówczas urządzeniami technicznymi.
Pomiary parametrów zbudowanych elementów prowadzone były tzw. metodą ostrzową, bez ich wycinania. Możliwości naszych urządzeń były jednak znacznie większe.
Za pomocą elektronolitografu VISTEC można było reprodukować zaprojektowane struktury na płytkach 2- lub 4- calowych, uzyskując w trakcie jednego procesu technologicznego tysiące elementów.
W sprzedaży (USA) dostępne były ceramiczne obudowy (zakupiono ich 100 sztuk), w których można było montować wykonywane struktury. Zamierzano wtedy w ITME ręcznie zmontować partię kilkudziesięciu tranzystorów i przekazać je do PIT Radwar do badań aplikacyjnych. Pozytywny wynik takiego testu mógłby stanowić przesłankę dla podjęcia w warunkach instytutowych małoseryjnej produkcji tranzystorów. Możliwa była produkcja na poziomie 100 tys. tranzystorów rocznie, co początkowo zapewne zabezpieczałoby krajowe zapotrzebowanie.
Pozostanie tajemnicą, dlaczego prace te nie miały ciągu dalszego, a ludzie z tym zagadnieniem związani (dyr. R. Zadrożny i dr inż. Zygmunt Łuczyński – dyr. ITME) stracili zatrudnienie.
Brak zgody dla dr. inż. Z. Łuczyńskiego na przedłużenie kadencji dyrektora ITME miało jeszcze głębsze konsekwencje. Doprowadziło praktycznie do likwidacji Instytutu. O tym też już napisałem w poprzednich odcinkach „Byłem pracownikiem ITME”*.
A może komisja śledcza?
Obecnie stało się modne powoływanie sejmowych komisji śledczych. Powołana została takowa np. do prześledzenia, w jaki sposób powstały straty podobno ok. 70 mln. zł związane z nieodbytymi w wyznaczonym terminie wyborami prezydenckimi.
Idąc tym śladem można w sprawie nominacji dyrektorskich i ich skutków w instytutach badawczych powoływać identyczne sejmowe komisje śledcze. Komisja w sprawie nominacji dyrektora ITME miałaby do czynienia z nieporównanie większymi stratami niż ta, zajmująca się nieodbytymi w terminie wyborami Prezydenta RP. Śmiem twierdzić na dodatek, że decyzja o braku zgody dla dyrektora ITME była niezwykle słabo uzasadniona.
Spróbujmy zapytać byłego ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego, czym uzasadniał zastąpienie Zygmunta Łuczyńskiego przez Ireneusza Marciniaka. Mnie, mimo najlepszych chęci, nic rozsądnego do głowy nie przychodzi. To, że się z pewnością znali nie może być miarodajnym powodem jego nominacji. Na dodatek prawie jestem pewny, że minister nie przepytał przyszłego dyrektora, z jakimi urządzeniami technologicznymi będzie miał do czynienia i czy wie co z nimi zrobi? A czy on sam wiedział? Z podobnego rodzaju pytaniami nie możemy iść za daleko. Jako przełożony dyrektora instytutu powinien orientować się w możliwościach instytutu i jego zaplecza technicznego oraz przeprowadzić stosowną rozmowę z nowo mianowanym dyrektorem. Tak uważam i od tego nie odstąpię. Każde odstępstwo zmuszony jestem uznać za patologię, która winna być ścigana przez komisję śledczą.
Byłoby naprawdę nieźle taką komisję powołać. Wtedy przed jej oblicze można by zaprosić także wicepremiera w rządzie PiS Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego Pana Jarosława Gowina. Dałem się zwieść zapowiedzi o reorganizacji przez min. J. Gowina instytutów badawczych. Może nie tyle dałem się zwieść, ile chciałem dać się zwieść po przeczytaniu informacji, że przy Centrum Sieci Badawczej Łukasiewicz powstaje Rada złożona z wiceministrów ważniejszych resortów, w tym głównie resortów związanych z gospodarką. Rada miała wyznaczać główne kierunki działalności Instytutów Sieci zgodnie z potrzebami resortów.
Chciałem w to uwierzyć. Chciałem zobaczyć te kierunki badań potrzebne resortom. Nie wątpię, że takowe istnieją i wiele z nich mogło być zrealizowane. Przecież instytutów badawczych było wiele i pracowało w nich liczne grono pracowników. Nie musieliby wtedy wymyślać dla siebie tematyki podejmowanych zadań, a takowe otrzymywać łącznie z ich zakresem. Przede wszystkim jednak zadania te byłyby potrzebne innym, byłyby one konkretnie rozliczane i wykorzystywane. Dla mnie też wyglądało to rozsądnie.
Może podobnie myślał min. J. Gowin? Jeżeli tak, to Sieć Badawcza Łukasiewicz pod kierownictwem kiedyś najbliższego współpracownika Pana Ministra Gowina, Piotra Dardzińskiego jest od realizacji tych zamierzeń daleka.
Dałem się zwieść tej wizji. Niestety nie zauważyłem później, by kiedykolwiek generowana była potrzebna dla resortów tematyka badań dla poszczególnych instytutów, za to dały o sobie znać inne, mniej korzystne dla Sieci zapisy prawne przy jej tworzeniu. Jako przykład można podać znaczące ograniczanie tematyki instytutów przy ich przekształcaniu, np. łączeniu. Powstały z połączenia ITE i ITME Łukasiewicz IMiF (Instytut Mikroelektroniki i Fotoniki) praktycznie przestał zajmować się materiałami dla tych dziedzin. To wielka strata nie tylko dla nich, także dla gospodarki i kraju. Dlaczego tak się stało? Przekształcenia instytutów badawczych stały się zagadnieniem wewnętrznym powstałej Sieci. Zabrakło szerszego forum dyskusyjnego nad ogólnymi potrzebami (gospodarki, nauki, przemysłu). Uwidoczniły się partykularne punkty widzenia ludzi dalekich od odpowiedzialności za wspomniany powyżej szerszy ogląd. To ten partykularny punkt widzenia jest, jak sądzę, główną przyczyną powstałych w byłym ITME strat aparaturowych i nie tylko.
W rezultacie Instytuty Badawcze nie zyskały w wyniku połączenia ich w Sieć Łukasiewicz. Wystarczy prześledzić ich awans naukowy w bazie danych Scopus.
Zajmowane miejsca w latach 2020 – 2022 w tym rankingu IMiF Łukasiewicz i instytutów składowych (ITE I ITME) pokazałem w części szóstej „Byłem pracownikiem ITME. Requiescat in pace”(30.05.22). Do tej pory (mamy rok 2024) nic się w tej sprawie nie zmieniło. IMiF Łukasiewicz jak dotąd nawet nie zakwalifikował się do oceny.
Nie wiem jak inne instytuty Sieci Łukasiewicz mieszczą się w rankingu Scopus. Jeżeli z nimi jest podobnie, widzę dla Pana ministra J. Gowina wyższy rodzaj (stopień) odpowiedzialności niż sejmowa komisja śledcza. Za swoją reformę instytutów badawczych winien stanąć przed Trybunałem Stanu.
MON daje nadzieję
Było jeszcze jedno zdarzenie, które zdawało się czynić nadzieję na odmianę apokalipsy związanej ze stratami bazy technologicznej w ITME. Było to wystąpienie Ministra Obrony Narodowej do Sieci Łukasiewicz z listem intencyjnym, w którym MON zgłosił zainteresowanie uczestnictwa Centrum Łukasiewicz w wielu opracowaniach przydatnych w wojsku. Wymienione w nim zostało między innymi opracowaniu tranzystora mikrofalowego dla radiolokatorów i teletransmisji mikrofalowej.
W Wojskowej Akademii Technicznej odbyło się ponadto Forum Innowacyjności Sił Zbrojnych – B+R+Armia, na którym sformułowano podstawowe wymogi na sprzęt i technologie potrzebne dla naszej armii. To naprawdę wyglądało poważnie. Znów uwierzyłem. Mieliśmy nadzieję (mówię to także w imieniu byłego dyrektora ITME – dr. Zygmunta Łuczyńskiego, z którym wymieniłem poglądy), że tym razem chodzi o poważną akcję ożywienia tej problematyki. Nie przypuszczałem, że można podpisać umowy z najważniejszymi instytucjami w państwie i nic nie robić. Oczekiwaliśmy zatem zwrotu w przygotowaniu aparatury niezbędnej do tych prac, ale przede wszystkim aktywizację ludzi, którzy już wcześniej wykazali się umiejętnością opracowań w tym względzie.
O dziwo, nic takiego nie następowało. Wszystko pozostawało po staremu. Wspomnę tylko, że jedyny specjalista zdolny do wykorzystania elektronolitografu VISTEC do tego celu, dr A. Kowalik spokojnie przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
To wtedy, jak się wyraziłem w części szóstej serii artykułów „Byłem pracownikiem ITME” postanowiliśmy uczynić desperackie kroki i 2 listopada 2021 napisaliśmy pisma do decydujących w tych sprawach osób: Jarosława Kaczyńskiego i ministra ON Mariusza Błaszczaka.
Merytorycznej odpowiedzi na obydwa pisma (22 lutego 2022) udzielił nam Sekretarza Stanu w MON Marcin Ociepa. List jest wyjątkowo obszerny. Zdaje się, że p. minister M. Ociepa chciał mnie przekonać o wyjątkowo głębokim przemyśleniu odpowiedzi.
Składa się ona jakby z trzech części. W pierwszej p. minister M. Ociepa powiadamia mnie, o misji jaką spełnia Sieć Badawcza Łukasiewicz i do niej przekonuje. Nie wiem, w jakiej relacji są względem siebie panowie J. Gowin i M. Ociepa, ale z tego co pozostało po Sieci Łukasiewicz widać, że nie wytrzymała ona próby czasu. Mimo zapewnień obydwu panów, Sieć Łukasiewicz nie zapewniła rozwoju instytutom badawczym poprzez planowane i skoordynowane prowadzenie w nich badań. Przynajmniej nie widać tego po pierwszych czterech latach ich przynależności do tej organizacji i miejsc zajmowanych w rankingu Scopus.
W części drugiej odpowiedzi p. minister M. Ociepa informuje mnie o własnościach elektronolitografu VISTEC i zapewnia o niemożności jego przenoszenia. Niepotrzebnie, jestem tego samego zdania i mógłbym jeszcze do jego argumentów dodać inne powody.
Część trzecią i najważniejszą p. minister poświęca konsultacjom z jednostkami badawczymi podległymi MON, kto ewentualnie na to urządzenie by reflektował. Okazuje się, że nikt. W tym momencie Pan minister zapomniał o liście intencyjnym, tranzystorach mikrofalowych, półprzewodnikach wysoko przerwowych dla elektroniki wysokonapięciowej odpornej na podwyższone temperatury, laserowych diodach półprzewodnikowych i co ważniejsze o Forum Innowacyjności Sił Zbrojnych – B+R+Armia w WAT, na którym wygłosił pogląd, iż „rozwój technologii kluczowych i przyszłościowych dla Wojska Polskiego jest priorytetem działania resortu”.
To dla tych „kluczowych i przyszłościowych dla wojska technologii” nie mógł Pan min. Ociepa znaleźć obecnie w MON miejsca. Gratulacje.
Arogancja urzędnicza
Jest jeszcze część czwarta w piśmie p. ministra M. Ociepy. Nie patrząc na mój wiek (90) i emeryturę, chyba przesadził, posądzając mnie o chęć zabierania czegokolwiek Sieci Łukasiewicz. Nie będę wdawał się w dyskusję z tym obrażającym mnie posądzeniem. Może jako odpowiedź przytoczę zdanie z pisma, jakie napisałem (z Z. Łukaszewskim) 2.11.21 do ministra ON M. Błaszczaka:
„Szanowny Panie Ministrze, naszym zdaniem dla osiągnięcia celów, jakie Panowie stawiają przed armią w projekcie ustawy o obronie ojczyzny i przed instytucjami naukowymi przez wspomniane forum innowacyjności sił zbrojnych, niezbędne jest przejęcie przez resort MON aparatury technologicznej zgromadzonej na terenie byłego ITME. Jest to celowe i pilne, gdyż wymaga ona bardzo skomplikowanej infrastruktury oraz kompetentnej obsługi. Dalsze trwanie obecnego stanu grozi bezpowrotną utratą tych niezwykle wartościowych urządzeń”.
Jak widać, chcieliśmy ratować niezwykle przydatną dla MON aparaturę technologiczną, której w Sieci Łukasiewicz z braku właściwej eksploatacji groziło zniszczenie. Obawiam się, że dziś nie ma już czego ratować. Aparatura ta prawdopodobnie nie jest już możliwa do użytku, a także nie ma jej kto użytkować. Zostanie rozebrana i złomowana razem z budynkiem, w którym jest zainstalowana. Ciekawy jestem, czy kiedykolwiek p. M. Ociepa pofatygował się, by zobaczyć, jak wyglądał elektronolitograf. Gdyby doszło do powołania w tej sprawie komisji śledczej chętnie bym wysłuchał zwierzeń min. M. Ociepy o postępach prac nad mikrofalowymi tranzystorami. Zainteresowanie się realizacją prac w ramach listu intencyjnego chyba leży w obowiązkach stron. Mam wrażenie, że podpisanie listu intencyjnego było jedynym aktem, który się odbył. Niestety.
Czytający ten tekst zapewne zadadzą mi pytanie, czego się spodziewałem, czego - pisząc te listy - oczekiwałem? To dobre pytanie. Chciałem, by uwierzono w moje słowa. Pisałem wyraźnie, że zależy mi na ratowaniu urządzeń technologicznych zgromadzonych w byłym ITME. Oczekiwałem zainteresowania się problemem i sprawdzenia tego, o czym pisałem. Zaproszenia ludzi znających zagadnienie i sprawdzenia, ile w tych pismach jest prawdy. Nawet nie oczekiwałem zaproszenia mnie na rozmowę, lecz z pewnością autorów, którzy wcześniej opracowali tranzystory i ten fakt opublikowali. Panów doktorów Lecha Dobrzańskiego, Włodzimierza, Strupińskiego i Andrzeja Kowalika. Oczekiwałem, że w wyniku tych rozmów zostanie podjęta decyzja o dalszych losach aparatury technologicznej byłego ITME. Może rzeczywiście pozostanie w IMiF Łukasiewicz, lecz rozpoczną się tam poważne prace dla wojska? Może co innego, ale konkretnego.
W rzeczywistości nie stało się nic.
Pisma o treści takiej, jakie otrzymałem od min. M. Ociepy nie spodziewałem się. Potraktował mnie jak jednego z politycznych przeciwników. Niesłusznie. Nie byłem nim i nie jestem. Więcej - uważam, że działania władz: prezydenta i rządu Morawieckiego w zakresie obronności kraju były jak najbardziej słuszne. Co najwyżej może spóźnione, ale to wina decyzji wcześniejszych, gdy nasza armia stawała się zawodowa, a jej liczebność istotnie zmniejszona. Nie taką armię powinien mieć nasz kraj. Dobrze, że zaczęło się zmieniać. Oby tak dalej.
Powracając do odpowiedzi min. M. Ociepy na moje pismo, to bardzo źle zostały ocenione moje intencje. Nikt nie chciał też tych intencji poznać. To świadczy, że min. M. Ociepa psychologiem jest miernym. To nie najgorsza ocena tego zdarzenia. W przypadku przeciwnym, gdyby świadomie zaniechano ochrony tych urządzeń technologicznych, musiałbym tu napisać, że p. M. Ociepa nie nadaje się na stanowisko, które przyszło mu piastować.
Appendix
Pod hasłem w Google „Wólczyńska 133” istnieje zapowiedź budowy apartamentowców. Zasadniczym pytaniem jest, kto jest właścicielem terenu, na którym apartamentowce są budowane. Kto zgarnie niezłą kasę, którą jest on wart. Podejrzewałem o to nowopowstały IMIF Łukasiewicz lub może Sieć Łukasiewicz. Dziwnym trafem można spotkać się także z nazwą Cemat 70, którego dawno nie ma. W takim razie IMiF Łukasiewicz może być jedynie właścicielem części tego terenu, a kto większej pozostałej jego części? To chyba wrażliwy temat. Pamiętam, kiedyś premier Morawiecki uzasadnił brakiem terenów niewywiązanie się z zapowiedzianego rozwoju budownictwa mieszkaniowego. Jak to się stało, że kiedyś użytkownicy terenów skarbu państwa, na których znajdowały się ich urzędy czy przedsiębiorstwa stali się do tego stopnia ich właścicielami, że mogli je np. sprzedać.
Pisałem już kiedyś, że sąsiedzi WAT, Instytut Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy hojnie wyposażony przez min. Kaliskiego w tereny należące wcześniej do wojska (WAT), kolejno je sprzedawali deweloperom i „przejadali”. Nic dziwnego, że później premier rządu uzasadniał niewykonanie rządowego planu budownictwa mieszkaniowego w Warszawie brakiem wolnych terenów pod zabudowę. Dziwny jest ten świat.
Tym razem chyba definitywnie zakończę pisanie kolejnych odcinków „Byłem pracownikiem ITME”. Dokonuje się rzecz, którą niestety przewidziałem. Definitywnie. Elektronolitografu VISTEC nie ma już kto uratować.
Na moim blogu (zdzislawjankiewicz.pl) po publikacji jego części trzeciej (Byłem pracownikiem ITME – RIP cz. 3) 13 listopada 2023 pojawił się wpis osoby o pseudonimie nick następującej treści:
„Elektronolitograf Raith został zakupiony do laboratorium IMiF w Piasecznie, które oddalone jest o ok. 40 kilometrów od ul. Wólczyńskiej i gdzie znajduje się osobna linia technologiczna z osobnym parkiem maszynowym”.
Wpis ten oznacza, że nowy elektronolitograf Raith został zakupiony do IMiF w Piasecznie. Wydaliśmy znów przeszło milion euro – stać nas. Nie będę dyskutował nad potrzebami „linii technologicznej z osobnym parkiem maszynowym”, chociaż są tacy, którzy przekonują mnie, że prościutki Elektronolitograf Raith do żadnej współpracy z linią technologiczną nie nadaje się.
Natomiast odległość 40 km przy istniejącej drodze S2 omijającej miasto i praktycznie łączącej Piaseczno z Wólczyńską nie stanowi żadnego problemu. Może, biorąc pod uwagę parametry obydwu elektronolitografów, byłby sens przenieść coś na Wólczyńską z Piaseczna? W każdym razie nie w pełni zostałem wpisem nicka przekonany.
Jedno jest pewne – elektronolitograf VISTEC, jak się wydaje, kończy swój żywot w polskiej technologii półprzewodnikowej, chociaż go na dobre nawet nie rozpoczął.
Zdzisław Jankiewicz
* Jest to siódma część wspomnień prof. Zdzisława Jankiewicza związanych z pracą Autora w ITME, obserwatora przez ostatnich ponad 20 lat wzrostu pozycji naukowej znaczącego dla polskiej nauki i gospodarki instytutu oraz jego niszczenia przez organ założycielski.
Pierwsza część - Byłem pracownikiem ITME (1) - ukazała się w numerze 2/21 SN; druga – Byłem pracownikiem ITME (2) - w numerze 3/21 SN, trzecia - Byłem pracownikiem ITME (3) w numerze 4/21 SN, a czwarta – Byłem pracownikiem ITME (4) - w numerze 5/21 SN, piąta -Byłem pracownikiem ITME (5) – w numerze 6-7/21 SN, szósta - Byłem pracownikiem ITME (Requiescat In Pace) w numerze 6-7/22 SN.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Historia firmy Pfizer Inc.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 407
Studium przypadku w imperium farmaceutycznym i korupcji korporacyjnej
Obszerna historia przemysłu farmaceutycznego pełna jest opowieści i czynów o przygodach, nieszczęściach, czerpaniu zysków, czerpaniu zysków, oszustwach, przekupstwach, fałszywych twierdzeniach, obietnicach mesjanistycznych i zachowaniach przestępczych. Niewielu firmom w historii medycyny poświęcono tyle uwagi, ile firmie Pfizer Inc. przez ostatnie trzy lata kryzysu związanego z koronawirusem.
Dzięki nieustannemu relacjonowaniu w mediach, pośród całego wrzawy i wściekłości, firmie Pfizer udało się uniknąć kontroli swojego wcześniejszego przestępczego postępowania i jest powszechnie przedstawiana w mediach głównego nurtu jako dobroczynne przedsiębiorstwo, którego misją jest szlachetna służba ludzkości.
Aby wyjaśnić sprawę, przystępujemy do wszechstronnej analizy historycznej tej firmy, która od skromnych początków wyrosła na jednego z najbardziej wpływowych gigantów korporacyjnych chodzących po Ziemi.
Historia
Historia firmy Pfizer rozpoczyna się w Nowym Jorku w 1849 r., kiedy para niemieckich imigrantów, kuzyni Charles Pfizer i Charles F. Erhart , otrzymała pożyczkę w wysokości 2500 USD od ojca Charlesa Pfizera na zakup budynku komercyjnego w Williamsburgu na Brooklynie, gdzie mieli rozpocząć wspólne przedsięwzięcie biznesowe w rodzącym się przemyśle chemicznym.
Charles Pfizer był praktykantem farmaceuty w Niemczech i posiadał wykształcenie handlowe jako chemik. Charles Erhart był cukiernikiem.
Pierwotnie nazwana Charles Pfizer and Company, firma początkowo koncentrowała się na produkcji związków chemicznych. Ich pierwszym produktem był środek farmaceutyczny o nazwie Santonin, używany do leczenia chorób pasożytniczych.
Łącząc swoje talenty, kuzyni umieścili swój produkt w smacznych słodyczach, takich jak cukierki do ssania i rożki cukrowe o smaku toffi. Strategia ta okazała się sukcesem, przygotowując grunt pod przyszły rozwój firmy.
Lek Santonin był używany jako środek przeciw robakom aż do lat pięćdziesiątych XX wieku, kiedy to wypadł z łask z powodu zauważonych efektów toksycznych , które stanowiły poważne zagrożenie dla pacjentów.
Pfizer szybko rozszerzył swoją działalność na sferę wysokowartościowych chemikaliów przeznaczonych do komercyjnej sprzedaży hurtowej i detalicznej.
W 1862 roku Pfizer stał się pierwszą amerykańską firmą produkującą w kraju kwas winowy i krem do usuwania kamienia nazębnego.
Wraz z wybuchem wojny secesyjnej pojawiło się ogromne zapotrzebowanie na środki przeciwbólowe i antyseptyczne, co stworzyło „szansę” dla przemysłu farmaceutycznego. Pfizer szybko rozszerzył swoją produkcję zarówno jodu, morfiny, chloroformu, kamfory, jak i rtęci. Do 1868 roku przychody firmy Pfizer podwoiły się, a linia produktów znacznie się powiększyła.
Największy sukces firma osiągnęła w latach osiemdziesiątych XIX wieku wraz z produkcją przemysłowego kwasu cytrynowego, szeroko stosowanego w napojach bezalkoholowych, takich jak Coca-Cola i Dr. Pepper. Stało się to centralnym elementem firmy i napędzało jej rozwój przez dziesięciolecia.
Kolejna szczęśliwa zmiana dla „małej nowojorskiej firmy” nastąpiła w 1919 r., kiedy jej naukowcy jako pierwsi opracowali proces fermentacji w głębokim zbiorniku, którego zasady zostały później zastosowane do produkcji penicyliny.
Ta sprawność w fermentacji i produkcji farmaceutycznej na dużą skalę postawiła firmę Pfizer na czołowej pozycji podczas drugiej wojny światowej, kiedy rząd USA zaapelował do przemysłu farmaceutycznego o wsparcie w produkcji penicyliny na potrzeby działań wojennych.
Współpracując z rządowymi naukowcami, firma Pfizer rozpoczęła masową produkcję penicyliny z wykorzystaniem technologii fermentacji w głębokim zbiorniku, a w 1944 roku jako pierwsza zaczęła masowo produkować penicylinę.
Z chwilą, kiedy zużycie penicyliny i jej cena po drugiej wojnie światowej spadły, firma Pfizer zaczęła szukać bardziej dochodowych antybiotyków. Przejście do komercyjnej produkcji antybiotyków zasygnalizowało zwrot w modelu biznesowym firmy. Jej działalność przeniosła się z produkcji wysokowartościowych chemikaliów do farmaceutyków opartych na badaniach, dając początek nowemu programowi tworzenia leków, który koncentrował się na syntezie in vitro. W 1950 roku firma Pfizer opracowała swój pierwszy zastrzeżony produkt farmaceutyczny, Terramycynę , antybiotyk o szerokim spektrum działania.
Do 1951 roku firma Pfizer założyła biura w Belgii, Brazylii, Kanadzie, Kubie, Anglii, Meksyku, Panamie i Puerto Rico. W miarę jak jej władza i zyski rosły jak grzyby po deszczu, Pfizer powiększał swoje portfolio poprzez różne przejęcia i wejścia w wiele obszarów badań i rozwoju, w tym dział zdrowia zwierząt.
Jednak wraz z rozwojem farmaceutycznego królestwa firmy Pfizer zaczęły pojawiać się pytania dotyczące nieczystych praktyk biznesowych.
Naruszenia
Pomimo przedstawiania siebie jako przestrzegającej prawa korporacji, firmie Pfizer nie są obce kontrowersje i skandale. Już w 1958 roku była jedną z sześciu firm farmaceutycznych oskarżonych przez Federalną Komisję Handlu o zmowy cenowe .
W 1961 roku Departament Sprawiedliwości wniósł oskarżenie o naruszenie prawa antymonopolowego przeciwko firmom Pfizer, American Cyanamid i Bristol-Myers, oskarżając kierownictwo każdej z nich o rażąco wysokie ceny i monopolizację produkcji i dystrybucji leków od 1953 roku.
W 1963 roku FTC orzekła , że oskarżone firmy w swojej skardze z 1958 roku w rzeczywistości manipulowały cenami antybiotyków. FTC zauważyła również, że „nieczyste ręce i zła wiara odegrały główną rolę” w przyznaniu firmie Pfizer patentu na tetracyklinę.
W latach sześćdziesiątych firma Pfizer była najbardziej zdywersyfikowana w swojej historii, a jej zainteresowania sięgały od pigułek, przez perfumy, produkty petrochemiczne, po produkty dla zwierząt.
Przejście firmy w kierunku wprowadzania nowych produktów osiągnęło punkt kulminacyjny wraz z utworzeniem Centralnego Oddziału Badawczego na początku lat siedemdziesiątych. Do tego działu badawczego kierowano pełne 15% przychodów firmy Pfizer.
Skupienie się na innowacjach zaowocowało opracowaniem przez firmę Pfizer przełomowych leków , które są określane jako „leki, które generują co najmniej 1 miliard dolarów dochodu rocznie dla firm farmaceutycznych, które je produkują”.
Chociaż leki te mogą być niezwykle dochodowe dla firm farmaceutycznych, model biznesowy odnoszący sukcesy w branży leków wiąże się z pewnymi długoterminowymi problemami. Oprócz czasu i pieniędzy włożonych w ich rozwój, istnieją wymogi związane z kwestiami patentowymi. Firmy farmaceutyczne postrzegają „okno patentowe” wynoszące 20 lat jako poważne ograniczenie, ponieważ wprowadzenie nowego leku na rynek często zajmuje im całą dekadę, skracając w ten sposób zarówno czas odzyskania jego kosztów, jak i czas czerpania maksymalnych zysków z nowego produktu.
Ze względu na prawa patentowe sukces przebojowych leków jest często krótkotrwały. Poleganie na hitach oznacza również, że jeśli produkt zawiedzie, konsekwencje dla producenta mogą być katastrofalne.
Korzystając z tego modelu biznesowego, trudno więc przecenić potrzebę ciągłego poszukiwania przez firmy farmaceutyczne przełomowych leków. Oczywiście dokładają one wszelkich starań, aby chronić swoją złotą gęś.
Szeregowi hitów firmy Pfizer towarzyszył ogromny wzrost fortuny firmy w połączeniu z szeregiem kontrowersyjnych produktów, przestępstw i wielu grzywien — w tym największej grzywny karnej w historii Stanów Zjednoczonych.
Weźmy na przykład pierwszy przebojowy lek firmy Pfizer, przeciwzapalnyFeldene , który również stał się jednym z pierwszych kontrowersyjnych produktów.
Firma Pfizer złożyła wniosek do FDA dotyczący nowego leku Feldene w marcu 1978 r. I ponownie w maju 1980 r. Wnioski zostały odrzucone z powodu złych protokołów testowych. We wrześniu 1981 roku firma Pfizer ponownie złożyła wniosek do FDA, korzystając ze starych danych.
Wiele pytań dotyczących Feldene, w tym droga podjęta do ostatecznego zatwierdzenia, sprawiły, że był to jeden z najpopularniejszych https://www.projectcensored.org/19-felbene-pfizers-best-selling-deadly-drug/ newsów Project Censored w 2015 roku.
W tej historii Project Censored zauważył:
„Gdy FDA wciąż rozważała wniosek, firma Pfizer sponsorowała przyjęcie na spotkaniu Amerykańskiego Stowarzyszenia Reumatyzmu w Bostonie i pokazała film promujący Feldene, który zdaniem FDA był nielegalny. Niemniej jednak 6 kwietnia 1982 r. FDA zatwierdziła Feldene do użytku w USA”
Firma Pfizer ma długą historię oszustw, korupcji i wykorzystywania dzieci jako królików doświadczalnych
Mimo, że Feldene stał się najbardziej lukratywnym produktem firmy Pfizer, szybko pojawiły się pytania dotyczące leku. Do 1986 roku zwrócono się do FDA o zmianę etykiety leku z powodu poważnych obaw dotyczących jego długiego okresu półtrwania i tendencji do gromadzenia się we krwi.
Organizacja nadzorująca Public Citizen Health Research Group (PCHRG) oskarżyła później producenta, że ten szeroko przepisywany lek na zapalenie stawów stwarza ryzyko krwawienia z przewodu pokarmowego wśród osób starszych.
Powołując się na doniesienia o 2621 zdarzeniach niepożądanych i aż 182 zgonach wśród pacjentów przyjmujących lek, PCHRG zażądał, aby FDA zakazał Feldene pacjentom w wieku 60 lat i starszym, „jako bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia publicznego”.
Dr Sidney Wolfe, dyrektor PCHRG, stwierdził: „Co najmniej 1,75 miliona starszych Amerykanów otrzymujących ten lek jest narażonych na ryzyko wystąpienia zagrażających życiu reakcji żołądkowo-jelitowych”.
Tymczasem Krajowa Rada Seniorów wezwała FDA do całkowitego wycofania leku z rynku. Wolfe z PCHRG zacytował później wewnętrzne dokumenty firmy Pfizer , które wyrażały obawy dotyczące leku. Do 1995 roku wezwał do całkowitego zakazu używania tego narkotyku dla osób w każdym wieku.
To był dopiero początek serii głośnych skandali i problemów prawnych, które zdefiniowały zwyczajowe praktyki firmy Pfizer.
Na przykład, firmę zaczęły nękać doniesienia o poważnych problemach związanych z zastawką serca wyprodukowaną przez oddział firmy Pfizer w Shiley. Ten problem doprowadziłby do zaprzestania produkcji wszystkich modeli wadliwych zaworów do 1986 roku.
Grupa zadaniowa FDA w 1991 roku oskarżyła Shiley o ukrywanie informacji o problemach z bezpieczeństwem przed organami regulacyjnymi w celu uzyskania wstępnej zgody na swoje zawory. Dochodzenie z 7 listopada 1991 r. w The Wall Street Journal wykazało, że Shiley celowo sfałszował dokumentację produkcyjną dotyczącą pęknięć zastawek.
Pęknięcia te miały katastrofalne skutki dla wielu pacjentów. Do 2012 roku zgłoszono, że 663 osoby zmarły w wyniku wadliwych zastawek.
Firma Pfizer ostatecznie zgodziła się zapłacić od 165 do 215 milionów dolarów w ramach rozstrzygnięcia pozwów związanych z zastawką serca Björk-Shiley Convexo-Concave Heart Valve.
Zgodziła się również zapłacić 10,75 miliona dolarów, aby uregulować zarzuty Departamentu Sprawiedliwości USA, że okłamała organy regulacyjne, starając się o zatwierdzenie zaworów.
Parada praktyk korupcyjnych i problemów prawnych, które zaczęły definiować tego farmaceutycznego Lewiatana, właśnie się rozpoczynała. Od tego czasu firma Pfizer była oskarżana i ścigana za szereg nielegalnych czynów, począwszy od ustalania cen, bezpieczeństwa produktów, przekupstwa, skandali reklamowych i marketingowych, aż po łamanie praw człowieka i środowiska.
W 1999 roku Pfizer przyznał się do zarzutów antymonopolowych i zgodził się zapłacić grzywny w łącznej wysokości 20 milionów dolarów. W tej sprawie firma Pfizer została oskarżona o „uczestnictwo w spisku mającym na celu podniesienie i ustalenie cen oraz podział udziałów w rynku w USA dla środka konserwującego żywność o nazwie erytrobinian sodu oraz przydział klientów i terytoriów dla środka aromatyzującego o nazwie maltol”.
W 2000 roku The Washington Post opublikował sześcioczęściowe exposé , w którym oskarżył firmę Pfizer o testowanie niebezpiecznego eksperymentalnego antybiotyku Trovafloxacin (nazwa handlowa Trovan) na dzieciach w Nigerii bez uzyskania odpowiedniej zgody rodziców.
Według analityków z Wall Street, Trovan miał stać się kolejnym przebojem firmy Pfizer, a jeden z nich stwierdził: „Pfizer mógłby zarobić 1 miliard dolarów rocznie, gdyby Trovan uzyskał zgodę na wszystkie potencjalne zastosowania”. Ale kiedy firma nie była w stanie znaleźć wystarczającej liczby pacjentów w Stanach Zjednoczonych, jej badacze udali się na poszukiwanie nowych pacjentów do Kano w Nigerii.
To niezatwierdzone badanie kliniczne na 200 nigeryjskich dzieciach spowodowało śmierć 11 dzieci . Zarzuca się, że później znacznie więcej dzieci cierpiało z powodu „poważnych skutków ubocznych, począwszy od niewydolności narządów, a skończywszy na uszkodzeniu mózgu”.
W 2001 roku Pfizer został pozwany przez 30 nigeryjskich rodzin , które oskarżyły firmę o wykorzystywanie ich dzieci jako „ludzkich królików doświadczalnych”. Rodziny twierdziły, że „firma Pfizer naruszyła Kodeks Norymberski, a także standardy praw człowieka ONZ i inne wytyczne etyczne” oraz twierdziły, że firma Pfizer naraziła dzieci na „okrutne, nieludzkie i poniżające traktowanie”.
Po latach batalii prawnych Pfizer zgodził się w 2009 roku zapłacić 75 milionów dolarów w ramach rozstrzygnięcia niektórych pozwów wniesionych do nigeryjskich sądów.
Trovan nigdy nie stał się hitem, o którym marzyła firma Pfizer. Firma przyznała akcjonariuszom, że „doznała rozczarowania” tym eksperymentalnym lekiem na zapalenie opon mózgowych. Trovan nigdy nie został zatwierdzony do użytku przez dzieci w Stanach Zjednoczonych, więc produkcja została wstrzymana. Unia Europejska zakazała tego w 1999 roku.
Poniżej znajduje się chronologia kolejnych nieszczęść firmy Pfizer.
— W 2002 roku firma Pfizer zgodziła się zapłacić 49 milionów dolarów , aby uregulować zarzuty, że jedna z jej spółek zależnych oszukała federalny program Medicaid, pobierając zawyżone opłaty za swój lek obniżający poziom cholesterolu Lipitor.
— W 2003 roku Pfizer zapłacił 6 milionów dolarów w ramach ugody z 19 stanami, które oskarżyły go o stosowanie wprowadzających w błąd reklam w celu promowania antybiotyku Zithromax (zwanego także Z-Pak), stosowanego przy infekcjach ucha u dzieci. W twierdzeniu zarzucano, że firma Pfizer „zawyżyła korzyści i skuteczność Zithromax w porównaniu z innymi porównywalnymi antybiotykami”.
— W 2004 roku firma Pfizer zgodziła się na ugodę w wysokości 60 milionów dolarów w ramach pozwu zbiorowego wniesionego przez użytkowników leku na cukrzycę opracowanego przez firmę Warner-Lambert, którą firma Pfizer nabyła w 2000 roku. Lek Rezulin został wycofany z rynku po tym, jak wielu pacjentów zmarło z powodu ostrej niewydolność wątroby, która miała być spowodowana przez lek.
— W 2004 roku firma Pfizer zgodziła się wstrzymać reklamy swojego środka przeciwbólowego Celebrex, aw następnym roku przyznała, że badania kliniczne z 1999 roku wykazały, że starsi pacjenci przyjmujący ten lek byli znacznie bardziej narażeni na ryzyko wystąpienia chorób serca.
— W 2004 roku firma Pfizer przyznała się do dwóch przestępstw i zapłaciła 430 milionów dolarów kary za oszukańcze promowanie leku na epilepsję Neurontin do niezatwierdzonych zastosowań. Pfizer twierdził, że może być również stosowany w przypadku „zaburzenia afektywnego dwubiegunowego, bólu, migrenowych bólów głowy oraz odstawienia narkotyków i alkoholu”.
Podstępna taktyka firmy Pfizer z udziałem Neurontin obejmowała również przekupywanie lekarzy luksusowymi wycieczkami i pieniędzmi w celu promowania leku oraz umieszczania agentów na imprezach związanych z edukacją medyczną.
Później wyszły na jaw dokumenty sugerujące, że firma Pfizer zorganizowała opóźnienia w publikacji badań naukowych, co podważyło jej twierdzenia dotyczące innych zastosowań Neurontin. W jednym z tych dokumentów stwierdzono, że lider zespołu Neurontin w firmie Pfizer powiedział: „Myślę, że możemy ograniczyć potencjalne wady badania 224, opóźniając publikację tak długo, jak to możliwe”.
Wreszcie w 2010 r. federalne jury stwierdziło, że firma Pfizer dopuściła się oszustwa wymuszającego haracze podczas marketingu Neurontin; sędzia w tej sprawie nakazał następnie firmie zapłacić 142 miliony dolarów odszkodowania.
— W 2005 roku firma Pfizer wycofała z rynku swój środek przeciwbólowy Bextra po tym, jak FDA przytoczyła „niewystarczające informacje na temat możliwego ryzyka dla serca wynikającego z długotrwałego stosowania leku, a także „zagrażających życiu” reakcji skórnych, w tym zgonów”.
— W tym samym roku FDA zatwierdziła ostrzeżenie o czarnej skrzynce dotyczące innego przebojowego środka przeciwbólowego firmy Pfizer, Celebrex , powołując się na podwyższone ryzyko „zdarzeń sercowo-naczyniowych i zagrażających życiu krwawień z przewodu pokarmowego”.
— W 2007 roku firma Pfizer zgodziła się zapłacić 34,7 miliona dolarów na uregulowanie opłat federalnych związanych z marketingiem ludzkiego hormonu wzrostu Genotropin. Pharmacia & Upjohn Co., spółka zależna Pfizera, zgodziła się zapłacić 19,7 miliona dolarów za „zaoferowanie łapówki menedżerowi świadczeń aptecznych w celu sprzedaży większej ilości leku", podczas gdy Pfizer zgodził się zapłacić kolejne 15 milionów dolarów za "promocję preparatu Genotropin do zastosowań niezatwierdzonych przez Agencję ds. Żywności i Leków". ds. przez Agencję ds. Żywności i Leków”.
— W 2008 roku firma Pfizer wypłaciła gigantyczną grzywnę w wysokości 894 milionów dolarów , aby uregulować pozwy sądowe, „zarzucające, że wycofany przez nią środek przeciwbólowy Bextra i szeroko stosowany lek Celebrex na zapalenie stawów zaszkodziły amerykańskim pacjentom i oszukały konsumentów”. Z całkowitej grzywny 745 milionów dolarów przeznaczono na „rozstrzygnięcie roszczeń z tytułu obrażeń ciała”.
— Już w następnym roku, 2009, firma Pfizer została ukarana grzywną w wysokości 2,3 miliarda dolarów, zyskując wątpliwe wyróżnienie związane z największą ugodą w historii opieki zdrowotnej . GlaxoSmithKline podbiło stawkę dzięki ugodzie w wysokości 3 miliardów dolarów w 2012 roku.
Grzywna była połączeniem ugód cywilnych i karnych związanych z „rzekomo nielegalną promocją niektórych leków przez firmę Pfizer, w szczególności Bextra”. Pfizer przyznał się do „ niewłaściwego oznakowania środka przeciwbólowego Bextra z zamiarem oszukania lub wprowadzenia w błąd, promowania leku do leczenia ostrego bólu w dawkach, które FDA wcześniej uznała za niebezpiecznie wysokie”.
Departament Sprawiedliwości zauważył również, że firma Pfizer „rzekomo płaciła łapówki przestrzegającym przepisów lekarzom i nielegalnie promowała trzy inne leki: przeciwpsychotyczny Geodon, antybiotyk Zyvox i lek przeciwpadaczkowy Lyrica”.
W rozmowie z The New York Times były przedstawiciel handlowy firmy Pfizer, John Kopchinski, który pomógł wszczęciu dochodzenia federalnego, stwierdził: „Cała kultura firmy Pfizer opiera się na sprzedaży, a jeśli nie sprzedawałeś narkotyków nielegalnie, nie byłeś postrzegany jako gracz zespołowy."
Grzywna w wysokości 1,195 miliarda dolarów nałożona w tej ugodzie nadal stanowi największą grzywnę karną, jaką kiedykolwiek nałożono w Stanach Zjednoczonych w jakiejkolwiek sprawie.
Nawet po zawarciu szeroko zakrojonej umowy o uczciwości korporacyjnej z Biurem Inspektora Generalnego Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej w ramach ugody z 2009 r., pozbawione zasad i szkodliwe zachowanie firmy Pfizer było kontynuowane. Zespół grał dalej.
W 2010 roku The New York Times doniósł o przyznaniu się firmy Pfizer, że zapłaciła około „20 milionów dolarów 4500 lekarzom i innym pracownikom medycznym za konsultacje i przemawianie w jej imieniu w ciągu ostatnich sześciu miesięcy 2009 roku”.
The Times wspomniał również, że firma Pfizer zapłaciła „15,3 miliona dolarów 250 akademickim centrom medycznym i innym grupom badawczym za badania kliniczne w tym samym okresie”.
W odniesieniu do kwot ujawnionych przez firmę Pfizer, dr Marcia Angell , była redaktor naczelna The New England Journal of Medicine i autorka książki The Truth About the Drug Companies: How They Deceive Us and What to Do About It , przyznała, że chociaż nie miała szczegółowej wiedzy w tej sprawie, uważała, że ujawnione publicznie kwoty przez firmę Pfizer „wydawały się niskie”. Dodała: „Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś uciekło”.
W 2011 roku firma Pfizer zgodziła się zapłacić 14,5 miliona dolarów w celu rozstrzygnięcia zarzutów wynikających z ustawy o fałszywych roszczeniach , że nielegalnie sprzedawała swój lek na zapalenie pęcherza Detrol.
W 2012 roku amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ogłosiła, że osiągnęła ugodę w wysokości 45 milionów dolarów z firmą Pfizer w celu rozstrzygnięcia zarzutów, że jej spółki zależne przekupiły zagranicznych lekarzy i innych pracowników służby zdrowia.
SEC zarzuciła, że „pracownicy i agenci spółek zależnych firmy Pfizer w Bułgarii, Chinach, Chorwacji, Czechach, Włoszech, Kazachstanie, Rosji i Serbii dokonywali niewłaściwych płatności na rzecz zagranicznych urzędników w celu uzyskania zezwoleń regulacyjnych i formularzy, sprzedaży i zwiększonej liczby recept na produkty farmaceutyczne firmy."
Według Kara Brockmeyer, szefa działu ds. zagranicznych praktyk korupcyjnych w SEC Enforcement Division, „Spółki zależne firmy Pfizer w kilku krajach miały przekupstwo tak mocno wplecione w swoją kulturę sprzedaży, że oferowały punkty i programy premiowe w celu niewłaściwego nagradzania zagranicznych urzędników, którzy okazali się ich najlepszymi klientami”.
W 2012 roku firma Pfizer została ukarana kolejną ogromną grzywną – tym razem w celu uregulowania roszczeń, zgodnie z którymi skutki uboczne leku Prempro stosowanego w hormonalnej terapii zastępczej (HTZ) powodują raka piersi. Około 10 000 kobiet złożyło pozew przeciwko firmie, twierdząc, że producent leku zataił informacje o potencjalnym ryzyku raka piersi podczas stosowania HTZ. Ugoda w wysokości 1,2 miliarda dolarów nastąpiła po sześciu latach prób.
W 2013 roku firma Pfizer zgodziła się na ugodę w wysokości 288 milionów dolarów za roszczenia 2700 osób, które twierdziły, że jej lek na rzucanie palenia Chantix powodował myśli samobójcze i poważne zaburzenia psychiczne.
FDA umieściła ostrzeżenie o czarnej skrzynce na Chantix, najwyższe ostrzeżenie związane z bezpieczeństwem przypisane przez FDA, „aby ostrzec pacjentów i lekarzy o ryzyku wystąpienia psychiatrycznych skutków ubocznych” i zauważyła, że lek jest „prawdopodobnie związany z wyższym ryzykiem zawału serca”.
Firmy farmaceutyczne dokładają wszelkich starań, aby obejść ostrzeżenia o czarnej skrzynce. Generują one bowiem zły rozgłos i negatywnie wpływają na sprzedaż danego leku, co prowadzi do niekorzystnych konsekwencji finansowych dla firmy.
W 2016 roku, po latach lobbowania, firmie Pfizer udało się skłonić FDA do zniesienia oznaczenia Chantrix jako czarnej skrzynki w głosowaniu 10:9 , dając kontrowersyjnemu przebojowi lekowemu „nowe życie”.
W 2013 roku firma Pfizer osiągnęła ugodę w wysokości 35 milionów dolarów w związku z rzekomym niewłaściwym marketingiem i promocją leku immunosupresyjnego Rapamune. Kiedy prokurator generalny Nowego Jorku, Eric T. Schneiderman, ogłosił, że on i 40 innych prokuratorów stanowych przybyło do ugody, zauważył: „Musi istnieć jeden zestaw zasad dla wszystkich, bez względu na to, jak są bogaci czy potężni, i obejmuje to duże firmy farmaceutyczne, które przedstawiają niezatwierdzone i bezpodstawne twierdzenia na temat produktów w celu zwiększenia zysków”.
Chociaż lista przestępstw korporacyjnych firmy Pfizer w tym artykule jest imponująca pod każdym względem, biorąc pod uwagę podejrzane praktyki biznesowe nie jest ona wyczerpująca. W sumie od 2000 roku firma Pfizer zgromadziła kary w wysokości 10 945 838 549 USD i dopuściła się 96 naruszeń obejmujących szeroki zakres przestępstw.
Firma, której można zaufać?
Portfel przestępstw korporacyjnych firmy Pfizer dorównuje portfelowi najbardziej skorumpowanych firm w historii. Ale to nie powstrzymało firmy Pfizer od zostania korporacyjną gwiazdą dzięki szczepionce na COVID-19. Rzeczywiście, firma odniosła znaczne korzyści z tego produktu, którego sprzedaż w wysokości 36,8 miliarda dolarów w 2021 roku uczyniła go najlepiej sprzedającym się produktem farmaceutycznym w historii.
Kiedy przychody firmy farmaceutycznej w 2022 roku osiągnęły rekordowy poziom 100,3 miliarda dolarów , sprzedaż szczepionek przeciwko COVID-19 stanowiła prawie 38 procent tych przychodów.
Jednak podczas gdy Pfizer pławił się w blasku cheerleaderek i rekordowych zysków w mediach głównego nurtu, szczere śledztwo w sprawie jego nieustającej historii korupcji było ukrywane przed opinią publiczną.
Powiedziano nam, że musimy „zaufać firmie Pfizer”, aby zaszczepić świat i uratować ludzkość przed tak zwanym kryzysem COVID.
Biorąc pod uwagę udokumentowaną historię występków firmy Pfizer, każda rozsądna osoba zapytałaby:
„Czy to firma, która stoi za kierownicą najbardziej rozpowszechnionej kampanii masowych szczepień w historii?”
„Czy to firma, której powinniśmy zaufać w zakresie eksperymentalnej technologii medycznej?”
„Czy to jest firma, która chce kontrolować najbardziej radykalny masowy eksperyment medyczny w historii ludzkości?”
„Jak to możliwe, że firma, która na co dzień dopuszczała się takich nielegalnych praktyk, mogła na nowo odkryć siebie jako zbawcę ludzkości?”
Podczas ceremonii, która odbyła się 12 czerwca 2008 r. w pierwotnym zakładzie produkcyjnym firmy Pfizer na Brooklynie w stanie Nowy Jork, Amerykańskie Towarzystwo Chemiczne uznało opracowanie firmy Pfizer w zakresie fermentacji w głębokich zbiornikach za National Historic Chemical Landmark.
Na tej uroczystości ówczesny prezes Pfizer Global Manufacturing, Natale Ricciardi, powiedział uczestnikom: „Zawsze mieliśmy bardzo szlachetną misję”. Pomimo tajemniczych lamentów: „Wiele rzeczy zmieniło się w Pfizer i niestety musieliśmy podjąć pewne decyzje”, Ricciardi kontynuował: „Ale szlachetność tego, co robimy, szlachetność tego, co zostało zrobione i nadal jest do zrobienia, nigdy się nie zmieniło i nigdy się nie zmieni”.
Po tylu latach – i pomimo nalegań Ricciardiego na wielkoduszność firmy Pfizer – myśląca osoba może przejrzeć katalog przestępstw i grzywien firmy i stwierdzić, że szlachetne eksperymenty nie są domeną „rzekomych” seryjnych przestępców, takich jak Pfizer .
Powyższy tekst (tłumaczenie maszynowe) pochodzi z portalu Global Research z 19 lipca 2023 r.
https://www.globalresearch.ca/story-pfizer-inc-case-study-pharmaceutical-empire-corporate-corruption/5824794
Oszustwo Covid - największy skandal stulecia?
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 688
Na portalu Global Research zamieszczono 16.03.23 wystąpienie Marcela de Graaffa, posła do Parlamentu Europejskiego, w sprawie ogłoszonej 11.03.20 przez WHO pandemii Covid-19. Redakcja opatrzyła je tytułem: Oszustwo Covid - największy skandal stulecia? Czy kwalifikuje się jako zbrodnia przeciwko ludzkości?
Do tej pory Redakcja SN powściągliwie relacjonowała rozwój sytuacji związanej z pochodzeniem wirusa, jego właściwościami oraz wątpliwym sposobem leczenia chorych narzuconym przez WHO, czy nowych, nie przedyskutowanych przez świat naukowy reguł epidemiologii. Nie zajmowaliśmy się też od strony naukowej zachowaniem rządów odnośnie zdrowia publicznego czekając aż opadnie histeria i kurz bitwy. Sporadycznie zamieszczaliśmy jednak informacje związane z walką niezależnych od korporacji lekarzy o prawo leczenia chorych na covid według ich najlepszej wiedzy medycznej i sprawdzonymi lekami przeciwwirusowymi, co wywoływało agresję wobec nas w mediach społecznościowych (z tego powodu opuściliśmy Fb).
Czekaliśmy na wyniki badań naukowych pokazujących kto mówił prawdę, a kto oszukiwał i kłamał. Pokazywały się one stopniowo i ujawniały wielki szwindel będący wspólnym dziełem wielu naukowców, Big Pharmy oraz polityków, którzy w wielu przypadkach nawet nie kryli się z lekceważeniem przepisów sanitarnych, jakie sami ustanowili – oczywiście, dla innych. Niczym nie ryzykowali, gdyż korporacyjne media światowe, z którymi są zbratani, zastosowały totalną blokadę informacji odmiennych niż narracja przyjęta przez tych, którzy mieli wymierny, finansowy i polityczny interes w narzuconej ludzkości „jednej prawdy”. „Prawda” ta – jak pokazują coraz liczniejsze wyniki badań niezależnych naukowców, do dzisiaj prześladowanych, oraz śledztw dotyczących korupcji w korporacjach czy najważniejszych instytucjach międzynarodowych - należy do trzeciego rodzaju prawdy według filozofii góralskiej, którą spopularyzował ks. prof. Józef Tischner. I choć śledztwo w tym największym oszustwie świata -operacji psychologicznej uznanej za arcydzieło propagandy - nie zostało jeszcze zakończone, niemniej z tego co już wiemy wyłania się nieciekawy obraz znacznej części środowiska naukowego, które w obliczu możliwości apanaży porzuciło ideały nauki (a nawet metodologię badań). Zapomniało o tym, że istotą nauki jest wolna wymiana poglądów, spór i walka na argumenty, a nie tłumienie – korporacyjne czy sądowe – krytyki naukowej. Zapomniało nawet o przysiędze doktorskiej, w której każdy z nich ślubował rozwijać badania naukowe nie z żądzy zysku i nie dla próżnej chwały, ale dla odkrywania i upowszechniania prawdy – największego skarbu ludzkości. (al.)
Poniżej publikujemy wystąpienie Marcela de Graaffa:
W 2021 roku ujawniono e-maile z niemieckiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, z których wynikało, że zwerbowało ono naukowców do straszenia ludności.
W zeszłym roku ujawniono, że statystyki Covid zostały sfałszowane przez holenderskiego ministra zdrowia Hugo de Jonge poprzez zawyżanie liczb.
A teraz mamy ujawnienie ponad 100 000 wiadomości WhatsApp od byłego brytyjskiego ministra zdrowia, Matta Hancocka. Brytyjski „Daily Telegraph” umieścił je w Internecie jako „The Lockdown Files”.
Ze wszystkich tych rewelacji wielokrotnie wynikało, że koronawirus nie był bardziej śmiercionośny niż inne wirusy wywołujące grypę. Jak wiemy, grypa i przeziębienie mogą być śmiertelne dla wrażliwych, bardzo starych ludzi. Dla osób poniżej 80. roku życia te wirusy prawie nigdy nie są śmiertelne. Tak było z Covid-19.
Minister Matt Hancock rozmawiał za pośrednictwem WhatsApp z ówczesnym premierem Wielkiej Brytanii Borisem Johnsonem na temat niskiego wskaźnika śmiertelności tego wirusa. Napisał, że jest to problem, ponieważ oznacza to, że cele szczepień nie zostaną osiągnięte.
Pliki „Lockdown” pokazują również, że oprócz szczepionek, inne środki Covid miały głównie na celu wzbudzenie strachu przed wirusem w populacji.
Rewelacje w Niemczech, Holandii, a teraz zwłaszcza w Wielkiej Brytanii pokazują, że we wszystkich tych krajach celowo stosowano tę samą politykę Covid – politykę, która nie miała nic wspólnego z naturą koronawirusa. Akta Lockdown pokazują, że żadne specjalne środki nie były potrzebne, biorąc pod uwagę niską śmiertelność wirusa. Rząd brytyjski przeszedł z publikowania wskaźników śmiertelności na publikowanie liczby infekcji. Następnie cała UE przestawiła się i relacjonowała Covid w ten sam sposób.
Prawdziwym celem było przeforsowanie szczepionek i wprowadzenie odpowiedniej cyfrowej przepustki Covid. W tym celu nie uchylono się od żadnych środków.
Osoby nieszczepione były przedstawiane nie tylko jako nieodpowiedzialne, ale jako aspołeczni, niebezpieczni wrogowie państwa. Groziło im więzienie i przymusowe szczepienia. Zwolniano z pracy osoby nieszczepione. Ludzie zostali zamknięci w swoich domach wskutek wprowadzenia godziny policyjnej. Szpitale i domy opieki zabraniały partnerom i dzieciom odwiedzania chorych małżonków lub rodziców, nawet gdy ci umierali.
Od początku byli eksperci medyczni, którzy naukowo argumentowali, że narzucone środki są daremne i ostrzegali przed szczepieniami.
Lekarze, którzy protestowali, zostali uciszeni w mediach społecznościowych. Lekarze przepisujący skuteczne leki byli karani wysokimi grzywnami i cofaniem licencji.
Akta Lockdown pokazują, że nieszczepieni i krytyczni wobec Covid lekarze mieli rację – i że w polityce rządu nie było absolutnie nic dobrego.
To, co wyłania się również z Lockdown Files, to zaangażowanie Billa Gatesa. Matt Hancock dosłownie pisze o Billu Gatesie: „Jest mi to winien”. Innymi słowy, Bill Gates jest mu coś winien, ponieważ Hancock zlecił zaszczepienie milionów ludzi jego szczepionkami.
Ten tak zwany filantrop kupił udziały w Big Pharma za 50 milionów dolarów, a po tym, jak powstał covidowy szum, te same akcje sprzedał za 500 milionów dolarów.
Kontrakty na ogromne sumy pieniędzy, podpisane przez rządy z międzynarodowymi koncernami farmaceutycznymi, wciąż nie są jawne. Korespondencja między firmą Pfizer a przewodniczącą UE Ursulą von der Leyen jest nadal tajna. Wiadomości między holenderskim ministrem Hugo de Jonge a premierem Markiem Rutte na temat Covid zostały rzekomo usunięte.
Wygląda na to, że Komisja Europejska i rządy państw członkowskich UE były równie świadome niskiej śmiertelności Covida, jak rząd brytyjski. Ich zasady były prawie identyczne, wadliwy test PCR został zaakceptowany w całej UE, przepustka Digital Covid stała się międzynarodowym dokumentem podróży, nawet treść była prawie identyczna. Kilka krajów zaczęło jednocześnie używać tych samych zwrotów: „z sąsiedztwa do sąsiedztwa, z domu do domu, z ramienia na ramię”.
Środki te nie miały racjonalnych podstaw, ale naruszały podstawowe prawa człowieka i podstawowe wolności. Nietykalność fizyczna i psychiczna została naruszona bez uzasadnienia.
W każdym stanie musi być za to odpowiedzialny rząd. Jako poseł do Parlamentu Europejskiego żądam, aby Komisja Europejska stanęła przed Parlamentem, aby to wyjaśnić. Dlatego proszę przewodniczącego Parlamentu Europejskiego o pilne umieszczenie w porządku obrad następnej sesji w Strasburgu debaty z Ursulą von der Leyen na temat akt lockdownu.
Zobaczymy, czy Parlament Europejski zechce podjąć się kontrolnego zadania, czy też jest współwinny największego skandalu stulecia.
Marcel de Graaff
Źródło: Global Research, 16.03.23
https://www.globalresearch.ca/biggest-scandal-century-does-it-qualify-crime-against-humanity-demanding-accountability-covid-scam/5812152
Od Redakcji: W tej sprawie istnieje już mnóstwo publikacji dobrze udokumentowanych oraz filmy z przesłuchań w Kongresie USA, m.in. b. dyrektora CDC (Centrum Kontroli i Prewencji Chorób) Roberta Redfielda (8.03.23) - https://twitter.com/VigilantFox/status/1633485180840058883
https://www.youtube.com/watch?v=g4rF91BeSJU
Ponadto: https://emigrant19.neon24.org/post/171318,pandemia-ktorej-nigdy-nie-bylo
https://www-newsweek-com.translate.goog/america-covid-response-was-based-lies-opinion-1785177?_x_tr_sl=en&_x_tr_tl=pl&_x_tr_hl=pl&_x_tr_pto=sc
https://unlimitedhangout.com/2022/11/investigative-reports/covid-19-mass-formation-or-mass-atrocity/
Nauka - podwójne zastosowanie
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 455
W 1770 roku niemiecki chemik Carl Wilhelm Scheele przeprowadził eksperyment, w wyniku którego nieoczekiwanie powstał trujący gaz. Badacz uznał go za „utleniony kwas solny”, choć dziś wiemy, że był to chlor. Dwa stulecia później niemiecki chemik Fritz Haber opracował metodę syntezy i masowej produkcji amoniaku, co dało początek nowoczesnemu przemysłowi nawozowemu i zrewolucjonizowało tym samym rolnictwo. Haber otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie chemii w 1918 roku. Jednakże jego badania, w połączeniu z wcześniejszym odkryciem Scheelego, umożliwiły stworzenie broni chemicznej, którą Niemcy stosowali podczas I wojny światowej.
Jest to doskonały przykład „dylematu podwójnego zastosowania, polegającego na tym, że badania naukowe i techniczne, które mają służyć ogólnemu dobru, mogą też celowo lub przypadkowo zostać wykorzystane do wyrządzenia szkody. Zarówno w chemii, jak i w fizyce dylemat podwójnego zastosowania od dawna stanowi poważny problem i przyczynek do zawierania międzynarodowych traktatów ograniczających najbardziej niepokojące zastosowania kontrowersyjnych badań. Ze względu na konwencję o zakazie prowadzenia badań, produkcji, składowania i użycia broni chemicznej oraz o zniszczeniu jej zapasów (znaną również jako konwencja o zakazie broni chemicznej lub CWC) – traktat podpisany w Paryżu przez 130 państw – wykorzystanie wielu niebezpiecznych chemikaliów w badaniach naukowych lub medycznych musi być monitorowane i ściśle kontrolowane.
Jednym z przykładów jest rycyna, która naturalnie występuje w nasionach rącznika pospolitego i służy do produkcji nieszkodliwego dla ludzi oleju rycynowego, ale sama w sobie jest śmiertelnie toksyczna nawet w najmniejszych dawkach. Już krótka ekspozycja na jej opary lub spożycie żywności skażonej niewielką ilością substancji może doprowadzić do zgonu. Na liście CWC znajduje się również trietanoloamina, która jest stosowana w leczeniu infekcji ucha i w preparatach do usuwania zalegającej woskowiny usznej, a w kosmetyce do zagęszczania kremów do twarzy i równoważenia pH pianek do golenia, ale może być również używana do produkcji gazu musztardowego.
Z podobnymi traktatami, procedurami egzekwowania postanowień i agencjami monitorującymi podwójne zastosowania mamy do czynienia w dziedzinie chemii, fizyki i sztucznej inteligencji. Ale biologia syntetyczna jest tak młodą dziedziną, że nie podlega jeszcze żadnym umowom międzynarodowym, mimo że w społeczności naukowej od dziesięcioleci toczy się dyskusja o tym, jak zapobiegać szkodom.
W latach 2000–2002 zespół naukowców z Uniwersytetu Stony Brook prowadził eksperyment, którego celem było ustalenie, czy można zsyntetyzować żywego wirusa od podstaw, używając wyłącznie publicznych informacji genetycznych, powszechnie dostępnych substancji chemicznych i DNA sprzedawanego drogą wysyłkową. (Projekt kosztował 300 tysięcy dolarów i został sfinansowany przez DARPA w ramach przeciwdziałania wojnie biologicznej).
Naukowcy kupili krótkie odcinki DNA i starannie je poskładali, używając dziewiętnastu dodatkowych markerów, aby odróżnić syntetycznego wirusa od naturalnego szczepu, który próbowali odtworzyć.
Odnieśli sukces. 12 lipca 2002 roku – tuż po tym, jak Amerykanie świętowali pierwszy Dzień Niepodległości po atakach terrorystycznych z 11 września i miliony obywateli odczuły ulgę, że tego dnia nie doszło do kolejnego strasznego wydarzenia – ogłosili, że udało im się odtworzyć wirus polio przy użyciu informacji genetycznych, materiałów i sprzętu, do których każdy, nawet Al-Kaida, miał łatwy dostęp. Ich eksperyment miał być ostrzeżeniem, że terroryści mogą wytwarzać broń biologiczną i nie potrzebują żywego wirusa, aby uczynić śmiertelnie niebezpieczne narzędzie z patogenu, takiego jak wirus ospy czy ebola.
Wirus polio jest prawdopodobnie najintensywniej badanym wirusem w historii, i w czasie, gdy naukowcy ze Stony Brook prowadzili swój eksperyment, próbki patogenu były przechowywane w laboratoriach na całym świecie. Celem eksperymentu nie była reintrodukcja szczepów polio, lecz poznanie metod tworzenia wirusów.
Po raz pierwszy stworzono tego typu wirusa od podstaw, a Departament Obrony uznał to za ogromne osiągnięcie. Umiejętność syntetyzowania wirusowego DNA może pomóc badaczom w Stanach Zjednoczonym lepiej zrozumieć, w jak sposób wirusy mutują, stają się odporne na szczepionki i mogą być przekształcane w śmiercionośną broń.
I chociaż tworzenie wirusa w celu poznania jego potencjalnego użycia jako broni biologicznej może wydawać się dyskusyjne z prawnego punktu widzenia, wspomniany projekt nie naruszył żadnych istniejących traktatów o podwójnym zastosowaniu, nawet traktatu z 1972 roku, wyraźnie zakazującego wytwarzania czynników chorobotwórczych – takich jak bakterie, wirusy i toksyny biologiczne – które mogłyby zostać użyte na niekorzyść ludzi, zwierząt lub roślin.
Niemniej społeczność naukowa była wzburzona. Celowe opracowanie „syntetycznego ludzkiego patogenu” było „nieodpowiedzialne” – powiedział wtedy Craig Venter.
Nie był to jednak odosobniony incydent. W 1979 roku Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że wirus ospy prawdziwej, nazywanej również czarną ospą, został całkowicie zwalczony. Było to wielkie osiągnięcie ludzkości, ponieważ ospa prawdziwa jest naprawdę diaboliczną chorobą – niezwykle zakaźną i pozwalającą jedynie na leczenie objawowe. Powoduje wysoką gorączkę, wymioty, silny ból brzucha, czerwoną wysypkę i bolesne, żółtawe, ropne wykwity, które najpierw są umiejscowione na błonie śluzowej gardła, a następnie rozprzestrzeniają się na usta, policzki, oczy i czoło. W miarę jak wirus sieje spustoszenie w organizmie, zmiany pojawiają się na podeszwach stop, wnętrzach dłoni, w okolicy bruzdy międzypośladkowej i na całej powierzchni pośladków chorego. Każdy ruch powoduje ucisk na zmiany chorobowe, aż w końcu pęcherze pękają, wydzielając gęsty płyn złożony z martwej tkanki i wirusa.
Istnieją tylko dwie znane próbki naturalnej ospy prawdziwej: jedna jest przechowywana w CDC, a druga w Państwowym Centrum Wirusologii i Biotechnologii w Rosji. Przez lata eksperci ds. bezpieczeństwa i naukowcy debatowali, czy zniszczyć te próbki. Nikt przecież nie chce kolejnej globalnej pandemii czarnej ospy.
Dyskusja okazała się jednak bezcelowa, kiedy w 2018 roku zespół badawczy z Uniwersytetu Alberty w Kanadzie w zaledwie sześć miesięcy zsyntetyzował wirusa ospy końskiej, wymarłej kuzynki ospy prawdziwej, z DNA, które zamówiono online.
Protokół zastosowany do stworzenia wirusa ospy końskiej z pewnością sprawdziłby się również w przypadku ospy prawdziwej. Zespół opublikował wyczerpujący raport z przebiegu eksperymentu w „PLOS One”, recenzowanym, ogólnodostępnym czasopiśmie naukowym, które każdy może przeczytać online.
Artykuł zawierał opis metod, których użyto do wskrzeszenia ospy końskiej, wzbogacony o najlepsze praktyki dla tych, którzy chcieliby powtórzyć eksperyment we własnych laboratoriach. Na korzyść zespołu przemawia fakt, że przed opublikowaniem wyników główny badacz postępował zgodnie z protokołem, tak jak Yang w przypadku zmodyfikowanych grzybów, i poinformował rząd kanadyjski o planowanej publikacji.
Zespół ujawnił również zaistniały konflikt interesów: jeden z badaczy był również dyrektorem generalnym i prezesem Tonix Pharmaceuticals, firmy biotechnologicznej badającej nowatorskie podejścia do zaburzeń neurologicznych; rok wcześniej Tonix Pharmaceuticals i Uniwersytet Alberty złożyły w amerykańskim urzędzie patentowym wniosek o przyznanie patentu na „syntetyczne chimeryczne pokswirusy”.
Nikt – ani rząd kanadyjski, ani redaktorzy czasopisma – nie wystosował prośby o zaniechanie publikacji wyników. Eksperymenty z wirusem polio i ospy końskiej dotyczyły syntezy wirusów z wykorzystaniem technologii, które powstały w dobrej wierze. Naukowcy i eksperci ds. bezpieczeństwa obawiają się czegoś innego: że terroryści nie tylko zsyntetyzują śmiercionośny patogen, ale też celowo zmutują go, aby stał się silniejszy, odporniejszy i szybszy. Naukowcy prowadzą takie eksperymenty w laboratoriach o najwyższym poziomie bezpieczeństwa biologicznego, próbując przewidzieć najgorsze scenariusze poprzez tworzenie i badanie potencjalnie śmiercionośnych patogenów.
Ron Fouchier, wirusolog z Erasmus Medical Center w Rotterdamie, ogłosił w 2011 roku, że wzmocnił wirusa ptasiej grypy H5N1, aby mógł on przenosić się z ptaków na ludzi, a następnie między ludźmi, jako nowy szczep śmiertelnej grypy. Przed nastaniem COVID-19 H5N1 był najgorszym wirusem, jaki zaatakował naszą planetę od czasu grypy hiszpanki, która siała spustoszenie w latach 1918–1920. W czasie, gdy Fouchier przeprowadzał swój eksperyment, tylko 565 osób było zarażonych H5N1, ale wskaźnik śmiertelności był wysoki: 59% zarażonych zmarło.
Podsumowując, Fouchier sięgnął po jeden z najniebezpieczniejszych naturalnie występujących wirusów grypy, z jakimi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia, i uczynił go jeszcze groźniejszym. Powiedział, że dokonał licznych zmian w sekwencji genetycznej H5N1, tak aby wirus unosił się w powietrzu, a zatem był znacznie bardziej zaraźliwy. Nie istniała żadna szczepionka przeciwko H5N1, a dotychczasowy wirus był już odporny na zatwierdzone leki przeciwwirusowe.
Odkrycie Fouchiera, częściowo sfinansowane przez rząd Stanów Zjednoczonych, tak bardzo przeraziło naukowców i ekspertów ds. bezpieczeństwa, że Narodowa Rada Naukowa ds. Bezpieczeństwa Biologicznego (NSABB), działająca w ramach NIH, zwróciła się w bezprecedensowym posunięciu do czasopism „Science” i „Nature” z prośbą o usunięcie fragmentów jego artykułu przed publikacją. Obawiali się, że niektóre szczegóły i dane dotyczące mutacji mogą umożliwić nieuczciwym naukowcom, wrogiemu rządowi lub grupie terrorystów stworzenie własnej, wysoce zaraźliwej wersji H5N1.
Przeżyliśmy globalną pandemię, której nikt nie chce ponownie doświadczyć. Możemy mieć szczepionki przeciw COVID-19, ale nadal współistniejemy z wirusem. W chwili pisania tego tekstu w Stanach Zjednoczonych istnieje kilka niepokojących wariantów, które obejmują szczepy z Wielkiej Brytanii (B.1.1.7), RPA (B.1.351), Brazylii (P.1) i Indii (B.617.2, znany jako wariant Delta).
Zanim wytępimy SARS-CoV-2, tak jak wirusa ospy prawdziwej, pojawi się więcej mutacji i wiele nowych szczepów. Niektóre mogą wpływać na organizm w sposób, jakiego jeszcze nie doświadczyliśmy, albo nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Niestety, nie ma najmniejszej pewności co do tego, jak i kiedy wirus może zmutować.
Oczywiście, chciałoby się wierzyć, że badania wirusologiczne są prowadzone w laboratoriach, w których fanatyczne wręcz przestrzeganie standardów bezpieczeństwa i rygorystycznych zasad nadzoru jest bezwzględnie egzekwowane. Tymczasem tuż przed ogłoszeniem przez Światową Organizację Zdrowia, że wirus ospy prawdziwej został eradykowany, u fotografki medycznej Janet Parker, pracującej na wydziale medycznym uniwersytetu w Birmingham w Anglii, nagle pojawiła się gorączka i bóle ciała, a kilka dni później czerwona wysypka. Parker sądziła, że to ospa wietrzna. (Szczepionka wtedy jeszcze nie istniała). Małe, przypominające pryszcze kropki, których się spodziewała, przeszły jednak w znacznie większe zmiany wypełnione mlecznożółtym płynem. Ponieważ stan kobiety się pogarszał, lekarze orzekli, że zaraziła się wirusem ospy prawdziwej, pochodzącym zapewne z niedbale zarządzanego laboratorium badawczego, które znajdowało się piętro niżej od jej miejsca pracy. Tuż po postawieniu tej druzgocącej diagnozy główny badacz laboratorium popełnił samobójstwo. Parker niestety zmarła. Jest ostatnią znaną śmiertelną ofiarą ospy prawdziwej.
Czy korzyści płynące z możliwości precyzyjnego przewidywania mutacji wirusów przewyższają ryzyko publiczne, jakie niosą badania typu gain-of-function (GoF), tj. badania obejmujące umyślne wywoływanie mutacji wirusów w celu uczynienia ich silniejszymi, bardziej zaraźliwymi i groźniejszymi? To zależy, kogo zapytasz. A raczej, do której agencji zwrócisz się z tym pytaniem.
NIH wydało w 2013 roku serię zaleceń dotyczących bezpieczeństwa biologicznego badań nad H5N1 i innymi wirusami grypy, ale zakres tych wytycznych był stosunkowo wąski i nie obejmował innych wirusów. W 2014 roku Biuro Polityki Naukowej i Technicznej Białego Domu ogłosiło nowe procedury oceny ryzyka i korzyści płynących z eksperymentów GoF, obejmujące grypę oraz wirusy MERS i SARS. Te nowe zasady wstrzymały jednak trwające badania nad nowymi szczepionkami przeciw grypie.
Rząd zmienił kurs w 2017 roku, po tym, jak Narodowa Rada Naukowa ds. Bezpieczeństwa Biologicznego ustaliła, że takie badania nie stanowią zagrożenia dla bezpieczeństwa publicznego. W 2019 roku rząd USA ogłosił, że wznawia finansowanie – uwaga – nowej serii eksperymentów GoF, mających na celu ponowne zwiększenie transmisyjności wirusa ptasiej grypy H5N1.
Jednak niezależnie od tego, w którą stronę przechyla się ta huśtawka decyzyjna, osoby o niegodziwych zamiarach wciąż mają dostęp do szczegółowych artykułów naukowych i materiału genetycznego sprzedawanego drogą wysyłkową.
Jeśli chodzi o biologię syntetyczną, eksperci ds. bezpieczeństwa są szczególnie zaniepokojeni zagrożeniami, jakie mogą wyniknąć z problemu podwójnego zastosowania w przyszłości. Tradycyjne strategie obrony ludności nie zadziałają w starciu z wrogiem, który zaadaptował produkty genetyczne lub specjalnie zaprojektowane molekuły do użycia w formie broni biologicznej.
W artykule opublikowanym w sierpniu 2020 roku w czasopiśmie naukowym „CTC Sentinel”, które koncentruje się na współczesnych zagrożeniach terrorystycznych, dr Ken Wickiser, biochemik i prodziekan ds. badań w akademii wojskowej West Point, napisał: „Ponieważ narzędzia inżynierii molekularnej dostępne biologom syntetycznym stają się coraz potężniejsze i bardziej rozpowszechnione, prawdopodobieństwo pojawienia się przynajmniej jednego z tych zagrożeń graniczy z pewnością. (…) Ze skalą zmian, jakie ten rozwój wnosi do krajobrazu zagrożeń, może konkurować jedynie budowa bomby atomowej”.
Amy Webb, Andrew Hessel
Jest to fragment książki Projekt Genesis autorstwa Amy Webb i Andrew Hessela wydanej w Wydawnictwie Prześwity. Jej recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Tytuł i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
Cobot, czyli wyjątkowy współpracownik człowieka
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 459
Z dr. Mateuszem Paligą z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach rozmawia Olimpia Orządała
Dość powszechnym rozwiązaniem technologicznym stosowanym już od dłuższego czasu w przemyśle są roboty współpracujące (coboty), które towarzyszą człowiekowi. Traktowane są jako współpracownicy, a nie narzędzia umożliwiające wykonywanie obowiązków.
Dr Mateusz Paliga z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach w ramach pierwszej edycji konkursu „Swoboda badań” Inicjatywy Doskonałości Badawczej przeprowadził ogólnopolskie badanie na temat płynnej interakcji człowieka i cobota.
- Zacznijmy od podstaw. Czym są coboty i jaka jest ich rola?
- Coboty to wyjątkowy rodzaj robotów. Samo słowo pochodzi od sformułowania „collaborative robots”, co oznacza roboty współpracujące. Do czasu powstania cobotów ludzie pracujący z robotami nie dzielili z nimi wspólnej przestrzeni, najczęściej dlatego że były one duże, ciężkie i w jakiś sposób zagrażające. Oddzielano je od pracowników za pomocą np. siatek lub systemu laserów, po przekroczeniu których robot automatycznie się zatrzymywał. Coboty natomiast dzielą z ludźmi wspólną przestrzeń. Człowiek i cobot mogą pracować wspólnie nad jednym zadaniem, wymieniając się przedmiotami, skręcając coś wspólnie. Pracownik bezpośrednio styka się z robotem, co wcześniej nie miało miejsca.
- Do jakich zadań coboty są zazwyczaj używane? Do pracy produkcyjnej?
- Tak, do zadań produkcyjnych, chociaż wykorzystywane są też w medycynie. Z jednej strony są pomocne w przestrzeniach, w których przebywanie obarczone jest pewnym ryzykiem, niebezpiecznych ze względu na warunki fizyczne. Z drugiej strony mogą być używane do wykonywania zadań monotonnych czy wręcz nudnych, takich, które wprowadzałyby człowieka w poczucie, że nic się nie dzieje.
- Niewątpliwie coboty ułatwiają człowiekowi pracę. A jakie wady ma współpraca z robotem?
- Wad jest kilka. Odkryto, że jeżeli zwiększy się prędkość pracy robota, albo zmniejszy się znacząco dystans pomiędzy człowiekiem a cobotem, to pojawia się stres – zarówno fizjologiczny, jak i psychiczny. Zmienia się też rola pracownika – w przemyśle nie chodzi już tylko o tężyznę fizyczną, ale również o wykorzystanie zdolności poznawczych. Wartościowa jest obserwacja – sprawdzanie, czy maszyna dobrze pracuje, a także gotowość do właściwej reakcji w momencie, w którym robot zaczyna się zachowywać w sposób nieprzewidywalny. Myślę, że jest to ciekawe nie tylko z perspektywy przemysłowej.
Odkryto, że z jednej strony ludzie są zafascynowani robotami, które funkcjonują samodzielnie. To, co nas najbardziej intryguje, to roboty humanoidalne. Przykładami są Sophia, zaprogramowana do swobodnego prowadzenia rozmowy na dowolny temat, albo Ameca, która bardzo dobrze imituje emocje i mimikę twarzy. To jest fascynujące, gdy się na nie patrzy, a jednocześnie trochę przerażające. Są jeszcze inne przykłady, takie jak Atlas, który był pierwszym robotem bardzo dobrze utrzymującym postawę wyprostowaną. To w ogóle pierwszy przypadek, kiedy maszynę nazwano robo sapiens, dlatego że jest ona wyprostowana. Z drugiej strony odkryto, że gdy pojawiają się autonomiczne maszyny, ludzie odbierają je jako intruzywne, zagrażające…
…takie, które przejmą władzę nad człowiekiem?
- Właśnie tak. Kultura, religia i media wykreowały postać człowieka, który ma decydującą władzę i jest na szczycie hierarchii świata. I nagle pojawia się maszyna, która może decydować, robi to lepiej, popełnia mniej błędów, nie męczy się. Ludzie dostrzegli, że coś, co było takie typowo ludzkie, nagle zaczyna być nieludzkie. Roboty trochę odebrały nam tę wyjątkowość. Myślę więc, że to duże wyzwanie nauczyć ludzi pracy z obiektem, który nie jest człowiekiem, ale równocześnie potrafi podejmować decyzje i rzadko się myli.
- Jakiś czas temu jeden z internetowych serwisów informacyjnych opublikował materiał filmowy pokazujący eksperyment, jaki przeprowadzono w Centrum Nauki Kopernik, z udziałem robota Babyclon, który jest łudząco podobny do niemowlęcia. Eksperyment badał reakcję różnych osób – jedni byli zafascynowani, inni przerywali badanie i odchodzili z przerażeniem. To było bardzo interesujące.
- Zgadzam się. Istnieje hipoteza nazywana doliną niesamowitości. Zgodnie z tym podejściem analizuje się odczucia, jakie wywołuje kontakt robotem w zależności od tego, jak bardzo ta maszyna jest podobna do człowieka. Roboty przemysłowe, sprzątające czy roboty-zabawki nie wprowadzają człowieka w dyskomfort. Im bardziej są podobne do jakiegoś stworzenia bądź człowieka, tym większy komfort wzbudzają. Ale w pewnym momencie, kiedy robot zaczyna być niemalże ludzki, pojawia się ta dolina. Najpierw czujemy się zafascynowani…
…a potem entuzjazm opada.
- Tak. To ciekawe, że w tej dolinie znajdują się nie tylko roboty humanoidalne, ale też np. zombie z filmów. Niektórzy twierdzą, że nie jest to dolina niesamowitości, tylko klif niesamowitości, bo na razie wszystkie roboty wznoszą się i spadają, i żaden nie wraca na górę [śmiech].
Myślę, że relacje z obiektami robotycznymi są bardzo emocjonalne. Z jednej strony są to emocje pozytywne, ponieważ np. robot przemysłowy zdejmuje pewien ciężar z człowieka, ale z drugiej strony pojawiają się emocje negatywne. Ludzie mają przekonanie, że roboty ich zastąpią. Wiele osób korzysta chociażby z ekranów dotykowych urządzeń samoobsługowych w McDonaldzie albo KFC, które doskonale zastępują kasjera. Sam pomysł, żeby roboty zastępowały pracowników, nie jest nowy. W przypadku zawodów tzw. niskiej specjalizacji, które nie wymagają skomplikowanych, albo specyficznych kompetencji, ludzie będą zastępowani przez roboty. Więc nie dziwię się, że kiedy wprowadza się roboty do fabryki i ustawia się je przy taśmie produkcyjnej, pracownicy doświadczają lęku.
- Co daje wdrożenie cobotów w firmach?
- Z jednej strony pojawia się pewne odciążenie, przede wszystkim fizyczne, spada konieczność pracy w trudnych warunkach. Z drugiej strony kiedy pojawia się nieznany sprzęt, od człowieka wymaga się nowych umiejętności. Pytanie, czy każdy jest gotowy na to, żeby uczyć się pracy z technologią.
Wdrożenie cobotów może być też rozpatrywane na poziomie organizacyjnym. Ich wykorzystanie jest oznaką, że fabryka się rozwija, podąża za trendami, wprowadza nowoczesne technologie. W dodatku skoro roboty pomagają w pracy, to firma, która je wdraża dba o pracowników, ulepszając system pracy.
- Badania, które prowadził pan w ramach konkursu Inicjatywy Doskonałości Badawczej, dotyczyły interakcji między cobotem a człowiekiem.
- Takich badań nad współpracą człowieka i cobota jest coraz więcej. Jednak często wyniki trudno połączyć w całość, ponieważ naukowcy używają różnych pojęć i podejść teoretycznych czy metodologicznych. Postanowiłem wykorzystać to, co w psychologii pracy i organizacji jest dobrze znane. Przełożyłem to, co wiemy o ludziach, na roboty.
Najbardziej interesowała mnie płynność interakcji pomiędzy człowiekiem a cobotem. Przyjąłem, że jest to wysoce skoordynowana współpraca prowadząca do utworzenia synergicznego zespołu człowieka i robota, który wspólnie wykonuje zadania. Uznałem, że można podejść do tej interakcji dokładnie tak samo, jak się podchodzi do interakcji między człowiekiem a człowiekiem. Można tu przeanalizować cztery elementy.
Po pierwsze, zbadałem wkład pracownika – to, jak angażuje się w czynności wykonywane z robotem. Twierdzi się, że to wkład i kontrola człowieka jest największym gwarantem bezpieczeństwa i wydajności takiego zespołu.
Po drugie, skupiłem się na emocjach, ponieważ uważa się, że jednym z istotniejszych czynników jest zaufanie człowieka do robota.
Po trzecie, zastanawiałem się, na ile robot wypełnia swoje obowiązki oraz czy jest niezawodny i przewidywalny.
Po czwarte, przyglądałem się temu, czy faktycznie człowiek i robot jako pewna wspólna całość dobrze wykonują swoją pracę.
- Jakie wnioski płyną z tych badań?
- Odkryłem, że praca z cobotami, zgodnie z teorią Roberta Karaska, to tzw. praca aktywna. Mimo, że ludzie odczuwają presję związaną ze zmianą pracy wykonawczej na kierowniczą, dobrze sobie radzą i są wydajni. Myślę, że wynika to z płynności interakcji. Pewna przewidywalność, zaufanie, pozytywne emocje, które się pojawiają, dają człowiekowi poczucie kontroli.
Udało mi się też odkryć, że płynna współpraca człowieka i robota skutkuje zaangażowaniem w pracy. Współpracownicy cobotów chcą się angażować w swoją pracę, doświadczają tzw. pozytywnych stanów poznawczo-afektywnych, dzięki którym dobrze wykonują swoją pracę.
- W jaki sposób badania zostały przeprowadzone?
- Było to badanie ankietowe zrealizowane przez firmę zewnętrzną na podstawie przygotowanego przeze mnie kwestionariusza. Ankiety wypełniło 200 osób. To bardzo dobry wynik, ponieważ dostęp do współpracowników cobotów jest utrudniony. Badania są zwykle prowadzone na małych próbach lub biorą w nich udział studenci, albo osoby, które na co dzień nie pracują z robotami. Pytanie, czy w takim przypadku wyciągane wnioski przekładają się na rzeczywistego współpracownika cobotów. W artykule, który opublikowałem, redaktor dostrzegł, że badanie jest przeprowadzone na relatywnie dużej próbie osób, które faktycznie pracują z robotami. Wnioski są wyciągane z życia, a nie z laboratorium.
- Jakie ma pan pomysły na kolejne badania?
- Chciałbym dalej analizować płynność współpracy człowieka i robota. Zastanawiam się nad tym, czy ta płynna interakcja ma związek z satysfakcją pracowników oraz czy pomaga im radzić sobie z obciążeniem pracą. Interesuje mnie też to, czy osobowość człowieka ma znaczenie dla sposobu, w jaki wchodzi on w interakcję z robotem.
Dziękuję za rozmowę.
Wyniki badań dr. Mateusza Paligi dotyczących interakcji człowieka i cobota zostały opublikowane w artykule pt. „Human-cobot interaction fluency and cobot operators’ job performance. The mediating role of work engagement: A survey” w czasopiśmie „Robotics and Autonomous Systems”.
Za: https://us.edu.pl/idb/swoboda-badan-cobot-czyli-wyjatkowy-wspolpracownik-czlowieka/
Jak dziś zachować prywatność
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 443
W roku 2013 Cambridge Analytica, brytyjska firma specjalizująca się w konsultingu politycznym, ogłosiła wprowadzenie na rynek aplikacji nazwanej This is Your Digital Life (To jest twoje cyfrowe życie), która została opracowana we współpracy z Aleksandrem Koganem i jego firmą Global Science Research. Aplikacja zadawała użytkownikom kilka pytań na temat ich zachowania i korzystania z cyfrowej technologii.
Cambridge Analytica wykorzystała te dane, by zbudować profile psychologiczne, które można było wykorzystać między innymi do prognozowania zachowań wyborczych.
Aby uzyskać dostęp do danych niezbędnych do stworzenia tych profili, firma skontaktowała się z Facebookiem, który nałożył wymóg przeprowadzenia procesu uzyskania zgody użytkowników na badanie.
Porozumienie między firmami przewidywało, że użytkownicy wypełnią ankietę w zamian za wynagrodzenie, a ich dane zostaną wykorzystane wyłącznie do celów naukowych.
W rzeczywistości aplikacja robiła znacznie więcej niż tylko zbieranie ankiet od poinformowanych o tym użytkowników. Zbierała również dane osobiste od facebookowych znajomych respondentów, o czym ani respondenci, ani jego znajomi nie wiedzieli.
Następnie Cambridge Analytica wykorzystywała te dane do zbudowania ogromnej bazy profili psychologicznych, które służyły do tworzenia ukierunkowanych reklam politycznych.
Gdy wiadomość o wycieku danych trafiła do opinii publicznej, akcje Facebooka spadły o ponad 24 procent w ciągu 10 dni. Była to strata wielkości 134 miliardów dolarów. W roku 2019 Federalna Komisja Handlu Stanów Zjednoczonych nałożyła na Facebook grzywnę wysokości 5 milionów dolarów za pogwałcenie prywatności.
Brytyjskie Biuro Komisarza do spraw Informacji również uznało firmę za winną wykorzystania swoich użytkowników i narażenia ich na poważne straty dotyczące prywatności oraz nałożyło na nią sporą grzywnę.
Prywatność to zagadnienie związane z bezpieczeństwem. Dane są cenne dla firm z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że bardzo często zawierają informacje poufne lub prawnie zastrzeżone. Czasem te informacje są generowane lub zbierane przez samą firmę; kiedy indziej przekazują je klienci w zamian za usługi. Tak czy inaczej, przedsiębiorstwa działające w cyfrowym świecie muszą zabezpieczać dane nie tylko po to, by chronić swoich klientów, ale również aby chronić swoje konkurencyjne zasoby.
Nasze własne, osobiste dane również stają się coraz bardziej wartościowe i ważne. Firmy technologiczne, takie jak Google, Facebook i LinkedIn, generują lwią część zysków dzięki zbieraniu danych na temat naszych zachowań, wykorzystywaniu sztucznej inteligencji, by przewidywać, co możemy chcieć kupić, i sprzedawaniu tych prognoz firmom trzecim, które chcą sprzedawać nam swoje produkty za pomocą ukierunkowanych reklam. Stąd też upewnienie się, że dane, które są dla nas cenne, pozostaną bezpieczne, ma najwyższe znaczenie.
Prywatność danych wiąże się z jedną z najpoważniejszych zmian wywołanych cyfryzacją – zwiększeniem widoczności naszych zachowań. Każde działanie wykonane za pomocą technologii cyfrowej zostawia ślad i nasze zachowanie staje się widoczne dla ludzi, którzy wcale nie mieli go zobaczyć.
W erze cyfrowej widoczność powiązana jest z wielkością wysiłku, jaki ludzie muszą włożyć w zlokalizowanie informacji. Jak twierdzi były dyrektor Xerox PARC John Seely Brown, jeśli ludzie uznają, że informacje są trudne do zdobycia, lub nie wiedzą, jakie dane są dla nich dostępne, prawdopodobnie nie będą ich szukać. Gdy tak ujmiemy tę kwestię, może się okazać, że informacje o zachowaniu w pracy, zadaniach, wiedzy itp., choć teoretycznie są dostępne, będą tak naprawdę niewidoczne.
A jednak cyfryzacja zmniejsza wielkość wysiłku, jaki musimy włożyć w to, by nasze zachowanie stało się widoczne, lub by dostrzec zachowanie innych.
Choć technologia cyfrowa sama w sobie nie powoduje widoczności, rosnąca ilość danych na temat zachowań ludzi oznacza, że nie żyjemy już w świecie, gdzie nikt nie widzi nikogo i trzeba się bardzo starać, by ktoś nas zauważył. Obecnie jesteśmy zawsze widoczni dla innych – poprzez swoje ślady, które zostawiamy w danych. To, jak bardzo i na ile sposobów, stanowi ważne pytanie dotyczące prywatności i zgody na dzielenie się nią.
Zachowanie użytkowników Facebooka było widoczne dla Cambridge Analytica, choć zostali oni wyraźnie zapewnieni, że ich dane pozostaną własnością Facebooka.
Prywatność to skomplikowany temat w cyfrowym świecie. Żaden użytkownik Facebooka, czy też jakichkolwiek innych mediów społecznościowych nie może oczekiwać, że jego zachowanie online będzie widoczne jedynie dla kręgu znajomych. Wystarczy, aby jeden ze znajomych kliknął, a post, reakcja, zdjęcie lub mem przez ciebie wysłany dotrze do całkowicie nowej grupy ludzi, których możesz w ogóle nie znać. Pewnie zdajesz sobie sprawę, że to ryzyko istnieje na takich platformach jak Facebook. Możesz jednak nie wiedzieć, że firmy takie jak Facebook mogą zbierać twoje dane i przekazywać je innym firmom.
Jeden ze sposobów, w jaki firmy uwidaczniają nasze zachowania jest nazywany sortowaniem algorytmicznym. Na najbardziej podstawowym poziomie algorytmy sortują, oceniają, rekomendują i kategoryzują informacje, aby były łatwiejsze do zrozumienia i użyteczne. Ale algorytmy generują również widoczność.
Tarleton Gillespie, badacz z Microsoftu twierdzi, że algorytmy nie uwidaczniają każdego zachowania, ani nie uwidaczniają różnych typów zachowań w taki sam sposób. Przede wszystkim nie wszystkie dane są technicznie dostępne, aby poddawać je algorytmicznemu przetwarzaniu. Ponadto to programiści decydują, co jest relewantne. W efekcie algorytmy uwidaczniają pewne zachowania, a inne nie. Nie traktują wszystkich równo. Zachowania uwidocznione przez sortowanie algorytmiczne nie są dla wszystkich takie same. Wyszukiwarki takie jak Google regularnie prezentują różne rankingi różnie sklasyfikowanym użytkownikom, aby stwierdzić, na jaki typ treści najchętniej reagują (kliknięcia), a następnie na drodze analizy porównawczej dokonują dalszych ustaleń, w jaki sposób zmodyfikować algorytm.
W praktyce sortowanie algorytmiczne dotyka naszej prywatności i zgody na to, w jaki sposób nasze dane osobiste będą wykorzystane. Na przykład, jeśli udzielasz informacji na swój temat w formularzach rekrutacyjnych, kwestionariuszach i tym podobnych dokumentach, prawdopodobnie wiesz, że firma może te dane wykorzystać. Jeśli jednak korzystasz z narzędzi cyfrowych, które zbierają pozornie nieszkodliwe zapisy tego, co robisz online, aby stworzyć profil behawioralny, często nie zdajesz sobie sprawy, że twoje dane są gromadzone i widoczne – nawet jeśli zgodziłeś się na to, podpisując umowę o pracę lub formularz zgody na korzystanie z rozwiązania technologicznego.
Dzięki współpracy z firmami, które zbierają i analizują cyfrowe dane, udało nam się wyłowić najlepsze praktyki umożliwiające poszanowanie prawa do prywatności u pracowników i klientów podczas korzystania z cyfrowych narzędzi. Zrozumienie tego, kiedy i w jaki sposób twoje dane osobiste mogą i nie mogą być zbierane, to element niezbędny do wypracowania w sobie cyfrowej mentalności. Jeśli jesteś menedżerem, albo osobą zajmującą się tworzeniem protokołów zapewniających prywatność, najlepsze praktyki, które wymieniamy, posłużą ci jako ogólne wytyczne. A jeżeli jesteś pracownikiem martwiącym się, że twoja firma cię szpieguje lub wkracza na terytorium, którego nie chcesz jej udostępniać, najlepsze praktyki mogą pomóc ci w konfrontacji z rzeczywistością, aby sprawdzić, co firma może, a czego nie powinna wiedzieć na temat twojej cyfrowej aktywności.
Paul Leonardi, Tsedal Neeley
Od Redakcji: powyższy tekst jest fragmentem książki Cyfrowy umysł autorstwa Paula Leonardi’ego i Tsedala Neeleya. Jej recenzję zamieszczamy w tym numerze SN.