Nauka i gospodarka (el)
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 5567
Suburbanizacja jest etapem rozwoju miast, w tym elementem współczesnych przeobrażeń ich oddziaływania i struktury przestrzennej. Występuje we wszystkich krajach europejskich. W Polsce z uznaniem mówi się o tych, którzy wyprowadzili się z miasta, wybierając ciszę, spokój oraz czyste powietrze. Dość szybko jednak naukowcy, zwłaszcza urbaniści, zaczęli zwracać uwagę na negatywne strony procesu żywiołowego rozlewania się miast, w tym na narastające problemy ekonomiczne, społeczne i środowiskowe, przybierające nieraz patologiczne rozmiary. Ostatnio grono naukowców, znawców problematyki samorządowej i przedstawicieli środowisk biznesowych opublikowało „Raport o ekonomicznych stratach i społecznych kosztach niekontrolowanej urbanizacji w Polsce”.

- Procesy suburbanizacyjne zaczęły się w Polsce co prawda już gdzieś w latach 70. XX w., ale dopiero po transformacji ustrojowej przybrały znaczące rozmiary, stając się z jednej strony wyrazem idei powrotu do natury, z drugiej wyznacznikiem prestiżu społecznego.
- Rzeczywiście, po roku 1990 procesy suburbanizacji uruchomiły się w dużo większym stopniu niż wcześniej. Wynikało to z tego, że wzrosła zasobność społeczeństwa, zmieniły się wzorce zachowań oraz pewne trendy społeczne. Mieszkanie pod Warszawą lub innym dużym miastem stało się czymś zarówno modnym, jak i wygodnym. Z drugiej strony, czynnikiem wypychającym ludzi poza granice miast są narastające problemy środowiskowo-społeczne: zagęszczanie się różnych działalności użytkowych, wszechobecny zgiełk, rozwój motoryzacji, hałas, zanieczyszczenie środowiska, małe mieszkania. Ale, co ciekawe, suburbanizacja w Polsce, zwłaszcza w dużych miastach, ma pewne cechy charakterystyczne. Robiliśmy badania na ten temat. Otóż nie jest to wyłącznie daleki ruch odśrodkowy, z centrów miast na tereny podmiejskie.
- Tak jak w innych krajach Europy Zachodniej?
- Właśnie, w miastach europejskich jest duże zagęszczenie i to powoduje, że migranci - jeśli już podejmują decyzję o zmianie miejsca zamieszkania - wyprowadzają się raczej na dalsze odległości. Polskie miasta po roku 1945 były zagospodarowywane ekstensywnie. Nie liczono się z rentą gruntową i budowano, pozostawiając duże puste przestrzenie. Gdy się spojrzy na mapę Warszawy, widać, że w strefie zewnętrznej jest dużo terenów leśnych, rolniczych, różnych nieużytków. Przez to duża część faktycznej suburbanizacji zachodzi wewnątrz granic miasta. Ludzie przenoszą się niekoniecznie z Warszawy do Łomianek, Podkowy Leśnej, czy Izabelina, ale do strefy zewnętrznej Warszawy, jak Białołęka, części Bemowa, Wilanowa.
W wyborze miejsca zamieszkania kwestią zasadniczą jest czas przejazdu do pracy, do szkoły, itd. Niestety, w pewnym momencie skala i rozproszenie tego osadnictwa przybrały takie rozmiary, że dostępność komunikacyjna stała się problemem. Natomiast zwarte osiedla podmiejskie łatwiej jest skomunikować. Jeśli zabudowa jest rozproszona, dom od domu oddalony o 200-300 metrów, gdzieś w polu, pod lasem itd., to nie obsłuży tego żadna linia autobusowa, a tym bardziej kolejowa.
- Z raportu wynika, że nie jest problemem sama suburbanizacja, ale suburbanizacja po polsku – niekontrolowane rozlewanie się miasta, brak planowania, chaos przestrzenny, nieracjonalny system zarządzania przestrzenią.
- To rozpraszanie zabudowy jest również obecne i w krajach zachodnich, wysokorozwiniętych, ale u nas jest ono największe. Inne kraje jakoś sobie z tym radzą. Natomiast w Polsce kluczowym problemem jest zbyt liberalne prawo.
- Ale przecież mamy dobre tradycje urbanistyczne?
- Dawniej na świecie była znana polska szkoła planowania przestrzennego. Co prawda, politycy niekoniecznie wykorzystywali koncepcje polskich planistów przestrzennych, natomiast wiele wnieśliśmy do dorobku światowego. Było np. czasopismo „Miasto”, tłumaczone na język angielski, a Amerykanie przyjeżdżali do Polski uczyć się planowania. W roku 1990, kiedy przyszły zmiany ustrojowe, niefrasobliwie odrzuciliśmy wszystko, co było w tamtym systemie – m.in. planowanie przestrzenne. Wpadliśmy z przysłowiowego deszczu pod rynnę: polski liberalizm, nazywany często jarmarcznym liberalizmem, w wydaniu urbanistycznym jest liberalizmem rozproszonym, chaotycznym.
Obowiązującą doktryną jest, że właściwie wszystko wolno. Prawo planistyczne, które było tworzone po roku 1990., brało bardziej stronę właścicieli gruntów, niż interes całego społeczeństwa. Do dzisiaj pokutuje to niestety w wielu miejscach. Jeżeli ktoś postawi dom pod lasem i trzeba tam wybudować drogę, doprowadzić media, kanalizację, odśnieżać tę drogę itd., to generuje wysokie koszty i jest to problem ekonomiczny. Zabudowa rozproszona zawsze kosztuje więcej, niż ta skoncentrowana, oczywiście mam na myśli skupienie w rozsądnych granicach.
- W państwa „Raporcie” zwraca się uwagę przede wszystkim na straty ekonomiczne.
- Uwypuklenie kwestii finansowych było celowe, dlatego że w dotychczasowych dyskusjach padało wiele bardzo pięknych sformułowań, związanych z rozwojem zrównoważonym, poszanowaniem zasobów, prawem do czystego środowiska, a nawet prawami człowieka. Te ogólne sformułowania do ludzi nie trafiały. Nasz raport nie jest pierwszym, który porusza tę problematykę, ale wcześniejsze opracowania były zbyt wyspecjalizowane i do tego napisane zbyt hermetycznym językiem.
Eksperci są zgodni – jeśli chodzi o urbanistów, geografów czy planistów przestrzennych – ta chaotyczna urbanizacja jest szkodliwa. Takich opinii było dotychczas bardzo wiele. Natomiast my jako pierwsi spróbowaliśmy oszacować, ile kosztuje to, że ktoś buduje dom daleko od miasta i musi dojeżdżać do pracy. Wyliczyliśmy, że dla dojazdów z odległości powyżej 5 km dla całego kraju jest to 26 mld zł rocznie. Są to kolosalne kwoty. Te pieniądze zostałyby w kieszeni, gdyby zabudowę lokalizowano w sposób przemyślany.
Jeszcze raz podkreślę: nigdzie w cywilizowanym świecie nie ma tak liberalnego prawa planistycznego. Lecąc samolotem, czy oglądając powierzchnię Ziemi w Google Maps, można sprawdzić, jak na Zachodzie wygląda zabudowa wokół miast: Paryża, Londynu, w Holandii, czy Niemczech, nawet na Białorusi i w Rosji, a jak wygląda w Polsce. Na pierwszy rzut oka widać ten chaos.
- Czy ten chaos da się policzyć?
- Niestety, nie jest to łatwe. Polska statystyka publiczna ma wciąż wiele luk w tym zakresie. Jednym z bardziej poważnych problemów informacyjnych są braki w statystyce dotyczącej osadnictwa, urbanizacji i planowania przestrzennego. Nikt na przykład nie wie, ile jest w Polsce pojedynczych zabudowań istniejących z dala od większych osiedli. Słabo są też rozpoznane takie zagadnienia, jak np. kierunki i natężenie migracji osiedleńczych, gdyż nie wszystkie przemieszczenia są rejestrowane. Nie wiemy, ilu ludzi wyjechało na stałe za granicę. Brak jest informacji o liczbie pracujących w tzw. małych zakładach. Dlatego nie do końca nawet wiadomo, ilu ludzi gdzie mieszka i pracuje, a także dojeżdża. Na załączonej rycinie prezentuję unikalną mapę powstałą na podstawie niepublikowanych danych GUS, na której wyznaczono główne obszary zameldowań z rdzeni większych miast.

Ryc. 1. Mapa przedstawiająca natężenie rejestrowanych zameldowań z 97 miast co najmniej subregionalnych – stolicy kraju, województw, ośrodków powiatowych grodzkich i kilku innych większych miast.
- A jak zostały policzone inne koszty szkodliwej urbanizacji?
- Dla niektórych zagadnień szczęśliwie istnieją już pewne dane, gotowe do wykorzystania. Od kilku lat, żeby przełamać swoisty impas informacyjny, o którym mówiłem, GUS wraz z byłym Ministerstwem Transportu i Budownictwa wykonuje we wszystkich gminach w Polsce badanie dotyczące dokumentów planistycznych.
Zgodnie z istniejącym prawem planistycznym, mamy w Polsce kilka kluczowych kategorii dokumentów. Określają one, po pierwsze, politykę przestrzenną gminy: jest to studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego. Natomiast dokładne wskazania, jakie typy zabudowy i jakie typy działalności są możliwe na poszczególnych terenach, znajdują się w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego.
Z tych badań wiemy, że dziś tylko niecałe 30% powierzchni Polski jest pokryte planami miejscowymi. Jest to za mało, żeby uregulować sprawy osadnictwa, gdyż całe powierzchnie gmin, zwłaszcza tych najszybciej rozwijających się pod miastami, powinny być pokryte planami. Jeśli nie ma planu miejscowego, buduje się na podstawie decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, a to w praktyce oznacza, że budować można wszędzie, oczywiście poza obszarami ściśle chronionymi, czy bagnami.
Dzięki informacjom zbieranym przez GUS wiemy, ile jest planów miejscowych w Polsce, jaka jest ich powierzchnia, jaka jest przeciętna powierzchnia gmin, ile jest decyzji lokalizacyjnych o warunkach zabudowy, ale także, co w tych planach jest. I tu dochodzimy do rzeczy chyba aktualnie najważniejszej. Otóż w 2010 roku okazało się, że w planach miejscowych bardzo duże obszary przeznacza się pod zabudowę mieszkaniową. Jest to obecnie już około 4% powierzchni kraju.
- Wydawałoby się, że to nie jest dużo…
- Jeśli przemnożymy to przez całą powierzchnię kraju, wyjdą nam miliony hektarów. A są to tylko te tereny, na których już z pewnością można wybudować dom. Jeśli uwzględni się wskaźniki chłonności demograficznej, czyli ile osób zmieściłoby się na jednostce powierzchni, przy założeniu wybudowania domu jednorodzinnego, to przy ostrożnych szacunkach wychodzi nam, że na tych terenach może zamieszkać nawet 45 mln osób. Czyli że wszyscy mieszkańcy Polski mogliby się osiedlić w tych domach jednorodzinnych, albo inaczej, przenieść się na wieś. Jeśli do tych szacunków doda się zabudowę wielorodzinną, wartość bezwzględna wzrasta nam do 60 mln.
- Są jeszcze studia uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gmin, które, jak Pan powiedział, określają politykę przestrzenną gminy?
- Między innymi przewidują one, a faktycznie pozwalają budować także na terenach nie objętych planami miejscowymi, na podstawie decyzji o warunkach zabudowy. Studium uwarunkowań jest dokumentem pokazującym strukturę przeznaczenia terenów i z tego można wywnioskować, że nawet 200 mln ludzi może zamieszkać na terenach przewidzianych pod budownictwo mieszkaniowe. Są i wyższe szacunki, które pokazywały, że rezerwy budowlane mamy, zgodnie z aktualnym tempem inwestowania, nawet na 800 lat! A więc to są ilości horrendalne, znacznie przekraczające potrzeby, ale także możliwości ekonomiczne gmin. I to wszystko dzieje się w sytuacji depopulacji kraju, która będzie zresztą narastać.
- Dlaczego gminy wyznaczają tak duże tereny pod zabudowę?
- Jest duża presja mieszkańców i inwestorów, dążących do zmiany przeznaczenia gruntów z użytkowania rolniczego na nierolnicze. Od 2004 roku odrolniono prawie 600 tys. hektarów ziemi. To jest bardzo dużo. Gminy liczą, że duże tereny inwestycyjne przyciągną inwestorów tworzących usługi, przemysł, ale też budownictwo mieszkaniowe. To są właśnie dwie główne przyczyny: polityka gmin, które chcą być atrakcyjne inwestycyjnie oraz naciski mieszkańców, także różnych grup, które wykupiły ziemię.
Nie jest tajemnicą, że w strefach podmiejskich dużo ziemi wykupiono z nadzieją, że za kilka, kilkanaście lat zyska ona na wartości i będzie można ją sprzedać. Ma to charakter bańki spekulacyjnej, gdyż nigdy nie da się sprzedać tak wielkich terenów i tylko część z nich zostanie zabudowana. W Polsce buduje się rocznie ok. 150 tys. mieszkań, z tego mniej więcej połowa to jest budownictwo jednorodzinne. To daje rezerwy budowlane na kilkaset lat.
- Czy umieszczenie terenów zabudowy mieszkaniowej w planie miejscowym oznacza, że gmina musi już budować infrastrukturę, niezależnie od tego, czy powstają tam domy?
- Jeśli gmina przeznaczy w planie miejscowym teren pod zabudowę mieszkaniową, to powinna zapewnić drogę dojazdową. I tu się zaczynają różne kruczki prawne oraz różne interpretacje. Duża część interpretacji prawnych sugeruje, że gmina powinna przynajmniej wykupić grunty pod budowę drogi. Korzystają z tego właśnie właściciele działek, które w planach miejscowych są przewidziane pod zabudowę mieszkaniową. W związku z tym mamy prognozy finansowe, sporządzane przez same gminy, związane z wykupem gruntów. Łączna kwota wynosi około 10 mld zł, ale dane te dotyczą tylko części gmin, a do tego są najprawdopodobniej zaniżone.
Tymczasem dwóch architektów-urbanistów, panowie Jacek Koziński i Andrzej Olbrysz w znanym raporcie z 2011 roku wykonali pewne symulacje z tym związane. Na przykładzie gminy Lesznowola obliczyli, że wykupy gruntów mogą kosztować kilkaset mln złotych, czyli wielokrotnie więcej, niż jej roczny budżet. Następnie wzięli pod uwagę inne gminy i spróbowali to przeszacować na cały kraj. Wyszła im astronomiczna kwota w wysokości 129 mld złotych. Ja to próbowałem obliczyć jeszcze w inny sposób i w zależności od założeń, wychodziło mi 16-60 mld zł. Ale i tak są to szokujące kwoty.
- A przecież koszty wykupu gruntów to nie są jedyne kwoty, związane z kosztami uchwalenia planów miejscowych i ich praktycznej realizacji?
- Koszty budowy dróg to jest kolejne kilkadziesiąt miliardów złotych. Do tego cała infrastruktura, kanalizacja, odprowadzanie ścieków, doprowadzenie prądu, wszystkie media. Oprócz tego muszą powstać usługi dla mieszkańców: przedszkola, ośrodki zdrowia, minimalny chociażby transport publiczny. To są koszty idące z pewnością w dziesiątki mld złotych. Polska gospodarka jest nieefektywna i niekonkurencyjna między innymi dlatego, że obsługa różnego rodzaju systemów przestrzennych w postaci komunikacji i usług, jest dużo droższa niż w cywilizowanych, rozwiniętych krajach.
Na tzw. Zachodzie, ale także nawet w innych krajach postkomunistycznych, buduje się drogę między dwoma skoncentrowanymi osiedlami, natomiast u nas trzeba połączyć wszystkie rozproszone domy. Stąd właśnie problemy. Zresztą nieefektywność dotyczy wszystkich skal przestrzennych. Proszę zwrócić na przykład uwagę, w jaki sposób buduje się w Polsce autostrady i drogi ekspresowe oraz ile z nich omija większe miasta, jak na przykład A2 – Gorzów Wielkopolski i Zieloną Górę, czy Via Baltica – Białystok, a także w jakiej kolejności budowane są odcinki. To wątek na odrębną rozmowę, zresztą jednym z powodów rozpraszania zabudowy, o którym dzisiaj rozmawiamy, jest odrolnianie gruntów wzdłuż tras komunikacyjnych szybkiego ruchu.
- Czy gminy sobie nie zdają sobie sprawy z tych wszystkich kosztów i zagrożeń, wypunktowanych w raporcie?
- Niektóre zdają sobie sprawę i takim pozytywnym przykładem mogłaby być właśnie gmina Lesznowola, jakkolwiek w jej przypadku „mleko się rozlało”, gdyż przeznaczono tam olbrzymie ilości terenów pod zabudowę. Mądry Polak po szkodzie… Większość samorządów myśli krótkowzrocznie, a może nawet naiwnie, że ma grunty, sprzeda je, coś tam zarobi i wszystko będzie działało.
Gminy posiadają bardzo dużo własnej ziemi. Mogłoby to generować wielkie dochody, gdyż po zmianie przeznaczenia gruntów ich wartość wzrasta. Gmina ma tutaj wiele narzędzi w ręku, może na przykład pobierać opłaty adiacenckie. Jest to również stosowane w krajach zachodnich, że właściciel ziemi, która zdrożała, powinien zapłacić podatek. Tylko że w Polsce ten podatek jest bardzo niski, rzędu kilku procent, a czasami stawka jest nawet zerowa. Według moich ostrożnych wyliczeń, gminy mogłyby w perspektywie kilkunastu lat zarobić na wzroście wartości gruntów i generalnie gospodarce gruntami nawet sto kilkadziesiąt mld złotych.
- A gdyby tak popatrzeć z drugiej strony, z punktu widzenia miast – co one tracą na tym rozlewaniu się zabudowy? Jak suburbanizacja wpływa na ich funkcjonowanie i rozwój?
- Z miasta odpływają osoby bardziej majętne, przedsiębiorcze, które płacą więcej podatków. A zatem uciekają dochody podatkowe z miast na korzyść gmin podmiejskich, chociaż wiadomo, że mogłyby być wyższe, gdyby wszyscy byli zameldowani w nowych miejscach zamieszkania. Jeszcze w latach 90. ub. wieku robiliśmy wspólnie z dr Aliną Potrykowską badania na ten temat. W przypadku warszawskiej suburbanizacji charakterystyczne okazało się przesunięcie wiekowe, związane z tym, że migrowały nie tylko osoby w tradycyjnym wieku migracyjnym, czyli zaraz po studiach, kiedy robiły kariery i zakładały rodziny, ale znacznie starsze, 40-, a nawet 50-letnie. Są to osoby, które już ustabilizowały się, zwłaszcza finansowo i stać ich na zakup domu.
Co prawda, był czas, kiedy było taniej wybudować dom od Warszawą, niż kupić mieszkanie w mieście – wysokie ceny mieszkań warszawskich przy ogromnej jej atrakcyjności rynku pracy tylko stymulowały osadnictwo podmiejskie. Ale nie to typowe, z rdzeni miast, tylko z terenów peryferyjnych.
A wracając do pytania, co miasto z tego ma, albo lepiej – traci. Otóż nie tylko traci tych bogatszych mieszkańców, ale też ponosi straty z powodu bardzo wysokich kosztów utrzymania różnego rodzaju systemów, w tym transportowych. Bo główną relacją są przemieszczenia i potoki ruchu, związane z dojazdami do pracy.
- Które miasta w Polsce najbardziej rozlewają się? Co je łączy?
- Na pewno te największe, zwłaszcza Warszawa, która jest tutaj najbardziej charakterystycznym przykładem. To jest absolutnie najwyższy poziom tego rozpraszania, przynajmniej w skali Polski. Potem wszystkie inne duże miasta, zarówno te, które się depopulują, np. Łódź, ale także te, które mają troszkę lepszą sytuację, jak np. Trójmiasto, Wrocław, czy Kraków. I co jest charakterystyczne - mam na ten temat dość świeże badania – suburbanizacja schodzi w dół hierarchii osadniczej, do tych mniejszych, powiatowych miast. Czyli że to jest nie tylko problem wielkich miast, jak się powszechnie zwykło sądzić, ale problem ogólnokrajowy.
- Jakie są koszty społeczne tej żywiołowej suburbanizacji?
- Najbardziej dotkliwe i rujnujące w dłuższej perspektywie są straty czasowe. Musimy bowiem jakoś dojechać do pracy, a jak stwierdziliśmy wcześniej, żaden system transportowy nie obsłuży rozproszonego osadnictwa i jesteśmy zdani na własny samochód. Taką graniczną wartością jest mniej więcej godzina, chociaż są ludzie, którzy dojeżdżają dalej, nawet 2-3 godziny dziennie w jedną stronę. Podobnie było też w poprzednim systemie społeczno-gospodarczym, ale nie na taką skalę. Wskutek tego, że stoimy w tych korkach, tracimy czas na dojazdy, to nie mamy czasu dla własnej rodziny ani znajomych. Wszystko w biegu, w pośpiechu i z tego powodu trudno się dziwić, że tak słabe są więzi międzyludzkie: socjologowie mówią wręcz o atrofii społecznej.
- Ale są też przykłady przeciwne?
- Tak, ale w gruncie rzeczy są one oparte na destrukcyjnych przesłankach. Wiadomo, że ludzi jednoczy bieda, poważne problemy, konflikty społeczne. Także konflikty przestrzenne, wówczas ludzie się organizują. Konflikty są różnego rodzaju, właśnie o budowę drogi, autostrady. Często w takich sytuacjach zawiązują się komitety mieszkańców, żeby budować wszędzie, tylko nie przy nich. Socjologowie ukuli nawet takie określenie: NIMBY, czyli: Not In My Back Yard – wszędzie, tylko nie obok mnie. A ja bym chciał, żeby ludzie w Polsce jednoczyli się wokół budowy czegoś, a nie jej na przekór.
Chociaż są pozytywne przykłady – długotrwałe protesty i konsekwentne działania mieszkańców przyśpieszyły budowę obwodnicy podwarszawskich Marek.
Generalnie jednak, nie ma w Polsce tradycji dobra wspólnego, a w naszej historii przez te setki lat nie nauczyliśmy się być państwem obywatelskim. Tymczasem w krajach zachodnich ludzie stopniowo dochodzili do poziomu społeczeństwa obywatelskiego, jakim są w tej chwili. U nas byli zmuszeni kombinować, a czasem także walczyć o fizyczne przeżycie. Z kolei od początku transformacji był klimat dla prywatnej własności, ale nie dla naszego interesu wspólnego. Zresztą paradoksalnie, polska prywatyzacja nie przyczyniła się do powstania ani powszechnej klasy średniej, ani też wypromowania polskiego interesu narodowego, czy społecznego, rozumianego także przez pryzmat przestrzenny.
W sumie gdzieś się w tym wszystkim pogubiliśmy, z tym brakiem jasnych celów i wartości. Ma to swój obraz w przestrzeni, jako że ład przestrzenny jest pochodną ładu społecznego.
- Raport trafił już do decydentów, którzy zresztą podobno od dawna dyskutują nad tymi problemami, ale bez większych rezultatów. Jakie proponujecie środki zaradcze?
- Trzeba zacząć od prawa planistycznego. Jest to główny problem, że prawo jest zbyt liberalne i pozwala budować właściwie gdzie się chce i jak się chce. Reforma nie będzie łatwa dlatego, że trzeba ograniczyć „święte prawo własności”, a to są prawa na ogół nabyte. Działa tu zasada, że jeżeli ktoś coś ma, to trudno mu z tego zrezygnować. A druga rzecz, jak to się mówi, „mleko się rozlało” i ta rozproszona zabudowa już jest, bardzo namacalna.
Nie ma w tej chwili dobrego pomysłu, co z tym zrobić. Oczywiście, można robić pewne symulacje, czy te domy warto wyburzyć, zapłacić odszkodowania, przenieść ludzi w rejony bardziej zwartej zabudowy, ale z pewnością, byłyby to gigantyczne koszty, gdyż te pieniądze już zainwestowano. Więc nawet, jeżeli już prawo urbanistyczne będzie znacznie mniej liberalne dla nieskrępowanej zabudowy, pozostaje nam nieszczęsny spadek tego, co już jest, problem funkcjonowania tych wszystkich małych, często pojedynczych osiedli rozrzuconych pośród pól i lasów.
Prof. Mariusz Kistowski z Uniwersytetu Gdańskiego wprost napisał kilka lat temu, w bardzo mocnych słowach, że następuje eksterminacja krajobrazu Polski. Że Polacy sami mordują swój krajobraz, otoczenie, w którym żyją. I z tym właśnie przyjdzie nam się zmierzyć, bo będziemy za to płacili coraz więcej.
- Pomimo działań ekologów, protestów miłośników przyrody, krajobrazu, obrońców środowiska, nie udało się powstrzymać presji na tereny atrakcyjne przyrodniczo, a nawet chronione.
- Tak, chociaż w tym przypadku jest o wiele łatwiej, bowiem mamy rozbudowany system ochrony przyrody. Niestety, czasami aż zbyt rozbudowany. Według mnie, państwo nie ma racjonalnej przestrzennej polityki przyrodniczej. Istnieje kilkadziesiąt systemów ochrony przyrody, zarówno ogólnopolskich, jak i branżowych, niepowiązanych ze sobą. W miarę spójny i efektywny jest w chwili obecnej właściwie tylko system parków narodowych. Istnieje on też w świadomości społecznej. Zaryzykuję tezę, że podobnie jak w przypadku urbanizacji, tereny zielone są również zbyt rozproszone.
Czasem lepiej jest poświęcić jakiś fragment przyrody i skierować nań osadnictwo, które i tak gdzieś musi powstać, a zamiast tego spowodować, że w innym miejscu ochronimy znacznie większy obszar. Przyroda w sumie zyska, bo w dużym lesie czy bagnie zawsze zachowa się więcej. A te małe fragmenty i tak zostaną zdewastowane, tylko trochę później. Dobrym przykładem jest tutaj Natura 2000. Nie wyobrażam sobie, że jeśli wyznaczymy obszar chroniony o szerokości kilkudziesięciu metrów – a w Naturze często się takie zdarzają, a po jego obydwu stronach powstanie zabudowa, to że ten obszar chroniony pozostanie bez uszczerbku. Wszystko to utrudnia racjonalne zagospodarowanie, a czasem prowadzi do absurdów, związanych na przykład właśnie z brakiem możliwości sensownego zlokalizowania osadnictwa, skutkującym jego rozpraszaniem.
-Jak przekonać samorządy podmiejskich gmin, że trzeba powstrzymać tę chaotyczną zabudowę?
- Tylko prawnie, zresztą wiele samorządów jest świadomych, że jest źle i że coś z tym trzeba zrobić. Mają jednak związane ręce, bo prawo jest takie, ze nie można lub bardzo trudno jest nie wydać pozytywnej decyzji o warunkach zabudowy. A zatem, musi to być ustawowo rozwiązane. Od dwóch lat są prowadzone prace nad nowym kodeksem budowlano-urbanistycznym. Początkowo miał to być tylko kodeks budowlany, ale okazało się, że trzeba też uregulować kwestie urbanistyczne, związane z lokalizacją osadnictwa.
Projekt kodeksu jest już dostępny na stronach internetowych Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju. Jednym z koronnych proponowanych rozwiązań jest to, że powinny być wyznaczane obszary rozwoju zabudowy, czyli że każda gmina powinna sobie wyrysować linię, że dotąd można, a dalej nie. To na pewno ukróciłoby niekontrolowany rozwój osadnictwa i warto takie rozwiązania wspierać. Mam jednak obawy, bowiem prace nad Kodeksem zaplanowano tak, że jego ukończenie nastąpi pod koniec obecnej kadencji Sejmu. - Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5110
Z prof. Ewą Rembiałkowską, kierującą Zakładem Żywności Ekologicznej na Wydziale Nauk o Żywieniu Człowieka i Konsumpcji SGGW, rozmawia Anna Leszkowska
- Czy żywność ekologiczna jest tylko chwytem marketingowym? Spotyka się opinie, że w rzeczywistości nie ma ona takich walorów, o jakich się mówi, a i nieliczni naukowcy wyrażają (acz poufnie) pogląd, iż bywa ona nawet mniej zdrowa niż ta, produkowana metodami konwencjonalnymi...
- Takie osoby chyba nie wiedzą, co mówią, gdyż żywność ta jest bardzo dokładnie badana, produkcja jest bardzo ściśle kontrolowana i certyfikowana – w odróżnieniu od każdej innej żywności.
- W przypadku żywności konwencjonalnej też obowiązują ścisłe normy: HACCP, ISO, są kontrole, a mimo to od czasu do czasu wybuchają afery...
- Słusznie pani zauważyła, że wybuchają afery, ponieważ te normy, standardy jakości, różne mechanizmy kontroli dotyczą większych producentów, którym opłaca się wprowadzać te systemy. Mniejszych na to nie stać. Duże firmy, mimo wprowadzonych systemów nie są wolne od afer, bo systemy bywają łamane przez ludzi wskutek ich chciwości. Tak było ostatnio w Niemczech w 2011, kiedy w paszy dla kurcząt i jajach wykryto dioksyny. Jest to powtórzenie afery belgijskiej z roku 1999, kiedy do paszy dla kurcząt dodawano przepracowane oleje z produkcji frytek.
- Chciwość ludzka nie zna ani miary, ani skali produkcji – małe gospodarstwa też są na nią narażone.
- Współczesny sektor produkcji żywności przedstawia smutny obraz. Styl narzucają koncerny i korporacje – w żywności produkowanej masowo jest bardzo dużo dodatków syntetycznych różnego typu; utrwalacze, barwniki, konserwanty – żeby żywność mogła długo leżeć na sklepowych półkach (po kilka miesięcy) i aby ładnie wyglądała. Natomiast wartość odżywcza tej żywności - dla konsumenta najważniejsza – mało się liczy. Jakość taniej żywności sprzedawanej przez sieci typu Lidl i Biedronka (ale inne też) często pozostawia wiele do życzenia, bo choć teoretycznie żywność produkowana masowo podlega kontroli (obowiązuje HACCP), to kontrole są sporadyczne. Nie wszystkie firmy mają też system HACCP. Stąd wybuchają od czasu do czasu afery, jak np. w 2008 roku w Chinach, gdzie dodawano melaminę do proszku mlecznego dla niemowląt.
Ostatnia afera ujawniona w 2011 roku dotyczyła także sektora żywności ekologicznej – Włosi od kilku lat kupowali w Rumunii i Bułgarii żywność niecertyfikowaną i sprzedawali jako certyfikowaną. Tymczasem nieodłączną częścią produkcji ekologicznej jest ścisła kontrola. Produkcja ekologiczna jest najlepiej zbadana, bo co roku każde gospodarstwo ekologiczne i każda przetwórnia ekologiczna przechodzą szczegółową kontrolę. W Polsce ten rynek jest szczelny, kontrolowany przez 10 konkurujących ze sobą jednostek certyfikujących. Kontrole są także niezapowiedziane.
Z moich danych wynika, że tylko ok. 5% producentów ekologicznych dokonuje różnych sztuczek. Reszta, 95%, jest uczciwa. Te 5% jednak psuje rynek – a to użyciem pestycydów, a to użyciem innych niedozwolonych środków. We Włoszech, które mają ponad 1 mln ha pod uprawami ekologicznymi, też w małych gospodarstwach, firmy certyfikujące odwiedzają gospodarstwa raz na dwa lata. Co roku producenci składają tylko sprawozdania internetowe, stąd z jakością tamtej żywności może być różnie. Gdyby każde gospodarstwo było co roku kontrolowane – tej ostatniej afery by nie było.
Uważam, że niezależnie od pewnych uchybień, ogromna większość sektora ekologicznego charakteryzuje się wysoką jakością produkcji – zarówno roślinnej jak i zwierzęcej, także przetwórstwa - zwłaszcza kraje niemieckojęzyczne – Niemcy, Szwajcarzy, Austriacy, ale i Holendrzy, Skandynawowie, również i Polacy.
- Kupujący żywność na bazarach na ogół spotykają się z żywnością tzw. zdrową, biorąc ją za ekologiczną. Niekiedy kierują się w wyborach ceną – jeśli wyższa, to znaczy – żywność ekologiczna. Czy ta bazarowa żywność jest kontrolowana?
- Na rynku istnieje żywność różnego rodzaju. To, że ekologiczną wyróżnia cena, to oczywiste – ma na nią wpływ i wkład pracy rolnika, i naturalna wydajność w rolnictwie, ale i wyższa jej jakość odżywcza, na co mamy wiele naukowych dowodów. Natomiast każda inna żywność może być wątpliwej jakości, bo w Polsce kontrola bywa fikcją. Produkty dużych firm, np. mleczarskich, kontrolowane są okazjonalnie, skoro niedawno w ramach wyrywkowej kontroli stwierdzono, iż 30% twarogów było podfałszowanych, a produkty owsiane były skażone rakotwórczymi mykotoksynami (co jest efektem przechowywania w zawilgoceniu). I gdyby kontrola była rzeczywista, takich produktów na rynku by nie było – zostałyby wycofane. Oczywiście, w żadnym państwie nie jest możliwa kontrola całej żywności obecnej na rynku – tutaj zawsze będzie istniał jakiś margines zaufania.
Pojęcie zdrowej żywności powinno być zakazane, choćby ze względów prawnych. Nie wolno bowiem używać – zgodnie z ustawą – takich określeń jak żywność zdrowa, bezpieczna, naturalna, żywność bez chemii, prozdrowotna, funkcjonalna, itd. Można to zrobić tylko wówczas, jeśli badania potwierdzają zasadność takiego określenia. Np. w naszej uczelni badaliśmy olej z wiesiołka i stwierdzono, że działa on prozdrowotnie. Wówczas można było taką informację umieścić na etykiecie. To samo było z badaniami zakwaszonego soku z buraków, który, jak stwierdziliśmy w moim Zakładzie, działa silniej antynowotworowo niż konwencjonalny. Taką informację producent może zatem umieścić opakowaniu. I tylko badania naukowe uzasadniają takie nazwy. Tymczasem robi się to masowo, co powinno być ścigane prawem. A określenie zdrowa żywność jest szczególnie nieuprawnione.
- Pomijając już nielogiczność takiej nazwy...
- Bo każda żywność winna być zdrowa. Żywności ekologicznej nie można jednak mylić z żywnością zdrową, bo na produkcie ekologicznym zawsze musi być nazwa certyfikującego, numer certyfikatu, nazwa producenta i obowiązkowe od 1 lipca logo unijne – zielony liść z gwiazdkami. Na targowiskach mamy jednak kompletną loterię. Nie wiemy jakiej jakości i skąd są sprzedawane produkty. Zatem nie bądźmy naiwni i nie wierzmy, że to, co jest sprzedawane na targowiskach, bazarkach, ulicach, pochodzi z własnych gospodarstw, ekstensywnych, niskonakładowych i o małej chemizacji – bo bardzo często są to oszuści kupujący produkty na giełdzie i sprzedający z dużym zyskiem jako żywność ekologiczną.
- Czy w dobie globalizacji i swobodnego handlu żywnością nie powinniśmy ostrożniej podchodzić do żywności, która pojawia się na rynku o nietypowym czasie plonowania? Wyścig o zysk z wprowadzenia na rynek produktu – miesiąc czy więcej wcześniej niż pojawiłby się on w sposób naturalny jest obecnie coraz bardziej widoczny...
- Nie ma naukowych dowodów na to, że np. jabłka z Nowej Zelandii mają mniejszą wartość odżywczą od naszych. Takich badań nie przeprowadzano. Mówiąc uczciwie, zdecydowanie ważniejszy jest system produkcji – czym nawozimy glebę, czym żywimy zwierzęta – niż miejsce produkcji. Jeśli chodzi o rolnictwo ekologiczne, badań jest bardzo dużo.
- Czyli tego rodzaju rolnictwo jest wspierane przez naukę? Rolnicy skarżą się jednak, iż brakuje odmian roślin odpowiednich dla tego rodzaju upraw.
- Tak, w ramach unijnego programu ERA-NET istnieje program CORE Organic – w ostatnim konkursie porusza się właśnie ten problem – selekcję odmian dla rolnictwa ekologicznego. To są duże kwotowo projekty, 1-2 mln euro.
- Czy rolnictwo ekologiczne jest w stanie wyżywić narody?
- Uważam, że tak i to z kilku powodów. Generalnie Europa cierpi na ogromną nadprodukcję żywności. Choć mało się słyszy o wysypywaniu zboża do mórz, kukurydzy, kilkunastoletnich zapasach dla wojska – to cały czas się to dzieje, bo nie ma co zrobić z nadprodukcją. Nie informuje się opinii publicznej, ile płodów rolnych przeznacza się na kompost, a ile wyrzuca do morza. Obecnie istnieją limity produkcji, tzw. kwoty, więc może trochę ta nadprodukcja jest mniejsza, choć ciągle istnieje. Poza tym ludzie wyrzucają kupowaną żywność, robią to także sklepy. Nie szanujemy bowiem żywności, co jest bardzo naganne, świadczy o niskiej świadomości, kulturze i nieodpowiedzialności społecznej.
Jedzenia zatem mamy pod dostatkiem. Plony w produkcji ekologicznej, niższe o ok. 25%, podobnie wydajność mleczna i mięsna, spokojnie by wystarczyły do wyżywienia ludzi. W krajach europejskich rolnictwo ekologiczne szybko się rozwija – blisko 20% areału upraw ma Szwajcaria i Austria, ok. 15% Skandynawia, w Polsce mamy już 3%, a średnio w Europie jest to 4-5%.
- A jak to się ma do struktury własności ziemi? Czy w latyfundiach – będących ponoć podstawą gospodarki żywnościowej - może istnieć rolnictwo ekologiczne? Czy koncerny posiadające ogromne chlewnie i obory mogą być gospodarstwami ekologicznymi?
- Produkcja ekologiczna jest możliwa w każdej wielkości gospodarstwie, bo istotą jest dobre zarządzanie, organizacja i oczywiście – wprowadzenia zadrzewień śródpolnych, miedz, aby urozmaicić krajobraz. Właśnie krajobraz jest problemem dużych gospodarstw, aby zapewnić im bioróżnorodność – aby były tam, a także w okolicy, oczka wodne, pasy zadrzewień lub krzewów, co przyciągnie owady, ptaki, drapieżniki. Trzeba tworzyć sieci troficzne, utrzymujące szkodniki w ryzach. Oczywiście, łatwiej jest zarządzać małym gospodarstwem niż dużym, ale mitem jest, że gospodarstwo ekologiczne musi być małe. Polskie przeciętne gospodarstwo ekologiczne liczy ok. 20 ha, ale - paradoksalnie – nasze przeciętne gospodarstwo konwencjonalne jest jeszcze mniejsze.
Ci, którzy przestawiają się na gospodarstwo ekologiczne, to na ogół lepiej wykształceni rolnicy, którzy wolą gospodarować na 20 ha niż na 3-4 ha, bo łatwiej im zaplanować płodozmian, itp. Przy odpowiedniej dozie starań można tak zaprojektować nawet ogromne gospodarstwo, żeby przynosiło dobre efekty środowiskowe i produkcji żywności. Takie gospodarstwa istnieją w Europie. Widziałam takie w Kassel – samowystarczalne, produkcyjne gospodarstwo tamtejszego uniwersytetu. Z drugiej strony, w Polsce na całym pasie wschodnim - Lubelszczyznie, w świętokrzyskim, mazowieckim, podlaskim, podkarpackim - najwięcej rolnictwa ekologicznego jest w małych gospodarstwach, do czego skłania kultura rolna – gospodarstwa rodzinne, niska chemizacja, wysoka bioróżnorodność. Ale w zachodniopomorskim jest inny trend – przestawiania dużych gospodarstw na ekologiczne.
- Czy wiadomo jaki procent gospodarstw zajmujących się produkcją ekologiczną – lub powierzchni uprawnej – może zaspokoić w Europie, w Polsce, potrzeby żywnościowe?
- Takich badań nie prowadzono, ale rachunek nie jest tu taki trudny. Skoro wyrzuca się w Polsce 40% produkowanej żywności, a w rolnictwie ekologicznym mamy o 25% niższe plony, to przy całkowitym przestawieniu się na rolnictwo ekologiczne i braku marnotrawienia żywności jesteśmy w stanie się wyżywić.
- To dlaczego niektórzy ekonomiści zajmujący się rolnictwem uważają, iż to nie jest możliwe, a Polska nie jest samowystarczalna żywnościowo?
- Dobre pytanie. A dlaczego wielu naukowców twierdzi, że żywność GMO to zbawienie dla świata? To są ludzie, którzy współpracują z koncernami, są przez nich finansowani. Wmawianie społeczeństwu, że bez genetycznie modyfikowanej żywności Polska umrze z głodu, albo ceny drastycznie się zwiększą, to manipulacja, bo Polska umiała się wyżywić dawniej, kiedy GMO nie było, więc byłoby to możliwe i dzisiaj.
Musimy być świadomi tego, że choć globalizacja przyniosła pewne pozytywy, to jeśli chodzi o jakość żywności – zdecydowanie nie. Musimy pamiętać o gigantycznym nacisku koncernów masowej produkcji zwierząt, roślin, żywności, przetwórstwa.
Działa tutaj silne lobby, także krajowe, gdyż wielu parlamentarzystów jest właścicielami latyfundiów i producentami na masową skalę. I to oni mają wpływ polityczny i finansowy na to, co się dzieje.
Istnieje zmasowany, ogromny nacisk na to, żeby promowana była masowa produkcja żywności - i ona jest agresywnie promowana. Żeby ludzie byli zadowoleni z tego, że mogą kupić kilogram mięsa za 9 zł, nie zastanawiając się, jak to możliwe. Żeby w ludziach wyrobić pogląd, że to normalne, tak powinno być. To samo dotyczy produktów i upraw GMO.
To lobby jest ogromną siłą finansową i polityczną. Natomiast lobby produkcji ekologicznej, tradycyjnej, lokalnej, slow food, sprawiedliwego handlu (fair trade), jest słabe finansowo, cóż ono może zdziałać? Jak przekonać ludzi, że mogą żywić się lepiej, zdrowiej? I że nie muszą jeść w nadmiarze? Jeżeli nie ma żadnego poparcia rządu dla tego typu produkcji – bo popiera się wyłącznie koncerny – to co my, konsumenci, możemy zrobić? Jedynie - nie kupować żywności z masowej produkcji, natomiast kupować żywność ekologiczną, regionalną, tradycyjną, Slow Food i Fair Trade.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2551
Z prof. Wojciechem Katnerem, wiceministrem gospodarki rozmawia Anna Leszkowska
- Unifikacja dotyczy dziś nie tylko norm technicznych, ale i prawa. Jak jest ona istotna w skomputeryzowanym świecie widać w szybko rozwijającym się handlu internetowym. Czy w Polsce, gdzie tylko 6% ludności korzysta z Internetu możemy jeszcze banalizować ten nowy rodzaj transakcji?
- Oczywiście, że nie możemy i to z dwóch powodów. Przewiduje się, że 90% transakcji miedzy przedsiębiorcami określanych terminem „bussines to bussines” w przyszłości będzie przebiegać drogą elektroniczną. W ten sam sposób odbywać się będą transakcje o znacznie mniejszym zasięgu, z konsumentem. W związku z tym konieczne jest stworzenie dobrego, nowego prawa, aby uniknąć (bądź zmniejszyć) ryzyka nadużyć. A może ono być duże, gdyż transakcje nie odbywają się bezpośrednio.
Rozwój handlu elektronicznego trzeba monitorować w sposób ciągły – aby móc właściwie kształtować politykę społeczną i edukacyjną. W Polsce brakuje w tej chwili danych statystycznych odnoszących się do tej dziedziny, stąd nie umiemy ocenić skali i rangi zjawiska jakim jest e-handel. Ministerstwo Gospodarki planuje stworzyć system zbierania i przetwarzania danych umożliwiających obserwacje tych procesów, choć powinien się tym zająć także GUS.
- Jednak w swoich wypowiedziach podkreśla pan, że Polska jest w grupie pionierów, jeśli idzie o stronę legislacyjną e- gospodarki. Podobnie było w latach 60. i 70., kiedy byliśmy w czołówce państw rozwijających elektronikę. Początek więc mieliśmy dobry, ale koniec... Czy dziś, w zakresie handlu internetowego nie widzi pan zagrożeń, które zepchnęłyby nas do ariergardy?
- Na razie nie mamy czego się wstydzić: zarówno prawo bankowe z 1997 roku, jak i kodeks karny, a także ustawy o działalności gospodarczej i o ochronie niektórych praw konsumentów uwzględniają umowy zawierane drogą elektroniczną. Także polskie prawo autorskie odpowiada standardom międzynarodowym. Nawet to, co stanowi nowinkę amerykańską, w Polsce jest już od dłuższego czasu prawie gotowe, jeśli chodzi o przepisy. Jest to zrównanie podpisu kodowego elektronicznego z podpisem własnoręcznym - projekt tych zmian jest już przygotowany.
Nasza ustawa o handlu internetowym jest już poważnie zaawansowana. Według standardów międzynarodowych, do czego nas skłaniają wytyczne OECD, czy dyrektywy europejskie (z 3.05. br. oraz o podpisie elektronicznym z grudnia ub.r.) stan zaawansowania naszych prac legislacyjnych jest podobny do innych krajów.
- Czy będziemy w handlu elektronicznym wzorować się na przepisach prawa europejskiego, czy amerykańskiego, które różnią się od siebie?
- Jeśli chodzi o prawną regulację e-handlu i praktykę – nie ma różnic miedzy Europą a Ameryką. Różnice dotyczą raczej tego, co miałoby uzyskać państwo w wyniku podatków związanych z tym handlem. Europejczycy - odmiennie niż Amerykanie – ostatnio podjęli decyzję, że będą opodatkowywać te transakcje. Płaciłby ten, który kupuje.
Uważam, że jest to podejście słuszne, gdyż trudno wymagać, aby przy ogromnym rozwoju usług elektronicznych jakikolwiek kraj zgodził się nie czerpać z tego profitów podatkowych. USA patrzą na to inaczej, gdyż one w ten sposób sprzedają gros swoich produktów i nie są zainteresowane opodatkowaniem tego handlu.
- Mówi pan o tym, że Polska znajduje się w czołówce państw tworzących prawo handlu internetowego, ale jednocześnie w sprawozdaniu międzyresortowego zespołu do spraw handlu metodami elektronicznymi, któremu pan przewodniczy podkreśla się konieczność prawnego uregulowania wielu spraw...
- Nie powiedziałem, że prawo dotyczące tego zagadnienia jest już uchwalone. Na razie mamy – poza wymienionymi wcześniej – projekt najważniejszej dla e-handlu ustawy: o podpisie elektronicznym. Ta ustawa będzie pierwszą, za którą pójdą inne. Dzięki niej można będzie składać oświadczenia woli, które przy podpisaniu kodem elektronicznym będą równoznaczne ze złożeniem pisemnego oświadczenia. Niemniej ważne są także zabezpieczenia, np. danych osobowych. Tutaj Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych proponuje uchwalenie specjalnej ustawy z uwagi na szczegółowe kwestie, które wprowadzone do ustawy o ochronie danych osobowych zachwiałyby jej proporcje merytoryczne. To także wiąże się z ochroną praw autorskich – udostępniania dzieł za pomocą mediów elektronicznych. Trzeba także uregulować ustawowo sprawy związane z podatkami i cłami. Ale tych ustaw nie można uchwalić bez tej pierwszej: o podpisie elektronicznym, co powinno się stać do końca roku. W tej materii jesteśmy trochę pod presją innych krajów: Czesi mają już ustawę, Węgrzy – będą ją mieć lada dzień.
- Jaki przewidziano kalendarz prac legislacyjnych?
- Ustawę o podpisie elektronicznym, która umożliwi zawieranie umów i rozstrzyganie sporów na tle ich wykonywania chcielibyśmy mieć do końca tego roku, choć unijna dyrektywa daje nam czas do czerwca 2001 roku. Równie ważnym zagadnieniem wymagającym uregulowania prawnego jest zagwarantowanie bezpieczeństwa transakcji zapewniające identyfikację nadawcy i odbiorcy, autentyczność przekazu i szyfrowanie informacji o płatności. Musi to być zgodne z postulatem OECD odnoszącym się do ochrony konsumentów. Bez zapewnienia ochrony danych osobowych w gospodarce elektronicznej nie może przecież być mowy o jej rozwoju. I tutaj najwięcej pracy będzie mieć MSWiA, które musi się z tym uporać do połowy przyszłego roku. Najwięcej czasu na prace dostosowawcze będzie miało Ministerstwo Finansów. Ujednolicenie zasad opodatkowania i uproszczenie procedur celnych może nastąpić bowiem dopiero w chwili przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.
-
Dziękuję za rozmowę.
(Wywiad z roku 1998, opublikowany w Przeglądzie Technicznym)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2825
Fakt, iż rok 2000 został uznany za Światowy Rok Uzdrowisk dobitnie świadczy nie tylko o przywiązywaniu wagi społeczności międzynarodowej do utrzymania i rozwoju dawnych uzdrowisk, ale i docenianiu roli lecznictwa uzdrowiskowego.
A u nas z tym akurat dzieje się odwrotnie. Leczenie sanatoryjne przez lata ośmieszane i bagatelizowane z powodu traktowania go przez część kuracjuszy jako bezpłatnych wczasów coraz bardziej traciło na znaczeniu. Pobyty ludzi chorych w uzdrowiskach stopniowo skracano z 30 do 24 dni (ostatnio nawet 20!), zrezygnowano z finansowania dojazdów do uzdrowiska, wydawania skierowania w ramach zwolnienia lekarskiego, wprowadzono dopłaty kuracjuszy do usług hotelarskich, wyżywienia, płaci się także za ponadstandardowe (czyli więcej niż dwa) zabiegi. Tylko patrzeć jak każdy wymagający leczenia sanatoryjnego będzie musiał pokrywać pełne jego koszty, bo wygląda na to, że budżetu centralnego (czy kas chorych) nie stać na finansowanie tego rodzaju leczenia.
Dziś wytłumaczenie tego jest jedno: na sanatoria nie ma pieniędzy, ale przecież nie zawsze tak było, choć po wojnie wielkim wysiłkiem odbudowywaliśmy zdewastowane i zniszczone (Kołobrzeg, Kamień Pomorski, Nałęczów) uzdrowiska. Mimo biedy państwa. Po roku 1945 w uzdrowiskach dokonał się wielki postęp techniczny – nie tylko w odniesieniu do zakładów kąpielowych i innych obiektów, ale i budowy ulic, chodników, kanalizacji, wodociągów, własnych kotłowni, budownictwa mieszkaniowego i infrastruktury sanitarno – technicznej.
Niestety, ministerstwo zdrowia nie miało pieniędzy na ciągłą modernizację, zwłaszcza części hotelowej uzdrowisk. Zaproszono więc do inwestowania związki zawodowe, spółdzielnie i zakłady pracy. W latach 70. dzięki budowlanym, leśnikom, hutnikom, górnikom, nauczycielom i spółdzielcom polskie uzdrowiska odżyły i odmłodniały: powstały nowe domy o wysokim jak na tamte czasy standardzie, poprawiły się też warunki leczenia oraz otoczenia. Z większą uwagą traktowano środowisko przyrodnicze – dbano o zieleń, czystość, poprawiano i budowano urządzenia infrastruktury technicznej..
W biedzie biedniej
W lata 80. uzdrowiska wkroczyły z problemem utrzymania nie tylko budynków i całej infrastruktury technicznej, ale i swoich zadań leczniczych - podstawy swojego bytu. Gwałtownie zmniejszająca się liczba kuracjuszy, coraz skromniejsze finansowanie z puli ministerstwa zdrowia, spowodowały stopniową degrengoladę uzdrowisk. Branże, które wcześniej utrzymywały w dobrym stanie swoje sanatoria, nagle zaczęły się ich pozbywać oddając je w dzierżawę każdemu chętnemu i nie stawiając żadnych wymagań dotyczących ich użytkowania. Uzdrowiska państwowe zmuszone były do zwalniania pracowników i ograniczania liczby zabiegów.
W tych chudych latach nikt nie myślał także o infrastrukturze: kanalizacji, którą przedstawiała wiele do życzenia nie tylko w uzdrowiskach, ale i w gminach, niskiej emisji z lokalnych kotłowni, czystości na terenach uzdrowiska, utylizacji śmieci, poprawie stanu czystości wód. Powód tego był zresztą nie tylko związany z brakiem pieniędzy: od dziesiątków bowiem lat między uzdrowiskami a gminami uzdrowiskowymi istniały głębokie konflikty o pieniądze i kompetencje. Nie trzeba dodawać, że górą w tamtych latach były uzdrowiska, których dyrektorzy mieli większe możliwości zdobywania środków na inwestycje. Reszta miejscowości żyła swoim, osobnym i zwykle biedniejszym życiem. Do porozumienia między tymi dwoma organizmami dochodziło rzadko i zwykle nie dotyczyło to tak ważnych spraw jak np. wspólna oczyszczalnia ścieków, czy modernizacja wodociągów. Częściej trwały przepychanki w rodzaju: do kogo należy wywóz śmieci z koszy z głównej ulicy miasta, skoro większość przyjezdnych to kuracjusze?
Puszka Pandory
W końcu 1998 r. ministerstwo zdrowia finansowało w całości 26 państwowych przedsiębiorstw uzdrowiskowych oraz częściowo (lecznictwo, biały personel) 74 branżowe. Wraz z wejściem w życie reformy ubezpieczeń zdrowotnych, przedsiębiorstwa uzdrowiskowe zostały skomercjalizowane – przekształcono je w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa. Tym samym nadzór nad nimi przestało pełnić ministerstwo zdrowia (i natychmiast zlikwidowało departament zajmujący się uzdrowiskami, wcześniej likwidując Instytut Medycyny Uzdrowiskowej). Przedsiębiorstwa uzdrowiskowe stały się więc podmiotami gospodarczymi takimi jak inne, rozliczanymi wyłącznie na podstawie wyników ekonomicznych, co jest sprzeczne z duchem ustawy o uzdrowiskach obowiązującej od 1966r. Ich wyniki ekonomiczne rzadko są rewelacyjne, gdyż prezesi spółek często się zmieniają, a w radach nadzorczych zasiadają osoby mające dość mętną wiedzę uzdrowiskową. Często dochodzi tu do przejadania przez zarządzających i tak marnych dochodów uzdrowisk.
Jest to oczywiście stan przejściowy, ministerstwo skarbu ogłosiło bowiem przetarg na studium sektorowe, poprzedzające prywatyzację uzdrowisk. Ma ono być gotowe pod koniec sierpnia tego roku. Ogłoszono też przetargi na doradców prywatyzacyjnych – na pierwszy ogień, pilotażowo, pójdą: Nałęczów i Iwonicz. Doradcy, którzy przetargi wygrają opracują strategie prywatyzacyjną dla tych uzdrowisk i będą szukać dla nich inwestorów strategicznych. Z doniesień izby gospodarczej wynika, iż są już chętni – zarówno w kraju jak i za granicą – do zainwestowania w nasze zdroje.
W wielkich bólach rodzi się także nowa ustawa o uzdrowiskach, której potrzebę sygnalizowało to środowisko wiele lat temu. Jej projekt, który jest już po uzgodnieniach resortowych dotyczy nie tylko uzdrowisk i leczenia w nich, ale także gmin uzdrowiskowych. Świadczyłoby to o chęci przełamania przez ustawodawcę wieloletnich animozji między uzdrowiskami a gminami, zwłaszcza że była zgoda ministra finansów i wicepremiera, aby gminom uzdrowiskowym dołożyć nieco pieniędzy z budżetu centralnego przeznaczając na ten cel 0,02% PKB.
Proponowana ustawa, która z uwagi na wydarzenia polityczne wydaje się daleka do uchwalenia, budzi jednak wiele kontrowersji. Przede wszystkim pominięto w niej istnienie lekarza naczelnego uzdrowiska, który winien czuwać nad leczeniem w imieniu ministra zdrowia – jeśli chce mieć ono jakikolwiek nadzór nad sprawami medycznymi. Rolę dotychczas istniejącego lekarza ma pełnić gmina, czyli wójt lub burmistrz.
Zabrakło też w projekcie pojęcia sanatorium i nie określono, kto będzie dysponentem naturalnych zasobów leczniczych. Jest to sprawa niezwykle istotna, skoro już dzisiaj dochodzi do konfliktów dotyczących opłat za wodę leczniczą: np. prezes jednej ze spółek uzdrowiskowych ustalił cenę 100 zł za 1 m3 wody dla sanatorium branżowego!
Generalnym zarzutem izby gospodarczej jest jednak brak perspektywicznego spojrzenia ustawodawcy na rozwój uzdrowisk oraz ich rolę w procesie leczenia. Zabrakło w niej miejsca dla określenia ram prywatyzacyjnych w uzdrowisku, relacji z ministerstwem zdrowia, kasami chorych.
W swoich rękach
Nim ustawa wejdzie w życie, rzeczywistość uzdrowisk na pewno się zmieni, skoro już dzisiaj wkraczają tam prywatni inwestorzy. Niektórzy odkupują od dotychczasowych użytkowników istniejące obiekty sanatoryjne i modernizują je. Tak się stało m.in. w Muszynie, gdzie sanatoryjny budynek FSO-Daewoo („Ursus”) kupiła Teresa Korona (zmienił nazwę na „Korona”); podobny los spotkał „Metalowca”, który także został sprzedany prywatnej osobie. Uzdrowisko „Solec” z kolei od tego roku zostało oddane w ramach reprywatyzacji przedwojennym właścicielom, pp. Daniewskim. Według danych prof. Madeyskiego z izby gospodarczej „Uzdrowiska Polskie”, w Polsce już działa kilkadziesiąt prywatnych obiektów sanatoryjnych, m.in. w Polańczyku, Krynicy, Muszynie. Na ogół obiekty te są modernizowane i rozbudowywane, powstają w nich baseny („Skorpion” w Muszynie – Złockiem), kompleksy do leczenia wodą, obiekty do rekreacji (np. modnej dzisiaj jazdy konnej).
W tyle nie pozostają też sanatoria państwowe i branżowe: im lepiej są zarządzane, tym szybciej się modernizują, a nawet rozbudowują (jak Ustka, w której powstaje drugi zakład przyrodoleczniczy). Niestety, z braku dostatecznych środków proces ten trwa wolno (uzdrowiska zarabiają głównie na kuracjuszach prywatnych). Modernizacja dotyczy także innych obiektów uzdrowiskowych: zakładów przyrodoleczniczych, kotłowni (są likwidowane), wodociągów, kanalizacji etc., czyli infrastruktury technicznej wspólnej z gminami. Niestety, są także uzdrowiska znajdujące się na skraju bankructwa, zadłużone, choć ich walory lecznicze wskazywałyby na znakomitą prosperitę. I takie, którym grozi wykupienie przez ich ... rozlewnie wód leczniczych!
Konsekwencje takiego przejęcia mogłyby się okazać nie najszczęśliwsze przede wszystkim dla kuracjuszy, stąd nie bez powodu podkreśla się konieczność pilnego uchwalenia ustawy o uzdrowiskach. Trzeba bowiem wyraźnie określić, czym winno być uzdrowisko, w jakiej pozostawać zależności od ministerstwa zdrowia, gminy (np. warunki zabudowy w strefach ochronnych budzą sprzeciw niektórych samorządów), kto i na jakich warunkach mógłby w nim inwestować, a przede wszystkim jakie warunki winno spełniać, aby nim być (m.in. sprawa jakości usług i certyfikacji). Problem leży nie tylko w klimacie i złożach wód leczniczych, czy peloidów, ale i stopniu zanieczyszczenia środowiska, przestrzeganiu higieny, utrzymaniu zieleni, dobrej infrastrukturze sanitarnej i komunalnej. Jest to o tyle ważne, że w najbliższych latach przybędzie nam z pewnością nowych uzdrowisk, gdyż samorządy będą widzieć w nich szansę rozwoju dla całej gminy.
Anna Leszkowska
8.06.2000
W latach 1945-47 uzdrowiska działały w ramach ministerstwa zdrowia i zarządzane były przez Samodzielny Wydział Uzdrowiskowy oraz wyodrębnione dyrekcje dla uzdrowisk dolnośląskich i nadmorskich.
W latach 1947-53 istniała Naczelna Dyrekcja Polskich Uzdrowisk, która od 1949 r. nadzorowała uzdrowiska za pośrednictwem trzech dyrekcji okręgowych (dla uzdrowisk podkarpackich, dolnośląskich i nadmorskich), zaś po roku 1949 bezpośrednio.
W 1953 r. został utworzony Centralny Zarząd Uzdrowisk, a w 1968 r. w jego miejsce powstało Zjednoczenie „Uzdrowiska Polskie” (ZUP). W 1981 r. zamiast ZUP powołano Naczelny Inspektorat Lecznictwa Uzdrowiskowego, który rozwiązano w 1991 r. Sprawami uzdrowisk do tego roku zajmował się Departament Uzdrowisk, natomiast obecnie zadania te mają sprawować: Departament Zdrowia Publicznego oraz Departament Nadzoru i Kontroli.
44 uzdrowiska dysponują baza hotelowa na 45,5 tys. łóżek sanatoryjnych i szpitalnych. Przy maksymalnym wykorzystaniu tej bazy mogą udzielić 16,5 mln noclegów rocznie, tymczasem obecnie przyjmują ok. 400 tysięcy kuracjuszy rocznie (sprzedając ok. 10 mln noclegów).