Nauka i gospodarka (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6072
Z prof. Andrzejem Domańskim z Wydziału Fizyki Politechniki Warszawskiej rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, fotonika została uznana przez UE w 2011 roku za jedną z pięciu kluczowych technologii na najbliższe lata i co za tym idzie - za priorytetowy kierunek badań i rozwoju. Uważa się bowiem, że wiek XXI będzie wiekiem fotoniki, której szybki rozwój – 10% i więcej rocznie, mimo kryzysu – widzimy już obecnie. Tymczasem w naszej polityce naukowej i gospodarczej fotonika nie znajduje jakiegoś szczególnego uznania...
- Rzeczywiście, rola fotoniki w Polsce została dostrzeżona dość późno. Najlepszym przykładem było jej nieuwzględnienie przez MNiSW w priorytetowych kierunkach badań. Dopiero po interwencji Polskiego Stowarzyszenia Fotonicznego jej rola została doceniona i podkreślona poprzez zaliczenie fotoniki do kierunków badań priorytetowych. Ale ważną rolę fotoniki również zaczyna się dostrzegać poprzez inne działania. Trzeba zdawać sobie sprawę, że fotonika, a wcześniej optoelektronika, rozwijała się dlatego, że wymagały tego zbrojenia. I u nas, niestety, przemysł zbrojeniowy stosunkowo późno dostrzegł, że jest to bardzo ważna dla jego rozwoju dziedzina nauki i techniki. Dopiero ostatnio Bumar zaczął organizować ogólnopolską platformę fotoniczną. Zgłosiło się do niej ok. 30 firm i instytucji.
- Ale badania optoelektroniczne dla wojska prowadzono już w latach 70., zatem już wówczas wiedziano o ważności fotoniki dla przemysłu obronnego.
- Tak, ale – jak to widać choćby z praktyki USA - zamówienia wojskowe idą nie tylko do jednej małej instytucji czy jednego wydziału uczelni wojskowej, ale do różnych ośrodków, uczelni, instytutów. Te badania muszą być prowadzone na najwyższym poziomie, rozwijać technologie, które później trafiają również do sfery cywilnej. Teraz, kiedy na polu walki pojawiły się – również dzięki fotonice - roboty, Bumar zauważył, że ma zbyt wąskie pole działania i bez zaawansowanej fotoniki jego rozwój będzie bardzo utrudniony. Ale to oznacza, że za utworzeniem platformy fotonicznej powinny pójść decyzje rządowe o utworzeniu strategicznych programów rozwoju określonych dziedzin fotoniki, ekstra płatnych, aby można było w tej dziedzinie doganiać – już po raz któryś – rozwinięte kraje świata.
- Kiedy w 1998 roku utworzono program rozwoju niebieskiej elektroniki, używano argumentu, iż dzięki tym badaniom Polska nie tylko stworzy podstawy nowej gałęzi przemysłu, ale i zdobędzie 2% światowego rynku niebieskich laserów półprzewodnikowych*. Nie używano argumentu zastosowań wojskowych.
- Dla niebieskiej optoelektroniki w wojsku istnieją jak na razie ograniczone zastosowania – do łączności podwodnej i do produkcji fotodetektorów „ślepych” na światło słoneczne ułatwiających wykrywanie i naprowadzanie rakiet przy świetle dziennym. Ale niepowodzenie CWC PAN Unipress z niebieską optoelektroniką nie było tak zupełne. Przy okazji tego programu powstała firma TopGaN, która nie jest może jeszcze zbyt widoczna na świecie, ale daje początek myśleniu, że badania prowadzone w instytutach Polskiej Akademii Nauk mogą się przełożyć na produkty rynkowe. Drugim pozytywnym wynikiem niepowodzenia Unipressu w tym programie jest sukces firmy Ammono.
- Stworzona równo z początkiem rządowego programu niebieskiej elektroniki przez 4 naukowców z warszawskich uczelni, w garażu, w minimalnym stopniu korzystająca z budżetowych pieniędzy, do której przyjeżdża noblista z tej dziedziny i która odnosi międzynarodowy sukces w dziedzinie, która uchodziła za domenę Unipressu, czyli hodowli kryształów azotku galu... Jest pan nie tylko naukowcem, ale i przedsiębiorcą - proszę wyjaśnić ten fenomen.
- Akurat firma Ammono bardzo dokładnie skopiowała model rozwoju małych, technologicznych firm w USA.
- Ale Unipress też to mógł zrobić.
- Nie mógł. Dlatego, że TopGaN powstała stosunkowo późno, bo najpierw próbowano robić za wszelką cenę nie tylko to, na czym się znali w Unipressie (czyli syntezę i hodowlę kryształów azotku galu), ale i to, w czym nie mieli doświadczenia, czyli budowanie lasera. Ammono tego błędu nie popełniło, wyspecjalizowało się tylko w jednej technologii – syntezie kryształów azotku galu. Opisał to dokładnie prof. UW Krzysztof Klincewicz w książce Zarządzanie technologiami. Poza tym u nas nie było wielu przykładów, żeby produkt opracowany na uczelni został skomercjalizowany w firmie stworzonej na ten cel, z tej okazji.
- Dr. Janowi Wójcikowi z UMCS z Lublina, nieżyjącemu już, też nie udało się stworzyć firmy światłowodowej...
- Istotnie, dr Wójcik cały czas rozmawiał z różnymi firmami, ale z dużymi. Tylko, że w tym przypadku nie powinny to być rozmowy z dużymi sponsorami, bo światłowody specjalne to rodzaj niszy rynkowej, dla wyselekcjonowanych odbiorców i nie może się tym zajmować duża firma, bo zwyczajnie, z takiej sprzedaży nie utrzyma się na rynku. Obecnie kontynuuje te badania jego współpracownik, dr Paweł Mergo, ale śmierć dr. Wójcika w 2010 roku była takim ciosem dla zespołu badaczy, że musi minąć trochę czasu, żeby wszystko wróciło do normy. W tej chwili powstała nowa firma (założona przez absolwenta PW, dr. Tomasza Nasiłowskiego z WAT), która daje szanse na wdrożenie produktu opracowywanych przez zespół dr. Mergo. Firma ta daje też nadzieję na udane wdrożenia, gdyż dr Nasiłowski spędził wiele lat w Kanadzie i Belgii, zatem wie, jak się komercjalizuje wyniki badań.
- W Studium foresightowym z zakresu fotoniki** którego – razem z prof. Tomaszem Wolińskim – jest pan autorem wymieniają panowie kilka firm fotonicznych, które w różny sposób odniosły sukces na rynkach światowych. Są wśród nich takie, które powstały „w garażu”, takie, które skomercjalizowały wyniki badań naukowych, jak to było z firmą VIGO i WAT, ale i takie, które sprzedały swój innowacyjny produkt międzynarodowemu koncernowi.
- Wielkim sukcesem polskiej myśli technicznej było usprawnienie tomografii - koherentny tomograf optyczny powstały w Zakładzie Fizyki Medycznej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu pod kierownictwem prof. Andrzeja Kowalczyka i dr. Macieja Wojtkowskiego (obecnie profesora UMK). Problem polega jednak na tym, że urządzenie zostało wdrożone w polskiej firmie (Optopol), która została wkrótce wykupiona przez Canon. I tym samym skończyły się związki dotychczasowego producenta z polską uczelnią, co byłoby pożyteczne dla zespołu badaczy. Ale to nie oznacza, że zdobyte doświadczenie naukowców z UMK we współpracy z przemysłem nie zaowocuje w przyszłości, bo ten zespół badaczy jest w stanie zrobić kolejne interesujące produkty.
Dzisiaj młodzi badacze – w przeciwieństwie do średniego pokolenia naukowców – dość łatwo uzyskują granty. Ważne jest, aby w tych wnioskach – i tego muszą wymagać także recenzenci - były również wdrożenia. Bo zauważyłem, że moi młodsi koledzy bardzo niechętnie myślą o jakimkolwiek wdrożeniu. Starają się koncentrować wyłącznie na publikacjach i to nie tylko w przypadku grantów z NCN, ale i NCBiR.
- W Studium podają panowie przykładowo trzy firmy, które odniosły sukces na rynkach światowych i dwa przypadki nieudanych wdrożeń. Co wiadomo o firmach fotonicznych działających na polskim rynku?
- Trzeba tu oddzielić Polskie Centrum Optoelektroniki Bumaru, które jest dużą firmą fotoniczną (choć bardzo wąsko ukierunkowaną) od pozostałych. Oprócz PCO istnieją firmy w bardzo wyspecjalizowanych kierunkach produkcji, sprzedaży, bardzo często powiązane z rynkiem niemieckim, o których mało wiadomo. Znam takie, które powstały w garażu i produkują światłowody, a ściślej – wiązki światłowodów do układów automatyki - z których cała produkcja idzie do Niemiec. Jest wiele różnych firm, które dosłownie są jak rodzynki w cieście, są takie, które nie są widoczne, bo w Polsce nie ma dużego rynku na ich wyroby. Niby mamy w miarę rozwiniętą gospodarkę, ale w nowoczesnych technologiach jesteśmy ciągle strasznie zacofani. Nie ma tego przemysłu, który daje ogromną wartość dodaną.
- Zapewne z powodu braku dobrego finansowania sfery B+R ...
- To może mieć znaczenie w elektronice, gdzie żeby wyprodukować układ scalony nowej generacji, konieczne są ogromne nakłady. Tymczasem fotonika, ze względu na to, że jest stosunkowo młodą dziedziną wiedzy, ma ogromną liczbę nisz, gdzie stosunkowo niewielkie nakłady mogą przynieść duże efekty. Ale nie trzeba zapominać, że w fotonice mamy szanse zaistnieć w wybranych kierunkach, nie we wszystkim. Np. w czujnikach różnego rodzaju, ciekłych kryształach, specjalnych światłowodach.
- Ciekłe kryształy, które są domeną Wydziału Nowych Technologii i Chemii WAT też nie miały szczęścia do wdrożeń. Zwłaszcza w medycynie.
- Tzw. termografia – ze względu na kamery podczerwieni - odżyła, tyle że liczba błędnych diagnoz jest duża, co generuje niepotrzebnie biopsje. Co więcej – są na to marnowane spore pieniądze, gdyż badania przesiewowe robione tą metodą nie mają większego sensu medycznego. Na świecie ta metoda jest b. silnie krytykowana w świecie medycznym.
- A czy program grafenowy można porównywać pod jakimkolwiek względem do niebieskiego lasera?
- Myślę, że przy założeniu, że Polska w zakresie produkcji grafenu będzie monopolistą, tak jak myślano w Unipressie o niebieskim laserze, nic się nie osiągnie. Ale jeśli wybierze się z tego obszaru badań fragmenty i skoncentruje na nich, to możliwe będzie włączenie się do gospodarki światowej i światowych badań.
- Co w fotonice można zaliczyć do sukcesów, a co do klęsk?
- Sukcesy naukowe, które zostały przełożone na sukcesy rynkowe to jedno, ale są też sukcesy naukowe (jak światłowody specjalne), które nie zostały przełożone na rynkowe. To samo z ciekłymi kryształami – mnóstwo patentów sprzedano na całym świecie, zwłaszcza do Korei i Japonii, które zostały później usprawnione, także dzięki naszym naukowcom.
- O czym nawet nie wiemy...
- Bo to nie jest też oczywista sprawa, czy wszystkie nasze polskie patenty znalazły zastosowanie, czy pozwoliły na własne opracowania kupujących. Są również takie dziedziny, w których mamy za mało zespołów, żeby coś więcej i znaczącego zrobić. Poza tym u nas bardziej niż wdrożenia opłaca się robić badania (zwłaszcza, że są na nie łatwe pieniądze), które dają publikacje, czyli nakręcają rozwój dziedziny w świecie. Tyle, że w Polsce one nie procentują. To dotyczy także fotoniki.
- A co z klęskami?
- To jest tak młoda dziedzina, w zalążku, że tu o jakichś klęskach nie można mówić. Co najwyżej o błędzie w postaci jej zbyt późnego dostrzeżenia i nie zadbania o sposób jej organizacji oraz niedofinansowania. Ten błąd jest nadal popełniany. Proszę zauważyć, że powstawały instytuty: technologii materiałów elektronicznych, elektroniki, ale nie i fotoniki czy optoelektroniki. W latach 80., kiedy istniały CPBR-y, powstało dzięki nim bardzo wiele firm, sam taką założyłem. Po likwidacji centralnych programów badawczo-rozwojowych w latach 90. te firmy prawie zniknęły, bo nie było rynku na ich wyroby. Dziś w mazowieckim Optoklastrze znalazło się 12 czy 14 firm, które prawie wszystkie powstały dzięki CPBR-om w latach 90.
- Jak duże jest środowisko w Polsce zajmujące się fotoniką?
- Bardzo małe. Dam przykład Optoklastra mazowieckiego, który jest największym w Polsce ośrodkiem z tej branży. Tworzą go 22 podmioty, ale są to nie tylko firmy, ale ośrodki badawcze i mikroprzedsiębiorstwa, dla których składka 2,5 tys. zł rocznie jest już znaczącym obciążeniem. To pokazuje słabość polskiej fotoniki. Polska Platforma Technologiczna Fotoniki, pomyślana z rozmachem – grupuje „aż” 27 firm. Fotonika potrzebna jest wtedy, jeżeli jest rozwinięty przemysł maszynowy, elektroniczny.
- Ale my swojego przemysłu prawie nie mamy, możemy pracować tylko dla innych, na rynki światowe.
- I tak się dzieje. Firmy z Optoklastra część produkcji – zwykle bardzo małą - przeznaczają na rynek krajowy, a resztę – na eksport. Czyli nie jest źle.
- Czy na rozwój badań i wdrożeń z fotoniki wystarczyłby grant odpowiednio wysoki, czy powinien być program rządowy?
- Niedawno Bumar zorganizował spotkanie poświęcone przeglądowi możliwości PW i potrzeb Bumaru. Jeżeli Bumar będzie nadal chciał wydać pieniądze na projekty militarne, również gwarantujące eksport, lub zbliżone do militarnych, ale dające szanse na rozwój technologii cywilnych, to będzie to odpowiednik CPBR-u. Każdy taki grant nakierowany na określony cel, czy dający zbliżony produkt do rynkowego, to także okazja do generacji nowych, innowacyjnych firm. Bo np. na uczelniach polikwidowano różne warsztaty – optyczne, mechaniczne, elektroniczne. Muszą to robić małe firmy, które dzięki tym zamówieniom mogą rosnąć, nabierać doświadczenia, zdobywać rynki nie tylko jako usługodawcy dla politechniki czy Bumaru, ale w przyszłości również opanowując jakiś obszar rynku polskiego i światowego.
- Czyli przemysł fotoniczny w Polsce będzie się rozwijać.
- Dobrze jest być optymistą nawet w trudnej sytuacji.
- Dziękuję za rozmowę.
** http://www.mg.gov.pl/files/upload/17151/Steszczenie%20analizy%20koncowej.pdf
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2056
Studium wzlotu i upadku, czyli o spółdzielniach artystycznych i tym, co z nich zostało
Z dr Anną Wiszniewską z Instytutu Sztuki PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Prowadzi pani badania dotyczące spółdzielni artystycznych, które w okresie PRL-u integrowała w większości Cepelia. Dorobek jednej z nich – łysogórskiej „Kamionki” – ogromny i prawie zapomniany – jaki pokazała pani na wystawie w 2016 roku w Zachęcie zadaje kłam rozpowszechnianej od ćwierćwiecza opinii dotyczącej Cepelii, jako instytucji psującej sztukę ludową i użytkową. Przypomina też zjawisko dzisiaj już chyba nieznane, jakim były tworzone już przed wojną spółdzielnie artystyczne.
Jaki obraz spółdzielczości artystycznej jest zatem prawdziwy? Czy ocena ich dorobku jest zależna od kontekstu społeczno-politycznego?
- Nad spuścizną Cepelii cały czas wisi odium źle urodzonej sztuki, czy też produkcji. Spółdzielczość artystyczna jednak to obszar pracy profesjonalnych artystów, którzy kooperowali z artystami ludowymi zakładając spółdzielnie, bądź inspirowali się sztuką ludową.
Jeśli chodzi o udział Cepelii w tym tzw. psuciu rynku czy utrwalaniu obrazu spółdzielczości w PRL, to trzeba pamiętać, że Cepelia miała dwa różne oblicza, wynikające z jej zadań. Jedno to artyści, którzy współpracowali z rzemieślnikami i tworzyli wyroby artystyczne do urządzenia wnętrz, a drugie to twórcy ludowi, którymi Cepelia miała się zająć i inspirować ich do dalszej twórczej pracy.
W efekcie ten rodzaj mecenatu nad sztuką ludową sprawił, że ta sztuka się wypaczyła. Jednak na początku, w latach 50. i 60. XX w. jego wyniki były fenomenalne.
Cepelia jednak się mocno przekształcała, w latach 70. i 80. rozrosła się niepomiernie jej administracja, co zabiło inwencję i szczerą twórczość ludową, a twórców było coraz mniej.
Po wojnie twórczość ludową na wsi trzeba było w wielu miejscach wręcz odbudowywać – Cepelia wysyłała na wieś swoich agitatorów, którzy mieli wyszukiwać twórców ludowych i namawiać ich do kontynuowania działalności, organizowała konkursy.
Celem takich działań była też likwidacja ukrytego bezrobocia na wsi – namawiano więc kobiety do działań tkackich, pamiątkarskich. Czasem przynosiło to ciekawe efekty, ale w pewnym momencie napotkało bariery podażowe, gdyż twórcy nie mogli zaspokoić masowego popytu na swoje wyroby. Nastąpiło zderzenie twórczości indywidualnej z masową produkcją. Cepelia oczekiwała bowiem od artystów ludowych ciągłego wzrostu produkcji.
- Jakie powody kierowały z kolei artystami, aby tworzyć spółdzielnie? Spółdzielnie artystyczne istniały przecież już przed wojną, tworzyli je wybitni artyści. Były „Warsztaty Krakowskie”, spółdzielnia „Ład”…
- „Warsztaty Krakowskie” (1913) nie były spółdzielnią. Pierwszą spółdzielnią był „Ład” (1926) założony w Warszawie – ideowy, ale nie formalny spadkobierca „Warsztatów Krakowskich”. Przed wojną w Gdyni powstała jeszcze w 1935 roku spółdzielnia „Rzut”, która się reaktywowała po wojnie w Toruniu, ale nie zachowała takiej ciągłości, jaką zachował „Ład”. Powody tworzenia spółdzielni artystycznych były merkantylne i ideowe. Po pierwsze, artyści tworzyli dla siebie miejsca pracy, a po drugie – realizowali w ten sposób poczucie misji. To było przecież pokolenie wychowane na młodopolskich ideach, które uznawało, iż w świeżo odzyskanej niepodległości należy stworzyć własny styl, propagować go, utrwalać, umasowić i przebić się do odbiorcy poprzez różne zabiegi.
- I odnieśli sukces, czego dowodem była nagrody w 1925 r. na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych w Paryżu – 35 Grand Prix, 31 dyplomów honorowych, 70 złotych medali, 56 srebrnych i 13 brązowych, w sumie – 205 nagród, czyli czołowe miejsce wśród 22 państw w niej uczestniczących…
-Ten sukces trzeba przypisać „Warsztatom Krakowskim”, ale wielu jego uczestników weszło w skład spółdzielni „Ład”. Po wojnie, kiedy Polska odbudowywała się z totalnych zniszczeń, kiedy władze państwa zajęte były wielkimi sprawami jak odbudowa przemysłu, infrastruktury, te mniej ważne sprawy jak meble, zabawki, ubiór, oddano spółdzielczości. I wówczas bardzo szybko zaczęły powstawać różne spółdzielnie, także artystyczne.
W 1946 w Krakowie, gdzie nie było zniszczeń wojennych, powstała pierwsza spółdzielnia, która zrzeszała artystów plastyków różnych profesji, m.in. Bolesława Książka, ceramika, który później przeszedł do spółdzielni „Kamionka”. W 1947 także w Krakowie powstała spółdzielnia IMAGO ARTIS, a w 1949 w Warszawie – ORNO. Te spółdzielnie powstawały w różnych miejscach, także na wsiach. W 1949, kiedy powstała Cepelia, ruch ten nabrał rozpędu – Cepelia dysponowała już sporym budżetem i miała agitatorów, którzy ten ruch spółdzielczy animowali.
- Przed wojną i tuż po wojnie idee spółdzielczości były żywe, atrakcyjne, w przeciwieństwie do schyłku wieku XX, kiedy od spółdzielczości nie tylko się odwrócono, ale i zaczęto ją stygmatyzować. Kilka lat temu Instytut Spraw Publicznych przeprowadził eksperyment wskrzeszenia spółdzielni socjalnej na wzór dawnego Liskowa (Nowy Lisków), ale idea ta w neoliberalnym ustroju, jaki mamy poniosła klęskę z braku wsparcia prawno- instytucjonalnego. Widać z tego, jak kontekst społeczno-polityczny waży na istnieniu spółdzielni.
- Po wojnie, na fali odbudowy, był także entuzjazm dla idei wspólnoty, zatem i spółdzielczości. Dużo było ideowców, którzy wierzyli w socjalizm, ideę prowadzącą do dobrobytu. Sprzyjały działaniom spółdzielców także kredyty, bo żadnej spółdzielni produkującej na większą skalę nie dałoby się bez nich stworzyć. To bardzo dobrze widać na przykładzie spółdzielni artystycznej „Kamionka” w Łysej Górze k/Tarnowa, której początkiem były działania oddolne.
Do Łysej Góry po wojnie wrócił jej mieszkaniec, dr Franciszek Mleczko, bardzo charyzmatyczny i wykształcony człowiek (polonista), który w spółdzielczości działał już przed wojną. Miał też szerokie kontakty w Warszawie, gdyż wcześniej pracował w ministerstwie oświaty. Z powodów politycznych został zdymisjonowany i wrócił do rodzinnej wsi. Był wówczas stosunkowo młodym człowiekiem, pełnym zapału do pracy i pociągnął tę społeczność ku urzeczywistnieniu swojej wizji – stworzenia w Łysej Górze spółdzielni ceramicznej produkującej ceramikę artystyczną.
Było to działanie od podstaw, krok po kroku. Najpierw siłami chłopskich rodzin doprowadzono do wsi elektryczność. W 1946 roku Łysa Góra w powiecie brzeskim, do której ciężko było dojechać, była jedną z pierwszych zelektryfikowanych wsi w Polsce. Później zrobili bitą drogę i ludzie zobaczyli, że można poprawić sobie warunki życia dzięki współpracy. Powstała poczta, założono linię telefoniczną i te marzenia o spółdzielczości lokalnego lidera sprawiły, że najpierw uruchomiono wytwórnię cegieł, gdyż w okolicy znajdowały się pokłady gliny.
Co ciekawe, nie było tam jednak tradycji garncarskich. Z cegły, którą sami wyprodukowali, wybudowali budynek cegielni.
Franciszkowi Mleczce, który często bywał w Krakowie w Związku Spółdzielczości Pracy, polecono tam Bolesława Książka, jako zdolnego ceramika, który mógłby rozwinąć łysogórską spółdzielnię, a on zapalił się do tego pomysłu, uznając iż ma duży potencjał. Dlaczego? Nie wiadomo, bowiem kiedy przywieziono go do Łysej Góry, okazało się, że jakość tamtejszej gliny nie bardzo odpowiada wymyślonemu przez niego profilowi produkcji. Bardziej nadawała się na cegły niż na płytki ceramiczne. Prawdopodobnie zadecydował tu entuzjazm i Franciszka Mleczki, i mieszkańców, i pewnie carte blanche, jaką Książek otrzymał dla swoich poczynań.
- Możliwe, że Książek był z natury entuzjastą, bo jak się czyta o jego dokonaniach w Łysej Górze nie tylko na polu zawodowym, ale i społecznym, i artystycznym, to trudno uwierzyć, że w tamtych warunkach jeden człowiek mógł tyle zrobić…
- Bolesław Książek był podobno pracoholikiem – prowadził spółdzielnię, projektował wzory produkowanej ceramiki, założył i prowadził chór, organizował społeczość lokalną. Po jakimś czasie, kiedy spółdzielnia „Kamionka”, w której zatrudniona była cała wieś i okolica odniosła i utrwaliła swój sukces artystyczny i rynkowy, Bolesława Książka zwolniono. Było to równoznaczne z utratą wypracowanej przez artystę technologii produkowanej ceramiki (np. nikomu nie udało się już uzyskać specyficznej czerwieni charakteryzującej jego szkliwa). Spółdzielnia też nie zadbała o patenty na swoje wyroby.
- I przyszedł rok 1989…
- Cepelia, będąc na skraju upadku (stało się to w 1990 roku), przestała odbierać produkcję z „Kamionki”. Spółdzielnia z kolei umiała produkować, ale nie umiała sprzedawać. Nie interesowali się tym, nie musieli się tym interesować i nie chcieli. Cały czas więc produkowali, tworzyli zapasy i popadli w długi.
Pierwsze bankructwo skończyło się sprzedażą zakładu inwestorowi francuskiemu, który zaczął w Łysej Górze produkować doniczki ceramiczne na rynek zachodni. Ten polsko-francuski związek trwał 10 lat, ale spółdzielcy, widząc duży zbyt na swoje wyroby we Francji, Niemczech, uznali, że Francuzi im niepotrzebni i zyskiem z tej produkcji nie będą się z nikim dzielić. I wówczas naprawdę zbankrutowali…
- Co ciekawe, ogromny dorobek spółdzielni „Kamionka” – kafle zdobnicze, galanteria ceramiczna – znany był w całej Polsce. Do dzisiaj można jeszcze podziwiać te wyroby w i na wielu budynkach publicznych w kraju. Co takiego się stało, że na tę ceramikę nie było popytu?
- Tu pewną rolę odegrała moda, niemniej w czasach PRL-u, kiedy spółdzielnią kierował Książek i zapraszał także innych wybitnych artystów, ta spółdzielnia za modą podążała. W roku 1952, na tworzonych dla warszawskiej MDM płytkach ceramicznych dominowała estetyka ludowa, kolory ziemi – ugry, brązy, zielenie, co znakomicie wpasowywało się w otoczenie. To tworzyli przecież artyści, profesjonaliści, którzy byli autonomiczni w swojej twórczości. Kiedy artysta stracił autonomię, jak to stało się w „Kamionce” w przypadku Bolesława Książka, produkcja wykładziny ceramicznej zamarła.
- Historia „Kamionki” zapewne oddaje losy wielu małych i dużych zakładów, w których po 1989 roku zrezygnowano z usług projektantów, artystów, ufając w omnipotencję kadry zarządczej.
- Tę potrzebę projektantów zaczyna się dostrzegać po ćwierćwieczu, choć dzieje się tak dzięki wieloletnim zabiegom środowiska samych projektantów.
- Trudno to dostrzec na rynku. W Łodzi, gdzie istniały spółdzielnie artystów plastyków, wzorcownie licznych instytutów włókienniczych i odzieżowych, dzisiaj nie ma nic – został butik jednej artystki, która pracuje głównie we Włoszech.
- Tego typu działalność zabijają w Polsce wysokie czynsze. Sklepy z wyrobami artystycznymi, nawet jeśli byłyby spółdzielcze, galerie, kooperatywy, nie są w stanie konkurować cenowo np. z bankami. Władze niektórych miast już mają świadomość, że tego typu działalność wymaga wsparcia.
- Na razie to dotyczy ginących zawodów, natomiast spółdzielczość ciągle uważana jest za przedsiębiorstwo pracujące dla zysku, co pokazały przykłady spółdzielni socjalnych w Polsce.
- T prawda, nie ma też wiedzy, jak się za to zabrać, ani odpowiednich ludzi. Niedawno jedna z polskich dziennikarek, animatorka kultury, Alicja Wysocka pojechała do Nairobi, żeby zaszczepić tam ideę spółdzielczości i stworzyć z kobietami ze slumsów spółdzielnię rękodzieła. Bo potrzebny jest do takich działań lider, który porwie za sobą ludzi.
- Artyści, którzy mają większą wrażliwość niż przeciętna, widzą sprawy społeczne mocniej i przeczuwają zmiany może szybciej niż inni. Ponoć wiek XXI ma być wiekiem spółdzielczości – widać tego początki w środowisku artystycznym?
- Na razie obserwujemy rosnącą popularność kooperatyw spożywczych. Widać więc, że jest to idea, która może integrować ludzi, natomiast czy spółdzielczość artystyczna odżyje? Od kilku lat – wspólnie z Fundacją Ceramiki Polskiej XX wieku - staramy się coś zrobić w Łysej Górze, wokół „Kamionki”, ale na to potrzebne są środki, które z trudem udaje się nam zdobyć. Jednak ta idea zorganizowania w tym miejscu jakiejś artystycznej spółdzielni, plenerów, rezydencji, jest bardzo kusząca, bo jest to miejsce z tradycją, legendą i są tam jeszcze ludzie z know how, aczkolwiek bardzo rozczarowani, gdyż dwa razy ponieśli klęskę. W PRL było pod tym względem łatwiej, gdyż były struktury, które pomagały w takich przypadkach. Oczywiście, nie należy zapominać i o złych doświadczeniach spółdzielczości, patologiach, zwłaszcza z lat 80.
- Środowisko polskich projektantów też chyba jest poobijane po 89 roku. Jak próbuje znaleźć dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości ustrojowej?
- Nie ma dla nich zbyt wiele miejsca w przemyśle, ale są zatrudniani. W przemyśle meblarskim chyba wszystkie firmy korzystają z ich usług, podobnie jest np. w dawnej fabryce porcelany w Ćmielowie, gdzie znany na świecie ceramik, Marek Cecuła, stworzył Ćmielów Design Studio. Są duże firmy zatrudniające projektantów, np. obuwnicze, ale i małe, zajmujące się ubiorem, biżuterią.
Niestety, większość małych firm przeniosła się do Internetu z powodu kosztów prowadzenia działalności, ale i ograniczonego popytu. Dzisiaj duże zakłady – większości branż – nie mają szans na utrzymanie się na mocno spersonalizowanym rynku. Wielką produkcję przejęły Chiny, natomiast w Europie zaczęliśmy odtwarzać manufaktury, co może dla projektantów być dużą szansą. Oczywiście, taka produkcja jest przeznaczona dla zamożniejszego klienta, ale wierzę, że uda się ją zdemokratyzować, o ile społeczeństwo nie będzie się coraz bardziej rozwarstwiać.
Dziękuję za rozmowę.
O wystawie Anny Wiszniewskiej i Witolda Mierzejewskiego w Zachęcie nawiązującej do spółdzielni Kamionka w Łysej Górze i działalności Bolesława Książka pisaliśmy w numerze 12/16 SN - Eksperyment łysogórski 50 lat później
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3040
Z dr. Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem, politologiem i amerykanistą z Akademii Finansów i Biznesu Vistula rozmawia Anna Leszkowska
- Kiedy rozmawialiśmy ostatnio o ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement)*, powiedział pan, że odrzucenie tego traktatu nie zamknie tej sprawy, że co chwilę będzie się ona pojawiać pod innymi nazwami, w innych porozumieniach, paktach.
Wydaje się, że obecnie negocjowany – też w wielkiej tajemnicy - pakt transatlantycki TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership) jest w jakiejś mierze kontynuacją ACTA, choć nie budzi takiej mobilizacji społecznej jak tamta umowa.
- TTIP będzie pewnie niósł zarówno zagrożenia jak i szanse. Sądzę, że jeżeli zostanie podpisany, ratyfikowany, wejdzie w życie i będzie funkcjonować – ogólny jego bilans okaże się pozytywny, choć nie czysto pozytywny. Przyniesie nie tylko korzyści, ale i szkody, bo ma różnego rodzaju wady.
- - Z przecieków z negocjacji umowy TPP (Trans-Pacific Partnership) – między USA a państwami Pacyfiku - wynika jednak, że pozycja USA jest w tym pakcie dominująca, na niekorzyść państw Pacyfiku. Może zatem jest się czego obawiać w Europie przy negocjacjach TTIP?
- Stanom Zjednoczonym trudno jest zdominować Unię Europejską – jest zbyt potężna i bogata i doświadczona ekonomicznie, a jej gospodarka jest największa na świecie. Już sam fakt tej potęgi pozwala uniknąć jednostronnych ustępstw i uzależnienia. Na dodatek w handlu międzynarodowym UE jest dużo większą potęgą niż USA.
Odnośnie obecnie negocjowanego traktatu TTIP, kwestie własności intelektualnej stanowią tylko jego część i to nie najważniejszą.
Warto tu zwrócić uwagę na jego wszechstronne, globalne skutki, których ocena nie może być jednoznaczna. Najważniejszym z nich jest wpływ na handel, inwestycje i całe stosunki ekonomiczne UE i USA z resztą świata. Klasyczna teoria międzynarodowej integracji gospodarczej przestrzega przez sytuacjami, w których integracja danego obszaru - w szczególności znoszenie barier celnych, handlowych, ekonomicznych - powoduje, że wymiana i współpraca zostaje sztucznie odciągnięta z zewnętrznego świata do wnętrza obszaru zintegrowanego. Handel, produkcja, inwestycje, zyski wewnątrz tego obszaru rosną, ale jednocześnie często występuje większa strata na współpracy, wymianie, stosunkach z krajami i regionami znajdującymi się na zewnątrz tej twierdzy.
- Ale może takie „ogrodzone osiedle” jest krokiem do tworzenia coraz większych takich obszarów, aby w końcu powstał jeden, zawierający w swoim wnętrzu cały glob?
- Istnieje światowe porozumienie jak WTO (najpierw GATT), które ma charakter uniwersalny. Wszystkie regionalne miały być tylko wyjątkami, a nie środkiem do osiągnięcia takiego celu. Uniwersalizm GATT miał właśnie zapobiec rozpadowi świata na bloki handlowe złożone z kilku, czy kilkunastu państw, imperialne, postimperialne i podobne.
Taki podział i rozdrobnienie nastąpiło bowiem w latach trzydziestych XX wieku (jako reakcja na wielki kryzys z 1929 roku) - nie po raz pierwszy zresztą, ale wówczas w największej mierze i z największymi szkodami dla gospodarki światowej. Powstały wówczas najróżniejsze umowy bilateralne tworzące gęstą i nieprzeniknioną sieć przywilejów i dyskryminacji.
Uniwersalizm GATT i później WTO - całego światowego porządku ekonomicznego z Bretton Woods z 1944 roku - był najlepszym środkiem zapobiegawczym przeciwko temu rozdrobnieniu i szkodom, jakie ono powodowało. Poza tym miał stworzyć nowe szanse, jakich świat nie miał podczas pierwszej globalizacji - na przełomie XIX i XX wieku, przed I wojną światową.
Jeśli teraz powstanie zbyt wiele i zbyt mocnych regionalnych paktów handlowych, inwestycyjnych czy innych, a zarazem uniwersalna liberalizacja nie będzie się posuwać naprzód, czeka nas kolejne rozdrobnienie. Z tego punktu widzenia nie jest dobrze, że powstają takie porozumienia, kiedy WTO stoi w miejscu. Od ponad 20 lat bowiem nie osiągnięto żadnego sukcesu w rokowaniach w obrębie WTO.
Ale jest też aspekt polityczny i cywilizacyjny takiego paktu, wpływający – i to bardzo mocno - na jego aspekt ekonomiczny. Można mieć wątpliwości, czy integracja głównych potęg Zachodu (czy inaczej - Północy) nie wywoła na reszcie świata wrażenia, że oto najbogatsi zamykają się we własnym gronie. Że powstaje twierdza ze strzelnicami skierowanymi na resztę świata, z murami okolonymi drutami kolczastymi.
Obecnie protesty reszty świata są wobec tych faktów stosunkowo łagodne, ale chyba dlatego, że owa „reszta” uważa za mało prawdopodobne wejście tego traktatu w życie. I nie dlatego, że poprzednia próba w postaci ACTA się nie powiodła.
Żeby rozumieć obecnie negocjowany traktat, trzeba spojrzeć na mapę świata i regionalne oraz międzyregionalne bloki. Otóż w latach osiemdziesiątych pojawiła się na świecie (a zwłaszcza w USA) bardzo mocna obawa, że z chwilą dokończenia budowy wspólnego rynku przez ówczesne Wspólnoty Europejskie powstanie „twierdza Europa” – bogata, dynamiczna, do której reszta świata nie będzie mieć dostępu. (A wówczas już postęp w rokowaniach uniwersalnych w ramach GATT był bardzo trudny). Amerykanie wówczas zareagowali pomysłem w swoim stylu, czyli w skali globalnej, żeby stworzyć sieć bloków regionalnych lub międzyregionalnych. USA zamierzały być jedynym krajem należącym do wszystkich tych bloków, a tym samym – ich łącznikiem.
To miały być trzy bloki. Pierwszy - transatlantycki – między NAFTA (North American Free Trade Agreement) a Wspólnotami Europejskimi i potem UE, gdzie rokowania były zaawansowane, nie był tak szczegółowy jak TTIP, lecz bardziej ramowy. Był też bardziej ambitny – miała nastąpić ogólna liberalizacja we wszystkich dziedzinach, szczegóły dotyczyły raczej wyjątków (dziś wszystko jest wyjątkiem).
Drugim blokiem miała być NAFTA, która szybko powstała (weszła w życie w 1994 roku). Było to jedyne porozumienie, które się USA udało w pełni. NAFTA miała być zalążkiem właściwego, w większej skali drugiego bloku, który miał mieć charakter panamerykański i obejmować obszar od Kanady po Chile i Argentynę. I to się nie udało wskutek kulturowego i politycznego oporu – mniej ekonomicznego.
Trzeci miał być blok Pacyfiku i on się udał, ale tylko dlatego, że został skonstruowany w miękkiej, łagodnej formie, w postaci APEC (Asia-Pacific Economic Co-operation), czyli bez traktatu, a tylko z dobrowolnymi porozumieniami o charakterze politycznym. Bez mocnej struktury organizacyjnej, bez pełnej integracji i bez jednakowego traktowania wszystkich krajów. Jest to proces indywidualnej liberalizacji we wspólnie przyjętym kierunku. Trudno to nawet nazwać blokiem, jest to raczej ugrupowanie.
Po tych wszystkich niepowodzeniach (poza NAFTA) w konstruowaniu globalnych paktów, Amerykanie poszli zatem ostro w stronę dwustronnych porozumień, które tworzą gęstą sieć na świecie.
Widać więc, że dwie nowe inicjatywy – jedna wspólna, amerykańsko-europejska (TTIP), a druga amerykańska (TTP) – były wymyślone już ponad 25 lat temu. Obie upadły ostatecznie pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Te ćwierć wieku jest jednak na tyle długim czasem, żeby opinia publiczna zapomniała o nich i obecnie potraktowała jako nowe.
Wszystkie wątpliwości jednak, które im wówczas towarzyszyły, istnieją także dzisiaj. W szczególności – skutków dla reszty świata – zarówno twardych, ekonomicznych, jak i miękkich, kulturowych, cywilizacyjnych i politycznych, które wpływają na gospodarkę. Ten ponowny ruch w stronę bloków – nie uniwersalnych, ale skupiających tylko Zachód lub Północ - budzi poważne wątpliwości co do ostatecznego bilansu ich uczestników. Czy rzeczywiście będzie lepiej, kiedy UE znajdzie się bliżej USA, jednocześnie oddalając się od reszty świata, potęg azjatyckich i ważnych innych krajów i regionów łącznie z Rosją, krajami arabskimi, afrykańskimi i innymi?
- Poza obawami związanymi z własnością intelektualną, tak ważną przy ACTA, obecne obawy dotyczą także mechanizmu ISDS (Investor-state dispute settlement), który może narazić państwa członkowskie na ogromne straty w związku z arbitrażem rządzącym się swoimi prawami. Polska, która podpisała umowy dwustronne na początku lat 90. już ponosi tego konsekwencje finansowe. Czy to rzeczywiście może być dla nas tak groźne?
- Te mechanizmy tutaj nic już nie zmienią, bo one są obecne już od lat dziewięćdziesiątych w umowach bilateralnych BIT (Bilateral Investment Treaties), których zawarto około 3000. Ponadto, ISDS nie jest tak groźny jak się wcześniej obawiano.
TTIP jest groźniejszy na obszarze objętym przez ACTA. Traktat ACTA nie wszedł w życie (ratyfikowała go tylko Japonia – chyba tylko dlatego, że była współautorem) i jeśli by TTIP wprowadził jej zapisy w UE, byłoby to gorsze niż mechanizm ISDS.
ACTA jednak nie ma szans wejść w życie jako mechanizm uniwersalny, toteż gdyby te same treści jakie są w ACTA zostały przemycone w TTIP, obowiązywałyby wszystkie państwa członkowskie UE. Co gorsza, stworzyłoby to wzór promieniujący na zewnątrz. Bo skoro coś stało się standardem w 28 państwach UE i w USA, to można się łatwo domyślać, że pozostałe kraje Zachodniej Europy– EFTA (European Free Trade Association), czy kandydujące do UE - byłyby pod wielką presją, zobowiązane do akceptacji takiego układu. Mogłoby to dotyczyć około 40 krajów, co stworzyłoby potężny trzon nie tylko ekonomiczny, ale w sile głosów w stosunkach międzynarodowych. To z kolei wywierałoby presję na resztę świata. Tutaj zatem stawka jest najwyższa, bo odrzucone zapisy układu ACTA mogą być wprowadzone tylko przez TTIP, bocznymi drzwiami. A USA znane są z tego, że przy pomocy traktatów handlowych usiłują uniwersalizować różne swoje wewnętrzne idee i regulacje.
Dziękuję za rozmowę.
*Tu chodzi o wolność O ACTA pisał również w SN prof. Andrzej Wierzbicki - ACTA a konflikt o własność wiedzy
- Autor: Magdalena Słok-Wódkowska
- Odsłon: 4329
Czy TTIP jest dla Polski korzystne w aspekcie zawartych wcześniej międzynarodowych umów, w szczególności BIT? Wypowiedź dr Magdaleny Słok-Wódkowskiej z Instytutu Prawa Międzynarodowego na Uniwersytecie Warszawskim Państwa zawierają dwa rodzaje umów o współpracy gospodarczej – umowy o utworzeniu strefy wolnego handlu i liberalizacji handlu usługami, co obejmuje również prawo dokonywania inwestycji oraz umowy o ochronie i popieraniu inwestycji. Ten drugi typ często określa się jako dwustronne traktaty inwestycyjne – bilateral investment agreements (BIT). Umowa o transatlantyckim partnerstwie handlowo – inwestycyjnym, czyli TTIP, ma być zarówno umową handlową jak i BITem. Żeby móc właściwe ocenić znaczenie TTIP, należy przyjrzeć się aktualnie obowiązującemu stanowi prawnemu. Umowy handlowe są od początku powstania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej zawierane na poziomie wspólnotowym. Celem tych umów było zwykle utworzenie strefy wolnego handlu, czyli zniesienie ceł, a czasami także zliberalizowanie handlu usługami (w niektórych dziedzinach) czy przepływu kapitału. Takiej umowy ze Stanami Zjednoczonymi dotychczas nie było. Z kolei w zakresie ochrony inwestycji wyłączną kompetencję UE uzyskała dopiero w Traktacie z Lizbony, czyli w 2009 r. Wcześniej państwa członkowskie zawierały takie umowy samodzielnie. Z państwami spoza UE państwa członkowskie UE zawarły ponad 1300 takich umów.
Charakterystyczną cechą umów typu BIT było do niedawna to, że zawierały je ze sobą państwa, z którego pochodzili inwestorzy z państwami, które chciały inwestorów przyciągnąć (zwykle tzw. państwa rozwinięte z rozwijającymi się). Z tego względu spośród państw członkowskich UE, jedynie dziewięć państw zawarło BITy ze Stanami Zjednoczonymi. Wszystkie dziewięć to państwa postkomunistyczne, które zawarły umowy na początku lat 90. Wśród nich jest także zawarty w 1990 Traktat o stosunkach handlowych i gospodarczych między Rzecząpospolitą Polską a Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Jego część handlowa została uchylona w 2004, w związku z wejściem Polski do UE, ale część dotycząca ochrony inwestycji nadal obowiązuje.
Jednym z elementów tej umowy jest system rozstrzygania sporów pomiędzy państwem a inwestorem (ISDS). Od kiedy państwa zaczęły zawierać BITy, (czyli od końca lat 50. XX w.), ISDS były tradycyjnym elementem BIT, jako gwarancja prawa do rzetelnego procesu dla inwestora. ISDS najczęściej skonstruowany jest w ten sposób, że daje prawo inwestorowi do rozstrzygnięcia sprawy poprzez arbitraż, zgodnie z procedurą określoną w samym BIT. To określenie następuje przede wszystkim jako odwołanie do jednej z popularnych form rozstrzygania sporów inwestycyjnych, takich jak reguły UNICITRAL, czy forów takich jak Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze.
Przede wszystkim jednak spory rozstrzygane są w specjalnie do tego celu powołanym Międzynarodowym Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych (International Centre for Settlement of Investment Disputes – ICSID). ISDS zawarty w umowie Polska-USA przewiduje właśnie takie zasady. ISDS w umowie Polska-USA ma też bardzo szeroki zakres zastosowania, w zasadzie nic nie zostało wyłączone. Wobec faktu, że Polska nie jest stroną konwencji o ICSID, ewentualne spory rozstrzygane są zgodnie z regułami UNICITRAL.
Zawarcie TTIP uchyliłoby dotychczas obowiązujący BIT pomiędzy Polską a USA. ISDS jest jednak jego najbardziej kontrowersyjnym elementem. Państwa członkowskie UE, przede wszystkim Niemcy i Francja, obawiają się przede wszystkim znacznego wzmocnienia silnych amerykańskich korporacji, które zyskają nowy instrument w walce przeciwko regulacjom Unii Europejskiej i jej państw członkowskich. Często spotyka się postulat, że poziom ochrony praw stron postępowania przed zwykłymi sądami jest w UE i USA na tyle podobny, że wartość dodana ze stworzenia specjalnego mechanizmu rozstrzygania sporów będzie niewielka. Dodatkowo państwa członkowskie UE obawiają się przejęcia kontroli nad tym systemem przez Komisję Europejską przy jednoczesnym braku możliwości ponoszenia przez nią pełnej odpowiedzialności. Obaw tych nie podziela Polska przede wszystkim z tego względu, że korporacje amerykańskie już obecnie mają prawo pozwania Polski przed arbitraż w oparciu o obowiązujący BIT Polska-USA.
Według polskiego Ministerstwa Gospodarki, TTIP i ewentualnie zawarty w nim ISDS może być dla Polski korzystny. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na fakt, że dzisiaj nieco inaczej konstruuje się reguły rozstrzygania spośród pomiędzy państwem i inwestorem niż miało to miejsce w latach 90. Wówczas system ten dopiero się kształtował i wielu problemów, które dziś powodują krytykę ISDS nie dostrzegano. Do najważniejszych należy zakres możliwości wprowadzania zmian w prawie, nawet jeśli są one niekorzystne dla inwestora.
Komisja Europejska ma znacznie silniejszą pozycję w negocjacjach niż miała Polska w 1990 r. Żeby przekonać polityków i społeczeństwa państw UE, przede wszystkich te z Europy Zachodniej, które nigdy BIT ze Stanami Zjednoczonymi nie zawierały, przedstawiła swoje cele w negocjacjach dotyczących ISDS w TTIP. Jest to jednak zarys bardzo ogólny: unikanie nadużywania mechanizmu poprzez wczesną ocenę dopuszczalności roszczeń; zapewnienie jawności dokumentów w postępowaniu oraz dopuszczenie możliwości uczestnictwa w postępowaniu dla organizacji pozarządowych; stworzenie kodeksu postępowania przy wyborze arbitrów, tak aby uniknąć konfliktu interesów, a nawet stworzenie listy arbitrów zatwierdzonej przez obie strony umowy; wprowadzenie takich zabezpieczeń, które pozwolą państwom mieć kontrolę nad interpretacją przepisów; ograniczenie możliwości nakazania przez trybunał wycofania przez państwo jakichś środków regulacyjnych; ewentualne stworzenie możliwości apelacji.
Wiele miejsca poświęcono także na doprecyzowanie przepisów materialnych dotyczących ochrony inwestycji, przede wszystkim tzw. klauzuli FET, czyli klauzuli sprawiedliwego i uczciwego traktowania, która często była wykorzystywana przez inwestorów do kwestionowania wprowadzenia przepisów regulacyjnych mających na celu realizację jakiegoś celu publicznego, ale niekorzystnych dla działalności inwestorów. Taką nieco doprecyzowaną klauzulę zawarto w wynegocjowanej już, chociaż jeszcze nie podpisanej umowie handlowo-inwestycyjnej z Kanadą. Krytycy ISDS uważają jednak, że gwarancje tam zawarte nie są wystarczające.
Mimo tego, należy wziąć pod uwagę, że sytuacja Polski jest odmienna niż państwa, które nie mają BIT z USA czy Kanadą. Tam, w wyniku umów handlowo-inwestycyjnych, zostanie dopiero stworzona możliwość pozywania państwa przed trybunały arbitrażowe. Dla Polski zmiana może okazać się korzysta wówczas, gdy wynegocjowane porozumienie będzie dawało silniejszą pozycję państwu, niż ta wynikającą z obecnie obowiązującego BIT. Mało prawdopodobne, by ta różnica była znacząca, a siła Polski w sporach z inwestorami pozostanie uzależniona od sposobu radzenia sobie bezpośrednio w sporach przed trybunałami arbitrażowymi. Magdalena Słok-Wódkowska