Nauka i gospodarka (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1966
Studium wzlotu i upadku, czyli o spółdzielniach artystycznych i tym, co z nich zostało
Z dr Anną Wiszniewską z Instytutu Sztuki PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Prowadzi pani badania dotyczące spółdzielni artystycznych, które w okresie PRL-u integrowała w większości Cepelia. Dorobek jednej z nich – łysogórskiej „Kamionki” – ogromny i prawie zapomniany – jaki pokazała pani na wystawie w 2016 roku w Zachęcie zadaje kłam rozpowszechnianej od ćwierćwiecza opinii dotyczącej Cepelii, jako instytucji psującej sztukę ludową i użytkową. Przypomina też zjawisko dzisiaj już chyba nieznane, jakim były tworzone już przed wojną spółdzielnie artystyczne.
Jaki obraz spółdzielczości artystycznej jest zatem prawdziwy? Czy ocena ich dorobku jest zależna od kontekstu społeczno-politycznego?
- Nad spuścizną Cepelii cały czas wisi odium źle urodzonej sztuki, czy też produkcji. Spółdzielczość artystyczna jednak to obszar pracy profesjonalnych artystów, którzy kooperowali z artystami ludowymi zakładając spółdzielnie, bądź inspirowali się sztuką ludową.
Jeśli chodzi o udział Cepelii w tym tzw. psuciu rynku czy utrwalaniu obrazu spółdzielczości w PRL, to trzeba pamiętać, że Cepelia miała dwa różne oblicza, wynikające z jej zadań. Jedno to artyści, którzy współpracowali z rzemieślnikami i tworzyli wyroby artystyczne do urządzenia wnętrz, a drugie to twórcy ludowi, którymi Cepelia miała się zająć i inspirować ich do dalszej twórczej pracy.
W efekcie ten rodzaj mecenatu nad sztuką ludową sprawił, że ta sztuka się wypaczyła. Jednak na początku, w latach 50. i 60. XX w. jego wyniki były fenomenalne.
Cepelia jednak się mocno przekształcała, w latach 70. i 80. rozrosła się niepomiernie jej administracja, co zabiło inwencję i szczerą twórczość ludową, a twórców było coraz mniej.
Po wojnie twórczość ludową na wsi trzeba było w wielu miejscach wręcz odbudowywać – Cepelia wysyłała na wieś swoich agitatorów, którzy mieli wyszukiwać twórców ludowych i namawiać ich do kontynuowania działalności, organizowała konkursy.
Celem takich działań była też likwidacja ukrytego bezrobocia na wsi – namawiano więc kobiety do działań tkackich, pamiątkarskich. Czasem przynosiło to ciekawe efekty, ale w pewnym momencie napotkało bariery podażowe, gdyż twórcy nie mogli zaspokoić masowego popytu na swoje wyroby. Nastąpiło zderzenie twórczości indywidualnej z masową produkcją. Cepelia oczekiwała bowiem od artystów ludowych ciągłego wzrostu produkcji.
- Jakie powody kierowały z kolei artystami, aby tworzyć spółdzielnie? Spółdzielnie artystyczne istniały przecież już przed wojną, tworzyli je wybitni artyści. Były „Warsztaty Krakowskie”, spółdzielnia „Ład”…
- „Warsztaty Krakowskie” (1913) nie były spółdzielnią. Pierwszą spółdzielnią był „Ład” (1926) założony w Warszawie – ideowy, ale nie formalny spadkobierca „Warsztatów Krakowskich”. Przed wojną w Gdyni powstała jeszcze w 1935 roku spółdzielnia „Rzut”, która się reaktywowała po wojnie w Toruniu, ale nie zachowała takiej ciągłości, jaką zachował „Ład”. Powody tworzenia spółdzielni artystycznych były merkantylne i ideowe. Po pierwsze, artyści tworzyli dla siebie miejsca pracy, a po drugie – realizowali w ten sposób poczucie misji. To było przecież pokolenie wychowane na młodopolskich ideach, które uznawało, iż w świeżo odzyskanej niepodległości należy stworzyć własny styl, propagować go, utrwalać, umasowić i przebić się do odbiorcy poprzez różne zabiegi.
- I odnieśli sukces, czego dowodem była nagrody w 1925 r. na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych w Paryżu – 35 Grand Prix, 31 dyplomów honorowych, 70 złotych medali, 56 srebrnych i 13 brązowych, w sumie – 205 nagród, czyli czołowe miejsce wśród 22 państw w niej uczestniczących…
-Ten sukces trzeba przypisać „Warsztatom Krakowskim”, ale wielu jego uczestników weszło w skład spółdzielni „Ład”. Po wojnie, kiedy Polska odbudowywała się z totalnych zniszczeń, kiedy władze państwa zajęte były wielkimi sprawami jak odbudowa przemysłu, infrastruktury, te mniej ważne sprawy jak meble, zabawki, ubiór, oddano spółdzielczości. I wówczas bardzo szybko zaczęły powstawać różne spółdzielnie, także artystyczne.
W 1946 w Krakowie, gdzie nie było zniszczeń wojennych, powstała pierwsza spółdzielnia, która zrzeszała artystów plastyków różnych profesji, m.in. Bolesława Książka, ceramika, który później przeszedł do spółdzielni „Kamionka”. W 1947 także w Krakowie powstała spółdzielnia IMAGO ARTIS, a w 1949 w Warszawie – ORNO. Te spółdzielnie powstawały w różnych miejscach, także na wsiach. W 1949, kiedy powstała Cepelia, ruch ten nabrał rozpędu – Cepelia dysponowała już sporym budżetem i miała agitatorów, którzy ten ruch spółdzielczy animowali.
- Przed wojną i tuż po wojnie idee spółdzielczości były żywe, atrakcyjne, w przeciwieństwie do schyłku wieku XX, kiedy od spółdzielczości nie tylko się odwrócono, ale i zaczęto ją stygmatyzować. Kilka lat temu Instytut Spraw Publicznych przeprowadził eksperyment wskrzeszenia spółdzielni socjalnej na wzór dawnego Liskowa (Nowy Lisków), ale idea ta w neoliberalnym ustroju, jaki mamy poniosła klęskę z braku wsparcia prawno- instytucjonalnego. Widać z tego, jak kontekst społeczno-polityczny waży na istnieniu spółdzielni.
- Po wojnie, na fali odbudowy, był także entuzjazm dla idei wspólnoty, zatem i spółdzielczości. Dużo było ideowców, którzy wierzyli w socjalizm, ideę prowadzącą do dobrobytu. Sprzyjały działaniom spółdzielców także kredyty, bo żadnej spółdzielni produkującej na większą skalę nie dałoby się bez nich stworzyć. To bardzo dobrze widać na przykładzie spółdzielni artystycznej „Kamionka” w Łysej Górze k/Tarnowa, której początkiem były działania oddolne.
Do Łysej Góry po wojnie wrócił jej mieszkaniec, dr Franciszek Mleczko, bardzo charyzmatyczny i wykształcony człowiek (polonista), który w spółdzielczości działał już przed wojną. Miał też szerokie kontakty w Warszawie, gdyż wcześniej pracował w ministerstwie oświaty. Z powodów politycznych został zdymisjonowany i wrócił do rodzinnej wsi. Był wówczas stosunkowo młodym człowiekiem, pełnym zapału do pracy i pociągnął tę społeczność ku urzeczywistnieniu swojej wizji – stworzenia w Łysej Górze spółdzielni ceramicznej produkującej ceramikę artystyczną.
Było to działanie od podstaw, krok po kroku. Najpierw siłami chłopskich rodzin doprowadzono do wsi elektryczność. W 1946 roku Łysa Góra w powiecie brzeskim, do której ciężko było dojechać, była jedną z pierwszych zelektryfikowanych wsi w Polsce. Później zrobili bitą drogę i ludzie zobaczyli, że można poprawić sobie warunki życia dzięki współpracy. Powstała poczta, założono linię telefoniczną i te marzenia o spółdzielczości lokalnego lidera sprawiły, że najpierw uruchomiono wytwórnię cegieł, gdyż w okolicy znajdowały się pokłady gliny.
Co ciekawe, nie było tam jednak tradycji garncarskich. Z cegły, którą sami wyprodukowali, wybudowali budynek cegielni.
Franciszkowi Mleczce, który często bywał w Krakowie w Związku Spółdzielczości Pracy, polecono tam Bolesława Książka, jako zdolnego ceramika, który mógłby rozwinąć łysogórską spółdzielnię, a on zapalił się do tego pomysłu, uznając iż ma duży potencjał. Dlaczego? Nie wiadomo, bowiem kiedy przywieziono go do Łysej Góry, okazało się, że jakość tamtejszej gliny nie bardzo odpowiada wymyślonemu przez niego profilowi produkcji. Bardziej nadawała się na cegły niż na płytki ceramiczne. Prawdopodobnie zadecydował tu entuzjazm i Franciszka Mleczki, i mieszkańców, i pewnie carte blanche, jaką Książek otrzymał dla swoich poczynań.
- Możliwe, że Książek był z natury entuzjastą, bo jak się czyta o jego dokonaniach w Łysej Górze nie tylko na polu zawodowym, ale i społecznym, i artystycznym, to trudno uwierzyć, że w tamtych warunkach jeden człowiek mógł tyle zrobić…
- Bolesław Książek był podobno pracoholikiem – prowadził spółdzielnię, projektował wzory produkowanej ceramiki, założył i prowadził chór, organizował społeczość lokalną. Po jakimś czasie, kiedy spółdzielnia „Kamionka”, w której zatrudniona była cała wieś i okolica odniosła i utrwaliła swój sukces artystyczny i rynkowy, Bolesława Książka zwolniono. Było to równoznaczne z utratą wypracowanej przez artystę technologii produkowanej ceramiki (np. nikomu nie udało się już uzyskać specyficznej czerwieni charakteryzującej jego szkliwa). Spółdzielnia też nie zadbała o patenty na swoje wyroby.
- I przyszedł rok 1989…
- Cepelia, będąc na skraju upadku (stało się to w 1990 roku), przestała odbierać produkcję z „Kamionki”. Spółdzielnia z kolei umiała produkować, ale nie umiała sprzedawać. Nie interesowali się tym, nie musieli się tym interesować i nie chcieli. Cały czas więc produkowali, tworzyli zapasy i popadli w długi.
Pierwsze bankructwo skończyło się sprzedażą zakładu inwestorowi francuskiemu, który zaczął w Łysej Górze produkować doniczki ceramiczne na rynek zachodni. Ten polsko-francuski związek trwał 10 lat, ale spółdzielcy, widząc duży zbyt na swoje wyroby we Francji, Niemczech, uznali, że Francuzi im niepotrzebni i zyskiem z tej produkcji nie będą się z nikim dzielić. I wówczas naprawdę zbankrutowali…
- Co ciekawe, ogromny dorobek spółdzielni „Kamionka” – kafle zdobnicze, galanteria ceramiczna – znany był w całej Polsce. Do dzisiaj można jeszcze podziwiać te wyroby w i na wielu budynkach publicznych w kraju. Co takiego się stało, że na tę ceramikę nie było popytu?
- Tu pewną rolę odegrała moda, niemniej w czasach PRL-u, kiedy spółdzielnią kierował Książek i zapraszał także innych wybitnych artystów, ta spółdzielnia za modą podążała. W roku 1952, na tworzonych dla warszawskiej MDM płytkach ceramicznych dominowała estetyka ludowa, kolory ziemi – ugry, brązy, zielenie, co znakomicie wpasowywało się w otoczenie. To tworzyli przecież artyści, profesjonaliści, którzy byli autonomiczni w swojej twórczości. Kiedy artysta stracił autonomię, jak to stało się w „Kamionce” w przypadku Bolesława Książka, produkcja wykładziny ceramicznej zamarła.
- Historia „Kamionki” zapewne oddaje losy wielu małych i dużych zakładów, w których po 1989 roku zrezygnowano z usług projektantów, artystów, ufając w omnipotencję kadry zarządczej.
- Tę potrzebę projektantów zaczyna się dostrzegać po ćwierćwieczu, choć dzieje się tak dzięki wieloletnim zabiegom środowiska samych projektantów.
- Trudno to dostrzec na rynku. W Łodzi, gdzie istniały spółdzielnie artystów plastyków, wzorcownie licznych instytutów włókienniczych i odzieżowych, dzisiaj nie ma nic – został butik jednej artystki, która pracuje głównie we Włoszech.
- Tego typu działalność zabijają w Polsce wysokie czynsze. Sklepy z wyrobami artystycznymi, nawet jeśli byłyby spółdzielcze, galerie, kooperatywy, nie są w stanie konkurować cenowo np. z bankami. Władze niektórych miast już mają świadomość, że tego typu działalność wymaga wsparcia.
- Na razie to dotyczy ginących zawodów, natomiast spółdzielczość ciągle uważana jest za przedsiębiorstwo pracujące dla zysku, co pokazały przykłady spółdzielni socjalnych w Polsce.
- T prawda, nie ma też wiedzy, jak się za to zabrać, ani odpowiednich ludzi. Niedawno jedna z polskich dziennikarek, animatorka kultury, Alicja Wysocka pojechała do Nairobi, żeby zaszczepić tam ideę spółdzielczości i stworzyć z kobietami ze slumsów spółdzielnię rękodzieła. Bo potrzebny jest do takich działań lider, który porwie za sobą ludzi.
- Artyści, którzy mają większą wrażliwość niż przeciętna, widzą sprawy społeczne mocniej i przeczuwają zmiany może szybciej niż inni. Ponoć wiek XXI ma być wiekiem spółdzielczości – widać tego początki w środowisku artystycznym?
- Na razie obserwujemy rosnącą popularność kooperatyw spożywczych. Widać więc, że jest to idea, która może integrować ludzi, natomiast czy spółdzielczość artystyczna odżyje? Od kilku lat – wspólnie z Fundacją Ceramiki Polskiej XX wieku - staramy się coś zrobić w Łysej Górze, wokół „Kamionki”, ale na to potrzebne są środki, które z trudem udaje się nam zdobyć. Jednak ta idea zorganizowania w tym miejscu jakiejś artystycznej spółdzielni, plenerów, rezydencji, jest bardzo kusząca, bo jest to miejsce z tradycją, legendą i są tam jeszcze ludzie z know how, aczkolwiek bardzo rozczarowani, gdyż dwa razy ponieśli klęskę. W PRL było pod tym względem łatwiej, gdyż były struktury, które pomagały w takich przypadkach. Oczywiście, nie należy zapominać i o złych doświadczeniach spółdzielczości, patologiach, zwłaszcza z lat 80.
- Środowisko polskich projektantów też chyba jest poobijane po 89 roku. Jak próbuje znaleźć dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości ustrojowej?
- Nie ma dla nich zbyt wiele miejsca w przemyśle, ale są zatrudniani. W przemyśle meblarskim chyba wszystkie firmy korzystają z ich usług, podobnie jest np. w dawnej fabryce porcelany w Ćmielowie, gdzie znany na świecie ceramik, Marek Cecuła, stworzył Ćmielów Design Studio. Są duże firmy zatrudniające projektantów, np. obuwnicze, ale i małe, zajmujące się ubiorem, biżuterią.
Niestety, większość małych firm przeniosła się do Internetu z powodu kosztów prowadzenia działalności, ale i ograniczonego popytu. Dzisiaj duże zakłady – większości branż – nie mają szans na utrzymanie się na mocno spersonalizowanym rynku. Wielką produkcję przejęły Chiny, natomiast w Europie zaczęliśmy odtwarzać manufaktury, co może dla projektantów być dużą szansą. Oczywiście, taka produkcja jest przeznaczona dla zamożniejszego klienta, ale wierzę, że uda się ją zdemokratyzować, o ile społeczeństwo nie będzie się coraz bardziej rozwarstwiać.
Dziękuję za rozmowę.
O wystawie Anny Wiszniewskiej i Witolda Mierzejewskiego w Zachęcie nawiązującej do spółdzielni Kamionka w Łysej Górze i działalności Bolesława Książka pisaliśmy w numerze 12/16 SN - Eksperyment łysogórski 50 lat później
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2959
Z dr. Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem, politologiem i amerykanistą z Akademii Finansów i Biznesu Vistula rozmawia Anna Leszkowska
- Kiedy rozmawialiśmy ostatnio o ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement)*, powiedział pan, że odrzucenie tego traktatu nie zamknie tej sprawy, że co chwilę będzie się ona pojawiać pod innymi nazwami, w innych porozumieniach, paktach.
Wydaje się, że obecnie negocjowany – też w wielkiej tajemnicy - pakt transatlantycki TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership) jest w jakiejś mierze kontynuacją ACTA, choć nie budzi takiej mobilizacji społecznej jak tamta umowa.
- TTIP będzie pewnie niósł zarówno zagrożenia jak i szanse. Sądzę, że jeżeli zostanie podpisany, ratyfikowany, wejdzie w życie i będzie funkcjonować – ogólny jego bilans okaże się pozytywny, choć nie czysto pozytywny. Przyniesie nie tylko korzyści, ale i szkody, bo ma różnego rodzaju wady.
- - Z przecieków z negocjacji umowy TPP (Trans-Pacific Partnership) – między USA a państwami Pacyfiku - wynika jednak, że pozycja USA jest w tym pakcie dominująca, na niekorzyść państw Pacyfiku. Może zatem jest się czego obawiać w Europie przy negocjacjach TTIP?
- Stanom Zjednoczonym trudno jest zdominować Unię Europejską – jest zbyt potężna i bogata i doświadczona ekonomicznie, a jej gospodarka jest największa na świecie. Już sam fakt tej potęgi pozwala uniknąć jednostronnych ustępstw i uzależnienia. Na dodatek w handlu międzynarodowym UE jest dużo większą potęgą niż USA.
Odnośnie obecnie negocjowanego traktatu TTIP, kwestie własności intelektualnej stanowią tylko jego część i to nie najważniejszą.
Warto tu zwrócić uwagę na jego wszechstronne, globalne skutki, których ocena nie może być jednoznaczna. Najważniejszym z nich jest wpływ na handel, inwestycje i całe stosunki ekonomiczne UE i USA z resztą świata. Klasyczna teoria międzynarodowej integracji gospodarczej przestrzega przez sytuacjami, w których integracja danego obszaru - w szczególności znoszenie barier celnych, handlowych, ekonomicznych - powoduje, że wymiana i współpraca zostaje sztucznie odciągnięta z zewnętrznego świata do wnętrza obszaru zintegrowanego. Handel, produkcja, inwestycje, zyski wewnątrz tego obszaru rosną, ale jednocześnie często występuje większa strata na współpracy, wymianie, stosunkach z krajami i regionami znajdującymi się na zewnątrz tej twierdzy.
- Ale może takie „ogrodzone osiedle” jest krokiem do tworzenia coraz większych takich obszarów, aby w końcu powstał jeden, zawierający w swoim wnętrzu cały glob?
- Istnieje światowe porozumienie jak WTO (najpierw GATT), które ma charakter uniwersalny. Wszystkie regionalne miały być tylko wyjątkami, a nie środkiem do osiągnięcia takiego celu. Uniwersalizm GATT miał właśnie zapobiec rozpadowi świata na bloki handlowe złożone z kilku, czy kilkunastu państw, imperialne, postimperialne i podobne.
Taki podział i rozdrobnienie nastąpiło bowiem w latach trzydziestych XX wieku (jako reakcja na wielki kryzys z 1929 roku) - nie po raz pierwszy zresztą, ale wówczas w największej mierze i z największymi szkodami dla gospodarki światowej. Powstały wówczas najróżniejsze umowy bilateralne tworzące gęstą i nieprzeniknioną sieć przywilejów i dyskryminacji.
Uniwersalizm GATT i później WTO - całego światowego porządku ekonomicznego z Bretton Woods z 1944 roku - był najlepszym środkiem zapobiegawczym przeciwko temu rozdrobnieniu i szkodom, jakie ono powodowało. Poza tym miał stworzyć nowe szanse, jakich świat nie miał podczas pierwszej globalizacji - na przełomie XIX i XX wieku, przed I wojną światową.
Jeśli teraz powstanie zbyt wiele i zbyt mocnych regionalnych paktów handlowych, inwestycyjnych czy innych, a zarazem uniwersalna liberalizacja nie będzie się posuwać naprzód, czeka nas kolejne rozdrobnienie. Z tego punktu widzenia nie jest dobrze, że powstają takie porozumienia, kiedy WTO stoi w miejscu. Od ponad 20 lat bowiem nie osiągnięto żadnego sukcesu w rokowaniach w obrębie WTO.
Ale jest też aspekt polityczny i cywilizacyjny takiego paktu, wpływający – i to bardzo mocno - na jego aspekt ekonomiczny. Można mieć wątpliwości, czy integracja głównych potęg Zachodu (czy inaczej - Północy) nie wywoła na reszcie świata wrażenia, że oto najbogatsi zamykają się we własnym gronie. Że powstaje twierdza ze strzelnicami skierowanymi na resztę świata, z murami okolonymi drutami kolczastymi.
Obecnie protesty reszty świata są wobec tych faktów stosunkowo łagodne, ale chyba dlatego, że owa „reszta” uważa za mało prawdopodobne wejście tego traktatu w życie. I nie dlatego, że poprzednia próba w postaci ACTA się nie powiodła.
Żeby rozumieć obecnie negocjowany traktat, trzeba spojrzeć na mapę świata i regionalne oraz międzyregionalne bloki. Otóż w latach osiemdziesiątych pojawiła się na świecie (a zwłaszcza w USA) bardzo mocna obawa, że z chwilą dokończenia budowy wspólnego rynku przez ówczesne Wspólnoty Europejskie powstanie „twierdza Europa” – bogata, dynamiczna, do której reszta świata nie będzie mieć dostępu. (A wówczas już postęp w rokowaniach uniwersalnych w ramach GATT był bardzo trudny). Amerykanie wówczas zareagowali pomysłem w swoim stylu, czyli w skali globalnej, żeby stworzyć sieć bloków regionalnych lub międzyregionalnych. USA zamierzały być jedynym krajem należącym do wszystkich tych bloków, a tym samym – ich łącznikiem.
To miały być trzy bloki. Pierwszy - transatlantycki – między NAFTA (North American Free Trade Agreement) a Wspólnotami Europejskimi i potem UE, gdzie rokowania były zaawansowane, nie był tak szczegółowy jak TTIP, lecz bardziej ramowy. Był też bardziej ambitny – miała nastąpić ogólna liberalizacja we wszystkich dziedzinach, szczegóły dotyczyły raczej wyjątków (dziś wszystko jest wyjątkiem).
Drugim blokiem miała być NAFTA, która szybko powstała (weszła w życie w 1994 roku). Było to jedyne porozumienie, które się USA udało w pełni. NAFTA miała być zalążkiem właściwego, w większej skali drugiego bloku, który miał mieć charakter panamerykański i obejmować obszar od Kanady po Chile i Argentynę. I to się nie udało wskutek kulturowego i politycznego oporu – mniej ekonomicznego.
Trzeci miał być blok Pacyfiku i on się udał, ale tylko dlatego, że został skonstruowany w miękkiej, łagodnej formie, w postaci APEC (Asia-Pacific Economic Co-operation), czyli bez traktatu, a tylko z dobrowolnymi porozumieniami o charakterze politycznym. Bez mocnej struktury organizacyjnej, bez pełnej integracji i bez jednakowego traktowania wszystkich krajów. Jest to proces indywidualnej liberalizacji we wspólnie przyjętym kierunku. Trudno to nawet nazwać blokiem, jest to raczej ugrupowanie.
Po tych wszystkich niepowodzeniach (poza NAFTA) w konstruowaniu globalnych paktów, Amerykanie poszli zatem ostro w stronę dwustronnych porozumień, które tworzą gęstą sieć na świecie.
Widać więc, że dwie nowe inicjatywy – jedna wspólna, amerykańsko-europejska (TTIP), a druga amerykańska (TTP) – były wymyślone już ponad 25 lat temu. Obie upadły ostatecznie pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Te ćwierć wieku jest jednak na tyle długim czasem, żeby opinia publiczna zapomniała o nich i obecnie potraktowała jako nowe.
Wszystkie wątpliwości jednak, które im wówczas towarzyszyły, istnieją także dzisiaj. W szczególności – skutków dla reszty świata – zarówno twardych, ekonomicznych, jak i miękkich, kulturowych, cywilizacyjnych i politycznych, które wpływają na gospodarkę. Ten ponowny ruch w stronę bloków – nie uniwersalnych, ale skupiających tylko Zachód lub Północ - budzi poważne wątpliwości co do ostatecznego bilansu ich uczestników. Czy rzeczywiście będzie lepiej, kiedy UE znajdzie się bliżej USA, jednocześnie oddalając się od reszty świata, potęg azjatyckich i ważnych innych krajów i regionów łącznie z Rosją, krajami arabskimi, afrykańskimi i innymi?
- Poza obawami związanymi z własnością intelektualną, tak ważną przy ACTA, obecne obawy dotyczą także mechanizmu ISDS (Investor-state dispute settlement), który może narazić państwa członkowskie na ogromne straty w związku z arbitrażem rządzącym się swoimi prawami. Polska, która podpisała umowy dwustronne na początku lat 90. już ponosi tego konsekwencje finansowe. Czy to rzeczywiście może być dla nas tak groźne?
- Te mechanizmy tutaj nic już nie zmienią, bo one są obecne już od lat dziewięćdziesiątych w umowach bilateralnych BIT (Bilateral Investment Treaties), których zawarto około 3000. Ponadto, ISDS nie jest tak groźny jak się wcześniej obawiano.
TTIP jest groźniejszy na obszarze objętym przez ACTA. Traktat ACTA nie wszedł w życie (ratyfikowała go tylko Japonia – chyba tylko dlatego, że była współautorem) i jeśli by TTIP wprowadził jej zapisy w UE, byłoby to gorsze niż mechanizm ISDS.
ACTA jednak nie ma szans wejść w życie jako mechanizm uniwersalny, toteż gdyby te same treści jakie są w ACTA zostały przemycone w TTIP, obowiązywałyby wszystkie państwa członkowskie UE. Co gorsza, stworzyłoby to wzór promieniujący na zewnątrz. Bo skoro coś stało się standardem w 28 państwach UE i w USA, to można się łatwo domyślać, że pozostałe kraje Zachodniej Europy– EFTA (European Free Trade Association), czy kandydujące do UE - byłyby pod wielką presją, zobowiązane do akceptacji takiego układu. Mogłoby to dotyczyć około 40 krajów, co stworzyłoby potężny trzon nie tylko ekonomiczny, ale w sile głosów w stosunkach międzynarodowych. To z kolei wywierałoby presję na resztę świata. Tutaj zatem stawka jest najwyższa, bo odrzucone zapisy układu ACTA mogą być wprowadzone tylko przez TTIP, bocznymi drzwiami. A USA znane są z tego, że przy pomocy traktatów handlowych usiłują uniwersalizować różne swoje wewnętrzne idee i regulacje.
Dziękuję za rozmowę.
*Tu chodzi o wolność O ACTA pisał również w SN prof. Andrzej Wierzbicki - ACTA a konflikt o własność wiedzy
- Autor: Magdalena Słok-Wódkowska
- Odsłon: 4254
Czy TTIP jest dla Polski korzystne w aspekcie zawartych wcześniej międzynarodowych umów, w szczególności BIT? Wypowiedź dr Magdaleny Słok-Wódkowskiej z Instytutu Prawa Międzynarodowego na Uniwersytecie Warszawskim Państwa zawierają dwa rodzaje umów o współpracy gospodarczej – umowy o utworzeniu strefy wolnego handlu i liberalizacji handlu usługami, co obejmuje również prawo dokonywania inwestycji oraz umowy o ochronie i popieraniu inwestycji. Ten drugi typ często określa się jako dwustronne traktaty inwestycyjne – bilateral investment agreements (BIT). Umowa o transatlantyckim partnerstwie handlowo – inwestycyjnym, czyli TTIP, ma być zarówno umową handlową jak i BITem. Żeby móc właściwe ocenić znaczenie TTIP, należy przyjrzeć się aktualnie obowiązującemu stanowi prawnemu. Umowy handlowe są od początku powstania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej zawierane na poziomie wspólnotowym. Celem tych umów było zwykle utworzenie strefy wolnego handlu, czyli zniesienie ceł, a czasami także zliberalizowanie handlu usługami (w niektórych dziedzinach) czy przepływu kapitału. Takiej umowy ze Stanami Zjednoczonymi dotychczas nie było. Z kolei w zakresie ochrony inwestycji wyłączną kompetencję UE uzyskała dopiero w Traktacie z Lizbony, czyli w 2009 r. Wcześniej państwa członkowskie zawierały takie umowy samodzielnie. Z państwami spoza UE państwa członkowskie UE zawarły ponad 1300 takich umów.
Charakterystyczną cechą umów typu BIT było do niedawna to, że zawierały je ze sobą państwa, z którego pochodzili inwestorzy z państwami, które chciały inwestorów przyciągnąć (zwykle tzw. państwa rozwinięte z rozwijającymi się). Z tego względu spośród państw członkowskich UE, jedynie dziewięć państw zawarło BITy ze Stanami Zjednoczonymi. Wszystkie dziewięć to państwa postkomunistyczne, które zawarły umowy na początku lat 90. Wśród nich jest także zawarty w 1990 Traktat o stosunkach handlowych i gospodarczych między Rzecząpospolitą Polską a Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Jego część handlowa została uchylona w 2004, w związku z wejściem Polski do UE, ale część dotycząca ochrony inwestycji nadal obowiązuje.
Jednym z elementów tej umowy jest system rozstrzygania sporów pomiędzy państwem a inwestorem (ISDS). Od kiedy państwa zaczęły zawierać BITy, (czyli od końca lat 50. XX w.), ISDS były tradycyjnym elementem BIT, jako gwarancja prawa do rzetelnego procesu dla inwestora. ISDS najczęściej skonstruowany jest w ten sposób, że daje prawo inwestorowi do rozstrzygnięcia sprawy poprzez arbitraż, zgodnie z procedurą określoną w samym BIT. To określenie następuje przede wszystkim jako odwołanie do jednej z popularnych form rozstrzygania sporów inwestycyjnych, takich jak reguły UNICITRAL, czy forów takich jak Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze.
Przede wszystkim jednak spory rozstrzygane są w specjalnie do tego celu powołanym Międzynarodowym Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych (International Centre for Settlement of Investment Disputes – ICSID). ISDS zawarty w umowie Polska-USA przewiduje właśnie takie zasady. ISDS w umowie Polska-USA ma też bardzo szeroki zakres zastosowania, w zasadzie nic nie zostało wyłączone. Wobec faktu, że Polska nie jest stroną konwencji o ICSID, ewentualne spory rozstrzygane są zgodnie z regułami UNICITRAL.
Zawarcie TTIP uchyliłoby dotychczas obowiązujący BIT pomiędzy Polską a USA. ISDS jest jednak jego najbardziej kontrowersyjnym elementem. Państwa członkowskie UE, przede wszystkim Niemcy i Francja, obawiają się przede wszystkim znacznego wzmocnienia silnych amerykańskich korporacji, które zyskają nowy instrument w walce przeciwko regulacjom Unii Europejskiej i jej państw członkowskich. Często spotyka się postulat, że poziom ochrony praw stron postępowania przed zwykłymi sądami jest w UE i USA na tyle podobny, że wartość dodana ze stworzenia specjalnego mechanizmu rozstrzygania sporów będzie niewielka. Dodatkowo państwa członkowskie UE obawiają się przejęcia kontroli nad tym systemem przez Komisję Europejską przy jednoczesnym braku możliwości ponoszenia przez nią pełnej odpowiedzialności. Obaw tych nie podziela Polska przede wszystkim z tego względu, że korporacje amerykańskie już obecnie mają prawo pozwania Polski przed arbitraż w oparciu o obowiązujący BIT Polska-USA.
Według polskiego Ministerstwa Gospodarki, TTIP i ewentualnie zawarty w nim ISDS może być dla Polski korzystny. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na fakt, że dzisiaj nieco inaczej konstruuje się reguły rozstrzygania spośród pomiędzy państwem i inwestorem niż miało to miejsce w latach 90. Wówczas system ten dopiero się kształtował i wielu problemów, które dziś powodują krytykę ISDS nie dostrzegano. Do najważniejszych należy zakres możliwości wprowadzania zmian w prawie, nawet jeśli są one niekorzystne dla inwestora.
Komisja Europejska ma znacznie silniejszą pozycję w negocjacjach niż miała Polska w 1990 r. Żeby przekonać polityków i społeczeństwa państw UE, przede wszystkich te z Europy Zachodniej, które nigdy BIT ze Stanami Zjednoczonymi nie zawierały, przedstawiła swoje cele w negocjacjach dotyczących ISDS w TTIP. Jest to jednak zarys bardzo ogólny: unikanie nadużywania mechanizmu poprzez wczesną ocenę dopuszczalności roszczeń; zapewnienie jawności dokumentów w postępowaniu oraz dopuszczenie możliwości uczestnictwa w postępowaniu dla organizacji pozarządowych; stworzenie kodeksu postępowania przy wyborze arbitrów, tak aby uniknąć konfliktu interesów, a nawet stworzenie listy arbitrów zatwierdzonej przez obie strony umowy; wprowadzenie takich zabezpieczeń, które pozwolą państwom mieć kontrolę nad interpretacją przepisów; ograniczenie możliwości nakazania przez trybunał wycofania przez państwo jakichś środków regulacyjnych; ewentualne stworzenie możliwości apelacji.
Wiele miejsca poświęcono także na doprecyzowanie przepisów materialnych dotyczących ochrony inwestycji, przede wszystkim tzw. klauzuli FET, czyli klauzuli sprawiedliwego i uczciwego traktowania, która często była wykorzystywana przez inwestorów do kwestionowania wprowadzenia przepisów regulacyjnych mających na celu realizację jakiegoś celu publicznego, ale niekorzystnych dla działalności inwestorów. Taką nieco doprecyzowaną klauzulę zawarto w wynegocjowanej już, chociaż jeszcze nie podpisanej umowie handlowo-inwestycyjnej z Kanadą. Krytycy ISDS uważają jednak, że gwarancje tam zawarte nie są wystarczające.
Mimo tego, należy wziąć pod uwagę, że sytuacja Polski jest odmienna niż państwa, które nie mają BIT z USA czy Kanadą. Tam, w wyniku umów handlowo-inwestycyjnych, zostanie dopiero stworzona możliwość pozywania państwa przed trybunały arbitrażowe. Dla Polski zmiana może okazać się korzysta wówczas, gdy wynegocjowane porozumienie będzie dawało silniejszą pozycję państwu, niż ta wynikającą z obecnie obowiązującego BIT. Mało prawdopodobne, by ta różnica była znacząca, a siła Polski w sporach z inwestorami pozostanie uzależniona od sposobu radzenia sobie bezpośrednio w sporach przed trybunałami arbitrażowymi. Magdalena Słok-Wódkowska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1385
Z prof. Krzysztofem Chrzanowskim, twórcą i właścicielem innowacyjnej globalnej firmy optoelektronicznej Inframet rozmawia Anna Leszkowska
- Mając ugruntowaną naukowo (profesura) pozycję na uczelni (WAT), postanowił pan jednak stworzyć firmę innowacyjną (2002) i sprawdzić swoją wiedzę na rynku. W tamtych latach start-upy nie były w Polsce modne tak jak obecnie, zatem pomoc ze strony państwa była mikra. Z czym pan musiał sobie radzić?
- W tamtym czasie polskiego przemysłu produkującego aparaturę do badań optoelektronicznych urządzeń obserwacyjnych nie było, a duże firmy z innych obszarów mnie lekceważyły, uważając że to, co chcę zrobić nie ma żadnych szans powodzenia. Kiedy w początkach 2002 roku udałem się do instytucji z obszaru nauki powołanej do wspierania takich inicjatyw, to mi powiedziano, że mój pomysł jest mrzonką, że zachciało mi się produkować sprzęt – aparaturę pomiarową, którą produkuje się tylko w USA, Izraelu i we Francji. To mnie jednak nie zniechęciło.
- Był pan silnie zmotywowany swoją wiedzą czy ideą?
- W 1997 roku spędziłem ponad pół roku w Korei Południowej i ten pobyt uświadomił mi, że moja wiedza i pracowitość powinny dać takie same rezultaty, jakie uzyskują Koreańczycy. Koreańczycy pokazali mi, że drogą do sukcesu nie jest posiadanie na starcie dużych pieniędzy, ale pomysłowość i pracowitość, oraz stabilność cen na produkowane wyroby.
- Takie podejście wynika z innego systemu kulturowego, cywilizacji ryżowej, jak to określa prof. Jerzy Kleer…
- Nie zgodziłbym się z tym. W XIX wieku Zachód praktycznie podbił Chiny, o czym do dzisiaj to państwo pamięta. Ten wielki upadek Chin był wynikiem m.in. tego, że kultura ryżowa nie stymulowała rozwoju kraju. W tym czasie w Europie na dużo wyższym poziomie była wolność społeczna, polityczna i Europejczycy mogli pozwolić sobie na dużo więcej niż Chińczycy. Jednocześnie Chińczycy - twórcy wielu wynalazków jak choćby kompas, papier, druk, proch, chomąto, jedwab, czy porcelana – nie czerpali żadnych dochodów z ich wykorzystywania przez Europejczyków. Nie zarabiali na nich też w naszym rozumieniu, czyli poprzez wdrożenia, bo do XIX wieku chiński naukowiec uprawiał czystą naukę – coś wymyślał, tworzył, ale nie wypadało mu tego sprawdzać w praktyce, wdrażać do gospodarki nowych pomysłów.
Podobnie było w Korei - zgodnie z zasadami konfucjanizmu, osoby zajmujące się praktyką, jak przemysłowcy, czy kupcy mieli niski status społeczny. Najwyższy status mieli urzędnicy, poeci, artyści. Zatem ten wschodni system kulturowy – kultura ryżowa, religia – konfucjanizm – nie stymulowały rozwoju techniki w takim stopniu jak kultura Europejczyków.
- Czy ta wiedza pomaga w prowadzeniu firmy na rynkach dalekowschodnich? A może jest niezbędna?
- Po trzech tygodniach pobytu w Korei zachwyciłem się tamtą kulturą. Natomiast Polak, który tam był ze mną – zniechęcił się do niej. Dla mnie postępowanie Koreańczyków, ich logika działania, były czymś naturalnym i oczywistym, a dla kolegi – nie.
Moja akceptacja wartości, jakie są przez kulturę koreańską podkreślane była chyba rzadko spotykana u cudzoziemców z Europy Zachodniej, skoro rektor elitarnego uniwersytetu Korea Advanced Institute of Science and Technology (KAIST) zaprosił mnie na rozmowę i skierował na kurs przeznaczony dla Amerykanów pochodzenia koreańskiego, a dotyczący koreańskiej filozofii, pracy itd. Być może na moją akceptację kultury koreańskiej wpływ miała moja wynikająca ze służby w wojsku dyscyplina.
Czyli na pewno ta wiedza, jaką zdobyłem poprzez studia i dłuższy pobyt w Korei, adaptacja kulturowa, bardzo mi się przydały w początkowym etapie rozwoju firmy. Mało tego - zaufanie, jakim obdarzyli mnie Koreańczycy i ich wiara w mój sukces było większe niż moja wiara w powodzenie. Pierwsze dwa zamówienia miałem bowiem z Korei Południowej i wynikały z zaufania do moich umiejętności i możliwości wykonawczych, choć przecież tego sprzętu jeszcze nie było, była tylko moja obietnica.
Bardzo cenię kulturę koreańską, ale dzisiaj Korea już się zmieniła, młode pokolenie Koreańczyków wyznaje nieco inne zasady niż ich rodzice. W przeszłości był większy nacisk na pracę, tempo, natomiast teraz tego nie ma.
Nieprawdziwy jest też wciąż funkcjonujący mit taniej chińskiej siły roboczej i niskich cen w Chinach. Obecnie na wschodnim wybrzeżu pokój w hotelu kosztuje więcej niż w Warszawie.
We wrześniu 2018 byliśmy uczestnikami wystawy sprzętu elektronicznego CIOE w Shenzen w Chinach. Uczestniczyło w niej ponad 2 tysiące wystawców tylko z optoelektroniki. To wyglądało tak, jakby co dziesiąty Chińczyk zaczął pracować w optyce. 80 tysięcy zwiedzających, ogromne ilości sprzętu. Chińczycy w tej chwili produkują bowiem wszystko w szeroko rozumianej optoelektronice – w tym zaawansowane matryce detektorów oraz kamery - i wysuwają się na czołową pozycję w grupie producentów optoelektroniki.
Ale jest też druga strona tego medalu: oprócz znakomicie rozwiniętych kierunków uznanych za strategiczne, istnieje sporo obszarów w optoelektronice, gdzie chińska technologia znajduje się na niskim poziomie. Na wystawach są bowiem prezentowane osiągnięcia chińskich instytutów naukowych dotyczące pobocznych kierunków w formie niedopracowanych produktów. Co to oznacza w praktyce? – Że mamy szanse konkurować z Chińczykami, gdyż oni skoncentrowali się na produkcji masowej lub kierunkach strategicznych.
Jedyną znaczną barierą wydaje się język - Chińczycy słabo komunikują się po angielsku, co stanowi i dla nich przeszkodę do wejścia na rynki międzynarodowe, i dla obcokrajowców chcących wejść na rynek chiński. Jeśli cudzoziemiec chce nawiązać kontakty biznesowe z Chińczykami, musi mieć chińskiego przedstawiciela, lub znać choć w minimalnym stopniu język chiński i tamtejsze obyczaje.
- Nasze postrzeganie Chin nie zmienia się, niewiele o Chinach wiemy, traktujemy ciągle to ogromne państwo jak kraj zacofany –tę opinię Polaków o Chinach widać choćby w relacjach handlowych. Tymczasem pan daje sobie na tych rynkach doskonale radę. Na czym polega trudność w kontaktach polsko – chińskich i w ogóle dalekowschodnich? Na naszym stosunku do dyscypliny? Nieznajomości chińskiej kultury, prawa?
- Niezupełnie – dyscyplina jest głównie w grupach i obowiązuje głównie w Korei i Japonii. Chińczycy są większymi indywidualistami, szczególnie że w Chinach prowincje bardzo się od siebie różnią, niczym państwa.
Chińczycy mają dość swobodne podejście do wszelkich praw, przepisów, obowiązuje natomiast zasada, że obie strony muszą być zainteresowane współpracą, muszą widzieć w niej wzajemne korzyści. Ten chiński system – mimo skomplikowania – dobrze działa i jest szybki i uczciwy, bo kontrahenci zawsze płacą, choć niekiedy z opóźnieniem.
Inaczej jest w Indiach, zwłaszcza w firmach państwowych obowiązują biurokratyczne przetargi, które dla przedsiębiorców są udręką. System indyjski jest bowiem w dużej mierze kopią systemu europejskiego. Wolę więc już system chiński, z dużą liczbą pośredników, pewnymi nieformalnymi powiązaniami niż indyjską biurokrację.
Te trudności wejścia na rynki dalekowschodnie mogą wynikać także z rodzaju firmy, jej wielkości, rodzaju produkcji. Np. Inframet specjalizuje się w czymś, w czym Chińczycy nie lubią się specjalizować, czyli w produkcji nietypowej. Gdybyśmy chcieli tam wejść z produkcją masową – skazani bylibyśmy pewnie na porażkę. Zdecydowanie lepiej jest skoncentrować się na produkcji unikatowej, zwłaszcza że takich obszarów w technice jest naprawdę dużo.
Jeżeli naprawdę chce się z Chińczykami rozmawiać, to osiąga się dobre rezultaty, bo Chińczycy bardzo się w takie rozmowy angażują i szybko uczą. Jeśli np. rozmawiamy o eksporcie, to widzimy, że nasi pośrednicy w Chinach nie są zwykłymi sprzedawcami, starają się dotrzeć do klienta, zrozumieć go, jego potrzeby, po czym komunikują nam, producentowi, że kupujący potrzebuje nieco innej funkcjonalności produkowanego przez nas sprzętu. Rezultatem tego dopasowywania się jest z reguły nowy produkt Inframetu. Czyli współpraca, porozumienie, stają się bodźcem do innowacyjności firmy.
- Ale to wszystko długo trwa…
- Podobnie bywa jednak i w Europie, gdzie mamy klientów oczekujących pewnych modyfikacji naszego wyrobu. Cały czas podkreślam, że firma istnieje dla klienta – nie odwrotnie. Możemy się przecież ograniczyć z liczbą produktów, pewnie łatwiej byłoby nam wówczas żyć, bo tworzenie rzeczy nowych, wymagających uczenia się, to zwiększony wysiłek wszystkich pracowników, masa problemów i kłopotów. Tyle, że brak nowych rozwiązań to stagnacja firmy.
- Zatem jak udało się panu rozwinąć firmę, która jest nieduża, zatrudnia ok. 20 osób, głównie inżynierów, powstała bez dotacji rządowych i bez aniołów biznesu, a weszła na globalny rynek? W Polsce to ewenement, bo nawet te najbardziej obiecujące firmy innowacyjne poupadały…
- Może dlatego, że Inframet na rynku polskim jest firmą nietypową. W skali świata takich firm jest więcej, są to tzw. global born, urodzone globalnie, czyli najpierw firma wychodzi na rynek międzynarodowy, a później ewentualnie rozszerza działalność na rynku krajowym. My obecnie sprzedajemy też sprzęt na rynku polskim, ale wyszliśmy od rynku międzynarodowego.
Nie ma prostej recepty na rozwój firmy – wpływ na to ma wiele czynników. Pierwszym z nich jest koncentracja na obszarze, który wymaga know-how. W przypadku Inframetu nie ma jednej technologii, czy pojedynczego kierunku, tak jak to było z azotkiem galu, niebieskim laserem czy grafenem. Gdyby te technologie zostały u nas rozwinięte, zaowocowałoby to zapewne produkcją na masową skalę, a wówczas trudniej byłoby o międzynarodowe rynki zbytu.
W przypadku Inframetu świadomie podjęto decyzję o nie podejmowaniu produkcji potencjalnie masowej, ale na koncentracji na pewnej niszy, stosunkowo wąskim obszarze działalności, dla którego rynek w skali świata – w przeciwieństwie do krajowego - nie jest mały.
- Ale nie ma tu niebezpieczeństwa, że inni was ubiegną? Tak było przecież w przypadku azotku galu, czy niebieskiego lasera, grafenu.
- Rzecz w tym, że Inframet nie ma jednej pojedynczej technologii, o czym wspominałem. Rozwój wielokierunkowy jest zabezpieczeniem przed upadkiem z powodu np. załamania rynku, czy dużą konkurencją. My w tej chwili oferujemy na sprzedaż 50 nowych urządzeń. To jest bardzo dużo. Typowy europejski instytut naukowy potrzebowałby na ich opracowanie 50 lat. U nas średni czas opracowania nowego przyrządu jest poniżej pół roku. Oczywiście, nie zawsze się to udaje, ale sukces odnosimy w 99% przypadków.
Działamy na wysokospecjalistycznym rynku, poza tym – Inframetowi globalizacja sprzyja. 30 lat temu taka firma jak nasza nie mogłaby istnieć, bo my jesteśmy dzieckiem Internetu. Dla nas najważniejsza jest witryna internetowa, na której zamieszczamy dużo informacji technicznych i edukacyjnych, co przyciąga wielu potencjalnych klientów. Ta jawność nas wyróżnia.
Przyjęliśmy też politykę nie patentowania swoich rozwiązań technicznych, bo przy tak szybkich zmianach technologicznych i technicznych jak obecnie, udzielenie patentu po 2-4 latach od zgłoszenia to wieczność. W tym czasie produkt można wdrożyć, sprzedać i wymyślić nowy, ew. zmienić nazwę. Poza tym małe firmy nie są w stanie wymusić przestrzegania praw autorskich – nawet mogą nie wiedzieć, że ktoś ich wynalazek wdrożył. Tutaj filozofia jest inna: po 2-4 latach musimy mieć nową generację sprzętu. Wymusza to proces ciągłych zmian i tym samym wzrost innowacyjności firmy.
- To zapewne nie jedyne czynniki powodzenia?
- Innym jest rynek azjatycki i tempo jego rozwoju. Dla nas od początku priorytetowym rynkiem była Azja, a szczególnie Chiny. Europa czy USA przyzwyczaiły się do traktowania Polski jako kraju zacofanego technologicznie. Przyczyny mentalnościowe powodowały, że te państwa nie chciały kupować naszych urządzeń. Natomiast Chińczycy, choć przecież wiedzieli, że firma jest z Europy środkowo-wschodniej, nie mieli takich uprzedzeń.
W innych rozwijających się krajach azjatyckich – Wietnamie, Turcji, krajach Bliskiego Wschodu, czy nawet Indiach, nie tylko w Korei czy Chinach, łatwiej pokonać barierę psychologiczną odnośnie Europy Wschodniej.
- Wiem, że w Polsce łatwo panu nie było…
- W warunkach polskich największą przeszkodą, którą musiałem pokonać było zdobycie środków na rozwój. Mimo, iż produkowany sprzęt ciągle rozwijamy, to musimy to robić o własnych siłach, bo przez te 18 lat istnienia firmy, tylko dwa razy udało nam się uzyskać dofinansowanie. Pierwszy raz z MNiSW, a drugi raz – z NCBiR, ale dopiero po odwołaniu i specjalnym potraktowaniu polegającym na powtórnym przeanalizowaniu naszego wniosku. Bo oceniono, że to, co chcemy zrobić jest niemożliwe. Nie uwierzono, że można w tak szybkim tempie wdrożyć do produkcji i sprzedać dany produkt. Dofinansowanie dostaliśmy, ale zostaliśmy potraktowani jak wielka firma i musieliśmy dołożyć do tego swoje 50%. Więcej dofinansowania – mimo składania wniosków - już nie otrzymaliśmy, co miało dobre i złe strony.
Złe, bo zrodziło wątpliwości co do sensu rozwoju firmy i wysiłku w kraju, gdzie tak dużo pieniędzy przeznacza się na działania pozorne, bądź nieprzydatne krajowi, zniechęca do pracy, zabija wiarę we własne siły, demotywuje. Dobre, bo likwiduje naturalną chęć skorzystania z zewnętrznych darmowych środków finansowych i wymusza wiarę we własne zdolności przetrwania i rozwój wyłącznie ze sprzedaży aparatury, którą firma wyprodukuje. Wielu gości krajowych ze zdziwieniem traktuje informację, że nowy budynek firmowy został wybudowany ze środków własnych firmy.
- A może ten brak pomocy wynikał z niemożności zrozumienia waszej pracy przez otoczenie? Po 89 roku przecież odeszliśmy od rządów merytorycznych, ważne funkcje decyzyjne pełnią prawie wyłącznie politolodzy i historycy.
- Patrzę na to nieco inaczej, bo to jest problem nie tylko polski, ale europejski.
W tej chwili nasz świat staje się coraz bardziej zbiurokratyzowany i postawił sobie za cel wspomaganie, dofinansowanie i zarządzanie rozwojem technicznym. Jednak to dofinansowanie może szkodzić, ponieważ firma winna się koncentrować na swoim rozwoju, na produkcji.
Tymczasem w Polsce, jak i w Europie, jest mnóstwo firm, które znakomicie żyją nie z produkcji, ale właśnie z dofinansowywania przez państwo. To działa bardzo demoralizująco, bo zniechęca do pracy i nakierowuje na szukanie pieniędzy, co może stać się główną specjalizacją firmy. Poza tym czas, jaki trzeba poświęcić na takie działanie poważnie ogranicza aktywność wynalazczą, czy produkcyjną. Ja z uwagi na cechy charakteru nie nadaję się do działania w zbiurokratyzowanych systemach, stąd łatwiej mi działać na rynkach wschodnich, gdzie bardziej liczy się wytwarzanie produktów niż papierów.
- A czy tu jeszcze nie działa taki czynnik, że ciekawiej jest żyć w takim państwie, które się rozwija niż w bogatym, gdzie wszystko już jest dostępne?
- Tak, ale trzeba wziąć pod uwagę różnice kulturowe – nie wiem, czy Europejczyk łatwo zaadaptowałby się w Chinach, gdyby przyszło mu tam mieszkać, zwłaszcza na prowincji. Ale faktem jest, że krajach Dalekiego Wschodu, gwałtownie rozwijających się, jest wielki entuzjazm, czego nie ma już na Zachodzie. Łatwiej się w związku z tym prowadzi rozmowy, bo dla nich nie ma pewnych ograniczeń, barier, jest możliwość stosunkowo szybkich zmian. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że Polska obecnie nie jest ani krajem bogatym, ani szybko się rozwijającym w obszarze zaawansowanych technologii.
- W artykule, jaki napisał pan do SN w 2013 roku* pokazuje pan przeszkody związane z innowacjami w Polsce: wadliwą strukturę wydatków na B+R i zatrudniania naukowców, wadliwy system wspierania B+R – zbiurokratyzowany i mało przejrzysty, system finansowania projektów badawczych nie dostosowany do globalizacji, efektywność pracy instytucji naukowych określaną wg chaotycznych kryteriów. To się zmieniło?
- W Polsce zaszły pozytywne zmiany. W porównaniu do tego, co przechodziłem, zakładając firmę w 2002 roku, teraz to jest raj i to zwłaszcza pod względem finansowym. W przemysł optoelektroniczny wpompowano ogromne pieniądze. Można jedynie dyskutować na temat efektywności tego dofinansowania, porównując siebie z innymi – co osiągnęliśmy.
- Czego pana nauczyły te lata prowadzenia Inframetu?
- Dały mi cel w życiu. Gdybym został na ścieżce naukowej, to moim podstawowym osiągnięciem byłby naukowy dorobek literaturowy, teoretyczny, który byłby znany głównie przez moich kolegów. Nie miałbym satysfakcji z bycia inżynierem, a tak siebie traktuję. To jest naprawdę wielka satysfakcja zrobić coś własnego, co zostaje, z czego korzystają inni. Z tego, że poznaje się użytkowników naszych urządzeń rozsianych po całym świecie, którzy wybierają właśnie naszą firmę, choć istnieją podobne.
Dziękuję za rozmowę.
*SN 3/2013 – Polski przemysł high-tech - możliwości i bariery rozwoju
http://www.sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2488:polski-przemys-high-tech-moliwoci-i-bariery-rozwoju&catid=304&Itemid=30h