Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5005
Zgromadzenie Ogólne PAN, które odbywało się 23.10.14, zapowiadało się równie emocjonująco jak to z 2006 r., kiedy o najwyższe stanowisko w Akademii walczyło kilku kandydatów, m.in. obecny prezes PAN, prof. Michał Kleiber. Ale o ile 8 lat temu gra toczyła się o być albo nie być Akademii, o tyle obecne zgromadzenie musiało się zmierzyć z dylematem prawnym i etycznym: czy obecny prezes może po raz trzeci kandydować na to stanowisko?
Dotychczasowa praktyka i poprzednia ustawa o PAN wykluczały taką możliwość, ale… nowa ustawa weszła w życie w 2010, podczas pełnienia już przez obecnego prezesa tej funkcji. Nie było zatem wiadomo jak liczyć kadencyjność: czy jak dotychczas, czyli nieprzerwanie, czy od daty wejścia nowej ustawy w życie?
Kancelaria PAN zamówiła więc dwie ekspertyzy prawne: jedną – w kancelarii prof. Marka Chmaja, a drugą – u prof. UKSW, Bogumiła Szmulika. Obie potwierdzają prawo kandydowania obecnego prezesa na trzecią kadencję. Ale okazało się, że jest też trzecia opinia prawna, wykonana przez kancelarię prawniczą mec. Emilii Stępień na zlecenie jednego z członków ZO PAN – prof. Iwo Białynickiego-Biruli (wszystkie publikujemy). Jak łatwo się domyślić – z wnioskami przeciwnymi niż dwie poprzednie.
Zamówienie przez kancelarię opinii prawnych wywołało oczywiście dyskusję, czy nie jest to manipulacja wyborcza, gdyż prawnicy piszą takie opinie, jakich oczekują zamawiający (vide -http://natemat.pl/83513,znany-prawnik-zmienil-opinie-ws-ofe-po-tym-jak-zaplacilo-mu-ministerstwo-finansow-za-kazda-opinie-biore-pieniadze). Ponadto nie wiadomo, według jakich kryteriów wybierano kancelarie prawne. Ale dyskusję wywołała także sprawa kosztów tego zlecenia – czy kancelaria miała prawo wykorzystać bez zgody ZO PAN pieniądze na ten cel? Jak to wyłożył prof. Witold Gutkowski w liście do przewodniczącego Komisji Wyborczej – było to działanie we własnej sprawie, zatem zachodzi tu konflikt interesów. Takie ekspertyzy nie powinny być brane pod uwagę przez Komisję Wyborczą bez akceptacji ZO.
Pojawiły się też głosy, że przy rozstrzyganiu spraw korporacji, a zwłaszcza spraw dotyczących wyborów, nie powinno się korzystać z pomocy polityków – to sprawy wewnętrzne Akademii, które winny być rozstrzygnięte przez korporację. Była to zapewne aluzja do zapytania poselskiego, jakie złożyły 9.10.14 do minister nauki dwie posłanki PO – Aldona Młyńczak i Teresa Świła (nr 7395 w sprawie możliwości powołania prof. Michała Kleibera na stanowisko Prezesa PAN na trzecią kadencję). Z uwagi na późny termin złożenia tego zapytania, odpowiedź minister nie nadeszła przed posiedzeniem ZO, choć nie wiadomo jakie będą skutki poruszenia tej sprawy na forum parlamentu.
Mocnym głosem w dyskusji nad kadencyjnością było wystąpienie prof. Leszka Kuźnickiego, prezesa PAN w latach 1993-98, wcześniej – wiceprezesa i sekretarza naukowego (1990-92), który też mierzył się w 1998 r. z tym problemem. Uznał wówczas, iż ukształtowana praktyka i dobre obyczaje nakazują dwukadencyjność. Prof. Kuźnicki podkreślił, iż rozpatrywany obecnie problem kadencyjności ma charakter etyczny i jest rolą Komitetu Etyki w Nauce, aby takich spraw pilnować, także odnośnie działalności władz PAN. Przypomniał też, że kiedy odchodził ze stanowiska prezesa PAN zostawił ekspertyzy dotyczące kadencyjności w PAN – przecież gdzieś muszą być – podsumował.
Zastanawiające jest, dlaczego władze PAN nie skorzystały tutaj z prawników, jakich zrzesza Akademia? Jest przecież Instytut Nauk Prawnych PAN, jest Komitet Nauk Prawnych – trudno założyć, że nie ma w nich specjalistów zdolnych wykonać taką ekspertyzę dla celów własnej korporacji i to bezpłatnie.
Dziwne to tym bardziej, że podczas tego ZO PAN wielokrotnie – zarówno kandydaci na prezesa, jak i zebrani – podkreślali rangę Akademii, wysoki poziom merytoryczny jej członków, instytutów i komitetów naukowych.
Zastanawiająca też była nieobecność prof. Ewy Łętowskiej i prof. Andrzeja Zolla, który przez ostatnie lata przewodniczył Komisji ds. Etyki w Nauce. Może na gruncie etyki łatwiej byłoby osiągnąć zgodę odnośnie spornej sprawy? W sytuacji, jaka się wytworzyła, wystąpienie prof. Zbigniewa Szawarskiego, (przewodniczącego Komisji Bioetyki PAN), w drugiej części zebrania z wykładem „Nauka, etyka i bioetyka” miało więc charakter nieco dwuznaczny.
Wątpliwości proceduralnych było jednak więcej – prof. Jerzemu Wilkinowi, który jako przewodniczący Komisji Wyborczej omawiał całą procedurę wyborczą zajęło sporo czasu wyjaśnienie, dlaczego trzecia opinia prawna, spoza Kancelarii PAN, nie została rozesłana do wszystkich akademików (okazało się, że otrzymano ją zbyt późno, aby można było wysłać tradycyjną pocztą, gdyż nie wszyscy członkowie PAN korzystają z poczty elektronicznej - ok. 20 nie korzysta).
Jednak szczególnie poruszała refleksja dotycząca braku kandydatów na najwyższe stanowiska w PAN. Z 330 rzeczywistych członków PAN, tylko 120 osób nie przekroczyło 70 r. życia, a tylko takie mają bierne prawo wyborcze. Zatem akademicy winni się cieszyć, że znalazło się dwóch kandydatów, chcących kierować akademią – czyli dotychczasowy prezes, prof. Michał Kleiber oraz prof. Jerzy Duszyński z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN, wiceminister nauki w latach 2008-2009.
Programy wyborcze obu kandydatów niewiele się jednak różniły. Obaj akcentowali potrzebę rozwoju PAN, silnej naukowcami i placówkami, uzyskującej doskonałość naukową. (Doskonałość naukowa była zresztą w wystąpieniach obu kandydatów odmieniana przez wszystkie przypadki).
Prof. Duszyński bardziej akcentował potrzebę zdobywania funduszy unijnych z programu Horyzont 2020 (czym zajmował się jako wiceminister nauki, a później jako członek Komitetu Polityki Naukowej), koncentracji Akademii na badaniach w określonych obszarach (być może za tym hasłem kryje się plotka o likwidacji Ogrodu Botanicznego PAN czy Muzeum Ziemi PAN?), mobilności naukowców (mamy chów wsobny, o czym wiemy od lat) i większą ich aktywnością w zdobywaniu grantów unijnych.
Roztaczał też wizję integracji europejskiej nauki.
Dzięki uczestnictwu w nauce europejskiej - mówił – gdyby nam się powiodło, możemy się spodziewać w Polsce 2-3 nowych międzynarodowych instytucji naukowych, także wirtualnych instytutów badawczych. Byłaby to szansa na wzmocnienie pozycji naukowej PAN, gdyż do tej pory Akademia była bierna w kreowaniu takich rozwiązań w programach krajowych i europejskich. Jestem optymistą – stwierdził na zakończenie wystąpienia – uważam, że już w 2018 r. PAN może być instytucją potrzebną, dynamiczną i znaczącą. Z czego należy wnosić, że PAN taką instytucją nie jest, choć to jej instytuty (na czele z instytutem kandydata) są zauważane w rankingach światowych.
Z kolei prof. Kleiber skoncentrował się na swoich dokonaniach w ciągu 8 lat sprawowania funkcji prezesa. Przypominając misję PAN zauważył, iż Akademia, (która ma także olbrzymie obowiązki pozanaukowe), zdobyła sobie stabilną pozycję, uznanie w kraju i za granicą. Wzrosła też jej rola opiniotwórcza, a opinie PAN są studiowane w środowisku politycznym. Niemniej potrzebna jest ciągle budowa jej wizerunku, konkurencyjności, doskonałości.
Ale potrzebna jest także samokrytyka, gdyż PAN winna się wstydzić tego, że nie zdobywa grantów zagranicznych tyle, na ile ją stać. Bo choć większość grantów ma charakter indywidualny, to PAN jako instytucja winna tworzyć wielkie centra badawcze integrujące polską naukę (nie tylko instytuty PAN). Jedno z nich powstało już w Jabłonnie, ale będzie budowane też muzeum przyrodnicze (na razie są jeszcze problemy z jego lokalizacją, niemniej wszystko jest na dobrej drodze- dodał). Powstanie też stacja naukowa w Pekinie.
Ofertą dla wyborców była propozycja zmian w PAN: uproszczenie regulacji, zniesienie kryterium wieku (70 lat), jako dyskryminujące starszych naukowców oraz zmiana trybu wyboru członków zagranicznych. Nasza przyszłość zależy od naszej aktywności – zakończył.
Obaj kandydaci poświęcili też sporo uwagi popularyzacji nauki, ale o ile prof. Duszyński wymyślił powołanie przez PAN i PAU 2-3 krajowych pism, w których autorami miałaby być elita naukowa (te pomysły Akademia ćwiczy w każdej nowej kadencji władz ze skutkiem wiadomym), to wg prof. Kleibera, popularyzacja nauki przez PAN jest bardzo dobra, o czym świadczy pismo PAN Academia i portal PAN. (A propos portalu zabrał w dyskusji głos prof. Paweł Kisielow, zauważając, iż służy on szerzeniu kultu jednostki*, gdyż poza przedrukami tekstów i wywiadów prezesa Kleibera, nie ma tam żadnych innych opinii – ani pozostałych członków kierownictwa, ani członków korporacji. W odpowiedzi, prof. Kleiber wyjaśnił, iż w ten sposób buduje wizerunek Akademii).
W dyskusji, jaka rozpoczęła się po wystąpieniach kandydatów powracano do kadencyjności wyborów (prof. Iwo Białynicki-Birula), ale poruszano też dyskryminację humanistyki (prof. Jan Strelau), niskie wynagrodzenia (prof. Elżbieta Wyroba), wieloetatowość (prof. Jerzy Zabczyk), rozdrobnienie grantów (prof. Wiesław Grudzewski), trudności w zdobywaniu grantów zagranicznych, brak punktów w ocenie naukowców za popularyzację nauki w prasie nienaukowej (prof. Andrzej Friszke), a także brak wizji odnośnie tworzenia dużych nowych zespołów badawczych (prof. Bogdan Marciniec).
Prof. Wojciech Stec pytał kandydatów, czy mają sposoby na zwiększenie środków na naukę, a jeśli nie, to może polscy naukowcy winni – wzorem Hiszpanów i Portugalczyków – stworzyć i opublikować w Science lub Nature list w tej sprawie? Wskutek małych nakładów na naukę, polskie aplikacje giną na wejściu – podkreślał, bo jednym z kryteriów jest ile środków uzyskał aplikant i co za nie zrobił?
Prezes Kleiber, odpowiadając na pytania skierowane pod jego adresem, ustosunkował się szerzej do dwuetatowości i nakładów na naukę, z czego wynika wiele innych poruszanych spraw. Stwierdził, iż instytuty prowadzą w tym obszarze własną politykę, a jego zdaniem, w polskich warunkach wskazana byłaby niepełna dwuetatowość – np. w instytucji PAN i uczelni.
Wieloetatowość to polska specyfika i za 10 lat już tego nie będzie.
Gorzej ma się sprawa z nakładami na naukę – choć w 2020 r. ma być 1,7% PKB (czyli mniej niż teraz średnia europejska), a premier Kopacz obiecała 2% (acz bez uzgodnienia z MNiSW), to zapewne nie należy się spodziewać skokowego wzrostu. Pomagają tu środki z UE, ale bardzo wiele zależy od regulacji parlamentarnej.
Kończąc, podkreślił, iż kandydowanie na stanowisko prezesa PAN nie było jego inicjatywą, ale wynikło z rozmów z kolegami na ten temat, opinii prawnych i brakiem większej liczby kandydatów.
Prof. Duszyński natomiast w rundzie odpowiedzi stwierdził, iż nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania do niego kierowane. Podkreślił jeszcze raz wagę środków unijnych w latach 2013-2020, rolę grantów zagranicznych (priorytet), brak osób kształtujących programy badawcze i nieaktywność PAN w tym zakresie, a także niezbędność współpracy środowiska PAN i uczelni.
Po tych prezentacjach kandydatów odbyło się głosowanie**, które nie przyniosło rozstrzygnięcia i następne, które też skończyło się fiaskiem.
Wynik wyborów pokazuje, że żaden z kandydatów nie porwał zebranych swoim programem, choć obaj mają doświadczenie w pełnieniu wysokich stanowisk rządowych, zatem i szerokie spojrzenie na polską (i nie tylko) naukę. Żaden nie przedstawił wizji rozwoju PAN, którą w pełni zaakceptowaliby obecni. Były to programy minimum, na dziś.
Wybory po raz kolejny pokazują też, że władzom PAN oraz członkom korporacji trudno się zdobyć na śmielsze decyzje personalne w obsadzie najwyższych stanowisk, wprowadzenie młodszego pokolenia, w tym - kobiet. Dominuje kontynuacja myślenia o funkcji prezesa PAN, jako dobrze osadzonej w strukturze władzy państwowej. To jednak – z chwilą powstania KBN, a potem kolejnych ministerstw zajmujących się nauką i utraty przez PAN jej pozycji de facto ministerstwa – już nie wróci.
Może więc trzeba nieco zmodyfikować zadania i rolę Akademii, znaleźć dla niej nowe miejsce w strukturze nauki i wypracować mocną pozycję, czyniącą z tego gremium uczonych niezbędne zaplecze intelektualne dla rządów i parlamentu. Bo na razie takiego nie ma (ciała doradcze, jakie istnieją przy ministrze nauki – w sumie ponad 40 – mają inne zadania niż wypowiadanie się na tematy ważne dla państwa).
W tym celu akademicy nie mogą jednak zamykać się w swoim gronie – warto przyciągnąć do Akademii wielu wartościowych naukowców, którzy obecnie – z niejasnych powodów – pozostają poza PAN, a którzy z pewnością nie zaszkodziliby jej pozycji naukowej.
Anna Leszkowska
*Na to zjawisko zwróciła też uwagę nasza redakcja, pytając w początku października 2014 rzecznika PAN, czy na stronie Akademii, poza jej prezesem, mogą zabierać głos także pozostali członkowie kierownictwa. Niestety, do dzisiaj nie otrzymaliśmy w tej sprawie odpowiedzi.
** podaliśmy wyniki na stronie - Wybory w PAN - bez rozstrzygnięcia
Linki do opinii prawnych PAN:
http://www.kancelaria.pan.pl/images/2013/opinie_prawne/Opinia_prawna_1.pdf
http://www.kancelaria.pan.pl/images/2013/opinie_prawne/Opinia_prawna_2.pdf
opinia prawna zamówiona przez prof. Iwo Birulę-Białynickiego:
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 259
8 marca 2022 r. CERN zawiesił status obserwatora dla Rosji w związku z rozpoczęciem operacji specjalnej na Ukrainie. Status ten oznaczał, że Federacja Rosyjska nie wpłacała składek do budżetu organizacji, nie mogła głosować w radzie CERN, ale mogła uczestniczyć w projektach badawczych zarówno finansowo, jak i sprzętowo. 27 marca 2023 r. CERN podjął decyzję o umieszczeniu na liście naukowców rosyjskich i białoruskich niepowiązanych z instytucjami w obu krajach. W marcu 2024 roku ogłoszono, że z końcem roku CERN całkowicie zaprzestanie współpracy z setkami rosyjskich naukowców.
Poniżej zamieszczamy wywiad Kseni Kłoczkowej z Andriejem Seriakowem – fizykiem z Petersburga pracującym przez 11 lat w CERN. Wywiad opublikowała 5.11.24 Fontanka.ru.
„Nie opuszczamy CERN, jesteśmy wyrzuceni”. Fizyk z Petersburga o zderzaczu hadronów bez rosyjskich naukowców.
Andrey Seryakov ma 34 lata, przez ponad dziesięć lat pracował w laboratorium fizyki ultrawysokich energii na Uniwersytecie Państwowym w Petersburgu, badał materię powstałą po Wielkim Wybuchu i jako członek zespołu naukowego Uniwersytetu Państwowego w Petersburgu, podjął pracę w CERN (Europejska Rada Badań Jądrowych), w Wielkim Zderzaczu Hadronów (LHC) w Szwajcarii. W tym roku Uniwersytet Państwowy w Petersburgu nie przedłużył kontraktu z fizykiem, a CERN odmówił współpracy ze wszystkimi naukowcami z rosyjskich instytutów. Rok 2024 był ostatnim rokiem, w którym setki rosyjskich fizyków pracowało w ramach współpracy międzynarodowej. Fontanka rozmawiała z Andriejem Seriakowem o pracy w CERN i o tym, jak zmieni się życie fizyków w wyniku sankcji nałożonych na Rosję.
- Czy jesteś teraz w drodze z CERN-u? (rozmowa odbyła się 31 października br. — wyd. )
- Tak, dzisiaj wyszedłem.
— Jaka jest tam teraz atmosfera? Oznacza to, że, jak rozumiem, pozostał miesiąc, zanim naukowcy z rosyjskich instytutów będą musieli się wyprowadzić. Czy wszyscy siedzą na swoich walizkach. Czy czujesz coś takiego?
- Wielu z nich w tym roku tam nie pojechało, bo budżety instytutów są po prostu znacznie mniejsze i nie starcza środków na wyjazdy. Osób opuszczających CERN w tym roku w większości nie ma obecnie w ośrodku.
— Czy jako pracownik Uniwersytetu Państwowego w Petersburgu miałeś umowę?
— Mój kontrakt z CERN-em wygasł 31 października. Dziś dla większości ludzi jest to także ostatni dzień. Są jednak osoby, które jeszcze w listopadzie będą uczestniczyć w projektach. Mój kontrakt był taki jak z pracownikiem Uniwersytetu Państwowego w Petersburgu. Moja umowa tam również nie została przedłużona i choć już tam nie pracuję, to umowa z CERN-em nadal obowiązywała.
- Ilu rosyjskich naukowców było w CERN-ie, którzy nie mogliby przybyć ponownie na tych samych warunkach?
- Około pięciuset, sześciuset. Z Rosji wraz z Dubną, (gdzie mieści się Wspólny Instytut Badań Jądrowych), w CERN pracowało nieco ponad 1100 naukowców. Projekt w Dubnej ma charakter międzynarodowy, dlatego tamtejsi specjaliści tylko częściowo odczuli sankcje; nie wolno im zatrudniać nowych pracowników do istniejących projektów. Kolejne 10 proc., czyli najaktywniejsi naukowcy, przyciągało projekty z innych krajów. Znam takich ludzi. Kolega tak odszedł, mnie też prosili. I są też ludzie, którym w Dubnej dano zakłady. To bardzo dobra wiadomość, że instytut ten pozostaje w CERN-ie. A reszta, według moich szacunków, około 400-500 osób, to ci, którzy tu kończą pracę. Przynajmniej na jakiś czas.
- Dlaczego ludzie, których zwabiono do Europy byli atrakcyjni dla swoich projektów?
— Co dziesiąty fizyk w CERN jest z Rosji i nie da się tego tak po prostu odciąć, CERN by się po prostu zatrzymał. Decyzja o zawieszeniu współpracy z rosyjskimi instytutami zapadła w 2022 roku – minęły dwa lata, podczas których CERN w jakiś sposób przygotowywał się na ten wynik. I nie chodzi o to, że kogoś zwabiono, niektórych nie trzeba było zwabiać – część nauki w Rosji po prostu kończy się wraz z wyjazdem z CERN-u. Jeśli zajmujesz się eksperymentalnymi badaniami bozonu Higgsa, można to zrobić tylko w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Nie będziesz mógł tego zrobić nigdzie indziej na świecie. A jeśli chcesz kontynuować, musisz odejść.
Zderzacz (akcelerator naładowanych cząstek na zderzających się wiązkach) to infrastruktura, w oparciu o którą tworzone są projekty badawcze dotyczące zderzeń naładowanych cząstek. Istnieją cztery punkty geograficzne, w których dochodzi do zderzeń, tam znajdują się detektory i badacze rejestrujący wyniki.
Po pierwsze, odciągnięto ludzi od osób odpowiedzialnych za niektóre podsystemy detektorów. Gromadziły je różne instytucje, są też podsystemy, które zbierali wyłącznie Rosjanie. I te podsystemy przestaną działać, jeśli nie będzie nikogo, kto to zrozumie.
Przez te dwa lata Rosjanie z jednej strony szkolili swoich kolegów z innych krajów, aby mogli korzystać z tych systemów, z drugiej strony projekty z innych krajów wabiły Rosjan do siebie, aby te systemy nadal działały.
Oprócz zderzacza w CERN-ie jest wiele innych rzeczy i to, co mówię o zderzaczu, dotyczy także szeregu innych eksperymentów, które są tam przeprowadzane.
- To znaczy, że w niektórych przypadkach nikt poza Rosjanami nie będzie w stanie zrozumieć, jak działają te podsystemy?
- O to chodzi, że to jest rzecz, która zdarzyła się po raz pierwszy w historii ludzkości. To nie jest produkcja masowa. Jak coś takiego zmontujesz, to nie działa stabilnie, coś się z tym dzieje. A wszystko to oczywiście czasami ulega awariom, psuje się i samo złożenie tego w całość nie wystarczy. Ważne, żeby ci specjaliści tam zostali i ciągle coś dopasowywali. Wśród rosyjskich specjalistów pracujących w CERN są nawet tacy, którzy montowali te podsystemy 20-30 lat temu.
— A naukowcy, którzy przyjechali, przeprowadzili jakieś badania, czy mają jeszcze do nich prawo?
— Projekty odbywały się w ramach dużych kooperacji. Wszyscy pracują razem i każdy studiuje coś z nieco innej perspektywy. Opinie na temat kwestii praw autorskich są podzielone. W każdej takiej współpracy obowiązuje pewien regulamin pracy w ramach współpracy. Najczęściej jest tam napisane, że jeśli dana osoba zrezygnuje ze współpracy, to np. zostanie wpisana na listę autorów na kolejne sześć miesięcy lub rok.
Ja i wiele innych osób myślimy inaczej. Nie odchodzimy, ale zostajemy wyrzuceni. Trochę inaczej jest, gdy odchodzisz, kończy się umowa, lub gdy zostajesz poinformowany, że nie jesteś już z zespołem. Bo ludzie w to wszystko inwestowali, jak mój były szef z uczelni, przez 30 lat. Był jednym z twórców kluczowego systemu detektorów ALICE w Zderzaczu. Wszystkie kolejne dane, które ten eksperyment będzie zbierał przez kolejne 10 lat, będą wykorzystywać jego osiągnięcia.
Co więcej, jesteśmy teraz odcięci od danych, które zostały już zgromadzone przy naszym udziale. Wszystkie te dane są efektem naszej wieloletniej pracy. Nie tylko wychodzimy ze współpracy, a w kolejnych artykułach nie będzie już uwzględniony nasz udział, ale też dowiadujemy się, że nie będziemy mieli już dostępu do danych.
- Czy to rzeczywiście pierwsza taka historia w ramach współpracy CERN?
- Tak. Coś podobnego było z Jugosławią, ale nie w takim stopniu. I najwyraźniej jedynym powodem, dla którego tak się stało, jest to, że w Europie toczy się konflikt zbrojny. To znaczy, że nikt o czymś takim nie wspomniał, kiedy, nie wiem, Stany Zjednoczone wkroczyły do Iraku, Syrii lub podczas operacji wojskowych w Izraelu.
Współpraca z CERN-em rozpoczęła się pod koniec lat 50-tych. To nie jest coś, co pojawiło się po Związku Radzieckim, to jest z tamtych czasów. Rozmawiałem z osobą, która była zaangażowana we współpracę ZSRR z CERN-em – radzieckie czołgi w Pradze nie przerwały tej współpracy, nie przerwał tego Afganistan. Trwało to nadal, a w latach 80-tych bardzo mocno się rozwinęło. Oznacza to, że to, co dzieje się teraz, jest czymś wyjątkowym.
Decyzję podjęli politycy, a CERN niestety nie zabrał głosu jako społeczność i nie wziął udziału w rozwiązaniu tej kwestii. Dla mnie jest to opowieść o tym, że CERN odstąpił od swojego credo, że nauka jest dla pokoju, że nauka jednoczy ludzi.
CERN był przecież pierwszą organizacją międzynarodową, do której zaproszono Niemców po II wojnie światowej. Istniał pomysł, że nauka będzie jednoczyć kraje niezależnie od tego, jaka polityka toczy się pomiędzy tymi krajami. Wbrew opinii wielu krajów europejskich, do współpracy włączono naukowców z ZSRR. Głównym argumentem było to, że chodziło o pokój i pochodzenie Wszechświata i nie miało to nic wspólnego z przemysłem wojskowym. A teraz to tak, jakby CERN przestał być aktorem, a po prostu podążył za decyzją krajów członkowskich CERN z Unii Europejskiej.
— Tej decyzji prawdopodobnie nie podjęli naukowcy?
— Uzyskałem poradę od CERN. Są dyplomaci nauki, naukowcy, którzy obecnie pełnią raczej funkcje dyplomatyczne. Dyrektor CERN Fabiola Gianotti nie wyraziła jednak swojego stanowiska, przynajmniej nie publicznie. Jednak naukowcy i ich współpracownicy nie wzięli udziału w tej decyzji w żaden sposób; nikt ich o to nie pytał. Być może CERN boi się konfliktu z krajami europejskimi w związku z planami budowy jeszcze większego zderzacza w latach 40. XXI wieku.
- Czy planują go tam zbudować?
— Ale zderzacza nie da się zbudować na otwartym terenie; musi być kontynuacją infrastruktury. Aby zbudować więcej, potrzebne są mniejsze pierścienie.
— Czy Rosja miała duży udział w finansowaniu CERN?
- Ogromny. Nie mam liczb, ale wszyscy zauważają, że Rosja miała duży udział w finansowaniu wszystkiego. I zderzacz, i ta współpraca. Na przykład teraz we współpracy pojawia się duże pytanie, jak zamknąć budżety. Bo w przyszłym roku stracą 10-20% swojego budżetu. Niektórzy mają mniej, inni więcej, ale wciąż nie jest jasne, skąd wziąć te pieniądze.
Rosja zainwestowała bezpośrednio w zderzacz jako narzędzie. Rosja dostarczyła wiele sprzętu do zderzacza, Rosja zapewniła pieniądze na współpracę. Rosja zachowuje się pod tym względem bardzo dobrze, moi koledzy darzą mnie dużym szacunkiem, pracowali dalej przez te dwa lata, mimo że powiedziano im, że Was wyrzucamy, i aktywnie uczestniczyli w szkoleniu zagranicznych kolegów, aby nauczyli się korzystać z tych podsystemów.
- I naprawdę nikt się nie pożegnał ani nie wygłosił żadnego przemówienia w duchu „dziękuję bardzo, specjaliści z Rosji”?
- Tak było na poziomie współpracy, ale dyrekcja milczy. CERN ma dziesiątki kolaboracji, dużych i małych. Jedna z kolaboracji istnieje z dominującym udziałem Rosji i nie wiem, co z niej będzie. Kolaboracje mają swoje wiece, zazwyczaj przywódcy wygłaszają na nich przemówienia. Jednak przeważnie pożegnania odbywały się na uboczu.
— Jaka była intonacja tych przemówień?
— Społeczność w CERN-ie jest inna: są tacy, którzy mówią, że Rosja wraca do domu, a niektórzy wręcz przeciwnie, mówią to, co powiedziałem, że to wszystko jest sprzeczne z naszymi zasadami. Chociaż CERN oficjalnie stwierdza, że są to sankcje nie wobec Rosjan, ale wobec instytucji. Ale to oczywiście trochę podstępne stanowisko, bo łamane są oczywiście umowy przede wszystkim z pracownikami tych instytutów, z tymi, z którymi pracują od wielu lat. To ci ludzie nie będą mogli z tobą pracować, a instytucje w ogóle się tym nie przejmują. Ale nie widzę nigdzie zbyt wiele negatywności. Czuję wsparcie i nadzieję ze strony moich kolegów na przywrócenie współpracy w przyszłości.
— Z jakich projektów zostaliśmy usunięci? Czy możesz mi w prosty sposób powiedzieć bez czego zostaliśmy?
— Mówimy o zaawansowanych badaniach nad podstawową strukturą Wszechświata. Oznacza to, że Wielki Zderzacz Hadronów i niektóre inne urządzenia znajdujące się w CERN-ie pozwalają na zrozumienie, jak działa Wszechświat w najmniejszych skalach, jak działał Wszechświat bezpośrednio po Wielkim Wybuchu, kilka mikrosekund po Wielkim Wybuchu. A teraz jesteśmy w pewnym stopniu odcięci od sprzętu, który pozwala nam na takie badania.
Sprzęt ten jest tak skomplikowany, że można go stworzyć jedynie w ramach dużej międzynarodowej współpracy. Żaden kraj nie jest w stanie stworzyć tego samodzielnie. Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o specjalistów. Teraz budują zderzacz NICA w Dubnej, to trochę wypełni tę lukę, ale w bardzo małym stopniu. Są też projekty w Japonii, do których też nadal mamy dostęp, ale to też bardzo mała część tego, co wydarzyło się w CERN.
Ale musimy pamiętać, że od 2022 roku także jesteśmy odcięci od takich instalacji, np. w USA i Niemczech, gdzie istnieją duże instytucje krajowe. Cóż, najważniejsze jest to, że odłączamy się od społeczności międzynarodowej. Musimy zrozumieć, że nauka podstawowa, a właściwie cała nauka na świecie w XXI wieku, istnieje wyłącznie na szczeblu międzynarodowym. Nauka narodowa to taki relikt przeszłości. Żaden kraj nie jest w stanie rozwijać nauki w izolacji. Kiedy jesteś odizolowany, tracisz wszelką wymianę wiedzy i musisz polegać tylko na sobie. Cóż, jedna głowa to gorzej niż 150.
— Czyli mówimy wyłącznie o naukach podstawowych?
— Oczywiście równolegle mogą nastąpić pewne odkrycia w stosowanej części nauki. Najpotężniejszym przypadkowym przełomem było stworzenie nowoczesnego Internetu w 1989 roku (WWW) - to właśnie wydarzyło się w CERN. I ważne, żeby takiego odkrycia dokonała organizacja publiczna, a nie spółka komercyjna.
— Jak ci minął dzień w CERN? Gdzie mieszkałeś, gdzie jadłeś, jak pracowaliście i odpoczywaliście?
—CERN jest takim mikropaństwem. Posiada własne stołówki, własny system przeciwpożarowy, ochronę, przychodnię medyczną i własne hostele. Dlatego wiele osób w ogóle nie opuszcza terytorium. Są ludzie, którzy mieszkają tam dłużej niż sześć miesięcy w roku, mam kolegów z Petersburga, oni mieszkają gdzieś za granicą i przyjeżdżają tylko do pracy.
Ludzie, którzy przyjeżdżają, tak jak ja, na kilka miesięcy w roku, mieszkają w hostelach na terenie. Wstajesz, jesz i idziesz do pracy. Może to być praca w biurze lub eksperymentowanie z detektorami. Oznacza to, że osoby pracujące z jakimś sprzętem zwykle pracują od 9 do 17. A jeśli tak jak ja, tylko przy komputerze, to zależy to od pracy w ramach konkretnej grupy.
Lunch i kolacja są na miejscu, a do Genewy jedziemy tylko na niektóre wydarzenia. CERN jest na granicy, więc jeździlismy do Francji kupić żywność, tam jest taniej. Najbliższy francuski sklep znajduje się 3 km od CERN. Odpoczywaliśmy na terenie - są kluby o specjalnych zainteresowaniach, takich jak taniec czy tenis stołowy. Ktoś jedzie w góry. Same akceleratory działają od końca marca do początku grudnia, kiedy to CERN zatrudnia osoby pracujące zmianowo przez całą dobę.
— Czy jest jakiś rytuał, za którym będziesz tęsknić?
— Nie wiem, sama podróż to rytuał. Kilka razy w roku jeździłem do CERN-u przez 11 lat.
Klochkowa Ksenia
Informacje: CERN powstał w 1953 roku. Jej siedziba mieści się w Genewie. CERN to największe na świecie laboratorium fizyki wysokich energii. Jej największym projektem jest Wielki Zderzacz Hadronów (LHC). To akcelerator naładowanych cząstek wykorzystujący wiązki zderzające się, przeznaczony do przyspieszania protonów i ciężkich jonów oraz badania produktów ich zderzeń. LHC to największy obiekt doświadczalny na świecie. Obecnie członkami CERN są 23 stany. W 2012 roku Rosja złożyła wniosek o przyjęcie do CERN w charakterze członka stowarzyszonego, ale wycofała się w 2018 roku.
Za: https://www.fontanka.ru/2024/11/05/74292119/
5 listopada 2024
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4882
Z prof. Antonim Kuklińskim, członkiem honorowym Klubu Rzymskiego oraz członkiem Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 Plus, rozmawia Anna Leszkowska.
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 4547
Z dr Agnieszką Cianciarą z Instytutu Studiów Politycznych PAN rozmawia Anna Leszkowska - Badała pani polski lobbing w UE na przestrzeni lat 2006-2009, głównie gospodarczy. A czy zetknęła się pani z polskim lobbingiem dotyczącym nauki w UE?
Raport, jaki zrobił w 2006 roku Krajowy Punkt Kontaktowy pokazywał, że lobbing naukowców w dwa lata po naszej akcesji do unii był praktycznie żaden.
Z wypowiedzi uczestników konferencji KPK w grudniu 2012 wynika, że przez te 6 lat niewiele się zmieniło...
- Bardziej otarłam się o ten problem niż go badałam, gdyż moja uwaga była poświęcona lobbingowi gospodarczemu – branż, przedsiębiorstw i państwa. Z tych informacji, które do mnie dotarły lub były dostępne w ramach prowadzonych badań znalazły się i takie, które dotyczyły działalności lobbingowej ze strony różnych profesji, np. architektów, lekarzy czy prawników - także naukowców.
Lobbing w sferze nauki jest inny niż gospodarczy. Można go rozpatrywać na dwóch poziomach. Z jednej strony , możemy mówić o lobbingu środowisk naukowych związanych z badaniami naukowymi, rozwojem i inwestycjami odnośnie wysokości środków przeznaczanych przez instytucje unijne na naukę. Tu są wspólne wysiłki naukowców z różnych państw członkowskich i wspólny interes, żeby ta pula pieniędzy była jak największa, a kryteria jak najbardziej racjonalne.
W obecnej perspektywie budżetowej te wspólne interesy mają dużą siłę przebicia, bo dotyczą pewnych fundamentów europejskiej integracji – wymiany studentów, czy tworzenia wspólnej wartości dodanej poprzez naukę, gdyż polityki unijne koncentrują się przede wszystkim na finansowaniu badań utylitarnych – nauk medycznych, technicznych, itd. Powstaje jednak pytanie, ważne w kontekście Horyzontu 2020, o nauki humanistyczne i społeczne, gdzie bezpośrednie zyski z tych badań są problematyczne, jeśli chodzi o konkurencyjność gospodarki europejskiej.
Drugą kwestią jest pozyskiwanie przez naukowców z poszczególnych krajów członkowskich pieniędzy na badania. Z informacji, jakie mam wynika, że Polska jest daleko w tyle za innymi krajami regionu, dużo od nas mniejszymi, a zatem posiadającymi ilościowo mniejszą bazę naukową, ale jakościowo lepszą - sądząc po liczbie uczestników w projektach i wysokości pozyskanych środków.
Powstaje tu więc pytanie, w jakim wymiarze możemy mówić o wysiłkach lobbingowych? Tam, gdzie są określone kryteria, procedury, jak np. w konkursach, nie ma powodu lobbować, bo reguły gry są jednakowe dla wszystkich i oczywiste. Można jedynie zastanawiać się, czy przyjmowane kryteria są obiektywne, czy być może faworyzują pewnych graczy?
Wydaje się, że faworyzują tych graczy (instytucje naukowe), którzy są dobrze osadzeni na gruncie unijnym. Ale z drugiej strony, gracze z Czech czy Węgier, którzy mają sukcesy, są osadzeni podobnie jak my, zatem problem musi tkwić gdzie indziej. Wydaje mi się – a jest to moja obserwacja, nie poparta badaniami – że Czechy czy Węgry mają nieliczne, ale jednak wiodące instytucje, które są solidnie umiędzynarodowione.
- Ale już w 7 PR – kiedy Węgrzy nie mieli jeszcze EIT – Polska miała gorsze wyniki niż to państwo...
- Z moich obserwacji dotyczących np. publikowania w wiodących europejskich periodykach wynika, że Polska odgrywa o wiele mniejszą rolę niż Czechy czy Węgry. Wystarczy przeanalizować liczbę naszych publikacji, żeby zobaczyć, iż będąc kilkukrotnie większym państwem niż Czechy czy Węgry, nie jesteśmy bardziej widoczni na mapie europejskiej nauki. A publikacje naukowców czeskich i węgierskich są widoczne.
Zakładam więc, że poziom umiędzynarodowienia nauki rozumiany jako współpraca bilateralna na polu naukowym (badania, wymiana, konferencje) z ośrodkami zachodnimi była pewnie podejmowana przez Czechów i Węgrów może częściej, a może efektywniej.
Bo to, co jest fundamentalne z punktu widzenia ubiegania się o środki unijne, to tworzenie konsorcjów, pewnej sieci, a więc zdolności networkingowe. I w tym wymiarze możemy mówić o zdolnościach lobbingowych w bardziej popularnym sensie. Bo nie mówimy tutaj o nawiązywaniu kontaktów z decydentami, ale o nawiązywaniu i utrzymywaniu sieci kontaktów z różnymi ośrodkami w innych krajach, która jest kluczowa, jeśli potem chcemy unieść gigantyczne projekty i równie gigantyczne pieniądze.
- Ale my takich kontaktów nie mamy, nie wiem, czy jesteśmy zdolni do ich stworzenia i to z różnych powodów - indywidualizmu, niewiary we własne siły, postawy roszczeniowej, ale i zawiści, co było widoczne zwłaszcza tuż po naszej akcesji, kiedy polscy naukowcy zaczęli jeździć do Brukseli.
- To podkreśla w każdej diagnozie społecznej prof. Czapiński, że nasz rozwój gospodarczy i społeczny jest oparty na kapitale indywidualnym. W pewnym momencie dochodzimy do bariery, której nie jesteśmy w stanie przekroczyć dlatego, że nie mamy kompetencji dotyczącej współpracy. Kiedy prowadziłam badania nad lobbingiem i kiedy mówiłam np. o tworzeniu sieci kontaktów, to natychmiast słyszałam: znajomości, układ. A to kompletnie nie o to chodzi. Miałam wrażenie, ze poruszam się w innym paradygmacie niż moi rozmówcy.
Tu być może pokutuje mistyczne myślenie o naukowcu jako pewnej indywidualności, która krąży gdzieś między biblioteką a kantowskim oświeceniem, tworząc pewną wartość, nową jakość. Natomiast pracując za granicą z naukowcami, zwłaszcza z Niemiec, zetknęłam się z innym postrzeganiem nauki, bardziej, nazwijmy to, przyziemnym. Naukowca traktuje się tam jako rzemieślnika rozwiązującego pewne problemy. Będę lepszym rzemieślnikiem i lepiej będę rozwiązywać problemy, jeśli będę to robić w grupie. A więc widać, że zespół, praca w grupie, wymiana doświadczeń, jest ogromną wartością dodaną.
Jest też jeszcze jedna przeszkoda: większość polskich naukowców – niezależnie od pokolenia – nie potrafi pracować w języku obcym. Nie chodzi o czytanie i rozumienie, ale o taką znajomość języka, która umożliwia myślenie w tym języku, daje swobodę w pisaniu wniosków, artykułów, w wystąpieniach na konferencjach. Tego nie umie też młode pokolenie, co zapewne wynika ze ścieżki kariery.
W Niemczech, Francji, Anglii, kiedy zrobi się doktorat, to czymś absolutnie normalnym są wyjazdy na „postdocs” do innych państw, co skutkuje nawiązanymi kontaktami, wejściem do pewnego obiegu naukowego, współpracy z różnymi osobami i w rezultacie - wspólnymi projektami czy zespołami.
U nas pewne możliwości są, jeśli ktoś wygra konkurs organizowany przez międzynarodowe instytucje, natomiast nie ma systemowego myślenia o umiędzynarodowieniu ścieżki kariery, brakuje takiej tradycji. Bo nawet jeśli mamy kontakty, to nic z nich nie wynika. Cóż z tego, że pojedziemy na konferencję, wygłosimy referat – to jest za mało na wejście do międzynarodowego grona badaczy.
- W pani badaniach lobbingu gospodarczego pojawia się wątek państwa wyręczającego różne grupy interesu w lobbowaniu. Czy spotkała się pani z podobnym działaniem w nauce, żeby zamiast środowiska, czy nawet placówki naukowej lobbował w jakiejś ważnej dla niego sprawie np. minister nauki?
- W przypadkach dotyczących gospodarki, jakie opisałam, istniała współpraca na poziomie polskich ministerstw reprezentowanych w Radzie Unii Europejskiej , natomiast ważne jest też wsparcie ich argumentów ze strony organizacji pozarządowych - fundacji, organizacji branżowych, etc. - gdyż pokazuje ono głos społeczeństwa. Jednak organizacje społeczeństwa obywatelskiego w Polsce są słabe w porównaniu z innymi krajami, więc zwłaszcza w pierwszych latach po naszym wstąpieniu do UE było między nimi a rządem takie przeciąganie liny – kto powinien walczyć o interesy danej grupy. Ten sam problem występuje w przypadku kultury i nauki. Z jednej strony wiemy, że są mechanizmy rynkowe, że trzeba się starać o pieniądze, dotacje, udział w projektach, a z drugiej strony – oczekujemy ciągłości, pewności. I argumenty każdej ze stron są w jakiejś mierze słuszne i racjonalne.
- W nauce brakuje organizacji pozarządowych, lobbowaniem mogą się więc zajmować pojedynczy naukowcy lub instytuty, których głos jest słaby. Zostaje więc tylko rząd, aby dbać o interesy polskich badaczy...
- Jeżeli pojedynczy naukowcy, instytuty czy uczelnie nawet w umiarkowany sposób angażują się we współpracę merytoryczną międzynarodową, to jest to pierwszy etap do przyszłego lobbingu. Jeżeli chcemy mówić o zorganizowanej reprezentacji interesów na poziomie ponadnarodowym, to musimy przede wszystkim mieć te interesy. Bo jeżeli ich nie mamy, to się nie angażujemy.
W mediach np. pojawia się zarzut, że polskie przedsiębiorstwa nie lobbują, ale mogą to robić tylko te, które angażują się w działalność transgraniczną. Jeżeli polski przedsiębiorca działa tylko na rynku krajowym, to z reguły nie ma powodu, aby lobbował w UE. Zwłaszcza, że takie działania pochłaniają ogromne pieniądze. I tak samo jest w nauce.
W moim przekonaniu, pierwszym etapem jest wytwarzanie interesów ponadnarodowych, których – jak widać – dotąd w nauce nie mamy.
- Argumentem za aktywną obecnością naukowców w Brukseli, nawiązywaniem kontaktów międzynarodowych winno być bardzo niskie finansowanie nauki w kraju i możliwość zdobycia dodatkowego finansowania z UE. To chyba jest ważny interes środowiska naukowego?
- Niby jest, ale mam wrażenie, że większość graczy zaadaptowała się do warunków, w jakich działa, czyli do finansowania z budżetu, działalności około-naukowej, szkoleń, działalności z obszaru funduszy strukturalnych. Z kolei patrząc na uniwersytety, to ich podstawowym obszarem działania jest dydaktyka, a tylko w ograniczonym stopniu działalność badawcza. Jest to patologiczne z punktu widzenia systemu nauki w innych krajach EU, natomiast nasi naukowcy zaadaptowali się do tego.
- Czyli musiałby nastąpić totalny krach finansowy, żeby zmienił się sposób ich działania?
- Tak, żeby była zgoda na wymuszenie reform. Bo np. granty krajowe, o które ubiega się wiele osób i sporo też je otrzymuje, pozwalają wyłącznie na prowadzenie badań i raczej nie są sposobem na zwiększenie niskiej pensji naukowca. Zatem to nie jest droga, która mogłaby radykalnie poprawić sytuację i doprowadzić do tego - jak w UE - że naukowiec jest jednocześnie badaczem i wykładowcą na uniwersytecie, ma etat pozwalający na prowadzenie badań i ubieganie się o granty, nie jest też w ramach etatu przygnieciony dydaktyką.
- Czy przy instytucjach unijnych istnieją duże grupy naukowców lobbujących, np. przy tworzeniu programów unijnych, czy większych przedsięwzięć o charakterze naukowym?
- Nie badałam tego w sposób systemowy, natomiast istnieje rejestr ogólny grup interesów prowadzony wspólnie przez KE i PE i jeżeli ktoś chce – organizacja czy osoba fizyczna – być konsultowana przez Komisję czy zyskać dostęp do PE, to w tym rejestrze winna się zarejestrować i znaleźć. Poważną grupę podmiotów w tym rejestrze stanowią, po pierwsze, think tanki, ale widziałam tam i uczelnie, i przedstawicielstwa np. francuskiej akademii nauk. I ta grupa związana z nauką jest stosunkowo istotna.
Jest jeszcze jedna sprawa, wydaje mi się, że fundamentalna – wysłuchania publiczne w PE. W Polsce odbywa się ich kilka w roku, a ich znaczenie jest marginalne. Natomiast w PE tych wysłuchań jest mnóstwo, ok. 80 rocznie, a w przypadku bardzo ważnych i kontrowersyjnych aktów prawnych odbywa się nawet po kilka wysłuchań na ten sam temat. Obecne są na nich osoby zapraszane przez przewodniczącego komisji, przed którą odbywa się wysłuchanie.
Kiedy śledziłam, jakie grupy interesu pojawiają się na tego typu wysłuchaniach (polskie były rzadko obecne), moją uwagę zwróciło to, że na wysłuchanie dotyczące np. kwestii gospodarczej, gdzie zapraszani byli standardowo przedstawiciele firm, organizacji przedsiębiorców, ochrony środowiska, konsumentów, związków zawodowych, istotną grupę stanowili też naukowcy. Niestety, na żadnego polskiego nie natrafiłam. To świadczy o tym, że ze strony instytucji unijnych rozmawia się nie tylko z przedstawicielami grup interesów, ale i ekspertami, którzy mogą przedstawić stricte naukowe know how.
Polscy naukowcy w większości jednak nie funkcjonują w obiegu międzynarodowym i tylko nieliczni z nich mają reputację międzynarodową, która dla urzędników czy posłów europejskich może być przesłanką do zaproszenia takiej osoby. Co prawda, polski parlamentarzysta może poprosić o zaproszenie specjalisty z Polski, tyle że agenda wysłuchania jest ustalana przez całą komisję, więc nie ma pewności, czy ona się na to zgodzi. Zatem jeśli polscy naukowcy są nawet bardzo dobrzy merytorycznie, ale znani tylko na gruncie krajowym, nie międzynarodowym, to zamyka im to kolejne drzwi.
Tutaj potrzebne są systemowe rozwiązania, które trzeba wypracować w kraju nie czekając, aż świat nauki się sam zorganizuje. W dodatku muszą być inspirowane z jednej strony przez grupę interesów, jaką są naukowcy, a z drugiej – instytucje państwa. Wówczas dopiero powstanie masa krytyczna, która pozwoli te rozwiązania przenieść na grunt europejski.
- Czyli lobbing w nauce powinien powstać najpierw w Polsce, a potem przejść na forum unijne. Czy potrzebna byłaby do tego jakaś nowa struktura, czy wystarczyłyby działania europosłów, bądź można byłoby wykorzystać struktury już istniejące, jak np. platformy?
- To, co wydaje się największym problemem, to organizacja środowiska i jego współpraca, a dalej - współpraca z instytucjami europejskimi. Druga kwestia, to znalezienie, czy wytworzenie wspólnych interesów, czyli umiędzynarodowienie polskiej nauki. Dopiero synergia tych dwóch procesów może dać skutki pożądane.
- Ale nie musimy znów tak szukać tych wspólnych interesów – od lat są nimi programy ramowe, dotyczące zagadnień ważnych i dla Polski, w których uczestniczymy ciągle w nikłym stopniu.
- Programy ramowe, unijne granty, dają możliwość uczestnictwa. Muszą jednak istnieć pewne instrumenty do tego, żeby tę potencjalność wykorzystać. Kluczem jest tu kwestia funkcjonowania nauki, stworzenia ścieżki kariery wymuszającej mobilność naukowców. Na Zachodzie, w USA, po zrobieniu doktoratu przez kilka lat nie można wrócić do macierzystej uczelni. Nie można – jak u nas - pracować całe życie w jednym miejscu.
- Czy rzeczywiście lobbing w Unii jest – jak usłyszałam od jednego z naukowców – najważniejszym elementem kreującym tematykę badań i środki na nie? I czy do lobbingu winno się przywiązywać tak wielką wagę, jeśli idzie o kształtowanie budżetu na naukę, kształtowanie programów, nawet idei? Czy to nie rządy odgrywają decydującą rolę?
- Sądzę, że osoba wypowiadająca się miała na myśli ewidentny nacisk w kontekście unijnego finansowania badań i rozwoju na nauki medyczne, ścisłe i techniczne, które mają wartość wdrożeniową i przekładają się na konkurencyjność gospodarki. Tu oczywiście dochodzi jeszcze kwestia finansowania publiczno-prywatnego, firm, itd., co ma dość istotne przełożenie na lobbing.
Niestety, nauki społeczne i humanistyczne takiego lobbingu nie mają, choć jest on niezbędny, gdyż widać, że coraz więcej środków jest przesuwana w kierunku nauk stosowanych. To ewidentny sygnał, że nie wszystkie nauki są traktowane jednakowo – zarówno przez rządy, instytucje unijne, jak i środowiska lobbujące.
Lobbing, to jest tworzenie opinii, pewnego klimatu poprzez działania wielu organizacji i wpisywania finansowania badań naukowych w priorytety określane przez rządy i instytucje unijne - wzrostu konkurencyjności, rozwoju gospodarki, itd. I na tym - już operacyjnym - poziomie na pewno lobbing ukierunkowuje decyzje dotyczące wielkości przyznawanych środków na określone programy.
Dziękuję za rozmowę.