Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1036
W historii nie wszystkie „marsze” znamionowały zwycięstwo „ludowładztwa”. „Marsz na Rzym” Mussoliniego, czy „marsze z pochodniami” wszelkiej maści nazistów niosły w XX wieku złowrogie przesłania antydemokratyczne. Euforia części komentatorów spowodowana „marszem 4 czerwca” w Warszawie równie dobrze mogła być zapowiedzią przyszłego wyborczego zwycięstwa opozycji, jak i skutecznej kontrofensywy ze strony rządzących. Czy jednak moga być zapowiedzią zwycięstwa „demokracji”? A jeśli tak, to jakiej?
W trakcie transformacji ustrojowej, podczas wychodzenia z „realnego socjalizmu”, zaszczepiono w powszechnej świadomości Polaków przekonanie, że demokracja stanowi panaceum na wszystkie bolączki, dziedziczone po poprzednim ustroju i nabywane w codziennym funkcjonowaniu. Uczyniono to bezrefleksyjnie, przy udziale rodzimych „rewolucjonistów” i za namową możnych „suflerów” z zewnątrz. Tymczasem nie jest to ustrój o charakterze uniwersalnym, pożądany i skuteczny we wszystkich sytuacjach. Już amerykańscy Ojcowie Założyciele wiedzieli, że „demokracja jest gorsza od grzechu pierworodnego”. Mało kto pamięta, że niektórzy z nich opowiadali się za ustrojem monarchicznym, a nie brakowało opinii, że „lud jest głupi” i „nie potrafi się rządzić”.
W euforii zwycięstwa „nad komuną” wielu ludzi nie bardzo wiedziało, co uczynić z odzyskaną „wolnością”. Na fali dyskredytacji poprzedniego ustroju, niezależnie od jego „plusów dodatnich i plusów ujemnych”, społeczeństwo polskie było zdezorientowane i podatne na manipulacje. Ostatecznie za niewielką cenę zrezygnowano ze wszystkich atutów dotychczasowej tożsamości, oddając się stopniowo pod protekcję mitycznego Zachodu. Szkoda, że opublikowane w ostatnich latach książki o kulisach przechodzenia Polski pod kuratelę Stanów Zjednoczonych (Setha G. Jonesa, Bruno Drwęskiego czy Johna Pomfreta) nie wywołały żadnego poruszenia ani w świecie politycznym, ani medialnym. Uporczywa amnezja utrudnia dokonanie rozliczeń z trudną historią ostatnich dekad.
W przypadku polskiego społeczeństwa, ze względu na dziejowe perturbacje, nie było kiedy nabyć demokratycznych wzorów ustrojowych, kultura polityczna i prawna były na niskim poziomie, a wielu rozemocjonowanych obywateli nie odróżniało wiedzy o państwie i gospodarce od ignorancji. Taka sytuacja utrzymuje się do dzisiaj. Ideologizacja, a nawet mitologizacja demokracji uczyniła z niej swoistą religię.
Wyznawcy ze wszystkich stron gorąco w nią wierzą, ale nie bardzo wiedzą, czemu ona służy i dokąd prowadzi. Traktują ją instrumentalnie, narzucając swój sposób rozumienia norm i wzorów postępowania, w zależności od tego, kto aktualnie władzę sprawuje. Przy powszechnej dezorientacji, co jest prawdziwe, a co fałszywe, co uczciwe, a co niemoralne, dochodzi do powszechnego zidiocenia społecznego (nie chodzi wyłącznie o ogłupienie, ale o swoiste upośledzenie osób skupionych na prywatnym życiu, w opozycji do społeczności, z gr. idiόtes). Dalsze konsekwencje to apatia i absencja wyborcza, samoizolacja, frustracja, emigracja wewnętrzna, a nawet ucieczka z kraju.
Szli krzycząc: „Polska! Polska!”
Najważniejszym hasłem walki o demokrację w Polsce stało się ratowanie wolności, która jest zagrożona przez „pełzającą dyktaturę”. Owa mityczna wolność dla każdego niemal Polaka oznacza jednak coś innego. Jedni chcą „świętego spokoju”, wolności od rządów PiS-u, inni od kleru, jeszcze inni odejścia od zakazu aborcji czy ideologizacji szkół, ale mało kto potrafi wolność zdefiniować w sensie pozytywnym. Jak ją zagospodarować, aby nie było możliwości odwrotu od norm i praktyk demokratycznego państwa prawa? Jak pogodzić racjonalizm z moralnością, żeby nie dopuścić do recydywy zawłaszczania państwa przez oligarchię partyjną zwycięzców? Jak wreszcie uczynić wolnych obywateli współodpowiedzialnymi za wszystko, co decyduje o wspólnym dobrostanie?
Demokracja opiera się na rządach większości równych pod względem politycznym obywateli (bezpośrednio in persona lub poprzez przedstawicieli). Demokratyczne reguły gry i obyczaje „ucierają” się latami i bynajmniej nie gwarantują „dobrych” rządów. Historia demokracji zachodnich pokazuje, czy to w Anglii, Francji, czy w Stanach Zjednoczonych, że dzisiejsza niedoskonała stabilność kształtowała się w żmudnej walce, pełnej porażek i odwrotów, grożących zawłaszczeniem władzy przez wąskie koterie i grupy oligarchiczne. Obecnie widać jak na dłoni, że demokracje, zwane liberalnymi, kierując się zasadą rządów większości, niewiele mają wspólnego z zasadą „dobrego rządzenia”.
Mimo rozmaitych optymistycznych wyliczeń, spośród 193 członków ONZ jedynie ok. jedna trzecia z nich praktykuje liberalno-demokratyczne wzory ustrojowe, zagwarantowane w konstytucjach. Wiele z pozostałych państw mieni się „demokratycznymi”, choć w rzeczywistości ich demokracje są ułomne i nietrwałe. Warto więc zauważyć, że demokracja liberalna jest niezwykle zmitologizowanym ustrojem. Nie ma w niej zgodności między wolnością a równością. Te dwie wartości wzajemnie się wykluczają. Ludzie bowiem mogą być albo wolni, albo równi. Mówiąc w uproszczeniu, wolność polityczna dzieli społeczeństwa na rządzących i rządzonych, wolność gospodarcza - na bogatych i biednych. Korzystając z wolności, ludzie sami siebie skazują na nierówne położenie. Żyjemy w świecie zhierarchizowanym. Ludzie być może rodzą się równi, ale są różni, choćby pod względem predyspozycji umysłowych i fizycznych.
Jak złośliwie zauważył austriacki filozof polityczny Erik von Kuehnelt-Leddihn, „gdyby wszyscy ludzie mieli być równi pod względem intelektualnym, wszystkich głupich i leniwych trzeba byłoby zmusić do wysiłku umysłowego, a mądrych na siłę ogłupić”. Jak pokazują różne eksperymenty ustrojowe, zwłaszcza w stalinowskim Związku Radzieckim i innych państwach „realnego socjalizmu”, równość próbowano osiągać przy użyciu przemocy (słynna urawniłowka) i zawsze działo się to kosztem ograniczania wolności. Dlatego błędnym jest poszukiwanie sprawiedliwości społecznej w jednakowym (równym) traktowaniu obywateli. Niestety, demokracja, zwłaszcza w ujęciu populistycznych demagogów, tak właśnie ludzi usposabia.
Pułapki demokracji
Demokracja zawiera w sobie sporo pułapek, nad którymi wielu obywateli nigdy się nie zastanawia. Przede wszystkim wierzący w magiczną moc wyborów nie chcą pamiętać, że „siła” pojedynczego głosu wyborcy jest minimalna, by nie rzec mikroskopijna. Głosy pojedynczego wyborcy doprawdy nie mają większego znaczenia. „Są niczym liście niesione przez wodę”.
Ponadto głosując na tę czy inną partię, wyborca nigdy nie wie, jak zachowa się jego partia po wyborach, wchodząc na przykład w najmniej spodziewane czy wręcz niepożądane z jego punktu widzenia koalicje. Szwindel demokracji polega także na tym, że większość zdobyta w powszechnym głosowaniu nie odpowiada rzeczywistej większości społeczeństwa. Liczy się bowiem suma głosów większości spośród biorących udział w wyborach, upoważnionych do głosowania.
Przeliczanie głosów na mandaty jest kolejną pułapką (tzw. arytmetyka wyborcza), nie wspominając o progach wyborczych, czy geometrii wyborczej (gerrymandering). Największym chyba zagrożeniem ze strony demokratycznie wybranych rządów jest to, że mogą one w imię „woli ludu” uzurpować sobie prawo do podporządkowania wszystkich innych władz (na przykład sądów), a największą niesprawiedliwość nazywać „racją stanu”.
Wbrew powszechnemu mniemaniu, demokracja oparta na zasadzie pluralizmu politycznego wcale nie uczy sił politycznych walki o wspólne dobro. Celem każdej rywalizacji wyborczej jest klęska innych. Nie chodzi zatem o to, aby wygrał najlepszy. Chodzi o to, aby go jak najbardziej osłabić. Jest w tym ogromna doza bezwzględności, cynizmu i hipokryzji. Rządy inteligentne i skuteczne są na dalekim planie. Ważne, żeby utworzyć swój rząd przy poparciu jak największej publiczności.
Dawno odkryto, że demokracja połączona z liberalizmem może być wolnościowa i tolerancyjna, ale może być też „totalitarna” (Jacob Talmon) i ciemiężąca naród w najrozmaitszy sposób. Pandemia Covid-19 pokazała, jak w imię dobra wspólnego rządy demokratyczne mogą swobodnie ograniczać wolności obywatelskie, a ustrój państwa modyfikować na modłę autorytarną.
Z demokracji w patokrację
W obliczu takich zagrożeń tym większe jest przywiązanie do demofilii, czyli zgodnie ze stadnym myśleniem, upowszechniania szacunku dla rządów większości. Zadeklarowany demokrata skupia więc uwagę na tym, kto powinien rządzić w państwie. Mniej obchodzą go praktyki rządzenia, które w zależności od okoliczności mogą być mniej lub bardziej demokratyczne. Ba, mogą prowadzić do wykreowania hybrydy ustrojowej, zwanej demokracją nieliberalną, której nieobce są patologie, związane z patokracją. Można je obserwować w dzisiejszej Polsce, na Węgrzech, w Turcji, czy w Izraelu.
Patokraci za nic mają dobro wspólne, są zaborczy i chciwi, władzę traktują instrumentalnie dla zdobycia innych dóbr i wartości. Obsesja na tle konkurencji politycznej prowadzi zwykle do nadużyć władzy, a nieraz nawet do otwartej wojny. Są bowiem bezwzględni i mściwi wobec oponentów politycznych. Nie bez powodu te patologie władzy są kojarzone z kalectwem umysłowym i zakłóceniami osobowości rządzących.
Najgorsze jest to, że w demokracjach nie ma skutecznych mechanizmów obrony przed politykami socjopatycznymi i psychopatycznymi, którzy ostentacyjnie łamią prawo i działają na szkodę społeczeństwa. Straszenie ich za nadużycia odpowiedzialnością przed trybunałami stanu ma charakter groteskowy.
W tym kontekście warto zastanowić się nad problemem rekrutacji elit politycznych. Polityka jest sferą najwyższego ryzyka, w której na szali spoczywa życie i los milionów ludzi. Dlaczego więc brak jest jakichkolwiek mechanizmów sprawdzających i eliminujących z gry politycznej groźnych psychopatów? Dlaczego nikt nie sprawdza kwalifikacji i przydatności w zawodzie polityka? Nikt odpowiedzialny nie posadzi przecież za sterami samolotu czy za kierownicą pojazdu mechanicznego nieprzygotowanego profesjonalnie osobnika. Skąd więc wynika niefrasobliwość społeczna, przyzwalająca na objęcie sterów państwowych każdemu cwaniakowi, jeśli tylko znajdzie on dla siebie sprzyjające okoliczności?
Pomieszanie pojęć między demokracją a liberalizmem powoduje, że zwolennicy „ludowładztwa” są ślepi na liczne praktyki ograniczania wolności obywatelskich. Nie ma zwłaszcza żadnych gwarancji, że demokratyczna zmiana władzy na drodze wyborów zawsze służy liberalizacji. Wodzowskie wzory przywództwa partyjnego fatalnie przecież rzutują na rządy w państwie. Upowszechnia się praktyka przestrzegania lojalności osobistej, a nie rządów prawa, przypisuje się przywódcom nadzwyczajne umiejętności i kompetencje, gdy w rzeczywistości mamy do czynienia z ludźmi przeciętnymi, cynicznymi, pozbawionymi wiedzy i charyzmy.
W takiej sytuacji następuje przesuwanie władzy, przy zachowaniu pozorów pluralizmu światopoglądowego i procedur wyborczych, w stronę autokracji. Nie mogąc zanegować a priori roszczeń dotyczących władzy ze strony partii opozycyjnych, tzw. partia władzy sięga po rozmaite ograniczenia szans swoich konkurentów. To, że sprawująca władzę większość (mająca oparcie w większości parlamentarnej) może pozwolić sobie na najbardziej nieuczciwe chwyty pokazuje, jak demokracja podąża w stronę makiawelizmu i arbitralnej woli samozwańczych autorytetów. Utrzymanie władzy za wszelką cenę staje się imperatywem, a determinacja na rzecz tego celu usprawiedliwia wszelkie, choćby najbardziej niemoralne i bezwzględne środki.
Inwektywy zamiast rozumu
Powyższa konstatacja stwarza podstawy dla dyskusji na temat programu wyborczego każdej demokratycznej siły politycznej. W Polsce żaden „marsz wolności” nie zmieni stanu rzeczy, jeśli kampania wyborcza – zamiast na dyskusjach merytorycznych o koniecznych reformach i szansach ich realizacji – będzie się skupiać na zakulisowych licytacjach i rozgrywkach o miejsca na listach wyborczych. Przykrywką dla nich stają się wiecowe hasła, ale oprócz emocjonalnych uniesień nie wywołują one głębszej refleksji. Poza tym wzajemna nienawiść skłóconych ze sobą „plemion” prowadzi do tego, że hasła ideologiczne, a także wzajemne inwektywy wypierają z walki wyborczej rozum, a nawet zwykły ludzki rozsądek.
Na tle mizerii intelektualnej aparaty partyjne obnażają swój deficyt koncepcyjny i od lewa do prawa skupiają się na sprawach drugorzędnych. Brakuje solidnych projekcji i scenariuszy przyszłości w różnych dziedzinach. Nie chodzi o wyścig na obietnice wyborcze, których i tak nikt w pełni nie zrealizuje. Warto pochylić się nad realnymi i możliwymi przewartościowaniami w polityce wewnętrznej i zagranicznej, zdecydować, czy Polska jest w stanie poradzić sobie z dramatycznymi wyzwaniami w gospodarce (energetyka, klimat, rolnictwo, ale także korupcja i naciski ze strony obcych korporacji), jak połączyć dynamiczny wzrost i postęp społeczny z największymi w historii zbrojeniami, włączyć się w międzynarodowy podział pracy i odpowiedzialności, przywrócić prestiż i reputację solidnego partnera.
Obietnice rozliczeń z dotychczasową władzą nie rokują dobrze szansom na pojednanie społeczne. Zwolennikom skłóconych obozów politycznych wtłacza się do głów tyle ohydnych kłamstw na temat przeciwnika, że o żadnym pojednaniu nie może być mowy. Pojednanie wymaga dobrej woli skłóconych stron na rzecz poszanowania wzajemnych racji i znalezienia tego, co łączy, a zaniechania tego, co dzieli. Najpierw trzeba więc przeprowadzić głęboki proces ekspiacji, oczyszczenia, okupienia winy, uderzenia się w piersi, aby zrozumieć, na czym polegały zjawiska patologiczne po każdej ze stron. Następnie potrzebna jest rehabilitacja społeczna, żmudne przywracanie na drodze edukacji obywatelskiej wzajemnego zaufania, woli porozumienia i współpracy. Dopiero wtedy możliwe będzie pojednanie społeczne. Trudno uwierzyć, aby mogli te cele zrealizować dotychczasowi antagoniści polskiej sceny politycznej.
Dodatkową przeszkodą jest utrata mocy i sprawczości mediacyjnej ze strony takich autorytetów, jakimi w czasach PRL byli hierarchowie Kościoła katolickiego oraz niezależni intelektualiści. Na naszych oczach zachodzą procesy degradacji prestiżu i reputacji tych środowisk. Z pewnością jest to temat na odrębne rozważania, ale nie wolno o nim zapominać w kontekście dekompozycji polskiej sceny politycznej.
Partie opozycyjne, aby wygrać najbliższe wybory, muszą więc sięgać po jak najszerszy potencjał intelektualny i wolicjonalny w polskim społeczeństwie. Trzeba zorganizować niejeden „kampus”, aby wciągnąć do polityki ludzi inteligentnych, młodych i zdolnych, którzy w sposób naturalny zastąpią „starą gwardię”. Ambicje wodzowskie przywódców partyjnych muszą ustąpić na rzecz racjonalnie zaplanowanego zwycięstwa, którego istotą ma być oryginalność programowa i nowatorstwo pomysłów na realną zmianę. Dotychczasowe doświadczenie pokazuje, że zwalczające się strony w walce politycznej nawzajem się indukują i odnoszą się do siebie z najwyższą pogardą. Ta zaś nie sprzyja demokratycznej kulturze politycznej.
Programy obozów politycznych opierają się na wzajemnej konfrontacji, wręcz negacji. Między nimi nie ma miejsca na konstruktywny dialog, ani na wzajemne ustępstwa. Stąd nie ma szans, aby przy rotacyjności partii politycznych u władzy zachować jakąś rozsądną ciągłość. Po stoczonych bitwach wyborczych każdy zaczyna od nowa i po swojemu definiować mityczną „rację stanu”. Nie służy to ani powadze państwa, ani korzyściom społecznym.
Cementująca nienawiść
Na tle tej niezgody tym większym paradoksem staje się identyczna wizja polityki zagranicznej i obronnej. „Szantaż rosyjski” jest tak silny w świadomości elit rządzących i opozycyjnych, że w debacie na temat bezpieczeństwa czy stosunku do wojny na Ukrainie, obowiązuje niewiarygodna uniformizacja poglądów, postaw i zachowań. Partie polityczne od prawa do lewa są „odcieniami” jedynego „właściwego” światopoglądu, co na tle wspomnianej wyżej pogardy i nienawiści jest dla wielu postronnych i myślących ludzi trudne do zrozumienia. Nie mając bowiem własnego zdania, także krytycznego osądu, opozycja osłabia swoją wiarygodność i pokazuje swój kompradorski charakter.
Ten przykład obnaża także brak samodzielności polskich polityków w kreowaniu niezależnej myśli politycznej i wizjonerskiej doktryny strategicznej. Amerykańska hegemoniczna zwierzchność, wyrażająca się w totalnej kontroli zachowań Polski, ma jednak także pozytywną stronę. Otóż wydaje się, że niezależnie od instrumentalnego traktowania rządzących w Polsce nacisk ze strony Waszyngtonu może mimo wszystko zapobiegać ograniczeniom wolności politycznych. Gdyby bowiem kiedykolwiek doszło do podjęcia antydemokratycznych decyzji (na przykład zawieszenia wyborów czy unieważnienia ich wyników) w imię bezpieczeństwa państwa i narodu, czyli w imię odpowiednio zideologizowanej vis maior (siły wyższej), współodpowiedzialność za całkowity demontaż demokracji nad Wisłą spadnie również na amerykańskiego protektora.
Po tych przygnębiających wywodach można skonstatować, że na szczęście nic nie trwa wiecznie. Abraham Lincoln zauważył kiedyś, że „można oszukiwać wszystkich przez pewien czas, część ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas”. Pozostaje więc nadzieja, że ludzie z czasem rozpoznają rzeczywiste intencje patokratów, mając dość ich arogancji i „wchodzenia z buciorami” we wszystkie sprawy. Uodpornienie na patologie władzy jest skutkiem stopniowego gromadzenia wiedzy, wytworzenia odpowiednich nawyków reagowania, wreszcie aktywnego budowania sprzeciwu w postaci głośnego wyrażania przekonań i demonstrowania postaw moralnych, choćby w formie „radosnych marszów wolności”.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1497
Często można odnieść wrażenie, że niejednemu żyjącemu od ponad 30 lat w demokratycznym państwie z trudem przychodzi znalezienie środowiska reprezentującego jego poglądy czy idee. Brakuje partii, która artykułując nasze interesy potrafiłaby przekonać nas do swojej wiarygodności. Coraz częściej okazuje się, że „demokracja” jest tylko przykrywką dla interesów oligarchii lekceważącej opinie, wartości i normy obecne w społeczeństwie. Rządzący, wbrew, albo mimo zapowiedzi wyborczych, zmuszają obywateli do posłuszeństwa wobec rozwiązań, które są sprzeczne i z interesem narodowym, i z oczekiwaniami większości społeczeństwa. Widać to było podczas pandemii COVID-19, dzieje się tak obecnie w czasie wojny na Ukrainie.
Wojny nigdy nie sprzyjały demokracji. Ani w starożytności, ani w czasach nowożytnych. Trzeba było wtedy stawiać na silne, często jednoosobowe przywództwo i konsolidację sił, eliminować tendencje odśrodkowe i defetystyczne. Pełnej mobilizacji środków sprzyjała dyscyplina wewnętrzna, a tę mogły zapewniać – choćby ze względu na skuteczność i czas – mechanizmy opresyjne. Po zniszczeniach wojennych ktoś musiał „posprzątać”, stąd rodziły się „karykatury” ustrojowe, które nie miały nic wspólnego z demokracją, ani ochroną praw człowieka.
Czas wojny sprzyja zatem koncentracji władzy w ręku nielicznych oraz zakazowi działań opozycyjnych partii i ruchów politycznych. Co ciekawe, wszystkie te zjawiska i procesy znajdują poparcie i aprobatę wśród dojrzałych demokracji Zachodu. Usprawiedliwia się je nadzwyczajnymi okolicznościami, gdy tymczasem państwo pogrążone w wojnie stacza się w coraz większy zamęt rozpadu i hybrydyzację ustrojową, daleką od standardów demokratycznych. Losy Iraku, Libii, Syrii czy Afganistanu powinny być przestrogą dla pogrążonej w wojnie Ukrainy.
Oszustwo wojny o demokrację
W zachodniej doktrynie liberalnej od czasów Immanuela Kanta (Do wiecznego pokoju, 1795) utarło się przekonanie, że państwa demokratyczne nie prowadzą między sobą wojen. „Państwa-republiki”, swobodnie rozwijające współpracę handlową, regulują swoje relacje poprzez prawo i instytucje międzynarodowe. Ale przecież mogą być agresywne wobec innych! Szczególnie Amerykanie upodobali sobie koncepcję „demokratycznego pokoju”, która stała się przykrywką dla ich imperialistycznych krucjat, a to na rzecz „wolności”, a to na rzecz „demokratycznego rozwoju”, czy jak na Ukrainie - „wyzwolenia spod zależności rosyjskiej”.
„Demokratyczny pokój” stał się nadużywanym sloganem i eufemizmem. Tzw. wojny Zachodu kończyły się zazwyczaj blamażem, gdyż nigdzie na dobrą sprawę nie udało się stworzyć przy użyciu siły militarnej warunków dla wprowadzenia demokracji i pokojowej odbudowy. Świadczą o tym przykłady licznych interwencji zbrojnych USA i NATO, które zostały wnikliwie opracowane w literaturze, ale mało kto wyciąga z nich praktyczne wnioski (Marek Madej/red./, Wojny Zachodu. Interwencje zbrojne państw zachodnich po zimnej wojnie, Warszawa 2017).
Obecnie jest sprawą oczywistą, że demokratyzacja (a raczej tzw. eksport demokracji) jest jedynie pretekstem do podejmowania interwencji zbrojnych. Promocja rzeczywistej demokracji to naprawdę marginalny cel mocarstw, dążących przede wszystkim do zdobycia nowych rynków, przestrzeni, pozycji i zasobów. „Wojny o demokrację” są oszustwem. Przygotowania do nich pochłaniają ogromne środki, kosztem dbania władz publicznych o dobro społeczne.
Ogromną robotę wykonują prowojenne machiny propagandowe, pozostające w symbiozie z wielkim kapitałem, kompleksami zbrojeniowymi i władzą oligarchii. Żerują na historycznych kompleksach, ale także wpędzają ludzi w syndrom „ogłupienia zbiorowego”, odwołując się do wszelkich wrogich atawizmów i idiosynkrazji. W przypadku wojny na Ukrainie wielu polityków, dziennikarzy, ale i zwykłych ludzi wpadło w pułapkę tego syndromu, o którym najlepiej wiedzą Amerykanie z czasów makkartyzmu oraz kryzysu karaibskiego 1962 r.
Nie trzeba być nazbyt przenikliwym obserwatorem, aby nie zauważyć, że sprawy wojny idą w złym kierunku. Niebezpieczeństwo polega na tym, że im bardziej tragiczna będzie sytuacja na Ukrainie, tym bardziej Stany Zjednoczone będą eskalować konflikt, prowokując otwartą konfrontację z Rosją. O ile Rosja Putina jest zdeterminowana, aby bronić swoich żywotnych interesów egzystencjalnych tak, jak je pojmuje, o tyle Stany Zjednoczone są zdesperowane, aby za nic nie dopuścić do kolejnego blamażu, wskazującego „równię pochyłą” do upadku swojego imperium. Mamy więc do czynienia z fatalistycznym wyborem między determinacją a desperacją dwu najsilniejszych strategicznych antagonistów.
Lekceważenie możliwej katastrofy
Chris Hedges, laureat nagrody Pulitzera, w swoich (dostępnych w Internecie) komentarzach odważnie wzywa Amerykę i świat do opamiętania się. Jego zdaniem, jeśli Rosja przeprowadzi odwetowe ataki na bazy zaopatrzeniowe i szkoleniowe w sąsiednich państwach NATO lub użyje taktycznej broni jądrowej, to sojusz północnoatlantycki na pewno odpowie atakiem na siły rosyjskie. Rozpęta się III wojna światowa, której finału lepiej sobie nie wyobrażać. Co jednak przeraża najbardziej, to łatwość, by nie powiedzieć frywolność polityków i mediów w szermowaniu argumentem użycia broni jądrowej, jakby była to jakaś niegroźna dla ludzkości zabawka.
Dramatem jest to, że cała polska scena polityczna uwierzyła w dogmaty dotyczące nie tyle neoliberalnej ideologii, ile atlantyckiej geopolityki. Geopolityki, której się nie rozumie ani jako racjonalnych, warunkowanych stosunkiem sił, koncepcji rywalizacji między potęgami, ani jako rzeczywistego układu sił, w którym Polska ma zawsze jakieś podrzędne, a nie mocarstwowe miejsce. Chyba nigdy w naszej historii nie było takiego zjawiska, aby niemal wszyscy reprezentanci obywateli w parlamencie ulegli tej samej psychozie i wyznawali te same poglądy na temat zagrożeń i bezpieczeństwa. We wszystkich poprzednich epokach była zawsze jakaś opozycja wobec obozu rządzącego.
Tymczasem obecnie zarówno mądrzy jak i mniej mądrzy politycy, „jastrzębie” i „gołębie” z prawa i lewa, uwierzyli w szalone idee, które sami propagują. Brakuje im wewnątrzsterowności i krytycznego dystansu wobec tego, co dyktują kuratorzy zewnętrzni. Najgorsze jednak jest to, że elity rządzące czują się zwolnione z jakiejkolwiek odpowiedzialności za wysoce ryzykowne decyzje, które mogą pogrążyć w katastrofie polskie państwo i społeczeństwo.
Przyzwala na to duża część obywateli, która nie zna, albo wypiera z pamięci okrutne doświadczenia minionych wojen. Do oceny polityki międzynarodowej stosuje naiwnie kryteria moralne. Nie potrafi dyskutować mądrze o polskim interesie narodowym. Choćby w takiej formie, jak dzieje się to na Węgrzech. Nie bez udziału suflerów zewnętrznych wielu polityków - także ze strony partii opozycyjnych - stało się orędownikami krucjaty wojennej w imię cudzej sprawy. Największym bowiem paradoksem naszych czasów jest to, że w imię niepojętych wartości i obłędnej logiki zaczęto utożsamiać własny interes narodowy z interesem państwa ukraińskiego.
Jakakolwiek krytyka takiego stanu spotyka się z nachalnymi atakami propagandy prorządowej, wzywającej do „ukamienowania” każdego, kto ma inne poglądy od oficjalnie propagowanych. Doszło do absolutnej aberracji poznawczej. Większość komentatorów cywilnych czy wojskowych grzeszy przede wszystkim pychą i ignorancją. Nie rozumie istoty konfliktu na Ukrainie jako wojny „tożsamościowej”, obejmującej racje każdej ze stron. Nie zna przesłanek historycznych (i nie chce ich znać), a jeśli mowa o faktach sprzecznych z ich poglądami, to tym gorzej dla faktów. Pod względem wiedzy analitycznej – o czym świadczą rozmaite komentarze, zwłaszcza w anonimowym hejcie – dyskusja jest na poziomie prymitywnych troglodytów i wulgarnych analfabetów, którzy ze względu na wzmożenie emocjonalne i zaślepienie poznawcze nadają się do leczenia specjalistycznego.
Obraz środowiska naukowego
Osobiście jestem przerażony tym, że także ludzie wykształceni na przykład w zakresie stosunków międzynarodowych prawie nie zabierają głosu. Tak, jakby wiedza zdobyta przez tysiące absolwentów specjalistycznych studiów do niczego nie była przydatna. Przecież ci ludzie zgłębiali przez lata fachową wiedzę politologiczną, umożliwiającą w miarę chłodną i obiektywną interpretację procesów zachodzących w relacjach między państwami, zwłaszcza wielkimi mocarstwami. Uczono ich, jak posługiwać się narzędziami analitycznymi, aby nie tylko lepiej zrozumieć zawiłości współczesnego świata. Także, aby posiąść narzędzia naprawcze i prewencyjne przed staczaniem się ludzkości w katastrofy i konflikty. Po co były starania o dyplomy i co jest warta duma z ukończenia studiów wyższych? Oprócz przerażenia tym stanem rzeczy czuję się zażenowany poniesioną w tym zakresie osobistą klęską edukacyjną i dydaktyczną jako nauczyciel akademicki.
Okazuje się, że wiedza teoretyczna nie służy do konkretnych analiz politycznych. Co z tego, że wielokrotnie zapraszany do Polski i wykładający choćby na Uniwersytecie Warszawskim chicagowski profesor John J. Mearsheimer przekonywał do swoich racji z punktu widzenia realizmu ofensywnego, co z tego, że jego książki wydane po polsku – Tragizm polityki mocarstw i Wielkie złudzenie - były lekturami do ćwiczeń i seminariów, jeśli w umysłach absolwentów pozostała jedynie moralistyczna i naiwna interpretacja historii, a stosunek do gry mocarstwowej jest zainfekowany nieuleczalną rusofobią?
Gorzej jest, gdy polskie środowisko politologiczne (poza nielicznymi wystąpieniami) milczy na temat skutków dramatycznych wyborów polskiej polityki zagranicznej i obronnej. Nie słychać Komitetu Nauk Politycznych PAN, milczy Polskie Towarzystwo Nauk Politycznych, milczą rady wydziałów i samodzielni pracownicy nauki. Przecież to jest sytuacja niebywała, kiedy niemal wszyscy badacze i eksperci pokornie milczą, albo – co gorsza – zgadzają się z katastrofalną polityką angażowania Polski w konflikt na Wschodzie. Od dawna piszemy o konformizmie i zachowaniach oportunistycznych polskich naukowców, ale czy naprawdę nie ma odważnych poza garstką osób, głośno przestrzegających przed tragicznymi następstwami scenariuszy politycznych, kreślonych przez władze i media głównego nurtu?
Uniwersytety w Polsce tracą na naszych oczach funkcje społeczne, do których zostały powołane. Nie są ani „świątyniami mądrości”, ani „kuźniami” wykuwania kompetentnych i nowoczesnych kadr, przydatnych w rozwoju społeczeństwa, gospodarki i państwa. Wszystkie reformy ostatnich dekad pogłębiały degradację instytucji, które nawet w czasach schyłkowej PRL były miejscem intelektualnego fermentu i racjonalnego dojrzewania. Wiem, o czym piszę, gdyż część świadomego życia spędziłem w tamtych czasach. Było dużo gorzej pod względem materialnym, ale był klimat konfrontacji różnych punktów widzenia. Korzystano z wątłego zakresu wolności ograniczanej represjami władz, ale uniwersytet nie pozostawał wobec nich obojętny. Uchwały Senatu Uniwersytetu Warszawskiego z lat 1980. świadczą o tym najlepiej. Tymczasem obecnie podtrzymuje się iluzję wolności, gdy w rzeczywistości występuje tępy przymus „obywatelskiego posłuszeństwa”, a zakres swobód badawczych określa zależność od grantów oraz ewaluacji (uwarunkowanej tzw. punktozą). Zapomniano o mądrości George’a Orwella, że „nieposłuszeństwo jest podstawą wolności”. A „skłonność do niezgody, do odrzucania i protestu (…) jest nerwem społeczeństwa otwartego” (Tony Judt).
Zapomniana idea pokoju
Okazuje się, że wzrastanie w społeczeństwie pozbawionym realistycznie myślących elit i zracjonalizowanej edukacji historycznej oznacza, iż większość obywateli nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest politycznie zmanipulowana i posłuszna irracjonalnym (bo szkodzącym samemu sobie) interpretacjom interesu narodowego. Przypadek Polski przeczy jakimkolwiek pozytywnym korelacjom między demokracją a pokojem. Powszechna fascynacja wojną, dążenie do zemsty i odwetu w imię cudzych interesów to fenomen zasługujący na poważne badania psychologiczne.
Środowiska naukowe mogłyby głośniej ostrzegać przed nieobliczalnymi skutkami wojennej eskalacji, ograniczając pole aktywności rozmaitych podżegaczy wojennych. Tylko nazywanie rzeczy po imieniu może przynieść efekt otrzeźwienia. Dobrym przykładem są m.in. akademickie wydziały prawa największych uczelni, które odważnie stanęły w obronie praworządności w Polsce. Równie ważna w godzinie próby jest obrona pokoju, choćby nawet miała oznaczać obywatelskie nieposłuszeństwo. W końcu sama idea civil disobedience zrodziła się właśnie w Stanach Zjednoczonych, kiedy w połowie XIX wieku Henry David Thoreau odmówił płacenia podatków na wojnę, protestując przeciw niewolnictwu, prześladowaniom Indian i amerykańskiej inwazji na Meksyk.
Warto w tym kontekście przypomnieć praktyki kulturowe Dariusza Paczkowskiego, polskiego artysty ulicznego, aktywisty i animatora kultury, któremu interesującą książkę poświęcił Piotr Zańko (Pedagogie oporu, Kraków 2020). Jego zdaniem, „nie ma demokratycznego społeczeństwa bez pedagogii oporu – niekonwencjonalnych praktyk kulturowych, funkcjonujących poza instytucjonalnym dyskursem edukacyjnym, które mają charakter kontrhegemoniczny i są wytwarzane głównie w przestrzeni miejskiej przez środowiska alternatywne, mniejszościowe, uciśnione” (s. 19).
Liczą się zatem inicjatywy oddolne, dzięki którym może odrodzić się kontestacja i opozycja wobec „partii wojny”. W okresie „zimnej wojny” masowe ruchy pokojowe i antywojenne były świadomą reakcją części społeczeństw, przede wszystkim Zachodu, na wojnę wietnamską, a potem na wyścig zbrojeń, w tym zbrojeń jądrowych.
Od lat 1960. rosło też zainteresowanie naukowe pokojem i wojną, czego efektem były narodziny irenologii (peace research) i polemologii (war studies). Choć badania pokoju były mocno zideologizowane i zdeterminowane ówczesnym podziałem na przeciwstawne bloki, sam ich sens nie uległ zanegowaniu. Nadal funkcjonują instytuty badawcze, które – tak jak w państwach nordyckich – spełniają ważne funkcje uświadamiające (SIPRI, TAPRI, PRIO), podejmują inicjatywy monitorujące, mediacyjne, moderacyjne, oferują „dyplomację brokerską” w rozwiązywaniu sporów.
Gdzie jest jednak nowe pokolenie aktywistów pokojowych, którzy wdrażaliby w życie postulaty najwybitniejszego z żyjących „mentorów pokoju” – Johana Galtunga? Co się takiego stało z umysłowością pacyfistycznie nastawionych Niemców czy Francuzów, nie mówiąc o Polakach – wychowanych na haśle „Nigdy więcej wojny!”, że ulegli masowo bellizacji i enemizacji - parciu do wojny i budowaniu atmosfery wrogości w stosunkach europejskich?
Najwyższy czas, aby przywrócić wiarę w aktywność intelektualną i społeczną na rzecz uświadamiania ludziom skali zagrożeń i konieczności ratowania pokoju międzynarodowego. Żaden plan protestu, bojkotu czy demonstracji nie powiedzie się jednak dopóty, dopóki nie zostanie osiągnięta „krytyczna masa” świadomości ludzi myślących, niezależnych, odważnych i mądrych, wierzących, że istnieją mimo wszystko alternatywne sposoby uregulowania każdego konfliktu, także przywrócenia pokoju na Ukrainie.
Przedstawiciele elit intelektualnych w różnych krajach muszą przejąć inicjatywę, obudzić się z marazmu i błogiego letargu. Skończyła się bowiem na naszych oczach szczęśliwa era „unipolarnego pozimnowojnia”. Dynamika imperiów nie daje szans na stabilność systemową. Hegemonia kulturowa Zachodu prowokuje do kontrakcji tzw. reszty świata. Coraz częściej dostrzegamy faszyzację przestrzeni publicznej, której zapowiedzią są wykluczenia, stygmatyzowanie, resentymenty rasistowskie i nacjonalistyczne.
Naprawę warto więc rozpocząć od rzetelnej diagnozy współczesnego kapitalizmu, mocarstwowych układów sił i systemów zależności. Bez uprzedzeń ideologicznych i nastawień mentalnych! Czas przystąpić do otwarcia nowych przestrzeni refleksji i krytycznego namysłu nad problemami przetrwania planety. Z działalnością intelektualną winna iść w parze akcja edukacyjna, pozwalająca ludziom wyjść ze stanu niemocy i bezradności. Czas zrozumieć, że realnym i powszechnym problemem są czynniki tkwiące w indywidualnych postawach i zawłaszczających coraz więcej wolności instytucjach państwowych. To między nimi toczyć się będzie – tak w demokracjach, jak i państwach autorytarnych – wojna o przywrócenie normalności – pluralizmu wartości, demilitaryzacji polityki, odrzucenia kultu siły, przemocy i gwałtu.
Czasy „realnego socjalizmu”, wbrew opresyjnej władzy wyzwalały paradoksalnie w ludziach potencjał twórczy, inicjatywę i zdolność do kontestacji. W trudnych nieraz warunkach rodziły się fantastyczne pomysły na wyjście ze zniewolenia. Obecnie rozmaite bariery, związane z narzucaniem „poprawnościowych” wzorów zachowań powinny stać się wyzwaniami. I nie chodzi o to, aby anarchizować życie publiczne. Raczej, aby prowokować do dyskusji nad wariantowością rozwiązań, kontestować zbrodnicze zamiary, zdając sobie sprawę z rosnącej represyjności systemów politycznych, nawet gdy mienią się one demokratycznymi.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 448
Jak narodziła się współczesna filantropia i jak zmienia świat
„Kradzież dużych rzeczy i oddawanie małych to istota miłosierdzia” – drwił francuski ekonomista Paul Lafargue, zięć Karola Marksa, w 1887 roku. Dziś, kiedy miliarderzy przekazują znaczną część swojego majątku organizacjom charytatywnym, kiedy ich fundacje stają się głównym źródłem dochodów wielu międzynarodowych organizacji pozarządowych, kiedy Jeff Bezos przeprowadza ankiety w Internecie, aby dowiedzieć się, jak najlepiej zarządzać swoimi miliardami, krytyka Lafargue’a pozostaje aktualna, ale zdecydowanie niewystarczająca do zrozumienia roli filantropii we współczesnym świecie.
W jednej z nielicznych krytycznych prac na ten temat – Financiers, Philanthropsists: Ethical Vocations and the Reproduction of Capital on Wall Street From 1970 [1] – badacz CNRS Nicolas Guillot pokazuje, jak wielki jest wpływ filantropów-miliarderów na losy społeczeństwa w świecie i jak rośnie on w miarę pomnażania się ich fortun i rozwoju globalizacji.
Pragnienie posiadaczy kapitału do „dobrych uczynków” wcale nie świadczy o poczuciu obowiązku czy miłosierdziu jednostek, lecz wręcz przeciwnie, jest istotnym elementem strategii reprodukcji kapitału, która znajduje swoje uzasadnienie w filantropii.
***
Nowoczesna filantropia rozpoczęła się w XIX wieku za sprawą wielkich magnatów przemysłowych: Andrew Carnegie, Johna Rockefellera, Andrew Mellona, Henry’ego Forda i innych baronów rozbójników, którzy po staremu dobrze zarabiali - kradnąc. Ich kolosalne fortuny zostały zgromadzone dzięki bezprecedensowemu wyzyskowi nowego miejskiego proletariatu i bezwzględnej konkurencji gospodarczej. W obliczu oporu społecznego, krwawych powstań robotniczych lat 1880-1890 i narastającej krytyki, baronowie rozbójnicy postanowili sięgnąć po filantropię, która była postrzegana jako alternatywa dla socjalizmu. Jej celem było uczynienie z sektora prywatnego gwaranta sprawiedliwości społecznej z pominięciem państwa.
Kryzys finansowy 1929 r. i Nowy Ład doprowadziły do pewnego zaostrzenia prawnych i rządowych regulacji dotyczących filantropii. Ale jeszcze wcześniej, w 1912 roku, Theodore Roosevelt wysłał do „baronów rabusiów” następujące ostrzeżenie: „Żadna ilość jałmużny nie odpokutuje za zbrodnie, dzięki którym zdobyto waszą fortunę”. Jednak wraz ze śmiercią tych niegodziwych magnatów przemysłowych fundacje noszące ich nazwy uległy biurokratyzacji i stały się szanowanymi instytucjami międzynarodowymi.
Cała późniejsza „historiografia świata biznesu” miała na celu odłożenie na bok krytyki epoki „Nowego Ładu” Roosevelta i rehabilitację „baronów rabusiów”, przedstawiając ich nie jako biznesmenów z krwią na rękach, ale jako szanowanych ojców założycieli amerykańskiego kapitalizmu.
Faza intensywnej industrializacji, która w XIX w. stworzyła wielkie fortuny, ma znaczenie porównywalne z procesem finansjalizacji gospodarki, który zakończył epokę fordyzmu. Nowa faza kapitalizmu, która ustanowiła hegemonię finansowego kapitału inwestycyjnego, prowadzi do pogorszenia warunków pracy, co powoduje niepokoje społeczne i nowe formy protestu. Okres tak zwanego kapitalizmu społecznego, który rozpoczął się wraz z Nowym Ładem, kiedy władza akcjonariuszy została ograniczona, zakończył się pod koniec lat siedemdziesiątych. Rozpoczął się nowy „bunt kapitału”.
Nowego „buntu kapitału” nie można nazwać „restauracją”, zauważa Guillot, ponieważ finansjalizacja zwiastowała nadejście kolektywnego, anonimowego kapitału. Nowy kapitalizm przedkłada akcjonariuszy nad produkcję. Najbardziej uderzającym ucieleśnieniem tego nowego reżimu w jego pierwotnej fazie akumulacji jest postać „najeźdźcy”. To „najeźdźca” toruje drogę kapitalizmowi funduszy emerytalnych, na siłę ustanawiając nowe uprawnienia dla właścicieli kapitału i zasady „ładu korporacyjnego”.
Ale jeśli lata 80. to czas brutalnych zamachów stanu i przejęć rabusiów, następna dekada to czas „etycznego kapitalizmu”. W ten sposób George Soros, niegdyś złośliwy handlarz i spekulant, zamienia się w największego dobroczyńcę ludzkości. I nie jest to jedyny przykład. Wielu jego kolegów spekulantów, korporacyjnych najeźdźców i innych członków drapieżnej elity finansowej lat 80. – w ciągu dekady staje się głównymi strażnikami moralności. Podobnie jak ich poprzednicy – „baronowie rozbójnicy” końca XIX wieku…
W latach 80. filantropia staje się strategicznym narzędziem w walce pomiędzy interesami kapitałowymi i ich sojusznikami z jednej strony, a elitami przemysłowymi i tradycyjnymi interesami biznesowymi próbującymi chronić się przed „korporacyjnymi najeźdźcami” z drugiej. Pragnienie tego ostatniego, aby wybielić swoją reputację i usprawiedliwić swoje działania, znalazło sprzyjający grunt polityczny za czasów administracji Reagana. Demontując wielkie programy społeczne ery Kennedy'ego i Johnsona, administracja Reagana organizuje transfer władzy i zasobów na dużą skalę z państwa do sektora prywatnego, powierzając dużym korporacjom część odpowiedzialności społecznej poprzez „filantropię korporacyjną”, co staje się kluczowym elementem neoliberalnej polityki ograniczania roli państwa w sferze społecznej.
Dla przedsiębiorstw ma to podwójną korzyść: mogą niewielkim kosztem zyskać reputację dobrego obywatela i zwiększyć swoje uprawnienia w zakresie ustalania programów i reform politycznych. Inicjatywy filantropijne wspierające projekty obywatelskie lub edukacyjne, stowarzyszenia, instytucje publiczne, badania naukowe i procesy polityczne stają się formami regulacji społecznej, które omijają interwencję rządu, zwiększając w ten sposób niezależność i suwerenność kapitału finansowego.
Filantropia stanowi doskonałą obronę przed regulacjami i nadzorem rządu, ponieważ jej podstawową funkcją jest zapobieganie kontroli prawnej poprzez zastąpienie środków legislacyjnych formami regulacji moralnych wykraczającymi poza dziedzinę prawa.
Przejmując kontrolę nad porzuconymi przez państwo programami społecznymi, ci „medycy w szarych garniturach” radykalnie zmieniają postrzeganie zarządzania procesami społecznymi, stosując do niego logikę rentowności akcjonariuszy. Znaczenie ilościowego pomiaru wyników, model „bankowości handlowej” , koncentracja na celach krótkoterminowych, podejmowanie ryzyka i idea zwrotu z inwestycji w projekty społeczne sprawiają, że współczesna filantropia staje się specyficzną formą inwestycji finansowych. Inwestycje, restrukturyzacja i zyskowna sprzedaż – tak wygląda „przedsiębiorcze podejście do filantropii”, którego najlepszym przykładem jest „wymiana projektów” George’a Sorosa. Jak mówi publicysta David Callahan: „Słońce nigdy nie zachodzi nad filantropijnym imperium George'a Sorosa i jego pieniądze nigdy się nie skończą. Pieniądze te mogą nadal wpływać na politykę publiczną za trzysta lat”.
Te liczne projekty charytatywne przyczyniają się do powstawania i promocji określonych form aktywności społecznej, grup społecznych, wiedzy naukowej i dyskursów normatywnych, często rzucających wyzwanie władzy państwowej. Kapitał finansowy wykorzystuje filantropię do przekształcenia społeczeństwa zgodnie z korzystnymi dla niego modelami.
Według Europejskiego Centrum Prawa i Sprawiedliwości ( ECLJ ) uderzającym przykładem takiej ingerencji jest „dominacja” Fundacji Społeczeństwa Otwartego w europejskich instytucjach sądowych. Jak wynika z raportu „NGOs and ECHR Judges, 2009–2019” co najmniej 12 z 46 sędziów ETPC zajmowało wcześniej kluczowe stanowiska w organizacjach Sorosa i było działaczami antypaństwowymi [2] .
Filantropi-miliarderzy stali się władcami świata w cieniu, nie wywołując niepokoju wśród opinii publicznej, uśpionej kojącą retoryką głównych mediów, które nie widzą poważnego zagrożenia dla współczesnego zjawiska filantropii na niespotykaną dotąd skalę, mówi Guillot.
Współczesna filantropia jest konsekwencją kryzysu instytucji państwowych i dodatkowo pogłębia ten kryzys, gdyż opiera się na zwolnieniu z podatku dużych fortun, co oznacza utratę dochodów państwa. I choć środki te idą na projekty i pomoc biednym, zmienia się sam charakter redystrybucji. Okazuje się, że jest to poza kontrolą państwa, a więc poza nadzorem administracyjnym i dyskusją publiczną. W istocie mówimy o przekazaniu znacznej części władzy z państwa na najbogatszych obywateli.
Ci drudzy traktują filantropię jako najważniejsze narzędzie utrzymywania i wzmacniania swoich wpływów, które nie ograniczają się do redystrybucji środków i coraz częściej rozprzestrzeniają się na inne obszary, które były monopolem państw.
Natalia Rutkiewicz
Autorka jest kandydatką nauk filozoficznych i dziennikarką. Jej książka W poszukiwaniu utraconej republiki (В поисках утраченной Республики) ukazała się nakładem Praxis w 2020 roku.
Powyższy tekst ukazał się 18.09.24 w czasopiśmie Россия в глобальной политике ( Rosja w Globalnej Polityce) - https://globalaffairs.ru/articles/blagodeteli-rutkevich/#
Przypisy:
[1] Guilhot N. Financiers, filanthropes: Vocations éthiques et reproduction du capital a Wall Street depuis 1970 // Raisons d'agir . 2004.
[2] Un rapport pointe à nouveau le manque d'indépendance de la CEDH // Le Figaro . 20.04.2023.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 405
Żaden polski polityk ani znawca realiów międzynarodowych nie był i nie jest dotąd w stanie wytłumaczyć społeczeństwu, poza krzykliwą retoryką „zaklęć” i „świętych” dogmatów, jaki jest rzeczywisty cel polskiej polityki wobec Ukrainy. Upieranie się przy negowaniu Rosji, nakładanie na nią kolejnych sankcji z jednoczesnym zbrojeniem Ukrainy i pompowaniem w nią pieniędzy dla podtrzymania rządów Wołodymyra Zełenskiego, okazało się drogą donikąd. To, że Rosja „musi” przegrać, nie może być celem, jest co najwyżej upartym postulatem, „pobożnym życzeniem”, naiwnym oczekiwaniem, nieliczącym się z realiami, własną niemocą i własnym interesem. Świadczy raczej o jakimś opętaniu psychozą, która nie poddaje się racjonalnej analizie.
Na tle „trzeźwiejącego” społeczeństwa można pokusić się o projekcję, że wybory prezydenckie w 2025 roku wygra w Polsce ten kandydat, który przestanie opowiadać głupstwa o „naszej wojnie”, o tym, że Ukraińcy walczą o „naszą wolność” i o tym, że „samozwańcza adwokatura” na rzecz integrowania z Europą ukraińskich „Dzikich Pól”, z kleptokratycznym reżimem i oligarchiczną własnością, jest jakąś szczególną misją kolejnych polskich rządów. Kandydaci nieumiejący odpowiedzieć na pytania, jak ukrócić ukraińskie rozpasanie w różnych miastach Polski (krakowski Rynek Główny stał się tego symbolem), niezależnie od tego, z jakiego skrzydła POPiS pochodzą, poniosą sromotną klęskę. Ludzie bowiem są zmęczeni tą „żywiołową gościnnością” i utrapieniami ze strony niepożądanych przybyszów.
Trwający od ponad dwóch lat zamęt pojęciowy o „naszej wojnie” pokazuje, jak łatwo można było zmanipulować opinię społeczną, aby dzięki stosunkowo prostemu zabiegowi retorycznemu zdobyć poparcie dla potężnego zaangażowania po stronie ukraińskiej oligarchii. Faktycznie jednak Polacy wraz narodem ukraińskim stali się ofiarami cynicznej gry Zachodu. Posługiwanie się tandetnymi sloganami, iż jesteśmy „sługami narodu ukraińskiego” było dowodem infantylizmu politycznego, ale i gorliwości neofitów, którzy zostali wyznaczeni do roli „awangardy” w podsycaniu tego konfliktu. Nastaje czas, aby wyraźnie zrewidować tę szkodliwą politykę.
Neokolonializm zwany godnością
W tzw. establishmencie politycznym i kręgach analitycznych wszyscy jak jeden mąż głoszą, że chodzi o obronę integralności terytorialnej Ukrainy i jej suwerenności. Te przymioty jednak Ukraina traciła już od tzw. pomarańczowej rewolucji 2004 roku. Dyplomacja polska nie była obojętna w tych procesach, wspierając tzw. westernizację sąsiada. Aneksja Krymu przez Rosję oraz wybuch separatyzmów na wschodzie były wynikiem kolejnej „dziwacznej rewolucji”, którą nazwano „rewolucją godności”, choć z rzeczywistą godnością narodu ukraińskiego ani wtedy, w 2014 roku, ani tym bardziej obecnie nie miała i nie ma nic wspólnego. Było to raczej upokarzanie Ukraińców poprzez kolonialną grabież ich surowców, czaroziemów i wolności. W procesach tych brała udział miejscowa, posowiecka, ale i międzynarodowa oligarchia, wielkie korporacje i rządy, ale to temat tabu. Na sam termin „oligarchów” nałożono embargo, choć przecież wiadomo, że to oni zdecydują o kształcie ustrojowym Ukrainy na kolejne dziesięciolecia. To własność decyduje o wolnościach, a nie odwrotnie. W Polsce praktycznie ten temat nie występuje w żadnej postaci w dyskursie politycznym.
Największy problem polskiej polityki wschodniej (jeśli jest jeszcze uzasadnione użycie tego terminu) polega na tym, że w okresie III RP nie wypracowano spójnej doktryny, która zawierałaby własne, zgodne z interesem narodowym założenia metodologiczne postępowania wobec kolejnych ekip w Kijowie. Ogłoszone w czasie rządów Hanny Suchockiej „strategiczne partnerstwo” było nonszalancką i propagandową tromtadracją, bez przygotowania i przemyślenia. Przede wszystkim potrzebna była wtedy zgodna z realizmem politycznym wykładnia głębokich uwarunkowań wzajemnych relacji – od geopolityki począwszy, poprzez geohistorię i geokulturę, na geoekonomii i mispercepcji kończąc. Pojęcia te dla wielu brzmią dość abstrakcyjnie, ale chodziło przede wszystkim o rozpoznanie tego, w jakim układzie sił znalazły się oba państwa, jaki ciężar historii dźwigają na swoich barkach, łącznie z pretensjami, uprzedzeniami i poczuciem krzywd, jak podzieleni są ludzie pod względem nawyków kulturowych, obyczajów i konfesji, wreszcie jakimi potencjałami dysponują państwa, aby zacząć myśleć w kategoriach regionalnej wspólnoty interesów.
Do dzisiaj oficjalnie żaden polityk po stronie polskiej (co innego słychać po stronie ukraińskiej) nie jest w stanie przyznać, że pod względem stosunku sił Ukraina może w przyszłości wyrosnąć nie tylko na konkurenta w regionie Europy Wschodniej, ale regionalnego rywala Polski w procesach integracyjnych w Europie. Dotychczasowi sojusznicy Polski na Zachodzie, w tym przede wszystkim Niemcy, dołożą wszelkich starań, aby Ukrainę wywindować na lidera regionu, co wynika z ich wizji Mitteleuropy i z dotychczasowego zaangażowania. Ba, sami rządzący Polską w ramach POPiS nalegają na szybkie przyjęcie Ukrainy do struktur integracyjnych Zachodu – Unii Europejskiej i NATO – aby ewidentnie pogorszyć swoją sytuację, jeśli spojrzy się choćby na konkurencyjność rynku rolnego, przemysł przetwórczy czy obsługę transportową.
Czy któryś z polskich polityków jest w stanie sobie wyobrazić, że im silniejsza będzie Ukraina, tym większa będzie jej tendencja do powetowania sobie krzywd historycznych i odpłacenia Polsce roszczeniami terytorialnymi i banderowskim nacjonalizmem?
Władze ukraińskie korzystają obecnie z osobliwego immunitetu i legitymizacji wynikającej ze stanu nadzwyczajnego, jakim jest wojna, oraz bezwarunkowego poparcia sił zewnętrznych. Wołodymyr Zełenski wraz z szefem gabinetu Andrijem Jermakiem dysponują nieograniczoną władzą, która jednak wisi na włosku przyzwolenia ze strony mocarstw zachodnich. To od nich zależy jakość relacji z Polską, której władze są zawiedzione brakiem wdzięczności za udzieloną pomoc w wojnie z Rosją. Ukraińcy nie wykazują jednak dobrej woli, aby „rozbroić” najtrudniejszą historyczną bombę, w postaci zezwolenia na ekshumację ofiar rzezi wołyńskiej. Obecnie jest już wiadomo, że takie akty są niebezpieczne przede wszystkim dla reżimu ukraińskiego, gdyż odsłoniłyby rozmiar zbrodni, popełnionych przez „bohaterów” spod znaków OUN i UPA.
Ze strony polskich elit politycznych jest to oczywista klęska, zapowiadająca szkodliwe skutki dla własnych interesów. Na dodatek nikt nie bierze poważnie pod uwagę i takiego wariantu, że w razie odwrócenia wektorów polityki ukraińskiej i skierowania ich z powrotem na wschód, czy choćby w stronę Chin, Polska pozostanie osamotniona, a nawet obciążona winą za niepowodzenia ukraińskie w konflikcie z Rosją.
Trzeba zjeść tę żabę
Co się tyczy następstw wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, to mamy do czynienia z zabawnym wypieraniem wcześniejszego poparcia dla dotychczasowej ekipy demokratów w administracji amerykańskiej. Choć nikt z polityków polskich tego tak nie nazywa, ale dokonał się zwrot w społeczeństwie amerykańskim od tzw. misyjnego internacjonalizmu i globalizmu w stronę zdystansowania się, protekcjonizmu i obrony własnych interesów. To znaczący sygnał, że elity liberalne w Europie, a także w Polsce muszą liczyć się z odrodzeniem tendencji antyunijnych, a nawet antyzachodnich. Rosja, mimo sankcji i prób izolowania jej w systemie międzynarodowym, wyrasta obecnie na jednego z liderów nowego ugrupowania BRICS+, kojarzonego z Globalnym Południem. Należy więc z tego powodu spodziewać głębokiej dekompozycji w stosunkach Ameryki z tzw. Resztą Świata.
Wydawało się, że po zakończeniu „zimnej wojny” między komunistycznym Wschodem a kapitalistycznym Zachodem nigdy już nie powtórzy się konfrontacja ideologiczna między państwami na taką skalę, jak po II wojnie światowej. Tymczasem na miejsce starych podziałów w XXI wieku pojawiły się międzynarodowe pęknięcia na tle biedy i bogactwa, rewizji dotychczasowych układów sił i zachowania status quo, globalizacji gospodarczej i uniwersalizacji kulturowej przeciwko nacjonalizmom i partykularyzmom, aksjologii lewicowo-liberalnej i konserwatywno-tradycjonalistycznej.
Rosja zajmuje w tych dychotomiach stanowisko opozycyjne wobec wszystkiego, co kojarzone jest z Zachodem. Z tych powodów – po podniesieniu się z zapaści lat dziewięćdziesiątych ub. wieku – zdecydowanie broni nie tylko swojego stanu posiadania, ale i aspiruje dzięki atutom surowcowo-jądrowym do zabierania ważnego głosu na temat rekonstrukcji ładu międzynarodowego. Stabilizuje, a nawet wzmacnia swoją pozycję, co po stronie zachodniej spotyka się z frontalnymi atakami.
Po „zimnej wojnie” szeroko pojęty Zachód odziedziczył w stosunku do Rosji wrogość, jako „siłę nośną” i „siłę interwencyjną”, nadającą sens działaniom zbiorowym NATO, a także Unii Europejskiej. Mimo rozmaitych deklaracji z lat dziewięćdziesiątych ub. wieku te gremia ewoluowały nie w stronę osiągnięcia z Rosją wspólnych, pożądanych celów (niepodzielne bezpieczeństwo, komplementarna gospodarka, rozbrojenie, walka z terroryzmem i ociepleniem klimatycznym), lecz przeciw jej aspiracjom powrotu do normalności i wpisaniu się we wspólnotę międzynarodową ze swoją odmiennością. Okazało się dość szybko, bo już podczas pierwszej kadencji prezydenta Władimira Putina, że dla takiej „osobnej” Rosji, myślącej w kategoriach mocarstwowych, nie ma w tej wspólnocie, dowodzonej przez Zachód, miejsca.
Przeciwnik a wróg
Wrogość jest kategorią stopniowalną i w różnych okresach mamy raczej do czynienia z jej relatywizacją niż absolutyzacją. Tylko państwa zdecydowane na wzajemne unicestwienie na drodze wojny kierują się „wrogością nienawistną”, wręcz totalną. Wrogość wyraża się w działaniach zbiorowych, skierowanych przeciw innemu państwu (państwom) i jego (ich) przywódcom. Mierzy się ją intensywnością przypisywania im negatywnych cech, odbiorem emocjonalnym zagrożeń od nich płynących, wreszcie gotowością szkodzenia oraz ofiarnością poświęceń w obronie swoich racji.
We współczesnych stosunkach międzynarodowych nikt już nie deklaruje takiej wrogości, której celem byłoby całkowite unicestwienie jakiegoś narodu czy państwa. Postęp cywilizacyjny, wyrażający się w normatywnej obronie interesów egzystencjalnych państw (zwłaszcza prawa do ich istnienia i trwania) oraz zabezpieczenia technologiczne, w postaci broni masowej zagłady i zdolności zadania ciosów odwetowych wobec potencjalnych napastników spowodowały, że wojna totalna może się rodzić jedynie w umysłach chorych osobników. Nie oznacza to, że największe potęgi nie mają gotowych scenariuszy zagłady nuklearnej. Warto na ten temat sięgnąć choćby do świeżo wydanej książki Annie Jacobsen pt. Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz (Kraków 2024).
W odniesieniu do Rosji nie brakuje takich fantazji, w których jej rozbicie, rozczłonkowanie czy całkowite wyeliminowanie nazywane jest „polityczną koniecznością”, dyktowaną jej „immanentnym złem”. Taki wróg zasługuje na miano „obiektywnego”, jak określano Żydów w doktrynie i praktyce hitlerowskiej. Wróg „obiektywny” ma cechy niezbywalne, tzn. nie podlega żadnej zmianie, reformie, naprawie czy nawróceniu ze względu na cechy przyrodzone, wręcz metafizyczne. To one wywołują absolutyzację wrogości, zakładającą zastosowanie ekstremalnych środków.
Wrogość wobec Rosji ma być bezwarunkowa i bezkompromisowa. A mówiąc słowami Witolda Modzelewskiego, jest „absurdalna i wręcz głupia”, gdyż zamyka drogę do jakichkolwiek ustępstw. Przypomina to zamierzchłe czasy, gdy konflikty kończyły się upokarzaniem pokonanych stron. Na to w przypadku dzisiejszej Rosji się nie zanosi. Zdobyła ona przewagę w wojnie na wyniszczenie, co z jednej strony prowokuje europejskie elity do dalszego pomagania Ukrainie, ale z drugiej przejawia się w coraz poważniejszej narracji o konieczności jak najszybszego zamrożenia konfliktu.
Z wrogości do niesuwerenności
Jak nietrudno się domyślić, całe przytoczone rozumowanie jest oparte na myśli politycznej Carla Schmitta (zob. Carl Schmitt, Teologia polityczna i inne pisma, Warszawa 2012), którego recepcja pośród elit rządzących w Polsce jest raczej rachityczna. Niemniej posługują się one w swoim myśleniu i działaniu dylematem ciągłego wyboru między wrogiem a sojusznikiem. Przy czym pojmowanie wrogości w kategoriach absolutnych i niemal metafizycznych prowadzi do szaleńczego uzależniania się od każdego protektora, nawet gdy grozi to upodleniem, utratą godności czy rezygnacją z podmiotowego traktowania. Ponadto wrogość Polaków i Polski wobec Rosji i Rosjan ma charakter pierwotny, rudymentarny, osadzony głęboko w licznych idiosynkrazjach, natomiast sojusze są wtórne, zmienne i najczęściej instrumentalne. Te ostatnie przeważnie zawodzą w czasie próby, czego Polska doświadczyła choćby w 1939 roku w obliczu napaści Niemiec hitlerowskich.
Brzmi to obrazoburczo, ale obecny sojusz polsko-amerykański jest w dużej mierze mistyfikacją, przykrywającą jednostronną zależność, zwłaszcza w dziedzinie zakupów drogiego uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Także amerykańskie bazy na terytorium Polski są podstawą fałszywej chwały, gdyż służą przede wszystkim globalnej hegemonii Ameryki, a jedynie przy okazji poprawiają samopoczucie polskich polityków. Polska – mimo propagandowych deklaracji – nie ma żadnego traktatowego zabezpieczenia, ani uprzywilejowanego statusu w relacjach z USA. Kolonialny kompleks wszystkich ugrupowań na polskiej scenie politycznej wobec elit Waszyngtonu, a także nieumiejętność emocjonalnego dystansowania się wobec bohaterów amerykańskiej polaryzacji wewnętrznej bynajmniej nie budują optymistycznej perspektywy.
Nie ma żadnych gwarancji, że w razie próby zaatakowania któregoś z 32 państw członkowskich NATO, wszystkie pozostałe udzielą napadniętemu państwu skutecznej pomocy. Przede wszystkim z art. 5 traktatu waszyngtońskiego, zawierającego opis mechanizmu casus foederis, wcale nie wynika automatyzm pomocy, a poza tym operacyjnie liczy się jedynie potencjał państw najsilniejszych – USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemiec – które zanim przystąpią do udzielania pomocy sojuszniczej, zastanowią się nad obroną własnych interesów.
Patologiczna potrzeba oddawania się pod opiekę egoistycznego mocarstwa czy nie do końca sprawdzonych pod względem skuteczności sojuszy wielostronnych jest wynikiem szczególnego zniewolenia umysłów polskich decydentów. Przyjęli oni za swoje credo oparcie się na zjednoczonej sile Zachodu, z jednoczesnym odrzuceniem indywidualnej dyplomacji. Nie wyobrażają oni siebie jako asertywnych rozmówców, perswazyjnych negocjatorów czy też kompetentnych graczy w plurilogu międzynarodowym. Uzależniają się od jednej, hegemonicznej i atlantyckiej opcji, nie rozumiejąc, że w ciągu trzech dekad transformacji ustrojowej uwarunkowania międzynarodowe protektoratu amerykańskiego uległy zmianie, a procesy integracyjne Europy zmierzają w kierunku sprzecznym z zachowaniem niezależnej substancji narodowej.
Okazuje się, że odważny pluralizm wektorowości zewnętrznej jest możliwy nawet w przypadku państw mniejszych od Polski, jakimi są Węgry, a także liczącej się w potencjale euroatlantyckim Turcji, które to państwa potrafią zabiegać o swoje zyski i korzyści na wielu azymutach. Nie tracą też reputacji, tak jak to dzieje się w przypadku Polski, która mimo „samopochwalnej” retoryki rodzimych polityków oraz komplementów amerykańskiego ambasadora, a raczej „gubernatora” czy „lorda protektora”, Marka Brzezińskiego, nie cieszy się uznaniem ani poważaniem w środowisku międzynarodowym. Osobiste sympatie Donalda Tuska w kręgu unijnych kumpli nie zastępują tego, co nazywamy statusem państwa „poważnego”, uznaniem dla jego osiągnięć i ról międzynarodowych.
Intelektualna mizeria
Wrogość wobec Rosji oślepia nie tylko decydentów, ale i całą masę akolitów władzy – mediów, ekspertów czy bezrefleksyjnych „kibiców”. Zwalnia z wysiłku myślowego, usprawiedliwia prymitywne atawizmy, a także uwiarygadnia ich przekonanie o własnym patriotyzmie. Koncentrując się na zwalczaniu niezależnych poglądów i analiz, doprowadzono w Polsce do intelektualnego paraliżu fundowane przez państwo i przez obcych ośrodki analityczne, które bezrefleksyjnie, albo z zapałem neofitów wspierały niekończącą się i bezsensowną wojnę na Ukrainie, nie zwracając uwagi na jej koszty ludzkie i materialne. Groźba wyrwania się konfliktu spod kontroli w stronę użycia broni jądrowej jest w Polsce nie tylko powszechnie lekceważona, ale obudowywana szaloną argumentacją, że Rosja nie może sobie pozwolić na jej użycie, bo przecież ma przeciwko sobie cały arsenał nuklearny NATO. Obiektywnie wojna nuklearna unicestwi wszystkich. Są jednak subiektywne granice wytrzymałości i cierpliwości, których nie wolno bagatelizować.
Podważanie racjonalności zachowań Władimira Putina świadczy o absolutnej ignorancji władz, które porażają swoim dyletantyzmem w odczytywaniu intencji mocarstw i ich logiki rywalizacyjnej. Polscy politycy nie rozumieją, czym są interesy żywotne mocarstw, na czym polega Realpolitik, równoważenie sił, reguły hierarchicznej subordynacji i prawa zwycięzców do dyktowania reguł nowego porządku. Rozlega się sporo wrzasku medialnego na temat groźby „nowego Poczdamu”. Mało komu przy tym przychodzi do głowy, że każdy nowy porządek był dyktowany przez obozy zwycięskie. Wiele wskazuje na to, że także i tym razem Rosja znajdzie się w położeniu zwycięzcy. Paradoks jednak będzie polegał na tym, że na stole negocjacji pokojowych będą te same propozycje, które Rosjanie zgłosili już w grudniu 2021 roku.
Polska argumentacja prowojenna nie zawiera żadnych dowodów na to, że wynik starcia strategicznego z Rosją okaże się korzystny. W kalkulacjach zwycięstwa bazuje się nie na twardych danych dotyczących możliwości i zasobów rosyjskich, lecz na supozycjach i wyobrażeniach o swoich nadzwyczajnych możliwościach. Celowo upowszechnia się nie wiadomo przez kogo wykoncypowaną groźbę, że Rosja zamierza zaatakować państwa NATO w najbliższych latach (2026-2030). Nikt publicznie nie pyta, skąd bierze się ta wiedza. Kto jest tą Pytią czy Kasandrą, które wiedzą lepiej od samej Rosji, co stanie się z jej polityką bezpieczeństwa? Być może chodzi jednak o stworzenie takiego przekonania, że nawet gdyby sama Rosja nie chciała dokonać agresji, to trzeba będzie ją do tego sprowokować, jak to się stało w 2022 roku. Samospełniające się przepowiednie są na rękę wszystkim podżegaczom wojennym.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.

