Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 681
Trwająca kampania wyborcza na uczelniach wyższych powinna być okazją do intensywnej intelektualnej wymiany myśli, wizji i koncepcji, w której mógłby uczestniczyć nie tylko świat akademicki, ale także rządzący i zainteresowani obywatele. Decydenci polityczni mogliby artykułować oczekiwania wobec środowiska akademickiego, które powinno umieć sprostać niezwykłym wyzwaniom, jakie płyną z różnych stron – polityki, gospodarki, kultury. Drudzy natomiast, jako obserwatorzy notorycznego osłabiania pozycji społecznej profesorów i uniwersytetów, w trosce o los swoich dzieci, mogliby przynajmniej pytać, gdzie są granice degradacji szkół wyższych. Tymczasem nie ma żadnej debaty, wykraczającej poza środowiska akademickie, a komentarze medialne, to najczęściej utyskiwanie na kryzys uczelni wyższych i brak perspektyw. Minister od spraw nauki obecnego rządu nie ma żadnego zdania na temat kierunków naprawiania tego, co zostało zepsute w ostatnich latach. Brakuje na przykład krytycznych wniosków z fatalnego dzielenia i rozliczania grantów (ważniejsze wciąż są projekty badań, a nie ich rezultaty). Nie wiadomo, jak zostanie naprawiona nieszczęsna punktacja czasopism, która kolejny raz zależy od uznaniowości politycznej, a nie od merytorycznych ocen.
Na uczelniach każdy, kto podważa wprowadzone przez Jarosława Gowina zmiany strukturalne – tzw. ustrój katedralno-radziecki – jest pomawiany o szkodzenie interesom uczelni. Krytykom odmawia się prawa głosu, gdyż zakłócają porządek, ustanowiony przez akademicką kamarylę. A przecież „standardy” ostatnich dwu dekad doprowadziły do inflacji ocen i dewaluacji dyplomów. Zaprzeczyły ideałom demokracji i autonomii uniwersyteckiej. Wystarczy przyjrzeć się dorobkowi naukowemu, wymaganemu na stopnie naukowe. Każdy zorientowany w materii swoich dyscyplin dostrzeże liczne ułomności. Wcale nie zniknął system kolesiostwa i budowania nieuczciwych przewag poprzez protekcjonizm, nepotyzm, karierowiczostwo i lizusostwo.
Obserwując życie uniwersyteckie od półwiecza, nie ukrywam, że jego obecny stan budzi we mnie poczucie zażenowania i dyskomfortu. Na swojej drodze kariery akademickiej przyzwyczaiłem się, że wiedza i pasja poznawcza idą ze sobą w parze, że wysiłek intelektualny ludzi nauki sprzyja dążeniu do doskonałości i prawdy. Tymczasem w ostatnich kilkunastu latach żądza wiedzy stała się jakimś „średniowiecznym przesądem”, zachcianką czy wybrykiem nikomu niepotrzebnych „mędrków”. Uczelnie wyższe poddano komercjalizacji, a edukację na poziomie wyższym sprowadzono do instrumentalnego narzędzia przygotowania zawodowego.
Ręka rynku na uczelniach
Wszystko zaczęło się na tzw. Zachodzie, gdzie szkolnictwo wyższe dość wcześnie, bo już w latach osiemdziesiątych ub. wieku zaczęto uznawać za ważny motor wzrostu ekonomicznego. Bezosobowa siła rynku zaczęła dyktować wymagania stawiane uczelniom. A nowe ideologizacje, związane zwłaszcza z bezkrytyczną afirmacją kapitalizmu i towarzyszącą jej poprawnością polityczną, skazały dociekania naukowe na marginalizację. Relatywizacja, a nawet degradacja roli prawdy podkopały dotychczasową rolę uniwersytetu. Wraz z tymi procesami nastąpił zmierzch prestiżu i poważania autorytetów. Same uczelnie zresztą wydatnie się do tego przyczyniły. Kumulatywne i pozytywistyczne podejście do wiedzy straciło jakikolwiek sens, gdyż subiektywny osąd (a nie obiektywizacja) i kolejne interpretacje (narracje) stały się prawdziwym źródłem poznania.
W świetle takich przemian nie chcę wypaść na głupca lamentującego za „złotymi czasami”. Nie mogę jednak przejść do porządku nad zakłamanym sloganem, że żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”. Ileż rozmaitych seminariów poświęcono dywagacjom, jak ważna jest wiedza w społeczeństwie XXI wieku! Naprawdę jednak nastąpiła jej banalizacja i utowarowienie. Traktowana jako produkt, jako wytwór procesu technicznego, a nie pracy umysłowej, wiedza przybrała charakter instrumentalny i utylitarny. Nie ma w niej nic szczególnego, jeśli chodzi o wartość autoteliczną. Ludzie mogą żyć bez intelektualistów, a uniwersytety – ku powszechnemu zadowoleniu – stają się wyższymi szkołami zawodowymi, a nie „świątyniami mądrości”, broniącymi swojego ekskluzywizmu i elitarności.
Równanie w dół
Pod względem standardów dydaktycznych i edukacyjnych mamy do czynienia z „równaniem w dół”. Reglamentowanie poprzez sylabusy zawartości treściowej prowadzonych na uczelni zajęć, przyzwyczajanie studentów do osiągania jedynie minimum wymaganej wiedzy, a także opieranie się na przestarzałych praktykach i metodykach nauczania prowadzą do bezrefleksyjnej reprodukcji funkcjonalnych analfabetów. Nawet, gdy pośród słuchaczy są jednostki wybitne, to często są one skazane na dopasowanie się do przeciętnej.
Istnieje ogromny problem zróżnicowania słuchaczy ze względu na podstawy wiedzy i kwalifikacji, uzyskiwanych w szkołach średnich. Gdyby to dotyczyło tylko polskich studentów, to można byłoby „od biedy” wprowadzić zajęcia wyrównawcze, stanowiące wszak dodatkowe obciążenie szkół wyższych. Ale jak wyrównać poziom w przypadku studentów zagranicznych, gdy część z nich nie włada nawet w stopniu wystarczającym językiem polskim? Szczególne preferencje dla studentów z pogrążonej w wojnie Ukrainy i (antyłukaszenkowskiej) Białorusi uczyniły proces nauczania – w imię źle pojętej pomocy i solidarności – karykaturą szkoły wyższej.
Szczególne zdziwienie budzi brak projektów edukacyjnych i integracyjnych dla młodzieży, która w rodzimych programach szkolnych nie spotkała się nigdy z problematyką konfliktów narodowościowych czy zbrodni nacjonalistycznych. Od ukraińskiego studenta trudno oczekiwać takiego przygotowania merytorycznego, aby było ono podobne do polskich programów nauczania historii. Można byłoby jednak tych studentów przygotować do innego spojrzenia na tematy kontrowersyjne w procesie adaptacyjnym, zanim zostaną słuchaczami polskich uczelni.
Z braku takiego przygotowania dochodzi do licznych incydentów na zajęciach, z absurdalnymi protestami i skargami na polskich uczestników zajęć i wykładowców włącznie. Mniej odważni nauczyciele „dla świętego spokoju” unikają tematów drażliwych. Natomiast studenci ukraińscy, mając takie przyzwolenie, wykazują postawy roszczeniowe, demonstrują zuchwale swoją bezkarność i zwyczajnie nadużywają statusu gości.
Poziom nauczania studentów zagranicznych, także studiów anglojęzycznych, to temat tabu. Wszelka podejrzliwość czy wątpliwości na temat efektów nauczania w języku angielskim przemawiają na rzecz rzekomo osiąganych korzyści. To przecież znak wychodzenia z prowincjonalizmu, to dowód „umiędzynarodowienia” uczelni. A że cudzoziemscy studenci przez sam fakt przebywania w Polsce nabywają dziwaczne przewagi i przywileje kosztem studentów polskich, to mało kogo obchodzi.
Podobne patologie występują na studiach doktoranckich, a także w procesach zatrudniania nowych pracowników naukowych. Na wielu uczelniach uderza pojawienie się w ostatnich kilku latach wielu wykładowców ze Wschodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby podlegali oni zdrowej konkurencji podczas naboru na drodze konkursowej. Powszechnie jednak wiadomo, że wszystkie uczelniane konkursy są organizowane pod konkretnych kandydatów. Postępuje więc ukrainizacja środowiska akademickiego i nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Głosy krytyczne są traktowane, jakby godziły w najwyższe świętości. Tymczasem jest to odruch obronny w sprawie własnej tożsamości narodowej.
Śmierć idei uniwersytetu
Wszystkie zasygnalizowane tu zjawiska podlegają ścisłej ochronie z punktu widzenia tzw. poprawności politycznej. W ostatniej dekadzie zalano uczelnie wyższe różnymi instrukcjami, które nie tylko infantylizują życie akademickie, ale także sprzyjają protekcjonalnemu traktowaniu rozmaitych dziwactw. Paternalizm uczelni znajduje wyraz w sieci rozmaitych „(niedo)rzeczników” i „pełno(n)ocników”, których zadaniem jest tolerowanie donosicielstwa, insynuowanie, pomawianie i oskarżanie tych pracowników i studentów, którzy nie ulegają panującej modzie na traktowanie „ludzi jak dzieci”, wymagających nadopiekuńczej i źle rozumianej ochrony.Paradoksem jest to, że władze wielu uczelni stały się zakładnikami tych wynaturzeń organizacyjnych i funkcjonalnych.
Uczelnie wyższe ze swej natury powinny być wzorem merytokracji, tj. uznania dla kompetencji oraz racjonalizacji wszystkich procesów związanych z badaniami, nauczaniem i administracją. Tymczasem nie ma w Polsce uczelni, w której nie narzekano by na mitręgę biurokratyczną, „przerost formy nad treścią”, skostnienie procedur, toksyczność w stosunkach międzyludzkich, mobbing i patologie w komunikacji interpersonalnej. Obsesyjne trzymanie się funkcji kierowniczych jest dla wielu pracowników uczelni jedyną legitymacją ich przydatności zawodowej. Co gorsza, byli rektorzy i dziekani wciąż pretendują do wywierania wpływu na życie uczelni, uznając, że posiedli wyłączność i monopol wiedzy o zarządzaniu uczelniami.
Przysłuchując się wypowiedziom kandydatów podczas kampanii wyborczej w uczelniach wyższych odnoszę wrażenie, że mimo licznych deklaracji żaden z kandydatów na rektora czy dziekana nie występuje otwarcie w obronie elitaryzmu szkolnictwa wyższego. Kandydaci świadomie odwołują się do opcji antyelitarnej, promując szeroki nabór, populistyczną wspólnotowość czy dialog równościowy. Jeśli nie ma miejsca na dystansowanie słabszych choćby z powodu rezultatów konkurencyjności, to mamy raczej do czynienia z „urawniłowką” i udawaniem, że działa jakikolwiek sposób eliminacji w dobrze rozumianym znaczeniu tego słowa. Nie ma żadnego systemu ocen, który kierowałby osoby niesprawdzające się w zawodzie badacza i nauczyciela akademickiego na inne tory zawodowych karier. Uczelnie są ciągle „przechowalnią” dla różnych nieudaczników, powiązań towarzyskich i protekcji. A przyjmowanie słabych kandydatów na studia powoduje absurdalne zobowiązanie uczelni, że trzeba chronić i otaczać opieką każdego, aż do uzyskania przez niego niewiele wartego dyplomu.
Zatrudnienie oparte jest na systemie uznaniowym, protekcyjnym, często synekuralnym. Dotyczy to wszystkich kategorii zatrudnionych. Szczególnie widoczne jest „twórcze lenistwo” tych pracowników, którzy osiągnęli już wszystkie stopnie naukowe, albo takich, którzy swoje ambicje zawodowe, a zwłaszcza aspiracje finansowe zaspokajają we własnych firmach, kancelariach czy innych organizacjach. Ta „wielozawodowość” odbija się negatywnie na wynikach naukowych uczelni i jakości dydaktyki.
Szczególną osobliwość stanowią nauczyciele akademiccy, którzy sprawują funkcje publiczne – z wyboru bądź z nadania. Wydawałoby się, że jest to zaszczyt i splendor dla uczelni, gdy ma ona swoich reprezentantów na ważnych stanowiskach państwowych. Tymczasem sprawowanie funkcji publicznych odbywa się kosztem uczelni. Tacy pracownicy nie mają po prostu czasu na prowadzenie wartościowych badań, nie mówiąc o publikowaniu ciekawych osiągnięć. Nagminne jest odwoływanie przez nich zajęć dydaktycznych ze względu na obowiązki pozauczelniane. Władze uczelni przymykają na to oko, zamiast obowiązkowo urlopować te osoby na czas sprawowanych funkcji i w ten sposób dyscyplinować swoją kadrę.
Martwi osobliwy mariaż władz uczelnianych ze światem polityki. Nie byłoby w tym nic dziwnego w przypadku uczelni państwowych, gdyby nie tworzenie klientelistycznych afiliacji dla osiągania konkretnych korzyści finansowych. Dobre relacje między rektorem uczelni a liderami partii rządzących i koteriami politycznymi, to gwarancja zwiększonych subwencji. Aby nie wypaść z łask włodarzy, kandydaci na rektorów potrafią odżegnywać się od jakichkolwiek poglądów, przyjmując pozycję „obrotową”, byle tylko nie stracić dojścia do układów i koneksji korupcjogennych. Ideowa anomia rektora nie zachęca do aktywności pracowników uczelni, sprzyja ich apatii, wycofaniu i promuje postawy konformistyczne.
Wkupywanie się w łaski rządzących, aby uzyskać dostęp do większych zasobów i chwalić się skutecznością zarządzania przeczy idei autonomii i niezależności uniwersyteckiej. To, co było zdobyczą wieloletnich starań w poprzednim ustroju, zostało sprzedane za pieniądze i inne profity. Uczelnie z pewnością wiele zyskały, jeśli chodzi o bazę infrastrukturalną, ale straciły swoją tożsamość i stały się zwykłymi korporacjami pod nadzorem rządu. Gdy liczy się „zysk” przeliczany na dotacje, granty i punkty, zanika podstawowa rola uniwersytetu znana od czasów jego powołania, tj. rozbudzanie ciekawości i pasji poznawczych ludzi. Blaknie funkcja kulturotwórcza, polegająca na pielęgnowaniu fermentu myślowego, służącego dobru wspólnemu.
Marność intelektualna
Najbardziej szkodliwym zjawiskiem, hamującym debatę intelektualną, jest uniformizacja myślenia, narzucanie rozmaitych ograniczeń ideowych i formalnych wolności życia umysłowego na uczelniach. Minęły wprawdzie czasy, gdy akademików traktowano jako niebezpiecznych wywrotowców i burzycieli spokoju publicznego. Ale powróciły inne praktyki, które chluby uczelniom nie przynoszą. Są to autorytarne sposoby zarządzania, piętnowanie postaw niepokornych, moralna dezorientacja i zakleszczenie naukowych sądów w politycznych namiętnościach i jedynie poprawnych diagnozach rzeczywistości.
Można by rzec, że wszystko to już było. Przecież w czasach „zimnej wojny” po obu stronach podziałów blokowych herezją było wątpienie w misję hegemonii radzieckiej czy amerykańskiej. Obecnie skonfliktowanie Zachodu z Rosją prowadzi do podobnych aberracji poznawczych. Propaganda każdej ze stron przedstawia racje odmienne od oficjalnie zadekretowanych jako przyznanie słuszności wrogowi i działanie na szkodę własnego państwa. W polskim krajobrazie uczelnianym wszyscy niemal rosjoznawcy – począwszy od języka i literatury, po gospodarkę i ustrojoznawstwo - znaleźli się pod pręgierzem i zarzutem „importowania” niewłaściwych idei i wartości. Zaprzęganie namiętności do ocen nauki prowadzi do jej faktycznego upadku. Ale o tych sprawach w kampaniach wyborczych się nie dyskutuje.
Kandydaci na stanowiska kierownicze nie mają wiele do powiedzenia na temat modernizacji programów studiów. Wobec mody na podnoszenie kwalifikacji dydaktycznych na drodze szkoleń informatycznych, zaniechano w ogóle przyuczania młodych nauczycieli na drodze „terminowania” u swoich profesorów, w charakterze asystentów. Praktyki dydaktyczne podczas studiów doktoranckich nie spełniają tej roli. Faktycznie zanikła relacja mistrz-uczeń tak w sferze badawczej, jak i dydaktycznej.
Powszechnie zaniża się kryteria ocen studentów. Po pierwsze, prawie całkowicie zrezygnowano z zaliczeniowych prac pisemnych. Po drugie, nieliczne są egzaminy ustne, będące okazją do zadania pytań otwartych, inspirujących do samodzielnego myślenia. Dominują testy, które są raczej sprawdzianami umiejętności technicznych, a nie narzędziami egzekwowania wiedzy.
Kryzys ocen jest w dużej mierze spowodowany wprowadzeniem przez władze uczelni z udziałem samorządów studenckich ankiet oceniających prowadzących zajęcia. Nauczyciele akademiccy, niedbający o tanią popularność wśród studentów, stosujący rygory systematycznego przyswajania wiedzy i nieunikający trudnych tematów na wykładach, padają ofiarą anonimowych pomówień i niewybrednych ataków ze strony sfrustrowanych słuchaczy. Większość jednak za cenę pozytywnych ocen w ankietach nie wychyla się, schlebia studentom, unika kontrowersji, toleruje nieuctwo i pozwala na zrównywanie perspektywy poznawczej nauczyciela z perspektywą słuchaczy. To prosta droga do degradacji statusu i etosu wykładowcy uczelnianego.
Chciałoby się na koniec tych rozważań wyrazić życzenie, aby polskie uniwersytety kierowane przez nowo wybranych rektorów i dziekanów przywróciły warunki takiej wolności akademickiej, w których będzie zagwarantowana swoboda myślenia i działania zgodnie z przekonaniami badaczy. Niech powróci twórczy konflikt z poprawnościowymi kanonami i ograniczeniami, narzucanymi przez zewnętrzne naciski oraz nadzór medialny i administracyjny!
Ferment intelektualny, inwencja twórcza i oryginalne dzieła nie powstają ani zgodnie ze sztywnym harmonogramem, ani pod dyktando planów finansowych. Czas zrozumieć, że nauka i szkoły wyższe potrzebują mentalnego zdystansowania się wobec biurokratycznych barier i urzędniczej reglamentacji. Jednocześnie twórcza aktywność umysłowa powinna skłaniać środowiska akademickie do wzięcia na siebie odpowiedzialności za losy współczesnego świata oraz zajęcia stanowiska politycznego na rzecz pokojowych rozwiązań konfliktów międzynarodowych, rzetelnego i uczciwego diagnozowania zagrożeń globalnych, aby uchronić ludzkość przed zagładą.
Ludzie uniwersytetu ze względu na dążenia do prawdy mają prawo do podważania istniejących konwenansów i uwrażliwiania społeczeństwa na żywotne interesy i wartości. Mogą też w demokratycznym systemie politycznym wzywać rządzących do odpowiedzi na trudne pytania, dotyczące wartości doraźnych, jak i dalekosiężnych. Chciałbym mieć nadzieję, że nowe władze akademickie będą świadomie i konsekwentnie wspierać wysiłki badaczy i uczonych w tym zakresie.
Stanisław Bieleń
* Universitas et humanitas - SN 1/20
Smuta uniwersytetu - SN 8-9/22
Nauka i władza - SN 6-7/23
Homines, dum docent, discunt - SN 12/19
Akademickie trąby na larum - SN 3/21
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: al
- Odsłon: 4473
Czy w nauce można i czy należy wprowadzić parytet z uwagi na płeć?
Wypowiedź prof. Joanny Pinińskiej z Wydziału Geologii UW
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 451
Coraz częściej oprócz spraw ważnych dla bezpieczeństwa państwa czy przyszłości wielkich zbiorowości, naszą uwagę przykuwają przykre doświadczenia, wynoszone ze środowisk lokalnych, z najbliższego człowiekowi miejsca pracy.
W trakcie trwającej właśnie na uczelniach wyższych kampanii wyborczej do władz miejscowych ujawnia się niespotykany wcześniej zamęt organizacyjno-prawny, nadużycia władz, a także odsłania się moralna degrengolada tych środowisk. Warszawski Uniwersytet Medyczny znalazł się chyba pod największym ostrzałem. Z kolei własne spostrzeżenia na jednym z wydziałów uniwersyteckich skłoniły mnie do pewnych generalizacji. Nie chciałbym, aby były one krzywdzące dla środowisk, w których przedstawione psychopatologie nie występują.
W charakterystykach kandydatów na wybieralne stanowiska zwraca się uwagę przede wszystkim na predyspozycje i zdolności przydatne w zarządzaniu organizacją. Często jednak pomija się wymóg umiejętności tworzenia pozytywnych relacji interpersonalnych. Dzięki ludziom z zaburzoną osobowością specyficzny zakład pracy, jakim jest uczelnia, może stać się dla wielu osób źródłem rozpaczy i przygnębienia.
Z punktu widzenia racjonalności zachowań dla wielu osób doniesienia prasowe o mobbingu w szkołach wyższych, czy nawet o molestowaniu seksualnym wydają się zupełnie niesamowite, wręcz niewiarygodne. A jednak te patologie mają miejsce. Same środowiska uczelniane nie potrafią się z nimi uporać. Często na zewnątrz demonstrują, że są szczęśliwymi wspólnotami, niemal rodzinami, a uczelnia jest „drugim domem” pracowników i studentów. Gdy jednak zajrzy się do środka, pod tzw. podszewkę, okazuje się, że mamy do czynienia z niezłym piekłem.
Psychologia – potrzebne wdrożenie
Uczelnie nie są przygotowane, w jaki sposób radzić sobie z zaburzeniami osobowości kierowników różnych jednostek. Konieczność współdziałania z osobnikami zaburzonymi jest tłumaczona zdobytym przez nich mandatem większości elektoratu, mimo że dla wielu osób jest źródłem najbardziej stresogennych sytuacji. Ba, jakże trudno jest udowodnić owe zaburzenia osobowości z perspektywy mobbingu. Ani prawo, ani instytucje nie przychodzą poszkodowanym z efektywną pomocą.
Środowiska uczelniane są podzielone i skłócone między sobą na tle stosunku do ocen sposobu zarządzania przez osobowości z różnymi ułomnościami psychicznymi. Wielu staje murem za „wodzem” oskarżanym o mobbing czy inne nadużycia, co jest konsekwencją rozlicznych uzależnień, ślepoty poznawczej i niewiedzy, konformizmu i wygodnictwa, tchórzostwa i braku charakteru, a także paskudnej tendencji do kolaboracji z każdym, od którego zależą udziały w „podziale konfitur”.
Kiedyś liczono się z tzw. opinią medialną, która była przejawem głosu publicznego („vox populi”). Obecnie tylko ekstremalne skandale i afery budzą reakcję władz zwierzchnich (vide: Collegium Humanum). Wobec „drobniejszych” nadużyć praktycznie nie podejmuje się żadnych kroków zaradczych. Pogadanki i pseudoszkolenia nijak się mają do konieczności radzenia sobie ze szkodliwymi zaburzeniami osobowości osób sprawujących funkcje kierownicze.
Zaburzenia osobowości odnoszą się do trwałych zakłóceń funkcjonowania w specyficznym środowisku, łączącym trzy ważne kategorie zawodowe i statusy społeczne: pracowników naukowo-badawczych i dydaktycznych, pracowników obsługi administracyjnej oraz studentów. Nie każdy z liderów społeczności akademickiej ma określone predyspozycje psychologiczne, aby umiejętnie łączyć potrzeby i interesy tych zespołów ludzkich, właściwie odczytywać ich oczekiwania oraz harmonizować dążenia do osiągnięcia wspólnego dla wszystkich celu – najwyższej efektywności w każdej ze sfer aktywności.
Największym nieszczęściem jednostek uczelnianych jest to, że ludzie kierujący nimi, dotknięci zaburzeniami osobowości, prawie nigdy nie są świadomi swoich ułomności i nie zdają sobie sprawy z tego, że na pewnym etapie funkcjonowania stają się problemem – i dla samych siebie, i dla społeczności. Otaczający ich „dwór” cynicznych doradców i suflerów, często także przeświadczonych o swojej wyjątkowości, przyczynia się do pogłębiania zaburzeń, wśród których można wymienić najważniejsze: paranoidalne i schizoidalne, narcystyczne i histrioniczne, obsesyjno-kompulsywne i agresywne.
Dotknięte nimi osoby mogą zachowywać się w sposób nieracjonalny, a nawet irracjonalny, to jest przynoszący szkodę samemu sobie. Zaburzenia paranoidalne i schizoidalne pochodzą zwykle z okresu dorastania i utrzymują się w okresie dorosłości. Cechuje je podejrzliwość i nieufność, niechęć do bliskich kontaktów, brak przyjaciół i zrozumienia dla innych ludzi oraz ich potrzeb.
Popularne „grzechy” nadmiaru i niedostatku
Z narcyzmem wiąże się skrajny egocentryzm, a nawet ekscentryzm, przeświadczenie o własnej ważności i mocy („ja wszystko mogę”), a także niezdolność do przyjęcia cudzego punktu widzenia. Z takimi postawami wiąże się niestety znikome wyczucie moralne. Lekceważenie tzw. dobrych obyczajów jest na porządku dziennym. Osoby narcystyczne same sobie tworzą wzory zachowań, więc inni powinni ich słuchać i dostosowywać się.
Problem empatii zasługuje w polskiej edukacji na większą uwagę. Jeśli ktoś w dzieciństwie nie doświadczył wsparcia i współodczuwania ze strony najbliższych, to nigdy już nie nauczy się wrażliwości na potrzeby innych ludzi. Niektórzy ludzie nie wiedzą, że coś takiego w ogóle istnieje. Zapewne byli traktowani w dzieciństwie obojętnie, a nawet okrutnie.
Histrionia odnosi się do przesadnej, często rozhuśtanej emocjonalności, dramatyzowania, a także zapalczywości i nieobliczalności. Wystarczy, że szef „wstanie lewą nogą z łóżka”, a już pracownicy mają „przechlapane” przez cały dzień.
Najgorszą cechą kierownika jednostki uczelnianej jest jednak zaburzenie obsesyjno-kompulsywne i agresywne. Przesadna skrupulatność („ja jeden pracuję, a te kmioty nie robią nic”) i drobiazgowość („ręczne sterowanie”, zajmowanie się „duperelami”, wtrącanie się w każdą decyzję, zamiast przemyślanej kontroli i nadzoru), obsesja na tle punktualności czy pseudo perfekcjonizmu, wreszcie niczym nieuzasadnione pielęgnowanie urazów, pamiętliwość, małostkowość, złośliwość, uszczypliwość i lekceważenie innych. Wrzaski jako środek perswazji, a nawet „bicie po pysku”, to niebywałe wyskoki w zachowaniach ludzi o zaburzonej osobowości, sprawujących funkcje oblekane w uroczyste togi podczas akademickiej celebry.
Toksyczni kierownicy
Problem identyfikacji osób z zaburzeniami osobowości sprowadza się do trudności z rozgraniczeniem zachowań nietypowych od zachowań uznawanych za normalne. Często mamy do czynienia z mieszaniem się zaburzeń, co skutkuje nieprzewidywalnością zachowań. Nawet psychoterapeuci z bogatym doświadczeniem nie są w stanie zaproponować skutecznych recept i instrukcji, jak szeregowi pracownicy powinni diagnozować złożoność zjawiska i radzić sobie z ich szkodliwością.
Trudnym problemem diagnozy zaburzeń osobowości są przekonania ich nosicieli, że są jedynymi „wybrańcami”, powołanymi do sprawowania powierzonej im roli. Przede wszystkim dzięki podpowiedziom usłużnych lokajów i lizusów nie są skłonni dostrzegać, że stanowią źródło problemów dla wielu ludzi. Nawet, gdy wokół mają akolitów, wysławiających ich dobro i zasługi, każdy głos przeciwny powinien stanowić dla nich poważny powód do zastanowienia. Nic z tych rzeczy. Głosy krytyki są dowodem zdrady i działania na szkodę nie kierownika jednostki, lecz całej wspólnoty!
W żargonie psychologów taką postawę nazywa się egosyntoniczną. To, co inni postrzegają jako trudne do przyjęcia, a nawet nieakceptowalne, u osoby zaburzonej stanowi cnotę i powód do samozadowolenia. Nie widzi ona potrzeby zmiany swojego postępowania, a tym bardziej usunięcia się ze sceny. Widząc źródło wszelkich kłopotów w otoczeniu, oskarża innych o swoje niepowodzenia. Z tych powodów wytykanie jej nieprawidłowego postępowania jest bezskuteczne.
Poniżanie podwładnych i otaczanie się klakierami, to przejawy osobliwej postawy zapatrzenia we własne sukcesy i niedostrzegania tego, że odbiorcy widzą to zupełnie inaczej. Taki lider jest „gwiazdą jednego sezonu”. Gdy traci popularność, łatwo załamuje się i ma poczucie bezsilności. Grozi nawet, że sięgnie do środków ekstremalnych, zagrażających życiu, aby pobudzić lojalistów do mobilizacji i wsparcia.
Toksyczni kierownicy jednostek są przekonani, że są najlepszymi „liderami”, powołanymi do przewodzenia innym, opierają się wszelkim próbom zmian, które wymagałyby od nich korekty zachowania. Rujnują w ten sposób atmosferę zaufania i spolegliwości w miejscu pracy, a „spętana” wieloma zależnościami, strachem i „pańszczyźnianym” posłuszeństwem wobec swojego „pana”, „wykastrowana” z niezależnego i odważnego myślenia duża część społeczności cieszy się z demonstrowanej przez siebie solidarności.
U źródeł wielu uzależnień podwładnych leży brak identyfikacji podstępnie działających zaburzeń osobowości szefa. Nieraz mijają lata, zanim pracownicy odkryją, w jaki sposób zostali zmanipulowani i poddani stadnemu myśleniu. Gdy nieliczni zdecydują się w końcu na otwarte wystąpienie, różne straty i koszty psychologiczne są już nie do naprawienia.
Brak odwagi
Mimo wsparcia organizacji związkowych i zgłoszeń do władz uczelni, rzecznicy praw pracowniczych wcale nie kwapią się z podjęciem działań prewencyjnych i wyjaśniających. Często czekają na imienne wnioski pokrzywdzonych, gdy ci z kolei obawiają się przykrych dla nich osobistych konsekwencji. W ten sposób powstaje błędne koło, wygodne dla sprawców wynaturzeń. Na dodatek wielu twierdzi, że między władzami różnych szczebli istnieje osobliwa zmowa, aby wspierać się w sprawach trudnych. Szeregowi pracownicy przegrywają z machiną koneksji i układów.
Popularne i nachalne formy komunikacji elektronicznej z deklaracjami lojalności wobec zwierzchnika przypominają sceny z „Misia” Stanisława Barei: „Warunki na zgrupowaniach miałyśmy bardzo dobre! Wszystko to zasługa naszego prezesa i nie jest prawdą, że nad łóżkami dach przeciekał! Szczególnie, że prawie nie padało! Prezes dba o nas jak ojciec najlepszy!”
„Lojalki” nie zastąpią koniecznej refleksji, wyrażonej w mądrej i odważnej debacie, bynajmniej nie wiecowej i pełnej histerycznego amoku. Zatrważający jest brak odwagi wśród „starej” kadry. Senioralnych profesorów nie stać dziś na nic więcej, jak na potakiwanie i wdzięczenie się wobec łaskawcy za choćby szczątkowe zatrudnienie. Tak jakby jakiś niewysłowiony przymus nakazywał im przyjęcie postawy bezmyślnych cmokierów, niemających przecież w wieku emerytalnym wiele do stracenia.
Zaburzenia osobowości wpływają nie tylko na postawę ich nosiciela, ale także na wszystkich, którzy z nim współpracują. Wiąże się z tym zjawisko ciągłego stresu, który wydobywa w ludziach najgorsze cechy i ma charakter konfliktogenny. Przerzucanie swojego stresu na innych powoduje u podwładnych zaburzenia lękowe. Mimo kwalifikacji czują się oni deprecjonowani, niedoceniani, a nawet wykluczani.
Bardzo typowym zjawiskiem w przypadku zaburzeń osobowości jest postrzeganie siebie jako ofiary, gdy wreszcie rozmaite zarzuty wychodzą na jaw. Taki szef zamiast starać się zrozumieć przyczyny pretensji pracowniczych, jest coraz silniej zaabsorbowany i pochłonięty swoim samopoczuciem („jestem zmęczony”, „nikt mnie nie rozumie” itd.). Czyni z siebie męczennika, który „cierpi za milijony”, a spotyka go w jego mniemaniu niewdzięczność i podłość. Zamiast wytłumaczyć się ze stawianych mu zarzutów (choćby prasowych), mobilizuje przy pomocy usłużnych pracowników opinię zakładu pracy, aby jak najwięcej osób potwierdziło jego nieskazitelność. Nie zdaje sobie przy tym sprawy z tego, że dla wielu podwładnych jest to forma ogromnego dyskomfortu i upokorzenia.
Prawdą jest, że nikt nie jest doskonały. Każdy ma w jakimś stopniu „zaburzoną osobowość”, ale warto mieć świadomość swojej psychicznej odporności i pokory w służbie innym ludziom. Brak predyspozycji do zarządzania zespołami ludzkimi oraz dysfunkcjonalność podejmowanych decyzji i działań powinna stanowić dzwonek alarmowy dla otoczenia, żeby takich osobników nigdy więcej nie powoływać na stanowiska kierownicze.
Lojalność, czyli święty spokój
Jestem daleki od przypisywania wszystkich ułomności zaburzeniom osobowościowym lidera organizacji. Ale nie da się ukryć, że od niego zależy mobilizacja wszystkich jej „mocy twórczych”. Jeśli sam staje się źródłem problemów (choćby ogromna biurokratyzacja w procesach decyzyjnych, blokowanie nagród dla zasłużonych pracowników, machinacje przy awansach zawodowych, zatrudnianie wedle uznania itd.), to powinien przed startem na kolejną kadencję poddać się publicznej ocenie, odpowiadając na wszystkie wątpliwości, jakie pojawiają się w przestrzeni publicznej. Nawet, gdy mają charakter anonimowych doniesień. Ponadto warto odróżniać anonimowych informatorów od anonimizowanych interlokutorów dziennikarzy. Nazwiska tych ostatnich są zazwyczaj znane redakcjom.
Szczególnie ważne jest odniesienie opisanych zjawisk do percepcji środowiska studenckiego. Jakich wzorów nauczy uczelnia młodych ludzi, jeśli sama cierpi na deficyt demokracji jako formy życia, formy wypracowywania zdrowych relacji międzyludzkich? Już sto lat temu amerykański filozof John Dewey zauważył, że pruski model szkolnictwa, rodem z XIX wieku, przygotowuje młodych ludzi raczej do funkcjonowania w państwie autorytarnym, a nie w demokracjach.
Erich Fromm zwrócił z kolei uwagę w swojej słynnej książce na jeden z groźnych czynników, tkwiących w indywidualnych postawach, tj. „ucieczkę od wolności”. Oznacza ona tendencję do poszukiwania bezpieczeństwa, schronienia i komfortu w różnych rodzajach więzi. Ludzie boją się poczucia wyalienowania, utraty tożsamości wspólnotowej. Dlatego demonstrują swoją wolę przynależności, by nie czuć się samotnie. To ważna przesłanka patoposłuszeństwa i ulegania narcystycznym liderom.
Do tego dochodzi bezkrytyczne poddawanie się potędze bezosobowych algorytmów i biurokratycznych procedur, które skutkuje pogłębianiem się owej „ucieczki od wolności”. Wiele działań w tym systemie ma charakter pozorowany, a kierownicy jednostek wykorzystują ten stan dla budowania wokół siebie sieci wsparcia i wymiany różnych benefitów.
Zanikła konstruktywna debata nad stanem polskiej nauki. Być może niewiele da się już uratować. Władze wielu polskich uczelni stoją przed zadaniem dokonania odważnej moralnej inwentaryzacji, jak wiele szkód wyrządziły pseudoreformy, związane z restrukturyzacją, formalistyczną ewaluacją osiągnięć, obniżaniem poziomów badań i nauczania.
Aby więc zerwać z niecnymi praktykami patoposłuszeństwa na uczelniach, należy przede wszystkim uwolnić się od potężnych uzależnień wywołanych przemocą instytucjonalną i symboliczną. Warunkiem podstawowym jest „oderwanie od stołków” ludzi pozbawionych talentów, manier i profesjonalizmu w kierowaniu zespołami ludzkimi. Przede wszystkim zamiast wzniosłych manifestów i deklaracji należy wprowadzić praktyki szerokiej i otwartej debaty, wyzwolić się z komicznej hierarchii pseudoautorytetów („ja, wójt wam to mówię), zwrócić uwagę na to, jak siebie nawzajem traktujemy, jak są podejmowane decyzje i na ile są one wyrazem respektowania potrzeb i oczekiwań środowiska uczelni.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 75
Natura wyposażyła nas w odbiorniki fal świetlnych – oczy i od zarania wieków poznajemy nasz piękny świat tym sposobem. Trudno uwierzyć, że przez większość tego czasu nie bardzo wiedzieliśmy czym jest światło. Dopiero w ostatnich 100 – 200 latach „nagie małpy” - jak nas raczył nazwać Andrzej Dragan w swojej książce Kwantechizm, zrobiły olbrzymi skok w zrozumieniu wszechświata i pewne zagadnienia stały się bardziej zrozumiałe. Dotyczy to także światła.
Zagadnieniem tym zajmował się także Max Planck (1858 – 1947). Wykazał on, że promieniowanie (fale elektromagnetyczne) wytwarza materia, która ma temperaturę większą od zera w skali bezwzględnej Kelwina (0 K = -2730 C ). W takim razie, oprócz gwiazd (Słońca) świeci większość materii we wszechświecie, a na naszej planecie tym bardziej. Tu świeci wszystko.
Technicy (zaliczam się do nich) lubią posługiwać się obrazkami. Dlatego zamieszczam charakterystyki widmowe (w zależności od długości fali) świecenia ciał o różnych temperaturach.
Powierzchnia Słońca ma temperaturę ok. 5500 K i charakterystyka jej świecenia ma przebieg podobny do podanego na rysunku przez najwyższą krzywą. Kolorowy (tęczowy – bez żadnych domysłów, proszę) pionowy pasek to zakres naszego widzenia. Rzeczywiście różne długości fal świetlnych widzimy jako kolorowe. Jeżeli się zmiesza te kolory, otrzyma się światło białe, takie z jakim mamy do czynienia na co dzień. Reszty promieni nie widzimy (na rysunku kolor czarny), co nie oznacza, że ich nie ma. Są, tylko ich nie widzimy.
My (nasze ciała) też świecimy, a długość fali maksymalnej wydajności naszego świecenia przypada na ok. 10 μm, daleko poza zakresem widzenia. Wojskowi jednak to wykorzystali i zbudowali przyrządy pozwalające nas na tej długości fali obserwować. Poprawiają naturę, niestety w celu łatwiejszego się zabijania.
Max Planck długo się biedził, chcąc wyznaczyć zależność (wzór) na podane powyżej charakterystyki widmowe świecenia. Można rzec, że biedził się dosłownie i stosunkowo długo. Dopiero pewne założenie doprowadziło go do pozytywnego rezultatu.
Uznał, że światło jest pękiem złożonym z najmniejszych, elementarnych części promieniowania – kwantów, które nazwano fotonami. Foton to bardzo dziwny twór. Nie istnieje w spoczynku i ma zerową masę spoczynkową. Foton istnieje wyłącznie jako fala rozprzestrzeniająca się z ogromną prędkością (w próżni równą 300 tys. km/s). Atmosfera ziemska nieco ją modyfikuje (zmniejsza), ale nieznacznie. Nadal jest bardzo duża. Prędkość, z jaką się porusza światło jest wielkością charakterystyczną. Zgodnie ze szczególną teorią względności Einsteina, żadne ciało materialne tej prędkości przekroczyć nie może.
Foton masy spoczynkowej nie ma, ale niesie ze sobą energię. Zgodnie z zasadą równoważności masy i energii A. Einsteina, ma on masę równoważną energii i pęd. Skutki tego możemy poznać nadmiernie się opalając.
Powróćmy do „biedzenia się” Maxa Plancka. Udało mu się wzór na promieniowanie materii utworzyć (nie ma potrzeby go przytaczać), gdy założył, że energia fotonu jest proporcjonalną do częstotliwości (ν) fali, z jaką się on (foton) propaguje w przestrzeni. To pozornie bardzo prosta zależność: Ef = hν. Współczynnik proporcjonalności h na część odkrywcy nazwany został stałą Plancka. To niezwykle mała wielkość. Jeżeli chcemy wyrazić energię fotonu w dżulach, to h=6,6260693 10—34 (J s).
Jeżeli foton jest falą, to jako zjawisko okresowe opisywane funkcją sinusoidalną, ma inne wielkości go charakteryzujące. Jedną już poznaliśmy, to częstotliwość powtarzania, liczba cykli w jednej sekundzie (ν) mierzona w hercach (Hz). Inną jest okres powtarzania (T) – czas, po którym funkcja jest odtwarzana i długość fali (λ) – droga, jaką przebywa fala w czasie jednego okresu.
Jeżeli wydaje się to trochę skomplikowane, proszę wybaczyć: to nie ja, takie jest światło. Jeszcze, niestety, trochę do jego obrazu dodamy. Jeżeli wzór powyższy jest energią kwantu światła – fotonu, to jest on (foton) niepodzielny. Co więc oznacza część wartości podanej powyższym wzorem?
Weźmy dla przykładu jej połowę. Zobaczmy: ½(hν) =h•½ (ν) =h(ν/2).
To nie jest połowa kwantu napisanego górnym wzorem, chociaż liczbowo tyle wynosi. W rzeczywistości to energia zupełnie innego fotonu. Ten foton ma inną częstotliwość. Gdybyśmy mogli go zobaczyć, miałby inny kolor. Tak będzie przy każdym innym podziale. Udowodniliśmy, że zależność wyjściowa to energia fotonu i że foton jest niepodzielny.
Jeszcze jeden wniosek można stąd wysnuć. Częstotliwość fali świetlnej jest praktycznie miarą energii fotonu. Zamiennie w tej roli może występować długość fali i tymi miarami w praktyce się posługujemy. Przypomnimy sobie, że mamy fale długie, średnie, krótkie, mikrofale i fale nanometrowe, te zakresu optycznego (laserowe).
Wszyscy dobrze wiemy, że lustra (zwierciadła) mogą być częściowo przepuszczalne. Nie dziwi nas, że zwierciadło jest np. półprzepuszczalne. Jeżeli na takie zwierciadło padnie strumień światła, jego część (w przybliżeniu połowa) się odbije, a część pozostała przejdzie na drugą stronę. Spotykamy się z tym zjawiskiem na co dzień i nas to nie dziwi. Pytanie, czy przypadkiem dziwić nie powinno? No to przejdźmy do naszego niepodzielnego fotonu. Przecież światło jest pękiem fotonów Najlepiej niech padnie na takie zwierciadło właśnie jeden foton - czy on przejdzie, czy się odbije? Proszę pamiętać, że foton jest niepodzielny. Jeżeli tak, to przy padaniu na zwierciadło może albo przejść, albo się odbić. To jest właściwa odpowiedź.
Z podobną sytuacją spotykamy się częściej. Gdy sędzia piłkarski losuje boisko dla którejś z drużyn, rzuca monetę. Przed jej upadkiem nie wiadomo, czy na wierzchu będzie orzeł czy reszka. Podobnie tu, gdy foton padnie na zwierciadło, nie wiemy, czy odbije się on od zwierciadła, czy przejdzie na jego drugą stronę. W takim razie stopień odbicia zwierciadła wyznacza prawdopodobieństwo tego zdarzenia. Może to z tego powodu Albert Einstein narzekał na zasady fizyki kwantowej, mówiąc, że Bóg nie gra w kości. Wydaje się, że trzeba będzie się jednak do tego przyzwyczaić.
Nie ukrywam, że moje próby pisania o tych sprawach mają na celu wyjaśnienie babci – jak pisał Andrzej Dragan – budowę i zasady działania lasera. Babci dawno nie mam, ale może uda mi się przybliżyć te zagadnienia państwu. W następnym odcinku spróbuję rozprawić się ze statystyką Ludwika Boltzmanna. Niestety, też jest potrzebna.
Zdzisław Jankiewicz