Nauka i gospodarka (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3082
W Iwoniczu, pośród lasu istniała sadzawka, której spokojną taflę wody omijały występujące tu groźne nawałnice. Jednak w czasie kolejnej burzy pojawił się odważny piorun, który uniesiony gniewem uderzył z impetem docierając strzelistą bruzdą w jej głębię, a woda uwięziła go na zawsze. Nie mogąc się wydobyć powoduje ciągłe kotłowanie i wrzenie wody, płonące przy zetknięciu z ogniem. Tyle XVII-wieczna legenda o najsławniejszym iwonickim i europejskim źródle bitumicznym – Bełkotce, z której wydobywa się metan. Jak wielką atrakcją była dla Iwonicza niech świadczą pamiętniki K. Chłędowskiego, w których wspomina, iż Iwonicz /.../ otoczony był prawie ze wszystkich stron złymi drogami, w których na wiosnę koła grzęzły głęboko, a mimo to przyciągał licznych kuracjuszy.
Dzisiejsze drogi do Iwonicza są bez porównania lepsze, co nie znaczy, że można do uzdrowiska łatwo dojechać. Z Warszawy jest to całonocna lub całodzienna wyprawa, choć to zaledwie ok. 400 km! Podobne trudności są z poruszaniem po niezwykle ciekawych okolicach Krosna i Sanoka: autobusy PKS – jedynego przewoźnika - jeżdżą rzadko, a w dni świąteczne – prawie wcale. Pod tym względem Iwonicz to uzdrowisko dla zmotoryzowanych bogaczy, choć przeczy temu rzeczywistość: kuracjuszami są chorzy z regionów niebogatych, nawet biednych. W tym roku umowy z uzdrowiskiem podpisały tylko cztery kasy chorych: jedna z najbiedniejszych – podkarpacka (bezrobocie 20%), małopolska, zachodniopomorska i trudna we współpracy, choć bogata mazowiecka.
Liczba zakupionych miejsc leczniczych przez kasy nie jest oszałamiająca: bywało, że trzeba było zamykać na dwa miesiące sanatoria, gdyż brakowało kuracjuszy. Po wejściu w życie reformy służby zdrowia do uzdrowiska przyjeżdża prawie o połowę mniej kuracjuszy niż w 1998 r. a przecież Iwonicz uzdrowiskiem dużym nie jest: może przyjąć jednorazowo ok. 1700 osób do wszystkich domów: zarówno spółki Skarbu Państwa (dawne Państwowe Przedsiębiorstwo Uzdrowiskowe, w którym jest 500 miejsc), jak i branżowych (1200). (W kwaterach prywatnych jest ok. 2,5 tysiąca miejsc).
Czas inwestycji
W lata zmian ustrojowych Iwonicz wkroczył w stanie lepszym niż wiele innych uzdrowisk chociażby dlatego, że miał nowoczesny zakład przyrodoleczniczy, zbudowany w 1983 r. i wyposażony w najnowsze urządzenia. Gorzej było z sanatoriami należącymi do PPU: stan techniczny XIX-wiecznych budynków nie odpowiadał standardom dzisiejszym, toteż najpilniejszą sprawą były remonty i adaptacje. Przez ostatnie kilka lat zmodernizowano Stare Łazienki, hotel – sanatorium „Pod jodłą”, w połowie gotowy jest „Excelsior” – poszpitalne sanatorium. Dumą obecnych władz spółki jest zrekonstruowana i zmodernizowana pijalnia – jedna z najładniejszych w kraju, gdzie wyprowadzono ujęcia 7 wód leczniczych, z których tak szeroko słynie Iwonicz.
Gruntowne remonty muszą przejść pozostałe obiekty hotelowe, jakie spółce pozostały po zwrocie kilku domów sanatoryjnych dawnym właścicielom. Z zadań, jakie trzeba wykonać jak najszybciej, to modernizacja sali zabiegów borowinowych, basenu i kotłowni. Trzeba też będzie znaleźć sposób zagospodarowania ogromnej i niewykorzystywanej dziś hali warzelni soli znajdującej się w kilkukilometrowym oddaleniu od zdroju. Nie jest natomiast zmartwieniem zarządu remont i adaptacja Domu Zdrojowego - jednego z najładniejszych budynków w centrum uzdrowiska: wydzierżawiono go na wiele lat i jest nadzieja, że do końca roku dzierżawca zmieni go w obiekt gastronomiczny, których w zdroju wiele nie ma.
Oddanie Domu Zdrojowego w dzierżawę wskazuje nie tyle na pozbywanie się przez spółkę kłopotów, ile na brak środków na inwestycje i remonty. Nie było ich zresztą nawet wcześniej, kiedy uzdrowisko (PPU) podlegało ministerstwu zdrowia, ale zupełna bryndza nastąpiła w chwili, kiedy PPU przekształcono w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa. Jedynym wyjściem było więc złożenie wniosku o prywatyzację uzdrowiska (rok temu) i szukanie inwestora strategicznego, który objąłby nie mniej jak 10% akcji spółki. Na razie chętnego brakuje, ale prezes spółki „Uzdrowisko Iwonicz” Ryszard Dreścik nie traci nadziei, że ockną się takie instytucje jak ZUS, czy ubezpieczyciele. Oni bowiem winni być najbardziej zainteresowani taką transakcją, gdyż Iwonicz słynie z nadzwyczaj skutecznych kuracji przywracających sprawność ludziom z chorobami reumatycznymi i po wypadkach, z utrudnionym poruszaniem się. Kierując ich do tego uzdrowiska, można byłoby przywracać im zdrowie i... odbierać renty.
Wspólny los
Unowocześnianie uzdrowiska, w którym mieszka 2300 osób i przyjeżdża ok. 1500 kuracjuszy to nie tylko sprawa spółki uzdrowiskowej, czy domów administrowanych przez różne branże, ale i sprawa władz gminy, liczącej 11 tysięcy mieszkańców. Losy jednych i drugich splatają się bowiem w przestrzeni wspólnej: na ulicach, skwerach, parkach, w sklepach, kawiarniach, banku, poczcie, etc. To także wspólne używanie wody, odprowadzanie ścieków, usuwanie śmieci i... korzystanie ze wspólnego powietrza. I tutaj potrzebne jest porozumienie, o które kiedyś było trudno, a i dzisiaj pewnie też nie przychodzi łatwo. Na początek wszystkie strony były zgodne co do jednego: Iwonicz – Zdrój trzeba promować i zadecydowały, że co rok będą wydawać wspólnie folder o miejscowości. Ponadto opodatkowały się (sic!) na rzecz cyklicznej imprezy teatralnej, która przyciągałaby do Iwonicza więcej i kuracjuszy, i turystów.
Atrakcje kulturalne z pewnością podniosłyby rangę i zwiększyły sławę uzdrowiska i miejscowości, która ma wiele walorów: przede wszystkim – niezwykle czyste, bogate w jod i brom powietrze, którego nawet nie psuje zwiększony ruch samochodów w okresie lata. Wynika to nie tylko z położenia geograficznego miejscowości, ale i z używania w całej gminie gazu – jak na roponośne Podkarpacie przystało. Ponadto na 5 wsi w gminie, tylko jedna (Lubatowa) nie ma wodociągów i kanalizacji, a i tu sytuacja wkrótce się zmieni na lepsze: istnieje już projekt kanalizacji, której budowa zacznie się w przyszłym roku. Wszystkie ścieki – zgodnie z przyjętą w 1995 r. koncepcją, gmina będzie odprowadzać do niedociążonej oczyszczalni w Krośnie, zrezygnuje natomiast z używania dwóch, zbyt drogich w eksploatacji biobloków. Zdaniem burmistrza, Piotra Komornickiego, nieco więcej jest kłopotu z odpadami stałymi: trudno przekonać mieszkańców do ich segregacji, toteż gmina organizuje ich zbiórkę w workach i wywozi na wysypiska w Dukli lub Krośnie.
Asy z rękawa
Czyste środowisko i atrakcyjność terenów wokół Iwonicza – Zdroju to wielkie atuty, acz nie jedyne istniejące i nie jedyne możliwe. Do niewykorzystanych dotychczas należą inwestycje gminne w usługi, których ciągle tu niewiele (inna sprawa, że i popyt nie jest na nie zbyt duży) oraz w bazę hotelową, o co trudno. Burmistrz podkreśla, że na wszystko potrzebne są pieniądze, a tych gmina ma za mało: z podatków lokalnych uzyskuje ok. 25% środków budżetu gminy, z dotacji i subwencji –po ok. 30%, z podatku dochodowego – kilkanaście procent. Starają się więc o wszystkie możliwe fundusze zagraniczne, ale zdaniem burmistrza „potrzeby są co najmniej 15-krotnie większe niż możliwości otrzymania takiej pomocy”.
Ale tu i sama spółka uzdrowiskowa – główne przedsiębiorstwo w gminie może wiele pomóc. Jej rozwój to przecież i rozwój gminy. Z pewnością przyczyni się do niego poszerzenie profilu leczniczego uzdrowiska, podpisanie umowy z lubelską Akademią Medyczną i utworzenie ośrodka diagnostycznego oraz leczenia chorób kobiecych. Przyszłość uzdrowiska i gminy mogą zapewnić także niezbadane jeszcze wody lecznicze, gdyż do dzisiaj czerpie się je z 7 źródeł, a pozostałe 8, które są odkryte – czeka na swój czas. Niemniej do zwiększenia popularności i przyciągnięcia pieniędzy do Iwonicza nie wystarczą działania włodarzy iwonickich: tu potrzebne są także decyzje na szczeblu regionu, promującego swoje włości przede wszystkim poprzez dobrą z nimi komunikację. A może i n a szczeblu centralnym, jeśli region jest tak biedny jak Podkarpackie. Aż dziwne, że nie powstał dotychczas żaden „kontrakt” dla tych obszarów, który wyrównywałby tak drastyczne różnice w poziomie życia miedzy regionami. Skorzystałyby na tym i takie miejscowości jak Iwonicz, które w krótkim czasie z nawiązką spłaciłyby taki dług.
Anna Leszkowska
5.07.2000
W uzdrowisku Iwonicz leczy się schorzenia reumatologiczne, ortopedyczne, neurologiczne, przewodu pokarmowego, laryngologiczne i kobiece. Ostatnio poszerzono profil leczenia o osteoporozę, dolegliwości klimakteryczne, otyłość i łuszczycę.
Jak z Iwoniczem bywało
Iwonicz – Zdrój jest jednym z najstarszych polskich uzdrowisk, opisanym w 1578 roku przez nadwornego lekarza Stefana Batorego, dr. Wojciecha Oczkę w dziele pt. „Cieplice”. Najstarsza wzmianka o miejscowości, która nazywała się wówczas Iwancze i była własnością rycerską pochodzi z 1413 roku. W późniejszych latach, wskutek podziałów majątkowych w rodzinie Iwanieckich (vel Otosławskich) przeszła we władanie rodziny Sienieńskich – rodu wspierającego arianizm na ziemi sanockiej, czego ślady w Iwoniczu można znaleźć jeszcze dzisiaj (zbór ariański). W drugiej połowie XVII wieku, mimo wcześniejszych zniszczeń, jakie spowodowały w Iwoniczu najazdy (węgierski, tatarski, szwedzki, siedmiogrodzki) oraz klęski żywiołowe – sława uzdrowiska rosła. Szczególne właściwości jego wód leczniczych znane były nie tylko w Polsce, ale i Europie. Mimo to, w XVIII wieku Iwonicz podupada, do czego przyczyniają się wojska szwedzkie, saskie i rosyjskie, ale i brak zainteresowania uzdrowiskiem polskiej szlachty.
Restauracja uzdrowiska następuje dopiero w XIX wieku, kiedy jego właścicielem zostaje Karol Załuski - ostatni naczelnik powstania listopadowego na Żmudzi. Dzięki niemu, jego żonie Amelii i bratu Józefowi Iwonicz stał się nowoczesnym jak na tamte czasy kurortem. Duże zasługi w tym mają i ówcześni farmaceuci i lekarze: Teodor Torosiewicz, który dokonał analizy chemicznej iwonickich źródeł oraz prof. Józef Dietl, który rozsławiał uzdrowisko (nazywając je Księciem wód jodowych) w swoich pracach naukowych. W okresie największej jego prosperity (przed wybuchem I wojny) leczyło się tu w sezonie ok. 9 tysięcy osób.
Zniszczenia z okresu I wojny Załuskim udało się zlikwidować. Nie poradzili sobie jednak z kryzysem gospodarczym w latach 20. : zadłużony zakład zdrojowy przeszedł wówczas pod zarząd Skarbu Państwa, a dopiero co wybudowane ekskluzywne sanatorium „Excelsior” zostało sprzedane Związkowi Kas Chorych. W dalszym ciągu jednak Iwonicz cieszył się dobrą sławą: przyjeżdżało tu wielu artystów śpiewaków (Kiepura, Didur), a liczba kuracjuszy – polskich i zagranicznych zwiększyła się do 19 tysięcy rocznie. Ostatnia wojna spowodowała ogromne zniszczenia i nie tylko z tego powodu, że Iwonicz był ośrodkiem ruchu oporu (słynna „Rzeczpospolita Iwonicka”), ale i z racji ciężkich walk o położoną obok Duklę. Odbudowa znacjonalizowanego po wojnie uzdrowiska była możliwa dopiero po wyjściu z niego w kwietniu 1945 r. wojsk radzieckich. Obecnie Iwonicz nie tylko wrócił do dawnej świetności, ale i znacznie ją przewyższył, do czego przyczyniły się liczne inwestycje poczynione przez ostatnie kilkadziesiąt lat zarówno w dziedzinie hotelarskiej, leczniczej, jak i infrastruktury technicznej.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 700
Do 2010 roku Google płacił hakerom za wykryte błędy przysłowiowym uściskiem dłoni. Każdy, kto rzetelnie i kompetentnie ujawnił błąd w jego oprogramowaniu, był nagradzany koszulką i wzmianką na stronie firmy. Atak Aurory (wirus typu ransomware – przyp. Red. SN) spowodował, że Google poszedł po rozum do głowy i postanowił wypłacać swojej armii wolontariuszy konkretne pieniądze.
Honoraria hakerów wahały się od minimalnej kwoty 500 dolarów do maksymalnego wynagrodzenia w wysokości 1337 dolarów. Ta pozornie
przypadkowa wypłata była sprytnym mrugnięciem okiem do docelowej grupy odbiorców – liczba 1337 bowiem w kodzie hakerów wymawia się jak słowo leet, co w brzmieniu angielskim przypomina skrót od elite (elita). Przydomkiem leet określano wysoko wykwalifikowanych hakerów, którzy byli przeciwieństwem tzw. script kiddies (nazwa oznaczająca hakerów amatorów – przyp. tłum.). Zmianę strategii Google’a należało traktować jako ofertę pokojową dla społeczności, która przez lata postrzegała różne firmy technologiczne niemal jako reinkarnację szatana.
Nie był to zresztą pierwszy przypadek, kiedy firma technologiczna płaciła hakerom za błędy. Kilka lat przed iDefense, w 1995 roku, Netscape zaczął wypłacać niewielkie sumy tym, którzy ujawnili błędy w jego przeglądarce Netscape Navigator. Zainspirowało to Mozillę do podjęcia podobnych działań poprzez przekazanie kilkuset dolarów hakerom, którzy w 2004 roku znaleźli poważne luki w jej przeglądarce Firefox. Jednak Google wyraźnie podniósł stawkę. Złożył ofertę wynagrodzenia informatykom, którzy znaleźli błędy w Chromium, otwartym kodzie źródłowym przeglądarki internetowej Chrome.
Podobnie jak w przypadku iDefense, pierwsze błędy, za które zapłaciła firma, okazały się bezwartościowe. Jednak wraz z rozejściem się pogłosek, że Google traktuje sprawę poważnie, firma zaczęła otrzymywać coraz więcej raportów o błędach krytycznych. W ciągu kilku miesięcy Google rozszerzył program na wszelkie błędy, które stanowiły zagrożenie dla danych użytkowników w serwisach YouTube, Gmail i innych. Co więcej, maksymalna stawka wzrosła z 1337 dolarów do 31337 dolarów – eleet w kodzie hakerów. Stopniowo dopasowywano oferty do łupów i przygotowano propozycję wsparcia dotacji na cele charytatywne.
Google zdawał sobie sprawę z tego, że nigdzie na świecie nie uda mu się pozyskać żadnego Charliego Zero-Day. Wszyscy oni już wcześniej mocno się sparzyli. Nigdy też nie mógł dorównać honorariom, jakie płacili Desautels i inni. Wystarczyło to jednak, by zachęcić do współpracy programistów z Algierii, Białorusi, Rumunii, Polski, Rosji, Kuala Lumpur, Egiptu, Indonezji czy z francuskiej lub włoskiej wsi, a nawet bezpaństwowych Kurdów i przekonać ich, że warto spędzać wolne godziny na wyszukiwaniu błędów Google’a. […]
Przez lata niewielka grupa hakerów potajemnie zarabiała setki tysięcy dolarów, a w niektórych przypadkach miliony, na sekretnym rządowym rynku luk i exploitów (exploit – program wykorzystujący błąd lub luki w systemie – przyp. Red. SN). Teraz Google w znaczącym stopniu utrudnił jej pracę, płacąc setkom programistów i hakerów stojących na straży bezpieczeństwa. W miarę jak program nagród Google’a nabierał rozpędu, tempo, w jakim hakerzy przekazywali krytyczne błędy, zaczęło zwalniać.
Działo się tak między innymi dlatego, że projekt wynagrodzeń po części osiągnął swój cel – oprogramowanie Google’a było w znacznie mniejszym stopniu narażone na ataki. Firma zdecydowała się podnieść stawkę jeszcze wyżej. Rozdawała premie w wysokości tysiąca dolarów, sponsorowała konkursy hakerskie w Kuala Lumpur i Vancouver, oferując honorarium w wysokości 60 tysięcy dolarów za pojedynczy exploit dla własnej przeglądarki Chrome.
Część środowiska szydziła z nagród dla Chrome’a, zauważając, że ten sam exploit mógłby zarobić trzy razy tyle na rynku rządowym. Z jakiego powodu ktokolwiek miałby informować Google’a o lukach w jego systemach, jeżeli ktoś inny proponował daleko więcej pieniędzy za zachowanie milczenia? Nikt nie wystawił programu nagród Google’a na pośmiewisko bardziej niż Wilk z Wuln Street. Chaouki Bekrar, francuski Algierczyk, uczestniczył w sponsorowanych przez Google’a konkursach i konferencjach.
Każdego roku hakerzy z całego świata zjeżdżają do Vancouver na konferencję CanSecWest, gdzie walczą o nagrody pieniężne i darmowe urządzenia w najlepiej opłacanym konkursie hakerskim na świecie – Pwn2Own. We wczesnych latach rywalizacji hakerzy mieli za zadanie w jak najkrótszym czasie włamać się do systemu przeglądarek Safari, Firefox i Internet Explorer. Gdy smartfony weszły do powszechnego użytku, główne nagrody przyznawano zawodnikom, którzy potrafili zhakować urządzenia iPhone czy BlackBerry.
W 2012 roku przed hakerami postawiono zadanie włamania się do przeglądarki Chrome. Trzy zespoły podołały wyzwaniu, lecz tylko dwóm z nich przyznano nagrodę finansową ufundowaną przez firmę Google. Zespół hakerów z Vupen, w którego składzie znalazł się Bekrar, odrzucił warunki stawiane przez sponsora i odmówił ujawnienia szczegółów swojego exploita. „Google nie dowie się, jak to zrobiliśmy. Za żadne skarby, nawet za milion dolarów” – powiedział reporterowi Bekrar. „Zatrzymamy to dla własnych klientów”.
Bekrar wykazał się równie bezpośrednią i rzeczową postawą, co każdy z brokerów na rynku. „Nie po to pracujemy tak ciężko, aby wspierać wielomiliardowe koncerny w zabezpieczaniu ich kodu” – dodał. „Gdybyśmy chcieli zostać wolontariuszami, to pomoglibyśmy bezdomnym”.
W siedzibie Vupen, w południowej Francji, hakerzy tworzyli exploity zero-day na zamówienie agencji rządowych z całego świata. Wśród ich najpoważniejszych klientów znalazła się nawet NSA. Agencja ta oraz jej niemiecki odpowiednik – BSI – a także inni klienci Vupena
byli skłonni wyłożyć 100 tysięcy dolarów rocznie tylko po to, aby zerknąć na enigmatyczne opisy jego exploitów. Za dostarczenie kodu
exploita Vupen pobierał od rządów każdorazowo minimum 50 tysięcy dolarów.
Bekrar traktował nagrody Google’a w kategorii żartu. Na konferencjach pojawiał się wyłącznie w celu nawiązania kontaktów z klientami. Zapewniał, że swoje produkty sprzedawał wyłącznie krajom NATO lub „ich partnerom”, takim jak nienależący do NATO członkowie Sojuszu Pięciorga Oczu. Jednocześnie zdawał sobie doskonale sprawę, że kod mógł dostać się w niepowołane ręce. „Z jednej strony robimy wszystko, co w naszej mocy, aby zagwarantować, że nie wyjdzie poza tę agencję” – oświadczył reporterowi. „Z drugiej jednak, jeśli sprzedajesz komuś broń, musisz wziąć pod uwagę, że tracisz nad nią kontrolę”.
Bekrar określił to mianem „transparentności”. Innego zdania byli jego krytycy, zarzucając mu „bezwstydność”. Wśród nich znalazł się Chris Soghoian, zagorzały obrońca prywatności, który porównał Bekrara do „współczesnego handlarza śmiercią” i sprzedawcy „cyberpocisków”. „Vupen nie wie, gdzie wykorzystywane są jego exploity, bo najprawdopodobniej wcale nie chce tego wiedzieć. Najważniejsze, żeby
zgadzały się zera na kontach” – twierdził Soghoian.
Tezy Soghoiana znalazły potwierdzenie trzy lata później, kiedy przecieki ujawniły, że Hacking Team wykorzystywał exploity zero- day Vupena w oprogramowaniu szpiegowskim, które sprzedawał na przykład do Sudanu i Etiopii.
Zainteresowanie mediów sprawiło, że świat jak w soczewce ujrzał działanie obu firm. Europejscy regulatorzy dostrzegli hipokryzję rezydentów siedziby największych handlarzy cyberbronią, którzy równocześnie najostrzej na świecie stają w obronie ochrony prywatności. W krótkim czasie organy administracji cofnęły Hacking Team globalną licencję eksportową. Teraz firma zmuszona była każdorazowo uzyskiwać pozwolenie włoskich władz na sprzedaż oprogramowania szpiegującego na rynku międzynarodowym.
Następny na liście do odstrzału znalazł się Vupen. Po tym jak władze cofnęły mu licencję, Bekrar spakował się i przeniósł swoje biura z Montpelier do globalnej siedziby rynku cyberzbrojeniowego – Waszyngtonu. Biorąc przykład z okrytego złą sławą kontrahenta wojskowego Blackwatera, przemianował Vupen na Zerodium. Uruchomił nową, elegancką stronę internetową i w bezprecedensowym geście opublikował ceny, jakie oferował za exploity zero-day w zamian za milczenie hakerów.
„Pierwszą zasadą branży zero-day jest, aby nie dyskutować publicznie na temat cen” – pisał Bekrar w wiadomościach dla reporterów. „A kuku, niespodzianka! Prezentujemy nasz cennik”. Oferował 80 tysięcy dolarów za exploity dla przeglądarki Chrome Google’a, 100 tysięcy za exploity dla Androida. Najwyższa cena – 500 tysięcy dolarów – została zarezerwowana dla iPhone’a.
Wraz z rosnącą liczbą klientów Zerodium rosły również wypłaty Bekrara. W 2015 roku Zerodium zatweetował ofertę o wartości 1 miliona dolarów za kopalnię złota: zdalny jailbreak iPhone’a, czyli łańcuch exploitów zero-day, które umożliwiłyby jego rządowym klientom zdalne szpiegowanie użytkownika iPhone’a. Do 2020 roku ceny wzrosły i Bekrar oferował już 1,5 miliona dolarów za exploity, które umożliwiały zdalny, bez najmniejszego kliknięcia, dostęp do cudzych wiadomości WhatsAppa oraz iMessage firmy Apple. Jailbreak iPhone’a wycenił na 2 miliony dolarów, a – co ciekawe – jailbreak Androida na 2,5 miliona dolarów.
Exploity do Apple’a przez długi czas przynosiły krocie.
Niektórzy postrzegali zmianę na pozycji lidera jako dowód na to, że bezpieczeństwo Apple’a słabnie. Inni zwrócili uwagę na pewien niuans – jednolity system Androida nie istnieje, gdyż każdy producent dostosowuje go nieco do swoich wymagań. Jailbreak jednego modelu Androida może nie działać na innym, co sprawia, że zdalny atak, który sprawdza się w obrębie wszystkich urządzeń z systemem Android, jest tym bardziej wartościowy.
Taki ruch spotkał się z dużą niechęcią środowiska. Bekrar rozwiał wszelkie wątpliwości co do tego, czy hakerzy dysponują znacznie lepszymi opcjami niż gratyfikacje od Google’a. W związku z tym, że liczba krytycznych błędów zgłaszanych do Google’a zmalała, firma nie miała innego wyjścia, jak po raz kolejny podnieść swoje stawki, i w 2020 roku oferowała najwyższą kwotę za pełny, zdalny jailbreak telefonu z systemem Android, czyli 1,5 miliona dolarów.
Wyścig zbrojeń rozpędzał się na całego. Jednak Google miał jedną wielką przewagę nad każdym Zerodium świata. Pośrednicy żądali milczenia. Łowcy nagród Google’a mieli pełną swobodę prowadzenia otwartej dyskusji na temat swojej pracy, przez co łatwiej było im uniknąć szemranych zakamarków branży.
Nicole Perlroth
Powyższy tekst jest fragmentem książki Nicole Perlroth – Cyberbroń i wyścig zbrojeń wydanej przez wydawnictwo MT Biznes, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1374
Ważne jest, aby zrozumieć, że nie ma ani jednego nowego lub oryginalnego pomysłu w tak zwanym programie Wielkiego Resetu dla świata Klausa Schwaba. Ani jego program Czwartej Rewolucji Przemysłowej nie jest jego twierdzeniem, ani pojęcie kapitalizmu interesariuszy.
Klaus Schwab jest niewiele więcej niż zręcznym agentem PR dla globalnego programu technokratycznego, korporacyjnej jedności władzy korporacji z rządem, w tym ONZ, agendy, której początki sięgają początku lat 70., a nawet wcześniej. Wielki reset w Davos jest jedynie zaktualizowanym planem globalnej dystopijnej dyktatury pod kontrolą ONZ, która rozwijała się od dziesięcioleci. Kluczowymi aktorami byli David Rockefeller i jego protegowany Maurice Strong.
Na początku lat 70. prawdopodobnie nie było nikogo bardziej wpływowego w polityce światowej niż nieżyjący już David Rockefeller, wówczas w dużej mierze znany jako prezes Chase Manhattan Bank.
Tworzenie nowego paradygmatu
Pod koniec lat 60. i na początku lat 70. kręgi międzynarodowe bezpośrednio związane z Davidem Rockefellerem uruchomiły olśniewający wachlarz elitarnych organizacji i think tanków. Należą do nich Klub Rzymski; 1001: A Nature Trust, powiązany z World Wildlife Fund (WWF); sztokholmska konferencja z okazji Dnia Ziemi Organizacji Narodów Zjednoczonych; opracowanie autorstwa MIT, Granice wzrostu; oraz Komisja Trójstronna Davida Rockefellera.
Klub Rzymski
W 1968 David Rockefeller wraz z Aurelio Peccei i Alexandrem Kingiem założył neomaltuzjański think tank The Club of Rome. Aurelio Peccei był starszym menedżerem firmy samochodowej Fiat, należącej do potężnej włoskiej rodziny Agnelli. Gianni Agnelli z Fiata był bliskim przyjacielem Davida Rockefellera i członkiem Międzynarodowego Komitetu Doradczego Chase Manhattan Bank Rockefellera. Agnelli i David Rockefeller byli bliskimi przyjaciółmi od 1957 roku. Agnelli został członkiem-założycielem Komisji Trójstronnej Davida Rockefellera w 1973 roku. Alexander King, szef Programu Naukowego OECD, był także konsultantem NATO. [i] To był początek tego, co stało się neomaltuzjańskim ruchem „ludzie zanieczyszczają”.
W 1971 roku Klub Rzymski opublikował głęboko wadliwy raport Granice wzrostu, który przewidywał koniec cywilizacji, jaką znamy, z powodu szybkiego wzrostu populacji, połączonego ze stałymi zasobami, takimi jak ropa. W raporcie stwierdzono, że bez istotnych zmian w zużyciu zasobów „najbardziej prawdopodobnym rezultatem będzie raczej nagły i niekontrolowany spadek zarówno populacji, jak i zdolności przemysłowych”.
Został on oparty na fałszywych symulacjach komputerowych przeprowadzonych przez grupę informatyków z MIT. Stwierdzono śmiałą prognozę: „Jeśli obecne trendy wzrostu światowej populacji, uprzemysłowienia, zanieczyszczenia, produkcji żywności i wyczerpywania się zasobów pozostaną niezmienione, granice wzrostu na tej planecie zostaną osiągnięte w ciągu najbliższych stu lat”. To był rok 1971.
W roku 1973 Klaus Schwab na swoim trzecim dorocznym spotkaniu liderów biznesu w Davos zaprosił Peccei do Davos, aby zaprezentować „Granice wzrostu” zgromadzonym prezesom korporacji. [ii]
W 1974 roku Klub Rzymski śmiało oświadczył: „Ziemia ma raka, a rakiem jest człowiek”. Następnie: „świat stoi w obliczu bezprecedensowego zestawu zazębiających się globalnych problemów, takich jak przeludnienie, niedobory żywności, wyczerpywanie się zasobów nieodnawialnych [ropy naftowej], zubożenie, degradacja środowiska i złe zarządzanie”. [iii]
Twierdzili, że potrzebna jest „horyzontalna” restrukturyzacja systemu światowego… drastyczne zmiany w warstwie normatywnej – to znaczy w systemie wartości i celach człowieka – są konieczne, aby rozwiązać kryzysy energetyczne, żywnościowe i inne, tj. zmiany społeczne i zmiana postaw indywidualnych jest konieczna, jeśli ma nastąpić przejście do wzrostu organicznego. [iv]
W swoim raporcie z 1974 roku, Mankind at the Turning Point, Klub Rzymski dalej argumentował:
„Rosnąca współzależność między narodami i regionami musi zatem przełożyć się na zmniejszenie niezależności. Narody nie mogą być współzależne bez rezygnacji każdego z nich, a przynajmniej uznania granic własnej niezależności. Nadszedł czas, aby opracować ogólny plan organicznego zrównoważonego wzrostu i rozwoju świata w oparciu o globalną alokację wszystkich skończonych zasobów i nowy globalny system gospodarczy. [v]
To było wczesne sformułowanie Agendy 21 ONZ, Agendy 2030 i Wielkiego Resetu Davos 2020.
David Rockefeller i Maurice Strong
Zdecydowanie najbardziej wpływowym organizatorem programu „zerowego wzrostu” Rockefellera na początku lat 70. był wieloletni przyjaciel Davida Rockefellera, miliarder naftowy Maurice Strong.
Kanadyjczyk Maurice Strong był jednym z głównych wczesnych propagatorów naukowo błędnej teorii, że antropogeniczne emisje CO2 z pojazdów transportowych, elektrowni węglowych i rolnictwa spowodowały dramatyczny i przyspieszony globalny wzrost temperatury, który zagraża „planecie”, tak zwane globalne ocieplenie.
Jako przewodniczący sztokholmskiej konferencji ONZ z okazji Dnia Ziemi w 1972 r. Strong promował program redukcji populacji i obniżenia standardów życia na całym świecie w celu „ratowania środowiska”.
Strong określił swój radykalny program ekologiczny: „Czyż jedyną nadzieją dla planety nie jest upadek cywilizacji uprzemysłowionych? Czy nie jest naszym obowiązkiem doprowadzić do tego? [vi]
To właśnie dzieje się teraz pod przykrywką rozreklamowanej globalnej pandemii.
Strong był ciekawym wyborem na kierowanie główną inicjatywą ONZ mającą na celu zmobilizowanie działań na rzecz środowiska, ponieważ jego kariera i znaczna fortuna zostały zbudowane na eksploatacji ropy naftowej, podobnie jak niezwykła liczba nowych zwolenników „czystości ekologicznej”, takich jak David Rockefellera czy Roberta O. Andersona z Aspen Institute czy Johna Loudona z Shella.
Strong poznał Davida Rockefellera w 1947 roku jako kanadyjski osiemnastolatek i od tego momentu jego kariera została powiązana z siecią rodziny Rockefellerów.[vii] Dzięki nowej przyjaźni z Davidem Rockefellerem, Strong w wieku 18 lat otrzymał kluczowe stanowisko w ONZ pod egidą skarbnika ONZ Noah Monoda. Fundusze ONZ były wystarczająco wygodnie obsługiwane przez Chase Bank Rockefellera. Był to typowy model „partnerstwa publiczno-prywatnego”, który miał być wdrożony przez Stronga — prywatny zysk od rządu publicznego. [viii]
W latach 60. Strong został prezesem ogromnego konglomeratu energetycznego i firmy naftowej w Montrealu, znanej jako Power Corporation, wówczas należącej do wpływowego Paula Desmaraisa. Według kanadyjskiej badaczki Elaine Dewar, Power Corporation była podobno również wykorzystywana jako fundusz polityczny do finansowania kampanii wybranych kanadyjskich polityków, takich jak Pierre Trudeau, ojca protegowanego z Davos Justina Trudeau. [ix]
Szczyt Ziemi I i Szczyt Ziemi w Rio
W 1971 Strong został mianowany podsekretarzem ONZ w Nowym Jorku i sekretarzem generalnym zbliżającej się konferencji Dnia Ziemi, Konferencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Środowiska Człowieka (Szczyt Ziemi I) w Sztokholmie w Szwecji. W tym samym roku został również powołany jako powiernik Fundacji Rockefellera, która sfinansowała uruchomienie projektu Sztokholmskiego Dnia Ziemi.[x] W Sztokholmie utworzono Program Ochrony Środowiska Narodów Zjednoczonych (UNEP), na czele którego stanął Strong.
W 1989 r. Strong został mianowany przez Sekretarza Generalnego ONZ na przewodniczącego Konferencji ONZ w sprawie Środowiska i Rozwoju (UNCED) w 1992 r. ( „Szczyt Ziemi w Rio II” ). Nadzorował tam opracowywanie celów ONZ „Zrównoważonego Środowiska”, Agendy 21 na rzecz Zrównoważonego Rozwoju, która stanowi podstawę Wielkiego Resetu Klausa Schwaba, a także utworzenie Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) ONZ. Strong, który był również członkiem zarządu Davos WEF, zaaranżował, aby Schwab służył jako kluczowy doradca na Szczycie Ziemi w Rio.
Jako Sekretarz Generalny Konferencji ONZ w Rio, Strong zamówił również raport Klubu Rzymskiego, Pierwsza Globalna Rewolucja, autorstwa Alexandra Kinga, który przyznał, że twierdzenie o globalnym ociepleniu CO2 było jedynie wymyślonym podstępem do wymuszenia zmian:
„Wspólnym wrogiem ludzkości jest człowiek. Poszukując nowego wroga, który nas zjednoczy, wpadliśmy na pomysł, że zanieczyszczenie, groźba globalnego ocieplenia, niedobory wody, głód i tym podobne będą do tego rachunku pasować. Wszystkie te zagrożenia są spowodowane interwencją człowieka i tylko poprzez zmianę postaw i zachowań można je przezwyciężyć. Prawdziwym wrogiem jest więc sama ludzkość”. [xi]
Delegat prezydenta Clintona w Rio, Tim Wirth, przyznał to samo, stwierdzając: „Musimy zająć się problemem globalnego ocieplenia. Nawet jeśli teoria globalnego ocieplenia jest błędna, będziemy postępować właściwie, jeśli chodzi o politykę gospodarczą i politykę środowiskową”. [xii]
W Rio Strong po raz pierwszy przedstawił manipulacyjną ideę „zrównoważonego społeczeństwa” zdefiniowaną w związku z tym arbitralnym celem eliminacji CO2 i innych tak zwanych gazów cieplarnianych. Agenda 21 stała się Agendą 2030 we wrześniu 2015 roku w Rzymie, z błogosławieństwem Papieża, z 17 „zrównoważonymi” celami. Deklarowano w niej m.in.:
„Ziemia, ze względu na swój wyjątkowy charakter i kluczową rolę, jaką odgrywa w osadnictwie ludzkim, nie może być traktowana jako zwykłe dobro, kontrolowane przez jednostki i podlegające presji i nieefektywności rynku. Prywatna własność ziemi jest również głównym instrumentem akumulacji i koncentracji bogactwa, a zatem przyczynia się do niesprawiedliwości społecznej… Sprawiedliwość społeczna, odnowa miast i rozwój, zapewnienie przyzwoitych mieszkań i zdrowych warunków dla ludzi można „osiągnąć tylko wtedy, gdy ziemia jest użytkowana w interesie całego społeczeństwa”.
Krótko mówiąc, prywatna własność ziemi musi zostać uspołeczniona dla „społeczeństwa jako całości”, idei dobrze znanej w czasach Związku Radzieckiego i kluczowej części Wielkiego Resetu Davos.
W Rio w 1992 roku, gdzie był przewodniczącym i sekretarzem generalnym, Strong oświadczył:
„Oczywiste jest, że obecny styl życia i wzorce konsumpcji zamożnej klasy średniej – obejmujące wysokie spożycie mięsa, konsumpcję dużych ilości mrożonej i wygodnej żywności, korzystanie z paliw kopalnych, urządzeń, klimatyzacji w domu i miejscu pracy oraz podmiejskiego budownictwa mieszkaniowego są niezrównoważone” [xiii].
W tym czasie Strong znajdował się w samym centrum transformacji ONZ w narzędzie do narzucania nowego globalnego „paradygmatu” technokratycznego ukradkiem, używając straszliwych ostrzeżeń przed zagładą planety i globalnym ociepleniem, łącząc agencje rządowe z władzą korporacji w ramach niewybieralnej kontroli prawie wszystkiego, pod przykrywką „zrównoważonego rozwoju”.
W 1997 r. Strong nadzorował tworzenie planu działania po Szczycie Ziemi, Globalnej Oceny Różnorodności, planu wdrożenia Czwartej Rewolucji Przemysłowej, spisu wszystkich zasobów na planecie, sposobu ich kontrolowania i sposobu, w jaki ta rewolucja zostanie osiągnięta.[xiv]
W tym czasie Strong był współprzewodniczącym Światowego Forum Ekonomicznego Klausa Schwaba w Davos.
W 2015 roku po śmierci Stronga założyciel Davos Klaus Schwab napisał:
„Był moim mentorem od momentu powstania Forum: wspaniały przyjaciel; niezastąpiony doradca; i przez wiele lat członek Rady Fundacji.” [xv]
Zanim opuścił ONZ w związku z irackim skandalem korupcyjnym Food-for-Oil, Strong był członkiem Klubu Rzymskiego, Powiernikiem Aspen Institute, Powiernikiem Fundacji Rockefellera i Fundacji Rothschilda. Strong był także dyrektorem Temple of Understanding of the Lucifer Trust (aka Lucis Trust) mieszczącej się w katedrze św. Jana Bożego w Nowym Jorku, „gdzie pogańskie rytuały obejmują eskortowanie owiec i bydła do ołtarza po błogosławieństwo. Tutaj wiceprezydent Al Gore wygłosił kazanie, gdy wierni maszerowali do ołtarza z miskami kompostu i robakami…” [xvi]
To mroczny początek programu Wielkiego Resetu Schwaba, w którym powinniśmy jeść robaki i nie mieć własności prywatnej, aby „ratować planetę”. Program jest mroczny, dystopijny i ma na celu wyeliminowanie miliardów z nas, „zwykłych ludzi”.
F. William Engdahl
Global Research, 25 października 2022
*
F. William Engdahl jest konsultantem ds. ryzyka strategicznego i wykładowcą, ukończył studia polityczne na Uniwersytecie Princeton i jest autorem bestsellerów na temat ropy naftowej i geopolityki. Jest pracownikiem naukowym Centrum Badań nad Globalizacją (CRG).
Uwagi:
[i] Biografie członków 1001 Nature Trust, Gianni Agnelli , dostęp pod adresem http://www.bibliotecapleyades.net/sociopolitica/sociopol_1001club02.htm
[ii] Klaus Schwab, Światowe Forum Ekonomiczne: partner w kształtowaniu historii – pierwsze 40 lat: 1971 – 2010, 2009, Światowe Forum Ekonomiczne, s. 15, https://www3.weforum.org/docs/WEF_First40Years_Book_2010.pdf
[iii] Cytat z Raportu Klubu Rzymskiego, Mankind at the Turning Point , 1974, cytowany w http://www.greenagenda.com/turningpoint.html
[iv] Tamże.
[v] The Club of Rome, Mankind at the Turning Point , 1974, cytowany w Brent Jessop, Mankind at the Turning Point – Part 2 – Create A One World Consciousness , dostęp pod adresem http://www.wiseupjournal.com/?p =154
[vi] Maurice Strong, Przemówienie otwierające szczyt ONZ w Rio , Rio de Janeiro, 1992, dostęp pod adresem http://www.infowars.com/maurice-strong-in-1972-isnt-it-our-responsibility-to- upadek-stowarzyszeń-przemysłowych/
[vii] Elaine Dewar, Cloak of Green: The Links pomiędzy kluczowymi grupami środowiskowymi, rządem i wielkim biznesem , Toronto, James Lorimer & Co., 1995, s. 259-265.
[viii] Brian Akira, LUCYFER'S UNITED NATIONS, http://www.fourwinds10.com/siterun_data/religion_cults/news.php?q=1249755048
[ix] Elaine Dewar, op.cit. p. 269-271.
[x] Tamże, s. 277.
[xi] Czym jest Agenda 21/2030 Kto za tym stoi? Wstęp, https://sandiadams.net/what-is-agenda-21-introduction-history/
[xii] Larry Bell, Agenda 21: Szczyt Ziemi ONZ ma głowę w chmurach, Forbes, 14 czerwca 2011, https://www.forbes.com/sites/larrybell/2011/06/14/the-uns -Ziemia-szczyt-ma-swoją-głową-w-chmurach/?sh=5af856a687ca
[xiii] John Izzard, Maurice Strong, Climate Crook, 2.12.2015, https://quadrant.org.au/opinion/doomed-planet/2015/12/discovering-maurice-strong/
[xiv] Czym jest Agenda 21/2030 Kto za tym stoi? Wstęp, https://sandiadams.net/what-is-agenda-21-introduction-history/
[xv] Maurice Strong Docenienie, Klaus Schwab, 2015, https://www.weforum.org/agenda/2015/11/maurice-strong-an-appreciation
[xvi] Dr Eric T. Karlstrom, ONZ, Maurice Strong, Crestone/Baca, CO i „New World Religion”, wrzesień 2017, https://naturalclimatechange.org/new-world-religion/part-i /
Tekst pochodzi z portalu Global Research i jest dostępny pod linkiem:
https://www.globalresearch.ca/dark-origins-davos-great-reset/5797113
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6375
Z prof. Markiem Banaszkiewiczem, dyrektorem Centrum Badań Kosmicznych PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, wkrótce wyleci w kosmos nasz pierwszy satelita Lem – czy można wobec tego mówić o polskim programie satelitarnym?
- Chcielibyśmy o nim mówić i jesteśmy przygotowani do podjęcia tego tematu – wiemy co możemy i chcemy zrobić i wiemy, co może się Polsce przydać. Ale oprócz chęci jest tu potrzebna wola polityczna i finanse. Dzięki MNiSW powstały dwa satelity za ok. 14 mln zł., ale to są działania jednostkowe, bo żadne państwo nie planuje budowy kilkunastu, czy kilkudziesięciu satelitów, jeśli nie ma z góry określonego zapotrzebowania na nie.
-
Nam np. przydałaby się informacja satelitarna dotycząca sytuacji kryzysowych i z obszarów działania naszego wojska. I jest tu pytanie: czy budować w tym celu własnego satelitę, czy kupować zdjęcia. Sądzę, że plan budowy własnego satelity byłby sensowniejszy, bo koszty zakupu zdjęć są wyższe niż jego zrobienie.
- To może należałoby mówić szerzej, o programie kosmiczny
- Taki program jest chyba gotowy w ministerstwie gospodarki, bo jego projekt był podstawą do podjęcia decyzji o przystąpieniu do negocjacji Polski z ESA. Nie mówi się w nim wprost o budowie satelity, raczej o obszarach działania, które może wspierać satelita. Są to głównie misje naukowe, w których jesteśmy dobrzy i zakotwiczeni w ESA. Zwłaszcza dość opłacalna budowa instrumentów, jednakże w skali programu ESA, czy nawet naszego, nie stanowiąca dużego udziału. Są to jednak nasze technologie.
Następnym obszarem są obserwacje Ziemi – duży program europejski Global Monitoring for Environment and Security (GMES), mający kosztować 800 mln euro rocznie, z czego 600 mln ma być przeznaczone na satelity. I do niego, niestety, nie mogliśmy się do tej pory włączyć, gdyż jednym z wymagań uczestnictwa jest wykazanie się doświadczeniem (heritage), pokazanie, że już się coś w tej dziedzinie robiło. Tutaj bardzo nam się przyda nasz Lem i Heweliusz, które pokażą nasze umiejętności i umożliwią nam konkurowanie z firmami, które takie doświadczenie już mają.
Ale niezależnie od budowy satelitów, możemy brać udział w świadczeniu usług kosmicznych, także w programie Galileo, czy programie FSS (Fixes Service Structure), związanym z kosmiczną infrastrukturą wokółziemską, która wymaga coraz większej ochrony z uwagi na rosnące jej znaczenie dla życia na naszej planecie. To są systemy nawigacyjne, obserwacji Ziemi, telekomunikacyjne. Mamy kilka firm i instytuty, które mogą w tej dziedzinie pracować.
I czwarty obszar, program europejski, w jakim moglibyśmy działać, to eksploracja – kosmosu - misje do Księżyca, Marsa, asteroidów, które przejdą z fazy naukowej do komercyjnej. Nie myślę tu o misjach załogowych, bo to zbyt trudne i kosztowne, ale o robotach, które mogłyby tam wylądować i robić takie prace eksploracyjne jak analiza geologiczna, ustalanie punktów referencyjnych w odniesieniu do nawigacji, itp.
- Czy wiadomo jak będą się kształtowały nakłady na te badania w świetle kryzysu oraz innego podziału budżetu unijnego od 2014 roku?
- Polski rząd musiałby zdecydować, czy wspiera innowacje (a programy kosmiczne należą do innowacyjnych), czy dopłaty dla rolników. Tu trzeba coś wybrać, bo taki wybór stawia przed nami Bruksela. Ze strony europejskiej na pewno na pierwszym miejscu do finansowania ze wspólnych pieniędzy jest program Galileo* – z uwagi na stopień zaawansowania, opóźnienie, itd. Natomiast GMES , który cały czas ma status flagowego programu UE, został zgłoszony do perspektywy finansowej, ale mówi się o dosyć nieokreślonych źródłach jego finansowania - może z krajów członkowskich, może dodatkowych przychodów unijnych To wygląda nieciekawie, bo ten program jest mocno rozpędzony, już pochłonął 3 mld euro i jego zahamowanie byłoby niebezpieczne, szczególnie dla nas. -
- Bo liczyliśmy na nasze uczestnictwo w GMES, skoro Galileo jest poza naszymi możliwościami?
- Do tej pory robiliśmy w GMES to, co mogliśmy. Satelity GMES nie są wyrafinowane pod względem naukowo-badawczym, ani technologicznym. One muszą być przede wszystkim niezawodne, czyli oparte na sprawdzonych rozwiązaniach, zatem jest to zadanie odpowiednie dla przemysłu, a nie dla CBK, zwłaszcza, że w Polsce taki przemysł istnieje. W GMES zaplanowano 5 satelitów pierwszej z trzech 7-letnich generacji, czyli będzie co robić przez co najmniej 30 lat. Obecnie buduje się dwa pierwsze.
- My mamy w tym jakiś udział?
- Właśnie nie mamy, bo brakuje nam przemysłowego doświadczenia (owego heritage). Obecnie przemysł zainteresował się tym z powodu perspektywy wejścia Polski do ESA, oraz dlatego, iż program kosmiczny jest traktowany jako koń pociągowy innowacji w Europie. Wydaje się także, że nastąpił pewien przełom mentalny wśród polityków. Ustępują chyba kompleksy, jakie mamy w związku z badaniami i eksploracją kosmosu, obawy, że tego nie potrafimy, nie mamy szans, nie stać nas, po co nam to. Młoda generacja już takich kompleksów nie ma, a jednocześnie ma aspiracje, które chce realizować w Polsce. Trzeba wierzyć, że się potrafi i można się przebić. Druga sprawa – trzeba znaleźć obszar, w który chce się wejść i zainwestować pieniądze. I to jest zadanie zarówno dla sfery naukowej jak i gospodarczej. Dotychczas barierą jest organizacja i pieniądze, które ostatnio napływały ze środków strukturalnych. Czy zostały dobrze zainwestowane – okaże się dopiero po zakończeniu tego okresu finansowego.
- Jednak ciągle wielką słabością Polski jest brak rodzimych technologii i nieumiejętność korzystania z pieniędzy wspólnotowych przez przemysł.
- Bo przez ostatnie lata napłynęły do nas ogromne pieniądze w postaci funduszy strukturalnych, przy których unijne programy badawcze były tylko ułamkiem ich wielkości. Drugą przyczyną jest brak tradycji współpracy przemysłu z nauką. Może to się zmieni, gdyż przychodzi młode pokolenie menedżerów, które zdaje sobie sprawę z konieczności takiej współpracy. Barierą dodatkową jednak jest fakt, iż niektóre dziedziny przemysłu już nie są nasze, są poza polską kontrolą, jak np. przemysł lotniczy. Trudno zatem stworzyć wspólny program, w którym firma amerykańska dogaduje się z francuską czy kanadyjską, bo to wymagałoby porozumienia globalnego. W dodatku polskie oddziały tych firm mają zapewne ograniczoną suwerenność. Łatwiej natomiast jest się dogadywać tam, gdzie są małe przedsiębiorstwa. Dlatego tym obszarem, w którym mamy największe szanse są usługi. Bo tutaj mamy polskie nieduże firmy, liczące 20-50 osób, które wchodzą w projekty europejskie i polskie.
- Czyli trzeba powrócić do wspierania małych firm i na nich budować przemysł kosmiczny i lotniczy?
- Trzeba budować wiele różnych dróg do uzyskania założonego celu, bo nie wiadomo, która okaże się najbardziej efektywna. Małe firmy są najłatwiejsze do wspierania, bo są najbardziej dynamiczne, elastyczne, głodne sukcesu i nie trzeba tu wielkich pieniędzy, żeby osiągnąć sukces. Ale i duży przemysł też ma swoje atuty: dobrze ustawioną infrastrukturę, jest zorganizowany, ma klientów. Trzeba go tylko restrukturyzować i też wciągać w obszar kosmicznej działalności.
W Europie obecnie działają dwie duże firmy kosmiczne zgarniające gros „prime contracts” – EADS ASTRIUM - francusko-niemiecko-belgijsko-hiszpańsko-angielska (my jesteśmy w niej partnerem drugiej linii) oraz francusko-włoska ALENIA. Niemcy tworzą trzeci ośrodek w Bremie, OHB , w którym budują część satelitów Galileo. To jest próba stworzenia niemieckiego, narodowego ośrodka przemysłu kosmicznego, z czego powinniśmy wyciągać wnioski. To są firmy zatrudniające po 10 -15 tys. ludzi (OHB ma na razie 1,5 tysiąca, ale rośnie). W drugiej linii jest 10 firm europejskich zatrudniających od 500 do 1000 osób – one działają w różnych obszarach aktywności kosmicznej. I dopiero w trzeciej linii są te małe. Jest to dobrze ułożony i dobrze zintegrowany przemysł, głównie z tego powodu, że nie jest to działalność czysto rynkowa – po pierwsze z uwagi na geograficzny zasięg i strategiczne znaczenie. Państwa muszą tu trzymać rękę na pulsie i kontrolować to, co się w nim dzieje, bo to jest i wojsko, i dostęp do informacji strategicznych, itd. Dlatego tego runku nikt nie uwolni.
Co wobec tego powinniśmy robić? Musimy budować narodowy segment kosmiczny, żeby w pewnym momencie móc się gdzieś do któregoś z dużych partnerów przyłączyć - na naszych warunkach.
- Co to znaczy narodowy segment kosmiczny?
- Musimy odzyskiwać - poprzez firmy małe, duże i sektor badawczy - pieniądze wkładane do ESA. Niestety, w ESA nie mamy swobody wyboru, w co jesteśmy angażowani – bo to trzeba negocjować. Niemcy np. mogą nam powiedzieć, że nie możemy robić radarów, bo to oni robią. Mogą nam wobec tego zostać przydzielone prace, których nie mamy ochoty wykonywać. W związku z tym, potrzebny jest nam narodowy program kosmiczny, który by budował naszą potęgę w tych dziedzinach, które uważamy za ważne. Jeśli np. wojsko chce budować satelity optyczne, które są mu potrzebne w akcjach wojskowych za granicą, to wiadomo, że tego w ESA nie zrealizujemy. Jeśli np. uznajemy, że przyszłością rozwoju aktywności kosmicznej jest uzyskiwanie energii z kosmosu, a nie wiadomo czy ESA ma takie plany, to powinniśmy robić to w programie narodowym (nie bardzo kosztownym), żeby sobie przygotować przyczółki na przyszłość.
Załóżmy, że taki przemysł powstanie w oparciu o fundusze narodowe i z ESA, że będzie to połączenie firm lotniczych i zbrojeniowych, zatrudniających np. 1000 osób, czyli niemała firma jak na polski rynek, ale w Europie nieduża. Będzie wówczas możliwość decyzji, czy powinna być samodzielna, czy podłączyć się pod duże firmy europejskie. Bo nie stać nas, aby stworzyć w najbliższym czasie wielką firmę z tego obszaru – z uwagi na brak kadry, pieniędzy oraz kontrolowany rynek światowy. Ale jeśli stworzymy – nawet nieduży - przemysł kosmiczny, to pokażemy, że opanowaliśmy jedną z najtrudniejszych dziedzin, trudne technologie, jesteśmy innowacyjni. Obecnie w sferze badawczej pracuje ok. 400 osób, a sfera przemysłu zwykle jest 10 razy większa.
- Jednak budowa takiego sektora to są wielkie pieniądze...
- Jeden inżynier w europejskim przemyśle kosmicznym ma przerób roczny średnio 170 tys. euro – tyle wypada na osobę w kontraktach. A kiedy patrzy się na to, ile się inwestuje w sferze badawczej w dużych ośrodkach narodowych, to jest ok. 100 tys. euro. Te 170 tys. euro to dwa razy wyższa średnia niż w przemyśle innym niż kosmiczny. Tu się zatem dużo przerabia i dużo zarabia. Gdyby udział Polski w europejskim przemyśle kosmicznym miał być proporcjonalny do jej potencjału demograficznego, to powinniśmy mieć 2-3 tys. ludzi w tym sektorze (część w sferze badawczej, część w przemyśle), co powinno nas kosztować 0,25 mld rocznie. Nie jest to mała kwota, ale mówimy o perspektywie 10 lat. To jest tyle mniej więcej, ile inwestuje obecnie Hiszpania czy Wielka Brytania (350 – 400 mln euro rocznie). Niemcy, Włosi, inwestują po 1 mld euro rocznie, a Francja – 2 mld euro.
- W jaki sposób powinniśmy zacząć tworzyć taki sektor?
- Uważam, że trzeba to robić nie na hura, ale w sposób przemyślany, sprawdzić, gdzie warto się angażować. Na pewno nie warto wchodzić w segment rakietowy – jest za drogi i nas na to nie stać. Nawet na małe rakiety, bo na nie trzeba wydać na „dzień dobry” ok. 100 mln euro, żeby stworzyć tylko instalacje. I skąd mielibyśmy je wystrzeliwać? Poza tym do budowania rakiet trzeba armii ludzi – w Europie pracuje przy rakietach ok. 10 tys. osób. Robimy zatem satelity, które tanieją.
Duże misje kosmiczne są poza naszym zasięgiem, kosztują miliard euro, dlatego nawet bogate kraje dzielą się kosztami. Misje narodowe są tańsze – te najbardziej ambitne, jakie robi Francja czy Niemcy, kosztują ok. 300-400 mln euro. Misje komercyjne, jakie robią Amerykanie czy Brytyjczycy są jeszcze tańsze – ok. 20 mln euro. I tu jest miejsce dla Polski, bo my możemy robić satelity równie dobrze i jeszcze taniej - wystarczy mieć hale – np. takie, jakie ma Instytut Lotnictwa i 50 inżynierów, trochę podwykonawców. Ale oczywiście na to musi być rynek. My nie możemy przecież robić satelity co roku, bo kto to kupi? Żywotność satelitów Galileo ocenia się na 5-7 lat – czyli po tym czasie potrzebne będą następne, nowszej generacji. To jest praktycznie taśma produkcyjna. Możliwe, że za parę lat pojawi się następna generacja satelitów obserwacyjnych. Dzisiaj każdy z nich nad jednym punktem przelatuje co 3 dni, tymczasem może ludzie będą chcieli mieć świeżą informację codziennie lub kilka razy dziennie – wówczas trzeba mieć takich satelitów 30.
- Tyle żelastwa na orbicie???
- Toteż musi być tu jakiś porządkowy, który je będzie mógł usuwać po zakończeniu jego misji czy w przypadku uszkodzenia. Tu też jest więc nisza dla przemysłu kosmicznego. Za 20 lat np. skończą się metale ziem rzadkich, na których oparte są wszystkie technologie kosmiczne. Na Ziemi pewnie są, ale bardzo głęboko, zatem może bardziej opłaci się polecieć po nie na asteroidy, gdzie tych metali jest 100 tys. razy więcej w metrze sześciennym niż na Ziemi.
- Jaką rolę winny pełnić w tym sektorze – w kraju i Europie – nasze placówki i centra badawcze, np. Geoplanet, czy być może przyszła platforma CBK z Instytutem Lotnictwa?
- Nasza rola polega na wykorzystaniu faktu, iż jesteśmy w tej chwili jedynym ośrodkiem, który ma kompleksową wiedzę o tym, jak funkcjonuje ten sektor w Europie i na świecie – zarówno od strony technologicznej, naukowej, organizacyjnej i politycznej. W związku z tym, naszym zadaniem jest rozpropagować tę wiedzę, inaczej nasze wstępowanie do ESA będzie bolesne i długie. Jako instytut jesteśmy w dość niefortunnej sytuacji – właśnie z powodu niejasnego ulokowania; mamy bowiem część nauk podstawowych, część stosowanych, też wdrożenia. Prowadzimy badania podstawowe z matematyki, fizyki, astronomii, robimy instrumenty i mamy część nauk o Ziemi – bo prowadzone są obserwacje Ziemi z kosmosu. I w tych trzech działach uczestniczymy niezależnie – w części „ziemskiej” działamy w ramach Geoplanet, w technologicznej – chcemy otworzyć razem z Instytutem Lotnictwa i PIAP centrum rozwoju technologii kosmicznych. Są także uczelnie, które mogą wchodzić w konsorcja techniczne, ale i przygotowują kadry. I trzecia noga – nauka, nisza, w której polskie kompetencje są niepodważalne, a można by je było wesprzeć technologicznie – czyli CAMK i cała sfera fizyki wysokich energii z Krakowa czy wrocławska grupa od promieniowania rentgenowskiego. Tu możemy w ciągu 10 lat odegrać rolę wiodącą w tej dziedzinie. Już dzisiaj pokazujemy, że w Polsce też potrafimy wiele rzeczy robić i w dodatku w ramach niedużych pieniędzy budżetowych, bo dużą część funduszy zdobywamy z programów europejskich.
Dziękuję za rozmowę.
* dwa pierwsze satelity Galileo zostały wyniesione na orbitę 20.10.2011