Nauka i gospodarka (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1149
Ważnym elementem drogi do społeczeństwa informacyjnego, czy społeczeństwa wiedzy, będzie technika cyfrowa, której jednak nie należy rozumieć w sensie sztucznej inteligencji. Taka nazwa wprowadza w błąd sugerując, że komputer może dorównać inteligencją człowiekowi czy nawet go przewyższać.
Tymczasem to, co popularnie (a błędnie) nazywane jest sztuczną inteligencją, to inteligencja cyfrowa, logiczna, zaś pełna inteligencja człowieka opiera się w decydującym stopniu na inteligencji emocjonalnej, obejmującej m.in. intuicję, empatię, itp.
To inteligencja emocjonalna jest głównym źródłem innowacyjności i wynalazczości i dlatego też inteligencja cyfrowa nie uczyniła dotąd żadnego wynalazku.
Tym niemniej, technika cyfrowa będzie - tak jak ostatnio - decydowała nie tylko o potencjale ekonomicznym, lecz także o stosunkach społecznych w nowym społeczeństwie informacyjnym, czy też społeczeństwie wiedzy. Trzeba przy tym pamiętać, że droga do społeczeństwa wiedzy wynikać będzie z zasadniczego ograniczenia pracy wytwórczej oraz usługowej na skutek powszechnego zastosowania automatyzacji i robotyzacji.
To nie technika jest przy tym odpowiedzialna za te zmiany, tylko podstawowy mechanizm kapitalizmu: zastępowanie pracy przez kapitał, czy raczej maszyny i urządzenia za ten kapitał kupione w dążeniu do większych zysków.
Mechanizm ten działa już od ponad dwustu lat, ale ostatnio znacznie przyspieszył ze względu na podaż technik automatyzacji i robotyzacji, a także na dodatnie sprzężenie zwrotne zawarte w tym mechanizmie (im więcej przedsiębiorca zyska na wdrożeniu nowych technik, tym bardziej jest skłonny ponownie w nie inwestować).
O ile dwieście lat temu wystarczało raz w życiu nauczyć się nowego zawodu, dzisiaj przedstawiciele technik informacyjnych twierdzą, że nowego zawodu trzeba się uczyć siedem razy w życiu.
Wprawdzie trend ten nie wyeliminuje całkowicie pracy człowieka (pozostaną zawody wymagające inteligencji emocjonalnej i pracy twórczej), ale utrata miejsc pracy może wywołać znaczne napięcia społeczne. Dlatego też w najbliższych dekadach konieczna będzie zmiana społecznych wymagań wobec przedsiębiorcy: nie wystarczy, że wytworzy on zysk, ale wymagane będzie, aby kreował on także miejsca pracy, ograniczając mechanizm zastępowania pracy przez kapitał.
Istnieją przy tym proste a niezawodne wskaźniki ekonomiczne (jak stosunek funduszu płac pracowniczych do całkowitego dochodu przedsiębiorstwa, który dla przedsiębiorstw produkcyjnych w Polsce zmalał w latach 1990-2010 od ok. 50% do ok. 10%), od których można uzależnić opodatkowanie przedsiębiorcy tak, by był on fiskalnie umotywowany do kreowania miejsc pracy i ograniczenia trendu zastępowania pracy przez kapitał*.
Andrzej P. Wierzbicki
Instytut Łączności, Państwowy Instytut Badawczy
*p. A.P. Wierzbicki, Przyszłość pracy w społeczeństwie informacyjnym, Komitet Prognoz PAN „Polska 2000 Plus” oraz Instytut Łączności, PIB, Warszawa 2015.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 7498
W książce Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce Andrzeja Karpińskiego, Stanisława Paradysza, Pawła Soroki i Wiesława Żółtkowskiego* autorzy, omawiając przyczyny masowej likwidacji w 1989 roku zakładów przemysłowych zbudowanych w PRL, podają siedem tego przyczyn.
Większość z nich jest już znana, niemniej niektóre w świetle dzisiejszej sytuacji w Europie i świecie nabierają nowego znaczenia i wymagałyby ponownego przeanalizowania.
Dotyczy to zwłaszcza błędów w doktrynie i przyczyn wyjątkowo nieprzyjaznego stosunku rządów do własnego przemysłu państwowego.
Dla jasności wywodu, przytaczamy w skrócie wszystkie siedem „grzechów głównych” rządów po 1989 roku, jakie dokładnie, na przykładach, omówili autorzy tej książki.
Po pierwsze – brak strategii przemysłowej.
Dotyczy to wszystkich solidarnościowych rządów, które nie potrafiły stworzyć polityki przemysłowej państwa, określić dziedzin wspieranych i chronionych przez państwo, ani tych, które można było poddać mechanizmom rynkowym. Był to wynik zauroczenia nowych władz neoliberalizmem i wynik braku wiedzy z historii gospodarczej, gdyż właśnie polityka przemysłowa jest szczególnie potrzebna krajom opóźnionym w rozwoju przemysłu i o niekonkurencyjnej pozycji na rynku światowym.
Utrata dużej części potencjału przemysłowego zbudowanego w PRL unicestwiła część efektów powojennej industrializacji kraju. Przyjęcie skrajnie doktrynerskich rozwiązań najmocniej uderzyło w najbardziej nowoczesne przemysły w Polsce – właśnie te, których obrona była niezbędna z uwagi na ich najmniejszy dystans technologiczny wobec Zachodu.
Po drugie – pośpiech w przeprowadzaniu reformy ustrojowej.
To tzw. terapia szokowa, która spowodowała, że państwo dążyło do jak najszybszego zniszczenia struktur gospodarczych PRL. Tempo, w jakim dokonywano zniszczenia przemysłu graniczyło z awanturnictwem gospodarczym. Żaden kraj, oprócz Polski, nie poszedł tą drogą – podają autorzy analizy.
Po trzecie – błędy w doktrynie i wyjątkowo nieprzyjazny stosunek rządów do własnego przemysłu państwowego.
Uznano, że państwo winno być wyeliminowane z gospodarki, choć właśnie ono – i tylko ono – mogło przyspieszać przemiany i gwarantować ich wyższą skuteczność. Żaden jednak z polskich rządów neoliberalnych nie chciał o tym słyszeć, nie chciał widzieć, że wszystkie ówczesne rządy państw w jakimś stopniu kształtują swoją politykę gospodarczą, przemysłową.
Skutkiem przyjęcia doktryny całkowitej eliminacji państwa z gospodarki był wyjątkowo silny, nieprzyjazny stosunek do własnego przemysłu państwowego. To jedna z najbardziej charakterystycznych i specyficznych cech strategii transformacji ustrojowej w Polsce. Własność państwową traktowano jako zło absolutne, które należy wyeliminować bez względu na jej jakość i przydatność gospodarczą oraz społeczną.
W krajowych środkach przekazu starano się ukryć tę chęć świadomego niszczenia własnego przemysłu państwowego (a zatem kapitału całego społeczeństwa), jednak otwarcie się o tym pisało w prasie zagranicznej, m.in. w The Economist (23.01.93): „Pesymiści obawiają się, że te firmy państwowe, które nie znikną, mogą poważnie zagrozić polskiej reformie gospodarczej i jej polityce” (dlatego bardzo niepokoiły ich dobre wyniki osiągane przez niektóre przedsiębiorstw państwowe - komentują autorzy książki).
I dalej, w tym samym artykule: „Tam, gdzie reforma gospodarcza napotyka trudności polityczne, albo restrukturyzacja korporacji (zjednoczeń) napotyka opory, lepszym rozwiązaniem może się okazać po prostu pozwolić na upadek firm państwowych, wypłacić zasiłki dla bezrobotnych i sprzedawać kawałkami rzeczowe zasoby tak, aby nowi właściciele mogli zaczynać na gruzach”. To przesłanie, zdaniem autorów książki, zostało w praktyce i z całą konsekwencją zastosowane i wpłynęło w decydujący sposób na masowy charakter likwidacji istniejących zakładów przemysłowych w Polsce.
Oznaczało to zarazem realizację jeszcze jednego, znacznie bardziej długofalowego przesłania zawartego w pracach Paula Rosensteina-Rodana, który już w czasie II wojny światowej opowiadał się przeciw budowie przemysłu w Europie Wschodniej na rzecz przemieszczenia zasobów pracy z tych terenów do Europy Zachodniej i nie w pełni wykorzystanego tam potencjału przemysłowego. Uważał, że byłoby to zgodne z interesem gospodarki światowej.
Wskazanie to – jak widać - zostało zrealizowane po 50 latach i było dziełem wszystkich rządów po 89 r., które nie kiwnęły palcem, aby pomóc państwowemu przemysłowi (innego przecież nie mieliśmy), a zwłaszcza, aby nie utrudniać mu funkcjonowania.
Nie tylko bowiem zrezygnowano z jakiejkolwiek ochrony przedsiębiorstw państwowych (sejm ich też nie bronił), ale zastosowano do nich inną miarkę niż dla inwestorów zagranicznych.
Przede wszystkim radykalnie zliberalizowano cła (wskutek tego upadł cały przemysł lekki, a z nim prawie milionowe miasto, Łódź);
zrezygnowano z ceł eksportowych, chroniących gospodarkę przed nieracjonalnym społecznie eksportem (np. eksport złomu);
zrezygnowano też z negocjowania specjalnych uregulowań problemów wynikających ze specyfiki gospodarki polskiej w okresie stowarzyszenia z UE;
zrezygnowano z wykorzystania klauzuli przemysłów początkujących, co automatycznie spowodowało upadek zakładów przemysłowych w najbardziej nowoczesnych dziedzinach jak elektronika, przemysł informatyczny, lotniczy.
Nadano specjalne przywileje importerom kosztem producentów krajowych (najboleśniej odczuł to przemysł farmaceutyczny i chemiczny), a na dodatek w stosunku do przedsiębiorstw państwowych zastosowano wyjątkowo restrykcyjną politykę fiskalną i kredytową.
Wprowadzono wysoki podatek od wzrostu płac (tzw. popiwek),
zaostrzono zasady naliczania amortyzacji,
nałożono obowiązek korzystania z wysoko oprocentowanych kredytów bankowych (sic!) i odprowadzania dywidend w skali uniemożliwiającej inwestowanie.
Restrykcje zastosowano też – zgodnie z nową ideologią - wobec spółdzielczości - oczywiście nie obwiązywały one przemysłu prywatnego.
Po czwarte – podczas prywatyzacji przemysłu popełniono zasadnicze błędy,
stawiając pod znakiem zapytania słuszność wielu decyzji o prywatyzacji. Autorzy opracowania uważają, iż zdecydowało o tym skrajne doktrynerstwo i brak pragmatyzmu. W okresie sprawowania przez Janusza Lewandowskiego funkcji ministra przekształceń własnościowych dopuszczono się wszystkich możliwych błędów w procedurach i procesach prywatyzacji tak, że odnosiło się wrażenie, iż było to świadome działanie.
Np. w umowach prywatyzacyjnych nie zapewniono ciągłości produkcji (albo tego nie przestrzegano), co skutkowało działaniami przestępczymi;
dopuszczono do sprzedaży zakładów w częściach, tym samym rozrywając ciągłość procesów produkcyjnych (w podręcznikach ekonomii praktyka ta jest całkowicie potępiana);
godzono się na likwidację sprzedanych przedsiębiorstw wbrew umowom (Elwro, cukrownie, zakłady przemysłu lekkiego, spożywczego, itd.);
prawie skasowano polskie zaplecze badawczo-rozwojowe, o którym „zapomniano” w procesach prywatyzacyjnych (zatrudnienie w tym sektorze spadło trzykrotnie, co skutkuje do dzisiaj niską innowacyjnością gospodarki);
dopuszczono do spekulacji terenami poprzemysłowymi (cennymi, bo uzbrojonymi);
nie utworzono planowanego funduszu modernizacji przemysłu krajowego (ze środków prywatyzacji przedsiębiorstw przemysłowych);
pozwolono niektórym prywatnym bankom łamać zakaz wykupu przedsiębiorstw państwowych z bankowych kredytów (i spekulować gruntami przemysłowymi);
akceptowano skandalicznie niskie wyceny sprzedawanych przedsiębiorstw;
łamano zasady opłacalności przedsięwzięć prywatyzacyjnych;
godzono się na niedopuszczalnie wysokie koszty procesów prywatyzacyjnych (słynne brygady Mariotta).
Te błędy nie wynikały z braku doświadczenia, czy niedopatrzenia, gdyż stworzenie narodowych funduszy inwestycyjnych, (mających na celu poprawę gospodarowania majątkiem państwa), tylko pogłębiło te nieprawidłowości – piszą autorzy książki i powołują się na wspomniany artykuł z The Economist. Dla polskiego rządu metoda prywatyzacji przedsiębiorstw poprzez sprzedaż obligacji okazała się bowiem zbyt wolna, więc już w 1991 r. rozpoczął prace nad programem masowej prywatyzacji poprzez NFI. Programem tym, a także działaniami syndyków, praktycznie zabito pozostałe przedsiębiorstwa państwowe.
Po piąte – brak ochrony gruntów poprzemysłowych przed spekulantami budowlanymi.
W ustawie prywatyzacyjnej z 1990 roku do wyceny wartości prywatyzowanych zakładów przemysłowych nie zaliczono wartości gruntów przez nie zajmowanych (sic!). Tereny, jakie posiadały państwowe zakłady – przekazane im w PRL nieodpłatnie –zostały darowane (zwłaszcza w miastach) nowym właścicielom tych obiektów. Przy wysokich cenach gruntów w miastach dawało to wielkie możliwości spekulacji tymi terenami, zwykle dzielonymi na działki budowlane, z czego oczywiście nowi właściciele masowo korzystali. Brak interwencji rządów w tej sprawie wskazuje, iż był to proceder zaplanowany, choć spowodował znaczne straty państwa.(Ocenia się, że powodem ok. 1/3 nieuzasadnionych likwidacji zakładów przemysłowych była chęć spekulacji działkami budowlanymi).
Po szóste – niepohamowane dążenie do indywidualnego bogacenia się kosztem interesu i majątku publicznego.
Tylko w Polsce (poza ZSRR) tendencja ta wystąpiła tak silnie. Za wyjątkowo dużą skalą likwidacji zakładów przemysłowych zbudowanych w PRL stały interesy osobiste konkretnych ludzi i interesy wielkiego kapitału, co dało podstawę do określenia polskiej prywatyzacji jako złodziejskiej. Niski poziom moralności polskiego społeczeństwa, o czym mówi prof. Witold Kieżun był jednym z istotnych czynników niszczenia dorobku przemysłowego poprzedniego okresu – piszą autorzy.
Po siódme – relacje między centrum i szczeblami lokalnymi.
Uznano, że decyzje niepopularne zamiast na szczeblu centralnym, lepiej podejmować na szczeblu lokalnym, gdzie mechanizmy kontroli społecznej są słabsze (ale ryzyko korupcji większe). To natomiast skutkowało zrywaniem wieloletnich powiązań kooperacyjnych i stało się przyczyną upadku wielu przedsiębiorstw, gdyż władze jednego województwa nie liczyły się w ogóle z interesami innego.
W podsumowaniu tej niezwykle cennej dla zrozumienia obecnej sytuacji w Polsce książki, której wartość dokumentacyjna jest trudna do przecenienia, autorzy konkludują, iż masowa likwidacja kilkuset (657) zakładów po 1989 roku stała się główną przyczyną regresu w poziomie uprzemysłowienia kraju.
Idąc dalej niż autorzy analizy, można stwierdzić, iż jednym ze skutków deindustrializacji jest obecna masowa emigracja z Polski. Teza ta, niestety, dobrze koreluje z przytoczonymi wyżej poglądami Paula Rosensteina-Rodana, wyrażonymi w artykule "Problemy uprzemysłowienia w Europie Południowo-Wschodniej i Wschodniej".
Anna Leszkowska
* Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce, Andrzej Karpiński, Stanisław Paradysz, Paweł Soroka, Wiesław Żółtkowski, wyd. Muza SA, Warszawa 2013
Problem deindustrializacji Polski po 1989 roku poruszaliśmy niejednokrotnie, m.in. w: SN Nr 2/2013 - Co się stało z polskim przemysłem?, SN 3/2013 - Budujmy przemysł!, SN 12/2014 - Gospodarka nie jest modna, SN 3/2015 - Kontynuować czy zmienić?
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4309
Z prof. Ewą Rembiałkowską, kierownikiem Zakładu Żywności Ekologicznej w SGGW w Warszawie rozmawia Anna Leszkowska
- W tym roku pojawiły się nowe wyniki badań z Newcastle University, dobrze udokumentowane, dotyczące wyższości zdrowotnej żywności ekologicznej nad konwencjonalną.
Spór o żywność ekologiczną, czy jest zdrowsza niż konwencjonalna, czy nie, przypomina ten o wyższości masła nad margaryną lub na odwrót. Na każde badanie na „tak”, znajdzie się badanie na „nie”.
I tak, badania z Newcastle stoją w sprzeczności z wcześniejszymi, z 2012 r. z Uniwersytetu Stanforda, z których wynika, że żywność ekologiczna nie jest zdrowsza niż konwencjonalna.
Czy to ostatnie badanie istotnie rozwiewa wątpliwości co do wyższości żywności ekologicznej nad konwencjonalną?
- W ostatnich 15 latach ukazało się ponad 20 prac przeglądowych (w tym – dwie mojego autorstwa), w których próbowano całościowo potraktować zagadnienie żywności ekologicznej. Ogromna większość z nich – ok. 70% pokazywała, że surowce ekologiczne - zarówno roślinne jak i zwierzęce - mają wyższą wartość odżywczą. I tylko ok. 30% prac pokazywała inne wyniki i stosowne do nich wnioskowania. Zatem od kilkunastu lat ten spór naukowy się toczy, jednak zawsze szala przechylała się na korzyść żywności ekologicznej.
Praca ze Stanford wywołała wiele szumu, jednak sporo stwierdzeń w niej zawartych można podważyć. Na przykład, odnośnie ilości związków polifenolowych (przeciwutleniaczy, o kluczowym znaczeniu dla zdrowia) w badanej żywności ekologicznej autorzy tej pracy wykazują, że jest ich istotnie więcej niż w żywności konwencjonalnej. Ale już we wnioskach z badania napisali, że nie ma różnic jakościowych. Jest to manipulacja danymi naukowymi.
Polifenole to związki bardzo ważne, wymiatające wolne rodniki, pomagają człowiekowi w walce z wieloma chorobami, w tym – nowotworami, gdyż utrzymują układ odpornościowy w dobrym stanie. Zatem jeśli zjadamy żywność bogatą w polifenole i inne związki prozdrowotne, to utrzymujemy dobre zdrowie, gdyż te związki pomagają hamować wczesne stadia nowotworzenia i procesów zapalnych.
Takich nieuczciwych prac było więcej, np. opracowanie na zlecenie brytyjskiej agencji Food Standard Agency z 2009 r., gdzie w ogóle pominięto w analizie polifenole.
To jest jedna strona medalu. Druga strona jest taka, że gospodarstwa ekologiczne różnią się między sobą. Jedno jest wzorcowe, stosuje wszelkie najlepsze techniki upraw i tam będzie dobra wartość odżywcza produktów. W drugim gospodarz stosuje tylko wybrane techniki, np. nie robi dobrych kompostów i wówczas gleba jest gorszej jakości. A w trzecim – rolnik w ogóle nieprawidłowo nawozi glebę i choć jego gospodarstwo uznawane jest za ekologiczne, to produkty z niego pochodzące mają niską jakość.
Większość, ok. 90% rolników ekologicznych, to ludzie uczciwi, dokładający starań w gospodarowaniu, stąd ich produkty są dobrej jakości.
Ale opinię żywności ekologicznej psuje garstka tych, którzy nie przestrzegają zasad w uprawach czy chowie zwierząt.
W odpowiedzi na brytyjską meta analizę z 2009 r. oraz amerykańskie prace ze Stanford z 2012 r. stworzono w Wielkiej Brytanii naukowy projekt, mający za zadanie przeanalizowanie maksymalnie dużej liczby recenzowanych publikacji (czyli mających wartość naukową), aby stwierdzić, czy są różnice jakościowe między żywnością ekologiczną a konwencjonalną. W tym projekcie brali udział moi doktoranci, m.in. Marcin Barański, który jest pierwszym autorem i Dominika Średnicka-Tober – drugim.
- I to były badania wykonywane w ramach VI Programu Ramowego, nie sponsorowane przez żaden koncern.
- Częściowo w ramach VI PR, a częściowo z innych programów badawczych, które zorganizował prof. Carlo Leifert z Newcastle University w Wielkiej Brytanii. Był to ogromny zespół badawczy, w którym uczestniczyło pięcioro badaczy polskich. Powstała, jak dotąd, największa meta analiza, obejmująca 343 opublikowane wyniki badań, w tym – najnowsze prace, których powstało sporo. Ta liczba prac jest ważna, gdyż dzięki przekroczeniu pewnej masy krytycznej można wyeliminować błędy statystyczne. W rezultacie tej analizy okazało się, że w żywności ekologicznej jest znacząco mniej – o 50% - kadmu, który jest wysoce szkodliwym metalem, powodującym uszkodzenia kości, nerek, rakotwórczy.
- I o 50% więcej przeciwutleniaczy.
Polifenole są najważniejszą grupą związków obronnych roślin, którymi bronią się one przed szkodnikami i chorobami. W sytuacji, kiedy roślin nie wspomagamy środkami ochrony chemicznej, muszą się one bronić same, więc wytwarzają więcej polifenoli.
- Mniej też jest pestycydów.
- Tak, okazało się, że jest 4-krotnie mniejsze prawdopodobieństwo, że natrafimy na nie, jeśli będziemy spożywać żywność ekologiczną. Ale to nie wszystko –w tej żywności jest również mniej szkodliwych azotanów i azotynów powodujących methemoglobinemię u małych dzieci, a także białaczki i nowotwory przewodu pokarmowego u ludzi dorosłych. Są to fakty, twarde dane.
- W analizie amerykańskiej z 2012 r. podają, iż w żywności konwencjonalnej rzeczywiście jest nieco więcej pestycydów, ale te ilości są w granicach normy. Ponadto 99,9% wag. pestycydów w jadłospisie Amerykanów to związki, które rośliny same wytwarzają, w obronie własnej, a te dopuszcza się jako nieszkodliwe.
- Jest to kolejna manipulacja naukowa. Chociaż zespół, który to badanie wykonywał zaznaczył, iż badanie nie było przez nikogo sponsorowane…
A co do pestycydów: jeżeli roślinie podajemy syntetyczne, hamuje to wówczas jej własną obronność. Jeżeli jej nie dajemy – roślina zaczyna wytwarzać własne związki obronne, czyli te z grupy polifenoli, które odstraszają szkodniki – mają silny zapach, są gorzkawe, czyli na potencjalnego szkodnika działają odstraszająco. To, że roślina ma te naturalne pestycydy jest dla człowieka gwarantem zdrowia, bo człowiek od tysięcy lat takimi roślinami się żywił. Mówienie, że to jest szkodliwe, jest manipulacją na wielką skalę.
- Opis wyników tego badania podaje lekarz z Instytutu Hoovera Uniwersytetu Stanforda, Henry I. Miller, wcześniej pracownik FDA*. Artykuł poprzedzono informacją, iż rynek ekologicznej żywności na świecie to 60 mld USD/rok...
- I tu dochodzimy do niezwykle interesującego wątku, sedna sprawy. Oficjalnie to badanie nie było sponsorowane, ale wystarczyło, żeby jedna osoba z zespołu miała interes w dyskwalifikacji sektora ekologicznego, aby udowodnić brak wiarygodnych wyników. Bo takie rzeczy szybko się rozchodzą w świecie nauki i podważają zaufanie konsumentów. Uniwersytet Stanford informacje te ogłosił z wielkim hukiem i rozpowszechniał, gdzie tylko mógł.
- Fakt finansowania tegorocznego badania żywności ekologicznej z pieniędzy publicznych UE odsuwa podejrzenia o interesy wpływowych grup producentów...
Wrócę tu jednak do analiz pestycydów w badaniu amerykańskim, bo to jest istotne.
Z badań wynika, że głównym czynnikiem ich obecności w żywności jest nawożenie, zatem – jest to kluczowy czynnik jakości surowców roślinnych. Jeżeli azotu w glebie jest dużo – a tak jest w rolnictwie konwencjonalnym, gdzie nawozi się glebę nawozami azotowymi, łatwo rozpuszczalnymi - wówczas roślina pobiera w sposób niekontrolowany duże jego ilości, które koncentrują się w liściach w postaci azotanów, a w naszym organizmie – przekształcają się w szkodliwe azotyny i nitrozaminy. Ponadto prawie połowa azotanów ucieka do wód powierzchniowych, co negatywnie wpływa na ludzkie zdrowie i środowisko. Oczywiście, plony są o ok. 20% większe, jeśli zastosujemy chemię nawozową, ale ich jakość gorsza.
W przypadku nawozów organicznych – kompostu, obornika, nawozu zielonego – zachodzą zupełnie inne procesy żywienia się rośliny. Najpierw te nawozy rozkładają mikroorganizmy i drobna fauna glebowa (np. dżdżownice), tworząc z nich humus. Z gleby użyźnionej humusem roślina pobiera sobie to, co jej jest w danej chwili potrzebne przez cały okres wzrostu. Roślina rośnie dłużej, ale nie ma tu możliwości przedawkowania nawozów. Ważne jest tu więc nie tylko stężenie, ale i forma – organiczna.
- Ale w analizie amerykańskiej użyto argumentu, iż nawozy naturalne, zwłaszcza odchody zwierząt, są szkodliwe, gdyż zawierają patogeny – bakterie E. coli, salmonellę, itd.
- To jest kolejna manipulacja i widać, że na treść artykułu miał wyraźny wpływ sektor, który chce podważyć fundamenty produkcji ekologicznej. Otóż prawidłowe kompostowanie obornika polega na tym, że doprowadza się taki nawóz do temperatury pow. 70 stopni C, żeby większość patogenów zginęła. W dobrze wygrzanym kompoście i oborniku patogenów już nie ma. Ponadto ludzkość przez tysiące lat bazowała i bazuje na nawozach naturalnych i żyje.
- Są tam jeszcze inne argumenty – że produkcja żywności ekologicznej wymaga – z racji niższych plonów – większej ilości wody, a skutkiem tego jest większe wypłukiwanie azotu z gleby, większa emisja amoniaku i podtlenku azotu, co jest szkodliwe dla środowiska.
- To kolejna manipulacja. Udowodniono naukowo ponad wszelką wątpliwość, że wypłukiwanie azotu z gleby jest o wiele większe w rolnictwie konwencjonalnym. Zatem to argument kłamliwy. Nie bardzo natomiast rozumiem, dlaczego w rolnictwie ekologicznym zużywa się ponoć więcej wody. To nie jest prawdą, jest dokładnie odwrotnie, gdyż gleba w systemie ekologicznym zatrzymuje dużo więcej wody niż przy uprawach konwencjonalnych. Ten fałsz ma zapewne na celu nastawić czytelników negatywnie do rolnictwa ekologicznego.
- To jeszcze jeden argument: rolnictwo ekologiczne powoduje zagrożenie eutrofizacją, bo reakcją ekosystemu na nawozy naturalne jest zakwaszenie gleb.
- Kolejne kłamliwe stwierdzenie. Dowiedziono bowiem, że tam, gdzie jest dużo materii organicznej w glebie, gdzie systematycznie nawozi się właściwie tylko obornikiem i nawozami zielonymi – odczyn gleby utrzymuje się na właściwym poziomie. Taka gleba zawiera dużo próchnicy – a tam, gdzie jest dużo próchnicy, tam zakwaszenie nie występuje.
- No to ostatni argument użyty w opisie tego badania, niezupełnie naukowy, socjalny: praca w rolnictwie ekologicznym jest w dużym stopniu ręczna, co powoduje, że wykonują ją w większości kobiety i dzieci...
- Trochę mnie pani zaskakuje tymi cytatami, bo ja głównie czytałam tabele wyników z tych badań, a nie ich omówienia. Autor cytowanego przez panią artykułu dodaje chyba zbyt dużo od siebie. Ale i w tym ostatnim argumencie jest totalne przekłamanie. Rolnictwo ekologiczne kieruje się czterema zasadami: ekologia, zdrowie, uczciwość i troska. I akurat w systemie ekologicznym o dzieci bardzo się dba – niedopuszczalne jest zatrudnianie ich poniżej 15. i 16 roku życia. A to, że się dzieci zabiera na pole, to w celu edukacyjnym, aby poznały, na czym ten system polega. Na pole zabiera się także dzieci sąsiadów, żeby zobaczyły sposób gospodarowania, nie po to, żeby pracowały. Bo w systemie konwencjonalnego rolnictwa dzieci nie mogą chodzić z rodzicami na pole z uwagi na możliwość zatrucia pestycydami.
W rolnictwie ekologicznym, które rzeczywiście wymaga więcej pracy ręcznej niż konwencjonalne, też jest mechanizacja. Tym niemniej, jeśli nie ma się dobrych maszyn, jeśli zapuści się uprawę, to niestety zostaje tylko ręczne wyrywanie chwastów. Jeśli rolnik jest fachowcem, to nie dopuści do zachwaszczenia, zastosuje wczesną prewencję, czyli system płomieniowy lub szczotkowy. Jeśli nie, to musi zatrudnić ludzi do pracy ręcznej – niekoniecznie kobiety. I patrząc z drugiej strony – daje pracę ludziom. Rolnicy ekologiczni w ogóle zatrudniają więcej ludzi niż konwencjonalni, więc ze względów społecznych to chyba dobrze? Oczywiście każdy rolnik będzie unikać pracy ręcznej, i to jest prawda, natomiast nie jest prawdą uciemiężanie przez niego kobiet i dzieci.
- Wróćmy więc do wyników badań europejskich z tego roku. Prof. Leifert stwierdza w ich podsumowaniu, iż „to badanie winno być tylko punktem wyjścia do przeprowadzenia dobrze kontrolowanych badań opartych na metodzie interwencji dietetycznej oraz badań kohortowych w celu oszacowania skutków zdrowotnych przestawienia się na żywność ekologiczną”.
- Bardzo się cieszę, że prof. Leifert to napisał, bo kiedy dyskutowałam z nim parę lat temu na ten temat – nie widział takiej potrzeby. Ja zawsze uważałam, że takie badania są potrzebne i taki projekt przygotowujemy. Zgłosimy go do finansowania zapewne w ciągu najbliższych miesięcy. Będą to właśnie interwencyjne badania dietetyczne na ludziach.
Niektóre badania kohortowe zostały już częściowo zrobione w Holandii i Francji – wykazały, że konsumenci żywności ekologicznej mają lepszą samoocenę stanu zdrowia. We Francji zbadano co najmniej kilkanaście tysięcy ludzi, w Holandii – kilka tysięcy. Ja robiłam podobne, ale na mniejszą skalę, a ich wyniki potwierdziły badania holenderskie i francuskie. Badania kohortowe są najlepsze tam, gdzie działa dobrze Internet, gdyż ludzie mogą szybko i łatwo wypełniać ankiety. Niestety, Polska nie należy do takich krajów. Dlatego nasz projekt będzie dotyczyć interwencji dietetycznej.
Ale trzeba robić i badania kohortowe, i interwencyjne, żeby móc zweryfikować, czy żywność ekologiczna ma – i jaki – wpływ na zdrowie człowieka. Bo na podstawie wszystkich dotychczasowych badań możemy postawić mocną hipotezę, że regularne spożywanie żywności ekologicznej (co najmniej połowę produktów w diecie) ma korzystny wpływ na stan zdrowia. Z badań bowiem wynika, że konsument żywności ekologicznej generalnie lepiej się czuje i rzadziej choruje.
- Czyli wszystko w rękach nauki.
- Oby tylko znalazły się na to pieniądze, bo niestety, wszystkie nasze projekty przepadają w konkursach i to nie z powodu słabości merytorycznej. Mam wrażenie, że naukowcy z gremiów decyzyjnych są często związani z konwencjonalnym sektorem produkcji i przetwórstwa, albo z sektorem GMO.
Polska jest na etapie dorobku, przeciętny obywatel myśli o tym, jak się wzbogacić, a w gorszych przypadkach – jak przetrwać. Natomiast sprawy wyżywienia, zdrowia – schodzą na dalszy plan. Rośnie jednak pokolenie, dla którego są to sprawy priorytetowe.
- Dziękuję za rozmowę.
*http://www.project-syndicate.pl/artykul/mit-rolnictwa-ekologicznego,394.html- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2366
Zielone Płuca Polski to pomysł przyrodników i krajoznawców na ochronę znacznego obszaru kraju przed zniszczeniem środowiska. Jednakże koncepcja ta musi być połączona z reformą społeczno - gospodarczą. W tych działaniach powinien uczestniczyć parlament i rząd, gdyż realizacja takiego programu przekracza możliwości lokalnych samorządów.
Nie chcemy, aby ten region był tylko skansenem - mówi wicewojewoda warmińsko - mazurski, Marek Żyliński. Mamy tutaj 22% bezrobocie, które dotyczy głównie młodych ludzi na wsi. Tam mieszka zaledwie 2% ludzi z wyższym wykształceniem. Gdyby nasze województwo otrzymało choć małą część tych środków, jakie rząd przyznał górnictwu na restrukturyzację - nie mielibyśmy żadnych problemów.
Jednakże ani województwo warmińsko - mazurskie, ani olsztyńskie, suwalskie, ciechanowskie, ostrołęckie, białostockie, które w całości leżą na obszarze Zielonych Płuc Polski nie dostały ani grosza z tytułu likwidacji pegeerów, które zadecydowały o tak wysokim bezrobociu w regionie. Także toruńskie, elbląskie, czy siedleckie, których tereny częściowo tworzą ten unikatowy w skali Europy i globu obszar.
Pieniądze - choć nie w skali pozwalającej rozwiązać problemy rozwoju regionu - przyszły za to zza granicy, gdzie idea ZPP spotkała się z dużym zainteresowaniem. Niemcy (rząd Nadrenii - Westfalii) przeznaczyły na Narwiański Park Narodowy 150 tys. marek (program do roku 2002), niemiecka fundacja EURONATUR - na wykup gruntów w Dolinie Górnej Narwi - kilkaset tysięcy marek. World Wildlife Found dał środki na utworzenie Biebrzańskiego Parku Narodowego, rząd holenderski i fundacja Avalon przeznaczyły 200 tysięcy guldenów na utworzenie i promowanie 80 - 100 gospodarstw ekologicznych na tym obszarze.
W ochronę przyrody na tym terenie ogromne pieniądze przeznaczyły przede wszystkim samorządy, Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i fundusze wojewódzkie. W latach 1993-97 dzięki kilkudziesięciu milionom złotych, jakimi dofinansował inwestycje w ZPP Ekofundusz, powstało kilkanaście oczyszczalni ścieków i zmodernizowano system grzewczy w Augustowie.
Jednakże problemów dotyczących gospodarczego rozwoju regionu nie rozwiążą nam fundacje ani polskie, ani zagraniczne, choć w tak sympatyczny sposób doceniają potrzebę ochrony przyrody bez względu na granice. Tu musi być działanie władz państwa, gdyż rzecz dotyczy wcale niemałej jego części - 20% powierzchni kraju zamieszkałej przez 10% obywateli.
Region kontrastów
Pięknu i różnorodności krajobrazu w żadnym stopniu nie dorównuje twórczość człowieka. Wśród bujnej zieleni i żółci jesiennej drzew, wokół malowniczych jezior i oczek wodnych nagle zgrzytają paskudne budynki nijak pasujące do pejzażu. W dodatku brudne, zaniedbane, obowiązkowo z kupą gnoju wokół obejścia. Nie lepiej komponują się potworki „miastowych”, zbudowane na dziko wokół jezior. Wyrastają przy tym jak grzyby po deszczu, budowane bez jakichkowiek zezwoleń i także w stylu bezguścia nowobogackich. Z reguły postawione są tuż przy linii brzegowej (winny - co najmniej 100 m od wody. Posłowie chcą obecnie zmienić na 50 m!) bez szamb i śmietników, co oznacza, że ich rolę spełnia jezioro.
Z danych Rady Programowej Porozumienia ZPP wynika, że spośród 44 skontrolowanych w 1996 r. jezior tylko 16 miało wody II klasy czystości. Aż 6 jezior miało wody tak silnie zanieczyszczone, że nie odpowiadały one żadnym normom. Ale jak może być inaczej, skoro gospodarka ściekowa na tym obszarze to nadal pieśń przyszłości? Jak twierdzi wicewojewoda warmińsko - mazurski, sieć kanalizacyjną na terenach wschodnich tego województwa ma zaledwie 5-6% gmin. Znacznie lepiej jest z wodociągami (20 - 90%), gdyż ich założenie to koszt 6-7-krotnie niższy. W tymże województwie na 49 miast aż 8 nie ma oczyszczalni ścieków, a i w tych, gdzie one są, też wymagają modernizacji. Dotyczy to m.in. Fromborka, Tolkmicka, Morąga, czy Lidzbarku Warmińskiego.
Nie lepiej jest z odpadami. Tutaj także bije w oczy kontrast: sielska przyroda - śmieci, które pojawiają się w wielu atrakcyjnych turystycznie miejscach. Na szczęście, większość gmin buduje lub modernizuje własne wysypiska, niektóre nawet prowadzą selektywną zbiórkę odpadów, choć barierą jest ich utylizacja (tylko w byłym województwie białostockim przetwarza się butelki z tworzyw sztucznych). Inną przeszkodą w racjonalnej gospodarce odpadami jest...ekonomia. Unieszkodliwianiem odpadów niektóre gminy nie są zainteresowane z powodu wysokich kosztów. Tak się dzieje np. w Suwałkach, gdzie uruchomiono kompostownie odpadów komunalnych, z której nie chcą korzystać mieszkańcy okolicznych gmin i nieodległego Augustowa. Taniej bowiem jest składować śmieci na wysypisku.
Biedne bogactwo
Przy tak dużym i trwałym bezrobociu oczywiste jest, że przyrodzie tego obszaru nie zagraża działalność człowieka. Obszar ZPP nigdy zresztą nie należał do wysoko uprzemysłowionych, choć w pewnym okresie były pokusy, aby wykorzystać bogactwa mineralne suwalszczyzny (rudy żelaza i manganu). Jedyną gałęzią przemysłu, jaka się tutaj rozwinęła to przetwórstwo spożywcze, którego udział w produkcji krajowej sięga od 20% (mięso, wędliny, piwo) do ponad 40% (masło). Niemniej i w tym przemyśle zachodzą zmiany restrukturyzacyjne: duże zakłady zanikają, w ich miejsce powstają mniejsze, prywatne, co wiąże się z redukcją zatrudnienia. Liczba nowopowstających jest jednak dużo mniejsza niż w innych regionach kraju, w dodatku nie są to zakłady wykorzystujące zaniedbane i porzucone bogactwo tego obszaru: popegeerowskie tereny uprawne. A na nie ma chętnych z kilku powodów. Po pierwsze, byli pracownicy pegeerów nie mają pieniędzy na dzierżawę ziemi od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Po drugie - nie mają narzędzi ani kapitału na rozpoczęcie produkcji. Ziemia uprawna leży zatem odłogiem i porasta już krzewami. A ludzie nie mają z czego żyć, ani co jeść. Jedynym rozwiązaniem - jak z żalem twierdzi Stanisław Dąbrowski z Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Olsztynie (były Wojewódzki Konserwator Przyrody) - jest zalesianie tych ziem. Dla ZPP to dobrze, ale nijak się ma do gospodarczego rozwoju regionu.
Ale bieda tzw. ściany wschodniej to przecież nie tylko brak miejsc pracy. To przede wszystkim wieki zapóźnienia cywilizacyjnego, które dzisiaj owocuje z jednej strony czystym, nieskażonym środowiskiem i bujna przyrodą, a z drugiej - kiepskim wykształceniem mieszkańców, niskimi dochodami, małą aktywnością gospodarcza i niewielką zdolnością do samoorganizacji i samopomocy. I to jest, i długo jeszcze będzie, największym wyzwaniem dla każdego rządu oraz władz lokalnych. Bo budowa nowoczesnych urządzeń, czy rozwijanie turystyki i romantyczne wyjazdy nad jeziora to jedno. A drugie - to mentalność ich użytkowników i właścicieli. Dziś jeszcze jest tak, że buduje się ekologiczną szkołę z podłogami z pcv i oświetleniem jarzeniowym, a na stołówce zaparza się herbatę w plastykowych dzbankach. Na uwagę, że nie do tego one służą, pada odpowiedź: a my tak robimy. I żeby było inaczej, trzeba będzie wielu lat edukacji i dobrego przykładu, na który powinniśmy wszyscy się złożyć. Także sięgając do wspólnej kiesy narodowej.
Anna Leszkowska
99-11-03
Obszar ZPP utworzono z uwagi na walory czysto przyrodnicze. Zachowały się na nim prawie niezmienione wielkie kompleksy jezior, bagien i lasów, jakich już nie ma w innych częściach Europy.
Porozumienie Zielone Płuca Polski (ZPP) podpisano 13 maja 1988 r. w Białowieży. Był to pierwszy w naszej historii dokument odrzucający rozwój gospodarczy poprzez uprzemysłowienie na rzecz ekorozwoju. Porozumienie, początkowo realizujące przede wszystkim program ochrony środowiska, ochrony przyrody i krajobrazu, z upływem czasu zmieniło zakres działania na promowanie rozwoju gospodarczego, ale poprzez rozwijanie rolnictwa, leśnictwa i turystyki.
W latach 1989-93, po renegocjacji Porozumienia w warunkach nowego ustroju, stworzono dla ZPP plan zagospodarowania przestrzennego, którym objęto obszar 5 województw. Wkrótce (1992 - 95) ich liczba w ZPP zwiększyła się do dziewięciu. Sygnatariuszami Porozumienia stały się także ministerstwa: ochrony środowiska, rolnictwa, zdrowia, pracy, spraw zagranicznych, gospodarki przestrzennej, CUP, UKFiT, Agencja Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa i - oczywiście - Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska oraz Ekofundusz. W 1994 roku Sejm uznał, że ZPP są podstawowym w kraju regionem, w którym należy realizować zasady ekorozwoju.
Istnieją propozycje, aby ZPP wpisać w „Zielone Płuca Europy” oraz „Zielony Pierścień Bałtyku”.