Nauka i gospodarka (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2505
Z prof. Wojciechem Katnerem, wiceministrem gospodarki rozmawia Anna Leszkowska
- Unifikacja dotyczy dziś nie tylko norm technicznych, ale i prawa. Jak jest ona istotna w skomputeryzowanym świecie widać w szybko rozwijającym się handlu internetowym. Czy w Polsce, gdzie tylko 6% ludności korzysta z Internetu możemy jeszcze banalizować ten nowy rodzaj transakcji?
- Oczywiście, że nie możemy i to z dwóch powodów. Przewiduje się, że 90% transakcji miedzy przedsiębiorcami określanych terminem „bussines to bussines” w przyszłości będzie przebiegać drogą elektroniczną. W ten sam sposób odbywać się będą transakcje o znacznie mniejszym zasięgu, z konsumentem. W związku z tym konieczne jest stworzenie dobrego, nowego prawa, aby uniknąć (bądź zmniejszyć) ryzyka nadużyć. A może ono być duże, gdyż transakcje nie odbywają się bezpośrednio.
Rozwój handlu elektronicznego trzeba monitorować w sposób ciągły – aby móc właściwie kształtować politykę społeczną i edukacyjną. W Polsce brakuje w tej chwili danych statystycznych odnoszących się do tej dziedziny, stąd nie umiemy ocenić skali i rangi zjawiska jakim jest e-handel. Ministerstwo Gospodarki planuje stworzyć system zbierania i przetwarzania danych umożliwiających obserwacje tych procesów, choć powinien się tym zająć także GUS.
- Jednak w swoich wypowiedziach podkreśla pan, że Polska jest w grupie pionierów, jeśli idzie o stronę legislacyjną e- gospodarki. Podobnie było w latach 60. i 70., kiedy byliśmy w czołówce państw rozwijających elektronikę. Początek więc mieliśmy dobry, ale koniec... Czy dziś, w zakresie handlu internetowego nie widzi pan zagrożeń, które zepchnęłyby nas do ariergardy?
- Na razie nie mamy czego się wstydzić: zarówno prawo bankowe z 1997 roku, jak i kodeks karny, a także ustawy o działalności gospodarczej i o ochronie niektórych praw konsumentów uwzględniają umowy zawierane drogą elektroniczną. Także polskie prawo autorskie odpowiada standardom międzynarodowym. Nawet to, co stanowi nowinkę amerykańską, w Polsce jest już od dłuższego czasu prawie gotowe, jeśli chodzi o przepisy. Jest to zrównanie podpisu kodowego elektronicznego z podpisem własnoręcznym - projekt tych zmian jest już przygotowany.
Nasza ustawa o handlu internetowym jest już poważnie zaawansowana. Według standardów międzynarodowych, do czego nas skłaniają wytyczne OECD, czy dyrektywy europejskie (z 3.05. br. oraz o podpisie elektronicznym z grudnia ub.r.) stan zaawansowania naszych prac legislacyjnych jest podobny do innych krajów.
- Czy będziemy w handlu elektronicznym wzorować się na przepisach prawa europejskiego, czy amerykańskiego, które różnią się od siebie?
- Jeśli chodzi o prawną regulację e-handlu i praktykę – nie ma różnic miedzy Europą a Ameryką. Różnice dotyczą raczej tego, co miałoby uzyskać państwo w wyniku podatków związanych z tym handlem. Europejczycy - odmiennie niż Amerykanie – ostatnio podjęli decyzję, że będą opodatkowywać te transakcje. Płaciłby ten, który kupuje.
Uważam, że jest to podejście słuszne, gdyż trudno wymagać, aby przy ogromnym rozwoju usług elektronicznych jakikolwiek kraj zgodził się nie czerpać z tego profitów podatkowych. USA patrzą na to inaczej, gdyż one w ten sposób sprzedają gros swoich produktów i nie są zainteresowane opodatkowaniem tego handlu.
- Mówi pan o tym, że Polska znajduje się w czołówce państw tworzących prawo handlu internetowego, ale jednocześnie w sprawozdaniu międzyresortowego zespołu do spraw handlu metodami elektronicznymi, któremu pan przewodniczy podkreśla się konieczność prawnego uregulowania wielu spraw...
- Nie powiedziałem, że prawo dotyczące tego zagadnienia jest już uchwalone. Na razie mamy – poza wymienionymi wcześniej – projekt najważniejszej dla e-handlu ustawy: o podpisie elektronicznym. Ta ustawa będzie pierwszą, za którą pójdą inne. Dzięki niej można będzie składać oświadczenia woli, które przy podpisaniu kodem elektronicznym będą równoznaczne ze złożeniem pisemnego oświadczenia. Niemniej ważne są także zabezpieczenia, np. danych osobowych. Tutaj Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych proponuje uchwalenie specjalnej ustawy z uwagi na szczegółowe kwestie, które wprowadzone do ustawy o ochronie danych osobowych zachwiałyby jej proporcje merytoryczne. To także wiąże się z ochroną praw autorskich – udostępniania dzieł za pomocą mediów elektronicznych. Trzeba także uregulować ustawowo sprawy związane z podatkami i cłami. Ale tych ustaw nie można uchwalić bez tej pierwszej: o podpisie elektronicznym, co powinno się stać do końca roku. W tej materii jesteśmy trochę pod presją innych krajów: Czesi mają już ustawę, Węgrzy – będą ją mieć lada dzień.
- Jaki przewidziano kalendarz prac legislacyjnych?
- Ustawę o podpisie elektronicznym, która umożliwi zawieranie umów i rozstrzyganie sporów na tle ich wykonywania chcielibyśmy mieć do końca tego roku, choć unijna dyrektywa daje nam czas do czerwca 2001 roku. Równie ważnym zagadnieniem wymagającym uregulowania prawnego jest zagwarantowanie bezpieczeństwa transakcji zapewniające identyfikację nadawcy i odbiorcy, autentyczność przekazu i szyfrowanie informacji o płatności. Musi to być zgodne z postulatem OECD odnoszącym się do ochrony konsumentów. Bez zapewnienia ochrony danych osobowych w gospodarce elektronicznej nie może przecież być mowy o jej rozwoju. I tutaj najwięcej pracy będzie mieć MSWiA, które musi się z tym uporać do połowy przyszłego roku. Najwięcej czasu na prace dostosowawcze będzie miało Ministerstwo Finansów. Ujednolicenie zasad opodatkowania i uproszczenie procedur celnych może nastąpić bowiem dopiero w chwili przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.
-
Dziękuję za rozmowę.
(Wywiad z roku 1998, opublikowany w Przeglądzie Technicznym)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2778
Fakt, iż rok 2000 został uznany za Światowy Rok Uzdrowisk dobitnie świadczy nie tylko o przywiązywaniu wagi społeczności międzynarodowej do utrzymania i rozwoju dawnych uzdrowisk, ale i docenianiu roli lecznictwa uzdrowiskowego.
A u nas z tym akurat dzieje się odwrotnie. Leczenie sanatoryjne przez lata ośmieszane i bagatelizowane z powodu traktowania go przez część kuracjuszy jako bezpłatnych wczasów coraz bardziej traciło na znaczeniu. Pobyty ludzi chorych w uzdrowiskach stopniowo skracano z 30 do 24 dni (ostatnio nawet 20!), zrezygnowano z finansowania dojazdów do uzdrowiska, wydawania skierowania w ramach zwolnienia lekarskiego, wprowadzono dopłaty kuracjuszy do usług hotelarskich, wyżywienia, płaci się także za ponadstandardowe (czyli więcej niż dwa) zabiegi. Tylko patrzeć jak każdy wymagający leczenia sanatoryjnego będzie musiał pokrywać pełne jego koszty, bo wygląda na to, że budżetu centralnego (czy kas chorych) nie stać na finansowanie tego rodzaju leczenia.
Dziś wytłumaczenie tego jest jedno: na sanatoria nie ma pieniędzy, ale przecież nie zawsze tak było, choć po wojnie wielkim wysiłkiem odbudowywaliśmy zdewastowane i zniszczone (Kołobrzeg, Kamień Pomorski, Nałęczów) uzdrowiska. Mimo biedy państwa. Po roku 1945 w uzdrowiskach dokonał się wielki postęp techniczny – nie tylko w odniesieniu do zakładów kąpielowych i innych obiektów, ale i budowy ulic, chodników, kanalizacji, wodociągów, własnych kotłowni, budownictwa mieszkaniowego i infrastruktury sanitarno – technicznej.
Niestety, ministerstwo zdrowia nie miało pieniędzy na ciągłą modernizację, zwłaszcza części hotelowej uzdrowisk. Zaproszono więc do inwestowania związki zawodowe, spółdzielnie i zakłady pracy. W latach 70. dzięki budowlanym, leśnikom, hutnikom, górnikom, nauczycielom i spółdzielcom polskie uzdrowiska odżyły i odmłodniały: powstały nowe domy o wysokim jak na tamte czasy standardzie, poprawiły się też warunki leczenia oraz otoczenia. Z większą uwagą traktowano środowisko przyrodnicze – dbano o zieleń, czystość, poprawiano i budowano urządzenia infrastruktury technicznej..
W biedzie biedniej
W lata 80. uzdrowiska wkroczyły z problemem utrzymania nie tylko budynków i całej infrastruktury technicznej, ale i swoich zadań leczniczych - podstawy swojego bytu. Gwałtownie zmniejszająca się liczba kuracjuszy, coraz skromniejsze finansowanie z puli ministerstwa zdrowia, spowodowały stopniową degrengoladę uzdrowisk. Branże, które wcześniej utrzymywały w dobrym stanie swoje sanatoria, nagle zaczęły się ich pozbywać oddając je w dzierżawę każdemu chętnemu i nie stawiając żadnych wymagań dotyczących ich użytkowania. Uzdrowiska państwowe zmuszone były do zwalniania pracowników i ograniczania liczby zabiegów.
W tych chudych latach nikt nie myślał także o infrastrukturze: kanalizacji, którą przedstawiała wiele do życzenia nie tylko w uzdrowiskach, ale i w gminach, niskiej emisji z lokalnych kotłowni, czystości na terenach uzdrowiska, utylizacji śmieci, poprawie stanu czystości wód. Powód tego był zresztą nie tylko związany z brakiem pieniędzy: od dziesiątków bowiem lat między uzdrowiskami a gminami uzdrowiskowymi istniały głębokie konflikty o pieniądze i kompetencje. Nie trzeba dodawać, że górą w tamtych latach były uzdrowiska, których dyrektorzy mieli większe możliwości zdobywania środków na inwestycje. Reszta miejscowości żyła swoim, osobnym i zwykle biedniejszym życiem. Do porozumienia między tymi dwoma organizmami dochodziło rzadko i zwykle nie dotyczyło to tak ważnych spraw jak np. wspólna oczyszczalnia ścieków, czy modernizacja wodociągów. Częściej trwały przepychanki w rodzaju: do kogo należy wywóz śmieci z koszy z głównej ulicy miasta, skoro większość przyjezdnych to kuracjusze?
Puszka Pandory
W końcu 1998 r. ministerstwo zdrowia finansowało w całości 26 państwowych przedsiębiorstw uzdrowiskowych oraz częściowo (lecznictwo, biały personel) 74 branżowe. Wraz z wejściem w życie reformy ubezpieczeń zdrowotnych, przedsiębiorstwa uzdrowiskowe zostały skomercjalizowane – przekształcono je w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa. Tym samym nadzór nad nimi przestało pełnić ministerstwo zdrowia (i natychmiast zlikwidowało departament zajmujący się uzdrowiskami, wcześniej likwidując Instytut Medycyny Uzdrowiskowej). Przedsiębiorstwa uzdrowiskowe stały się więc podmiotami gospodarczymi takimi jak inne, rozliczanymi wyłącznie na podstawie wyników ekonomicznych, co jest sprzeczne z duchem ustawy o uzdrowiskach obowiązującej od 1966r. Ich wyniki ekonomiczne rzadko są rewelacyjne, gdyż prezesi spółek często się zmieniają, a w radach nadzorczych zasiadają osoby mające dość mętną wiedzę uzdrowiskową. Często dochodzi tu do przejadania przez zarządzających i tak marnych dochodów uzdrowisk.
Jest to oczywiście stan przejściowy, ministerstwo skarbu ogłosiło bowiem przetarg na studium sektorowe, poprzedzające prywatyzację uzdrowisk. Ma ono być gotowe pod koniec sierpnia tego roku. Ogłoszono też przetargi na doradców prywatyzacyjnych – na pierwszy ogień, pilotażowo, pójdą: Nałęczów i Iwonicz. Doradcy, którzy przetargi wygrają opracują strategie prywatyzacyjną dla tych uzdrowisk i będą szukać dla nich inwestorów strategicznych. Z doniesień izby gospodarczej wynika, iż są już chętni – zarówno w kraju jak i za granicą – do zainwestowania w nasze zdroje.
W wielkich bólach rodzi się także nowa ustawa o uzdrowiskach, której potrzebę sygnalizowało to środowisko wiele lat temu. Jej projekt, który jest już po uzgodnieniach resortowych dotyczy nie tylko uzdrowisk i leczenia w nich, ale także gmin uzdrowiskowych. Świadczyłoby to o chęci przełamania przez ustawodawcę wieloletnich animozji między uzdrowiskami a gminami, zwłaszcza że była zgoda ministra finansów i wicepremiera, aby gminom uzdrowiskowym dołożyć nieco pieniędzy z budżetu centralnego przeznaczając na ten cel 0,02% PKB.
Proponowana ustawa, która z uwagi na wydarzenia polityczne wydaje się daleka do uchwalenia, budzi jednak wiele kontrowersji. Przede wszystkim pominięto w niej istnienie lekarza naczelnego uzdrowiska, który winien czuwać nad leczeniem w imieniu ministra zdrowia – jeśli chce mieć ono jakikolwiek nadzór nad sprawami medycznymi. Rolę dotychczas istniejącego lekarza ma pełnić gmina, czyli wójt lub burmistrz.
Zabrakło też w projekcie pojęcia sanatorium i nie określono, kto będzie dysponentem naturalnych zasobów leczniczych. Jest to sprawa niezwykle istotna, skoro już dzisiaj dochodzi do konfliktów dotyczących opłat za wodę leczniczą: np. prezes jednej ze spółek uzdrowiskowych ustalił cenę 100 zł za 1 m3 wody dla sanatorium branżowego!
Generalnym zarzutem izby gospodarczej jest jednak brak perspektywicznego spojrzenia ustawodawcy na rozwój uzdrowisk oraz ich rolę w procesie leczenia. Zabrakło w niej miejsca dla określenia ram prywatyzacyjnych w uzdrowisku, relacji z ministerstwem zdrowia, kasami chorych.
W swoich rękach
Nim ustawa wejdzie w życie, rzeczywistość uzdrowisk na pewno się zmieni, skoro już dzisiaj wkraczają tam prywatni inwestorzy. Niektórzy odkupują od dotychczasowych użytkowników istniejące obiekty sanatoryjne i modernizują je. Tak się stało m.in. w Muszynie, gdzie sanatoryjny budynek FSO-Daewoo („Ursus”) kupiła Teresa Korona (zmienił nazwę na „Korona”); podobny los spotkał „Metalowca”, który także został sprzedany prywatnej osobie. Uzdrowisko „Solec” z kolei od tego roku zostało oddane w ramach reprywatyzacji przedwojennym właścicielom, pp. Daniewskim. Według danych prof. Madeyskiego z izby gospodarczej „Uzdrowiska Polskie”, w Polsce już działa kilkadziesiąt prywatnych obiektów sanatoryjnych, m.in. w Polańczyku, Krynicy, Muszynie. Na ogół obiekty te są modernizowane i rozbudowywane, powstają w nich baseny („Skorpion” w Muszynie – Złockiem), kompleksy do leczenia wodą, obiekty do rekreacji (np. modnej dzisiaj jazdy konnej).
W tyle nie pozostają też sanatoria państwowe i branżowe: im lepiej są zarządzane, tym szybciej się modernizują, a nawet rozbudowują (jak Ustka, w której powstaje drugi zakład przyrodoleczniczy). Niestety, z braku dostatecznych środków proces ten trwa wolno (uzdrowiska zarabiają głównie na kuracjuszach prywatnych). Modernizacja dotyczy także innych obiektów uzdrowiskowych: zakładów przyrodoleczniczych, kotłowni (są likwidowane), wodociągów, kanalizacji etc., czyli infrastruktury technicznej wspólnej z gminami. Niestety, są także uzdrowiska znajdujące się na skraju bankructwa, zadłużone, choć ich walory lecznicze wskazywałyby na znakomitą prosperitę. I takie, którym grozi wykupienie przez ich ... rozlewnie wód leczniczych!
Konsekwencje takiego przejęcia mogłyby się okazać nie najszczęśliwsze przede wszystkim dla kuracjuszy, stąd nie bez powodu podkreśla się konieczność pilnego uchwalenia ustawy o uzdrowiskach. Trzeba bowiem wyraźnie określić, czym winno być uzdrowisko, w jakiej pozostawać zależności od ministerstwa zdrowia, gminy (np. warunki zabudowy w strefach ochronnych budzą sprzeciw niektórych samorządów), kto i na jakich warunkach mógłby w nim inwestować, a przede wszystkim jakie warunki winno spełniać, aby nim być (m.in. sprawa jakości usług i certyfikacji). Problem leży nie tylko w klimacie i złożach wód leczniczych, czy peloidów, ale i stopniu zanieczyszczenia środowiska, przestrzeganiu higieny, utrzymaniu zieleni, dobrej infrastrukturze sanitarnej i komunalnej. Jest to o tyle ważne, że w najbliższych latach przybędzie nam z pewnością nowych uzdrowisk, gdyż samorządy będą widzieć w nich szansę rozwoju dla całej gminy.
Anna Leszkowska
8.06.2000
W latach 1945-47 uzdrowiska działały w ramach ministerstwa zdrowia i zarządzane były przez Samodzielny Wydział Uzdrowiskowy oraz wyodrębnione dyrekcje dla uzdrowisk dolnośląskich i nadmorskich.
W latach 1947-53 istniała Naczelna Dyrekcja Polskich Uzdrowisk, która od 1949 r. nadzorowała uzdrowiska za pośrednictwem trzech dyrekcji okręgowych (dla uzdrowisk podkarpackich, dolnośląskich i nadmorskich), zaś po roku 1949 bezpośrednio.
W 1953 r. został utworzony Centralny Zarząd Uzdrowisk, a w 1968 r. w jego miejsce powstało Zjednoczenie „Uzdrowiska Polskie” (ZUP). W 1981 r. zamiast ZUP powołano Naczelny Inspektorat Lecznictwa Uzdrowiskowego, który rozwiązano w 1991 r. Sprawami uzdrowisk do tego roku zajmował się Departament Uzdrowisk, natomiast obecnie zadania te mają sprawować: Departament Zdrowia Publicznego oraz Departament Nadzoru i Kontroli.
44 uzdrowiska dysponują baza hotelowa na 45,5 tys. łóżek sanatoryjnych i szpitalnych. Przy maksymalnym wykorzystaniu tej bazy mogą udzielić 16,5 mln noclegów rocznie, tymczasem obecnie przyjmują ok. 400 tysięcy kuracjuszy rocznie (sprzedając ok. 10 mln noclegów).
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1162
W jakim kierunku chcemy rozwijać polską wieś? Jak dziś należy rozumieć efektywność rolnictwa? Czy chcemy wielkich monokulturowych farm przemysłowych, czy może jest to równia pochyła, na końcu której czai się katastrofa ekologiczna i społeczna, a ostatecznie także żywnościowa? Odpowiedź na te pytania dotyczy nas wszystkich.
W dniu 1 czerwca 2018 roku Komisja Europejska opublikowała propozycję budżetu Wspólnej Polityki Rolnej (WPR) po roku 2020. Informacja ta dotyczy nas wszystkich, nie tylko właścicieli gospodarstw rolnych i mieszkańców wsi. To jakie będzie rolnictwo, ma znaczenie dla nas i naszych dzieci, gdyż decyduje o tym co jemy, ale też o jakości naszego środowiska naturalnego: wód, powietrza, roślin, zwierząt i gleb oraz o jakości życia na wsi.
Dotychczasowa, forsowana przez ekonomistów i część polityków, wizja rolnictwa opartego o wielkie gospodarstwa rolne, używające wyspecjalizowanych maszyn i znacznej ilości środków agrochemicznych (nawozów, herbicydów, pestycydów), uzyskujące duże plony z hektara przy zatrudnieniu niewielu pracowników, okazuje się szkodliwa z punktu widzenia środowiskowego, zdrowotnego, a nawet społecznego.
ONZ i Unia Europejska od dawna próbują odwrócić tę tendencję i skierować rolnictwo na tory bardziej zrównoważone, z niewielkim jak dotąd skutkiem. Jest też wiele ruchów oddolnych i organizacji na świecie, które przeciwstawiają się dalszemu uprzemysławianiu rolnictwa.
Wiadomo już, że budżet UE po 2020 będzie mniejszy niż dotąd, siłą rzeczy spadną też wydatki na rolnictwo. Szacuje się, że Polska wieś otrzyma 27 miliardów Euro. To mniej niż dotychczas, ale wciąż solidny zastrzyk finansowy.
Z zaprezentowanych przez KE założeń wynika, że poszczególne państwa członkowskie będą miały większą samodzielność i odpowiedzialność niż dotąd w dzieleniu pieniędzy z WPR. Na jaką zatem wizję powinna postawić Polska? Jaki model rolnictwa powinna wspierać i rozwijać u siebie i w ramach wspólnoty?
Nadal mamy relatywnie mniejsze gospodarstwa o bardziej urozmaiconej produkcji niż w większości krajów rozwiniętych, nasze gleby są wciąż mniej skażone niż tam, gdzie rolnictwo jest od dawna intensywne, jakość naszej żywności wydaje się wciąż wyższa, a dane mówią, że wciąż proporcjonalnie więcej ludzi pracuje u nas w rolnictwie. Z tego właśnie powinniśmy uczynić nasz atut, prowadząc i popierając taką politykę, która pozwoli na to, by model zrównoważonego rolnictwa stał się bardziej opłacalny ekonomicznie i wart naśladowania.
Potrzeba nowego modelu
Decyzje i działania należy podejmować szybko. W polskich rozmowach na temat przyszłości wsi najczęściej pojawia się jedna wizja: ciągnące się po horyzont pole pszenicy czy kukurydzy, a na nim potężny, wydajny kombajn. Przemysłowy, wielkoobszarowy model rolnictwa przedstawiany jest jako jedyny uzasadniony ekonomicznie. Na północnym-zachodzie Polski, ale też coraz bardziej w reszcie kraju, takie gospodarstwa zaczynają dominować. Nie postulujemy ich likwidacji, byłoby to zbyt radykalne, jednakże zalecamy taką politykę i systemy wsparcia, które wesprą i spopularyzują gospodarstwa mniejsze, wielobranżowe, bardziej ekologiczne.
Model rolnictwa przemysłowego, stworzony w czasie gdy Europa podnosiła się z szoku i wojennego głodu, wyczerpuje się na naszych oczach. U jego podstaw leżało założenie, że w rolnictwie przemysłowym opartym o monokultury należy w maksymalny sposób wykorzystać zasoby danego gospodarstwa (ziemię i pracę), przy minimalizacji kosztów. Wdrażając taki sposób myślenia, pominięto kwestie środowiskowe, zdrowotne, a także społeczne.
Rzeczywiście nakarmiono Europę, jednak negatywne skutki szybko zaczęły dawać o sobie znać, gdyż takie rolnictwo wymaga stosowania dużej ilości środków ochrony roślin i innych chemicznych ”przyspieszaczy” naturalnych procesów wzrostu. Ich bezkrytyczne i stale rosnące wykorzystanie wywołuje negatywne skutki: degradację i wyjaławianie gleb, zanieczyszczanie wód gruntowych, rzek i Bałtyku, prowadzące do powstawania stref beztlenowych, szybką utratę różnorodności biologicznej. Coraz częściej docierają do nas takie informacje, jak ta z maja ub.r., że w wyniku zatrucia chemią rolniczą zginęło ponad 10 milionów pszczół z kilkudziesięciu pasiek w województwie pomorskim i setki tysięcy dzikich zapylaczy. To nie była odosobniona sytuacja - jak podaje Greenpeace w raporcie z 2017 roku, w Europie Środkowej zagrożonych jest od 25% do 68% wszystkich gatunków dzikich pszczół, a chemiczne środki rolnicze są jednym z głównych winowajców ich wymierania.
Społeczne koszty rzekomego rozwoju
Rosnąca liczba dużych monokulturowych gospodarstw nie pozostaje bez wpływu na wiejskie społeczeństwo: przyczynia się do zmniejszania zatrudnienia, nie tylko w samym rolnictwie, ale i w działach powiązanych, takich jak drobne przetwórstwo. To zaś wiąże się z zanikaniem lokalnych tradycji i wyludnianiem się obszarów wiejskich, szczególnie położonych z dala od dużych miast.
Rozwój wielkoobszarowego rolnictwa przemysłowego powoduje też wzrost nierówności dochodowych wśród rolników, wypierając tych mniejszych. W przybliżeniu 80% europejskich gospodarstw o najniższych dochodach otrzymuje jedynie 25% ogólnej sumy unijnych dotacji. Natomiast 10% rolników z najwyższymi dochodami dostaje aż 55% tej sumy. W Polsce około 93% rolników uzyskuje 60% środków i są to kwoty poniżej 5 tys. euro rocznie, natomiast ok. 7% największych gospodarstw otrzymuje aż 40% środków. W ten sposób 1/7 całego budżetu rolnego UE trafia do 750 tysięcy dobrze sytuowanych gospodarstw. Dalsze powiększanie areału gospodarstw będzie tylko ten stan pogłębiać.
Nie możemy patrzeć na rolnictwo tylko od strony ekonomii. Zapewniając rolnikom godziwe dochody, rolnictwo musi też pełnić szereg innych istotnych funkcji: dostarczać odpowiedniej ilości dobrej jakościowo żywności (bezpieczeństwo żywnościowe), chronić różnorodność biologiczną i zasoby naturalne (nie niszczyć ich i umożliwiać ich odnawianie), dbać o urozmaicony krajobraz. Powinno też przyczyniać się do tworzenia miejsc pracy (również w swoim otoczeniu np. w przetwórstwie) i służyć utrzymywaniu żywotności społecznej i kulturowej obszarów wiejskich.
Zrównoważone rolnictwo to takie, które dba o wszystkie te funkcje. Teoretycznie wiele programów w ramach WPR ma wspierać model zrównoważony, jednak analizy badaczy m.in. z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej (IERGŻ) dowodzą, że mimo wdrażania tych programów, przewaga ekonomiczna gospodarstw wysokospecjalistycznych nad pozostałymi stale rośnie, czyli wydatki na cele środowiskowe nie przynoszą pożądanych efektów.
Idealizm czy pragmatyzm?
Dlatego Wspólna Polityka Rolna po 2020 powinna być zbudowana na nowych relacjach człowiek - natura, wyznaczanych przez współzależność, a nie dominację. Rolnictwo powinno wrócić do swoich korzeni, do racjonalnego wykorzystania zasobów z poszanowaniem naturalnych cyklów, dbając o jakość życia ludzi i zwierząt. To nie jest romantyczna mrzonka, to pragmatyczna konieczność. Nie stać nas na dalsze marnowanie zasobów nieodnawialnych. Dobre rozwiązania już istnieją i są wdrażane, wystarczy je upowszechniać i wspierać.
Rolnictwo ekologiczne to jedna z podstawowych odpowiedzi. Ekologiczny system gospodarowania wzmacnia przyrodnicze mechanizmy produkcyjne poprzez stosowanie środków naturalnych, zapewnia żyzność gleby i dobrostan zwierząt, zarówno hodowlanych, jak i dzikich. Sprzyja też utrzymaniu genetycznej różnorodności organizmów, a także kształtowaniu i pielęgnowaniu bogatego krajobrazu rolniczego. Ważny jest też korzystny wpływ żywności ekologicznej na zdrowie konsumentów.
Rolnictwo ekologiczne wzmacnia też żywotność obszarów wiejskich, np. poprzez zwiększanie dochodów rolniczych, wzrost zatrudnienia i tworzenie zbiorowej dynamiki pozytywnej zmiany.
Wykorzystać własny potencjał
W Polsce, w porównaniu do innych krajów UE, ten sektor rozwija się bardzo wolno. Najwyższa Izba Kontroli zwraca uwagę, że Polska ma warunki, by stać się ważnym graczem na rynku sektora rolnictwa ekologicznego w UE, niestety do tej pory szansa ta jest w niewielkim stopniu wykorzystywana. Podczas gdy w innych krajach powierzchnia upraw ekologicznych rośnie, u nas się kurczy - obecnie obejmuje ono mniej niż 2% powierzchni rolnej, gdy np. w Finlandii w 2016 było to 9%.
Wydajemy też zdecydowanie mniej na produkty ekologiczne niż unijni konsumenci. W Polsce jest to ok. 4 euro rocznie na osobę, gdy średnia europejska wynosi 44 euro, a średnia światowa 11 euro. Przyczyn takiej sytuacji jest wiele i nie można ich sprowadzać tylko do kwestii finansowych (choć odgrywają one ważną rolę). Wynika to m.in. z braku informacji o zaletach żywności ekologicznej, braku doradztwa i szkoleń specjalistycznych, często zmieniających się regulacji prawnych, słabej dostępności tej żywności na rynku itp.
Instytucje publiczne powinny też wspierać różne formy rolnictwa zrównoważonego w gospodarstwach konwencjonalnych, wykorzystując innowacje, które pozwalają ograniczać zużycie zasobów naturalnych i środków chemicznych, podnosić poziom dobrostanu zwierząt i dostosowywać systemy produkcji do nowych warunków klimatycznych.
Należy też wspomagać oddolne inicjatywy współpracy rolników z konsumentami, skracać łańcuchy żywnościowe, wspierać rozwój produktów lokalnych, działania edukacyjne i pomoc w formalnym organizowaniu się rolników, m.in. w grupy producenckie. Utrzymujący się w Polsce niski poziom kapitału społecznego na obszarach wiejskich jest istotną przyczyną, dla której powyższe działania są nieliczne. Powinny one być wspierane szerzej i w sposób systemowy.
Trzeba jednak jasno podkreślić: postulat wdrażania zrównoważonego rolnictwa nie oznacza, że należy wspierać wszystkie małe gospodarstwa. Z badań wynika bowiem, że choć największe gospodarstwa, zwłaszcza monokulturowe, najbardziej zagrażają środowisku, to jednak wiele z tych małych również bywa szkodliwych. Należy wśród nich promować bardziej zrównoważone praktyki.
Pierwsze propozycje nowego kształtu WPR po 2020 budzą pewien niepokój. Duży nacisk finansowy na dopłaty bezpośrednie czyli tzw. I filar*, z możliwością przesuwania kwot z filaru II, (tzw. rolno-środowiskowego), duża swoboda w dysponowaniu środkami przez poszczególne kraje członkowskie to tylko niektóre elementy, które mogą prowadzić do dalszego uprzemysławiania rolnictwa. Wprawdzie Komisja Europejska zapowiada kontrolę wydatków i realizacji celów środowiskowych, ale warto, by przyglądały się temu również organizacje pozarządowe i konsumenci.
Z wypowiedzi premiera Morawieckiego wynika, że 4 miliony hektarów upraw roślinnych (z 14) są, już w tej chwili, dotknięte skutkami suszy. Bez zmiany myślenia o polityce rolnej takie sytuacje będą coraz częstsze. W dotychczasowych politykach Polski i całej UE działania podejmowane w kierunku uwzględnienia innych niż tylko produkcyjno-ekonomiczny wymiar rolnictwa nie przyniosły zadowalających efektów. Może to wynikać z niedocenienia wagi zrównoważonego rozwoju przez społeczeństwo i decydentów. Potwierdzają to słowa wypowiedziane publicznie na debacie o przyszłości wsi przez jednego z polskich europosłów: „oby zrównoważenie nie zarżnęło nam rolnictwa”. To wypowiedź zdumiewająca. Należałoby raczej powiedzieć: „oby rolnictwo nie zniszczyło nam zdrowia, środowiska i klimatu…”
Ruta Śpiewak
Dr Ruta Śpiewak jest pracownikiem naukowym w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN
*I filar - dopłaty bezpośrednie dla rolników, jest w całości finansowany z budżetu UE
II filar, związany z rozwojem obszarów wiejskich, jest współfinansowany przez środki krajowe lub lokalne
Kilka konkretnych rozwiązań dla Wspólnej Polityki rolnej po 2020 roku, które sprzyjają rozwojowi zrównoważonego rolnictwa i które Polska powinna wspierać na poziomie unijnym i wdrażać w swojej polityce:
- Ograniczenie dotacji dla największych gospodarstw, w tym możliwości przesuwania środków z II filaru na filar I. Pieniądze powinny iść głównie na cele związane z przeciwdziałaniem niekorzystnemu wpływowi produkcji rolnej na środowisko i dalszemu wyludnianiu się wsi, wspieraniu małych i średnich gospodarstw, podnoszeniu jakości życia mieszkańców wsi.
- Wsparcie rozwoju krótkich łańcuchów żywnościowych; ograniczenie liczby pośredników powoduje, że rolnicy mają większy dochód nawet z niewielkich gospodarstw, a równocześnie zapewnia dobre ceny dla konsumentów, nie rezygnując z wysokiej jakości żywności.
- Większe środki powinny zostać przeznaczone na rozwój rolnictwa ekologicznego, z tym, że obok jego funkcji środowiskowej należy wzmacniać funkcję produkcyjną: dopłaty należy powiązać z produkcją na rynek.
- Duży agrobiznes nie potrzebuje wsparcia, zatem dopłaty powinny być uzależnione od tego czy rolnicy podejmują rzeczywiste działania na rzecz ochrony środowiska i zasobów naturalnych.
- Jeżeli proponowany przez KE „ekoprogram” pozostanie obowiązkowy dla krajów członkowskich, ale dobrowolny dla rolników, Polska musi wprowadzić zachęty dla rolników, by go realizowali.
Tekst pochodzi z portalu Fundacji im. Heinricha Bölla (Heinrich Böll Stiftung – www.pl.boell.org) - https://pl.boell.org/pl/2018/07/04/zrownowazona-polityka-rolna-wybor-czy-koniecznosc