Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 33
Nieustanne powtarzanie przez media-dziwki i niefrasobliwe media zamienia kłamstwa w prawdę.
Niezależnie od tego, jakie media czytasz, czytasz, że „Rosja najechała Ukrainę”. Kłamstwo to nie ogranicza się do oficjalnych kontrolerów narracji, takich jak NY Times, Washington Post, Reuters, AP, Bloomberg, CNN. Wikipedia, NPR, ABC, CBS, NBC, BBC, Telegraph, Guardian.
Pojawia się w alternatywnych mediach, takich jak Epoch Times i Breitbart. W istocie kłamstwo to jest powtarzane jako fakt niemal wszędzie, w izbach Kongresu, parlamencie Wielkiej Brytanii, na Wall Street, w europejskich mediach i rządach.
Faktem jest, że nie było żadnej rosyjskiej inwazji. Siły rosyjskie wkroczyły do Donbasu na prośbę dwóch niezależnych, zbuntowanych republik, aby uzyskać pomoc przeciwko wyszkolonej i wyposażonej przez USA armii ukraińskiej i neonazistowskim milicjom, które miały dokonać inwazji na Donieck i Ługańsk. Dwie niezależne republiki zwróciły się do Rosji z prośbą o ich zwrot do Rosji w 2014 r. wraz z Krymem, ale Putin odmówił republikom, biorąc tylko Krym, ponieważ jest to siedziba rosyjskiej floty czarnomorskiej. Zamiast tego Putin postawił na Porozumienie Mińskie, które utrzymało Donbas jako część Ukrainy.
Egzekutorzy Porozumienia Mińskiego, Niemcy i Francja, później przyznali, że Porozumienie Mińskie zostało wykorzystane do oszukania Putina, podczas gdy Waszyngton stworzył armię ukraińską, aby podbić niepodległe republiki i postawić Putina w obliczu trudności politycznych za to, że nie obronił Rosjan przed tymi, których przodkowie walczyli dla nazistowskich Niemiec przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Innymi słowy, był to plan zdyskredytowania Putina za jego zbrodnię sprzeciwu wobec hegemonii Waszyngtonu.
Odmowa Putina przywrócenia Donbasu Rosji zgodnie z przytłaczającą większością głosów mieszkańców Donbasu poddała Donieck i Ługańsk ośmiu latom bombardowań i wielu ofiarom, podczas gdy Putin stał przy porozumieniu mińskim. Wreszcie w lutym 2022 r., gdy Waszyngton, NATO i UE odmówiły Rosji wzajemnego porozumienia o bezpieczeństwie, a republiki Doniecka i Ługańska stanęły w obliczu inwazji, Putin został zmuszony do działania w celu ochrony ludności rosyjskiej na wschodzie i południu Ukrainy, która została przyłączona do ukraińskiej prowincji Związku Radzieckiego przez radzieckich przywódców z powodów politycznych i administracyjnych. Donbas i Krym były przez stulecia częścią Rosji, a nie Ukrainy. Putin, przywódca odbudowujący rosyjskie zaufanie po upadku Związku Radzieckiego, nie mógł stać z boku, gdy ludność rosyjska była masakrowana przez dostarczoną przez Amerykanów ukraińską armię.
Pogląd Putina na jego interwencję był bardzo ograniczony. Nie miała ona nic wspólnego z podbojem Ukrainy. Jego publicznie ogłoszona „specjalna operacja wojskowa” dotyczyła jedynie wyparcia sił ukraińskich z Donbasu. Putin nie podejmował żadnych wysiłków, aby podbić Ukrainę.
Wówczas powiedziałem, że jego ograniczone podejście, a w szczególności jego zamiar zminimalizowania zarówno ofiar po stronie rosyjskiej, jak i ofiar wśród ludności ukraińskiej, doprowadzi do tego, że marionetkowy rząd ukraiński pozostanie u władzy i będzie kontynuował wojnę, pomimo sukcesów Rosji w oczyszczaniu Donbasu z sił ukraińskich.
Moja prognoza, a nie zakład Putina, okazała się słuszna. Jak powiedziałem, Putin, nie utrudniając Kijowowi kontynuowania wojny, umożliwił długotrwałą wojnę, trwającą już trzy lata, podczas której Waszyngtonowi udało się zaangażować Zachód do granic możliwości. Najnowszym przykładem jest zielone światło reżimu Bidena dla pocisków wystrzeliwanych przez personel USA i NATO w kierunku Matki Rosji.
Ostatnie ataki rakietowe USA na Rosję przekroczyły czerwoną linię, której Putin nie był w stanie zignorować w swoim interesie, aby uniknąć szerszej wojny. W przeciwieństwie do Zachodu Putin nie chce wojny. Nie chciał konfliktu na Ukrainie. Waszyngton go do tego zmusił. Nie może stać z boku, podczas gdy armia stworzona przez Waszyngton morduje Rosjan.
Odpowiedź Putina na ataki rakietowe, które zignorowały jego ostrzeżenie, była powściągliwa. Zademonstrował jedynie hipersonicznym pociskiem, który porusza się z prędkością 10 machów, jaki będzie los Zachodu, jeśli atak Zachodu na Rosję będzie kontynuowany.
Pytanie brzmi, czy Zachód usłyszał ostrzeżenie. Przeszłe ignorowanie przez Putina prowokacji w celu uniknięcia rozszerzenia wojny stworzyło na Zachodzie wrażenie, że ostrzeżenia Putina nic nie znaczą, ponieważ „Putin nigdy nic nie robi”. Ten wniosek jest niebezpiecznie błędny. Ignoruje on fakt, że Putin, humanista, ignoruje prowokacje w celu uniknięcia rozszerzenia wojny, która ma straszny wpływ na niewinnych cywilów i ich nadzieje, a jeśli jest nuklearna, na życie na Ziemi. Wniosek Zachodu ignoruje również fakt, że prowokacje mogą stać się zbyt poważne, aby Putin mógł je zignorować. Uważam, że ten punkt został osiągnięty.
Jeśli nieodpowiedzialny amerykański establishment, zwiedziony pychą i wiarą w swoją niezwyciężoność, będzie dalej prowokował Rosję, Putinowi zabraknie miejsca, do którego mógłby się wycofać. W tym momencie agresja świata zachodniego może doprowadzić do niezamierzonych konsekwencji.
Problem, przed którym stoimy, polega na tym, że zachodni przywódcy są zbyt zagubieni w swoich fałszywych narracjach, aby pojąć rzeczywistość. To nie jest całkowicie ich wina, ponieważ Putin zachęcał ich do prowokacji, nie stawiając im czoła. Ale agresja leży po stronie Zachodu, nie Rosji. A Rosja została popchnięta tak daleko, jak jest to bezpieczne. Jeśli nie ustanie nacisk, nastąpi koniec świata.
Paul Craig Roberts
Za: https://www.paulcraigroberts.org/2024/11/23/how-lies-become-facts-and-the-world-ends/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1682
Nie trzeba być profesjonalnym znawcą stosunków międzynarodowych, aby nie wiedzieć, że we wszystkich systemach międzynarodowych, jakie znamy od najdawniejszych czasów, istniała hierarchia uczestników ze względu na ich status. Jest on kryterium rozstrzygającym o „porządku dziobania” w środowisku, które ma charakter poliarchiczny (oparty na wielości władz), choć zgodnie z tradycją realistyczną przypisuje się mu błędnie charakter anarchiczny.
Politycy odpowiadający za politykę zagraniczną państwa nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, jak ważne i trudne jest kształtowanie jego statusu, często mylonego lub utożsamianego ze spektakularnymi osiągnięciami. Zwłaszcza usytuowanie względem najważniejszych potęg wymaga od rządzących dobrego rozeznania głównych trendów w ich strategii i polityce, aby nie tylko umiejętnie dostosować się do sytuacji, ale przede wszystkim zręcznie wiązać swoje interesy i cele z dążeniami innych państw.
Dzięki konsekwentnej i mądrej polityce można zbudować taki status międzynarodowy państwa, który pozwala zneutralizować ciężar negatywnych obciążeń geopolitycznych. Wzorowego przykładu inteligentnej przebudowy swojego statusu dostarcza Finlandia, która po II wojnie światowej wyspecjalizowała się w pośredniczeniu między Zachodem a ZSRR, a następnie Rosją, wypromowała się w świecie jako zręczny pośrednik i moderator w trudnej sztuce wypracowywania kompromisów.
Mimo rozmaitych obiektywnych obciążeń i przeszkód natury subiektywnej nie ma żadnych powodów, aby Polska nie wypracowała sobie nie tylko innego wizerunku, niż konfliktowy, albo też nie zbudowała takiego statusu, który może budzić podziw i aprobatę w środowisku międzynarodowym. Trzeba jednak w tej sprawie mieć wyrazisty „plan gry”, trzeba sformułować doktrynę polityczną, w której znajdą odbicie nie tyle slogany i frazesy o przywiązaniu Polski do wartości Zachodu, ale zostanie pokazana funkcjonalność polskiego państwa w systemie międzynarodowym, jego stabilność i przewidywalność.
Kłopot z Polską polega jednak na tym, że nie tylko nie ma ona dojrzałej doktryny międzynarodowej, ale nie ma także wyrazistej tożsamości, opartej na głębokich przemyśleniach i przewartościowaniach oraz cywilizacyjnej wizji rozwoju. Ponadto obiektywnie znajduje się gdzieś pośrodku między wielkimi a małymi państwami. Jest zawieszona „między pierwszą a drugą ligą europejską” i jest to sytuacja frustrująca.
Po 1989 roku była spychana do jednego rzędu z krajami o wiele mniejszymi, albo podejmowała ambitną grę, żeby dostać się do „ekskluzywnego” klubu paru państw, które współtworzą „decyzyjne centrum Europy”. Wymaga to ogromnej determinacji i samozaparcia, ale także wyrzeczeń i cierpliwości.
Nawet państwa mniejsze, a co dopiero mocarstwa, nie są przyzwyczajone do polskich aspiracji przywódczych. Tym bardziej, że towarzyszy im ze strony Polski tragiczna nieporadność w diagnozowaniu interesów wspólnotowych, psucie własnego państwa i jego wizerunku oraz brak świadomości ograniczeń kompetencji komunikacyjnych.
W przekazie informacji między państwami występuje zawsze szereg zakłóceń spowodowanych złożonością kontekstu kulturowego. Politycy powinni wiedzieć, że prawidłowe zrozumienie zamierzonego znaczenia wypowiedzi często wymaga wiedzy, która leży poza techniczną biegłością językową. Rozpoznanie komunikacyjnych intencji nadawcy wymaga odpowiedniego przygotowania merytorycznego i wysiłku poznawczego odbiorcy. Bez tego komunikacja może ugrzęznąć w potoku błędnych interpretacji i zaprzeczeń. Przykładów tego zjawiska dostarczają kolejne klęski wizerunkowe polskiego rządu.
Miejsce w klubie
Status państwa jest funkcją kolektywnego uznania jego rangi i pozycji zajmowanej w strukturze systemu międzynarodowego. Decydują o nim rozmaite atrybuty - bogactwo, zdolności obronne, organizacja systemu politycznego i jakość przywództwa, dyplomatyczna skuteczność, ale także atrakcyjność kulturowa i potencjał demograficzny. Status ten manifestuje się przede wszystkim poprzez przynależność do określonego klubu uczestników, a także zajmowaną w nim pozycję.
Najwięcej uwagi przyciągają te państwa, które odgrywają role przywódcze, są liderami ugrupowań i autorami strategii grupowych. Nazywamy je zwykle mocarstwami.
Status państwa jest wartością dość nieprecyzyjną i w rzeczywistości subiektywną, ulotną, zależną bardziej od odczucia i osądu innych niż od rzeczywiście posiadanej wartości. Trzeba też pamiętać, że miejsce w hierarchii międzynarodowej nie wynika wyłącznie z różnych atrybutów posiadanej siły, ale także umiejętności ich wykorzystania. Liczą się narodowe tradycje i aspiracje, osobowość i ambicje polityków oraz sprawność i efektywność dyplomacji.
Autorzy anglosascy spopularyzowali w ostatnich dekadach pojęcie „miękkiej siły” (soft power), wskazując, że we współczesnym świecie oprócz siły „twardej” (nakazowej), połączonej zwykle z zasobami materialnymi, jak gospodarka i wojsko, liczy się także umiejętność oddziaływania na świadomość ludzką, kształtowania stylu życia i wzorów zachowań, zdolność pozyskiwania sojuszników i stronników swoich idei, dzięki atrakcyjności kulturowej i politycznej, a także zręczności rządzących. Warto przy tym pamiętać, że niezależnie od indywidualnych percepcji i ocen w każdej epoce wykształca się pewien niewidzialny konsensus co do umiejscowienia danego państwa w hierarchii międzynarodowej. Dotyczy to zwłaszcza mocarstw.
Ponieważ status ma w dużej mierze charakter subiektywny, zatem szczególnie w odniesieniu do państw słabszych, w tym „średniej rangi”, takich jak Polska, zależy on od postrzegania ich przez innych. Odbiór i interpretacja zachowań oraz wypowiedzi rządzących danym państwem są decydującym i najbardziej wymownym wyznacznikiem jego notowań w świecie.
W stosunkach międzynarodowych reputacja nie jest zatem prostą pochodną mierzalnych atrybutów siły, lecz opinii i wyobrażeń, które tworzą określone „konstrukty społeczne” w świadomości ich uczestników. Nie wystarczy mieć dobre samopoczucie i dobre zdanie o samym sobie. Ważniejsze jest to, jakie zdanie mają o nas inni. Statusu w hierarchii międzynarodowej nie osiąga się więc w sposób jednostronny. Zawsze jest on wynikiem uznania i swoistego nadania przez innych.
Symbolicznym wyrazem respektu dla danego państwa jest zapraszanie go i włączanie do rozmaitych gremiów decyzyjnych i konsultacyjnych, wsłuchiwanie i liczenie się z głosem jego przedstawicieli, ale także przyznawanie organizacji rozmaitych imprez dyplomatycznych, kulturalnych czy sportowych. Zwykle liczba kontaktów na najwyższym szczeblu politycznym i aktywność na określonych wektorach geopolitycznych pokazuje, jak dane państwo liczy się w obrocie międzynarodowym.
Formą nobilitacji jest nadawanie szczególnej rangi kontaktom dyplomatycznym z aktorami o statusie mocarstwowym. W tym przypadku wyjątkowa rola przypada Stanom Zjednoczonym, które ze spotkań w Białym Domu uczyniły probierz jakości więzi z innymi państwami oraz wskaźnik własnych do nich nastawień. Dla zabiegających o audiencję u amerykańskiego prezydenta jest to z kolei dowód ich afirmacji i wtajemniczenia w krąg spraw specjalnej wagi.
Ma to przede wszystkim znaczenie symboliczne, bo przecież w kategoriach realnych słabsze państwo nadal pozostaje petentem i klientem silniejszego. Nie ma dostępu ani do nowoczesnych technologii, ani posłuchu dla swoich inicjatyw dyplomatycznych. Nie jest w stanie załatwić zniesienia wiz dla własnych obywateli, ani tym bardziej pokonać dystansów rozwoju cywilizacyjnego, wyrażającego się w standardach produkcji rozmaitych dóbr i ich konsumpcji.
Jedynie w przypadku szczególnie zdeterminowanych państw, stawiających wszystko na jedną szalę, udaje im się zbudować status wyjątkowy, dzięki zdobyciu dostępu do broni jądrowej. Jest ona ekstremalnym wskaźnikiem statusu, trudnym do osiągnięcia, ale respektowanym następnie przez wszystkich, nawet najsilniejszych. Przykładem ostatnich miesięcy, przyciągającym uwagę całego świata jest próba uregulowania stosunków na Półwyspie Koreańskim przy udziale Stanów Zjednoczonych i Chin. Widać wyraźnie, jak dzięki dostępowi do broni jądrowej Korea Północna i jej dyktator zostali nobilitowani w hierarchii międzynarodowej do grona partnerów największych potęg.
Siła a honor
Status państw często idzie w parze z ich siłą, a nawet z władzą czy autorytetem, które polegają na zdolności komenderowania innymi państwami, najczęściej z możliwością egzekwowania ich posłuchu.
Państwa słabsze pod względem siły, nawet jeśli posiadają uznany status międzynarodowy, na przykład mediatorów czy rozjemców, nie są same w stanie nikomu narzucić swoich racji, ani zmuszać nikogo do posłuszeństwa. Mogą natomiast powoływać się na swój honor czy dbałość o zachowanie twarzy, co w różnych kulturach jest szczególnie cenione, niezależnie od miejsca zajmowanego w hierarchii międzynarodowej.
Tyle, że status jest wartością podlegającą internacjonalizacji, podczas gdy honor czy zachowanie twarzy pozostają kwestią indywidualną, jednostronną.
Honor nie podlega żadnym przetargom, albo się go ma, albo nie. Natomiast status może być przedmiotem koncesji, bądź efektem uzyskania specjalnych przywilejów czy praw. Wydaje się, że Polska jest takim państwem, które w nowej sytuacji po 1989 roku sporo zyskało, wstępując do struktur zachodnich, ale jak się okazuje, może także wiele stracić poprzez nieumiejętność dopasowania się do oczekiwań partnerów i sojuszników.
Jest bowiem regułą, że im kto ma wyższy status, tym większy budzi respekt dla swoich interesów, idei i instytucji, nawet wśród rywali i konkurentów. Niezrozumienie tej prawidłowości prowadzi często do podejrzeń, że państwa o wyższym statusie dążą do uzależnienia tych słabszych i mniej liczących się.
Tymczasem z doświadczenia historycznego wynika, że państwa o najwyższym statusie zawsze miały większy zakres praw i przywilejów, łącznie z możliwością przywoływania krnąbrnych uczestników do porządku (w ramach tzw. prawa do kontroli - droit de regard).
Wynika to zresztą z formalnych podstaw, jako że mocarstwa (od II wojny światowej przynajmniej pięć z nich) mają status najważniejszych decydentów w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (stali członkowie z prawem weta) i są w stanie autoryzować użycie siły w charakterze sankcji wobec niektórych agresorów.
Kooperacja, nie konfrontacja
Status międzynarodowy państwa nie jest dany raz na zawsze. Ciągle trzeba o niego zabiegać, troszczyć się o utrzymanie, a gdy się go traci, zabiegać o odbudowę. Kiedyś Rzeczpospolita pod berłem Jagiellonów stanowiła liczące się państwo w Europie, choć po śmierci ostatniego władcy z tej dynastii zaczęła coraz bardziej przypominać „fantomowe ciało króla”. Status państwa uległ degradacji w czasach królów elekcyjnych, aż doszło do niespotykanego w skali ówczesnego świata wydarzenia. Jedno z największych państw całkowicie znikło z mapy. Niełatwo zatem było powrócić do grona samodzielnych graczy o uznanym statusie.
Wszystkie mocarstwa europejskie, w tym zaborcze, przez ponad 100 lat nieobecności Polski w obrocie międzynarodowym przywykły do przedmiotowego traktowania Polaków w swoich grach geopolitycznych. Rok 1918 przyniósł ponowne upodmiotowienie Polski, co oznaczało, zwłaszcza w przypadku Niemiec i Rosji, konieczność przewartościowania ich strategii, aby państwo polskie uwzględniać w kalkulacjach sąsiedzkich. Krytyczny, a często wręcz negatywny stosunek do Polski powraca echem w polityce tych państw do dzisiaj.
Warto podkreślić, że status państw we współczesnym świecie nie jest wyłącznie funkcją ich zdolności do prowadzenia wojen. Te zresztą – niezależnie od zakazu użycia siły w prawie międzynarodowym - są nie do pomyślenia między największymi potęgami ze względu na groźbę wzajemnego unicestwienia przy użyciu broni masowej zagłady. Dlatego tak popularne są tzw. wojny pośrednie (by proxy). Mocarstwa nie konfrontują się w nich bezpośrednio, lecz polem walki czynią państwa słabsze, niepotrafiące obronić swojej suwerenności.
Państwa zbroją się nie tyle po to, aby wszczynać konflikty zbrojne (które jak widać z obserwacji świata są nieuniknione), ile dla osiągnięcia zdolności skutecznego odparcia ataku potencjalnego napastnika. Potencjały wojskowe spełniają więc zadania odstraszające i prewencyjne.
Nikt jednak nie jest w stanie określić, gdzie tkwią granice wystarczalności obronnej państw mniejszych i słabszych, konfrontowanych z największymi potęgami atomowymi. To zagadnienie jest szczególnie frapujące w dyskusjach wokół programu zbrojeniowego Polski, której indywidualny potencjał wojskowy nigdy nie będzie w stanie przeciwważyć potencjału militarnego Rosji, nazywanej w oficjalnej retoryce politycznej wrogiem. Żadna maksymalizacja nakładów zbrojeniowych (notabene kosztem rozwoju innych dziedzin, na przykład nauki czy ochrony zdrowia) nie doprowadzi rządzących do przekonania, że osiągnięto pełny komfort bezpieczeństwa. Zawsze pozostanie poczucie strachu i niepewności, warunkowane niższym statusem państwa względem najsilniejszych potęg. Od części z nich zależy w ostatecznym rozrachunku sojusznicza gotowość do obrony kolektywnej.
Dlatego w doktrynie i praktyce polityki zagranicznej warto szukać innych rozwiązań, uwzględniających strategie kooperacyjne, a nie konfrontacyjne. Trzeba zwłaszcza z sąsiadami nauczyć się budowania kompromisów i układów koncyliacyjnych. Trzeba wyzbyć się satelickiej mentalności i otworzyć na dialog międzynarodowy nie według cudzych preferencji, lecz własnego interesu. Jak uczy doświadczenie państw skandynawskich, przy pomocy środków dyplomatycznych i strategii akomodacyjnych można osiągnąć znacznie więcej niż przez stawianie na rywalizację czy konfrontację.
Ciągłe odwoływanie się do geopolityki konfliktuje Polskę z największym sąsiadem na Wschodzie i wasalizuje względem Stanów Zjednoczonych. Polska skonfliktowana z Rosją i pozbawiona zrozumienia oraz realnych partnerów w Unii Europejskiej jest wymarzonym partnerem USA. Polskie elity polityczne bez większego wysiłku intelektualnego godzą się na ofertę amerykańskiej ochrony, zapominając, że bezgraniczna wdzięczność wobec zaoceanicznego patrona prowadzi też do bezkrytycznego uzależniania się i wyzbywania własnego zdania.
Jedną z przyczyn tego zjawiska jest pozostawanie Polski w niewoli starych geopolitycznych koncepcji. Dominacja wielkich imperiów utrudniała przez wiele stuleci samodzielne polskie myślenie strategiczne. Obciążenia historią i geopolityką powodują, że Polska, a szczególnie jej elity rządzące, nie są w stanie oderwać się od dawnych uzależnień i doznanych krzywd. Przez ich pryzmat definiują swoją tożsamość, określając przyjaciół i rywali, dystans psychologiczny i nastawienia do sąsiadów.
Tymczasem sytuacja się zmieniła i widać wyraźnie, że stare geopolityczne determinanty statusu międzynarodowego Polski przestają mieć racjonalne uzasadnienie. Polska wcale nie musi być ani buforem, czy przedmurzem, ani tym bardziej państwem frontowym. Te jej geopolityczne funkcje były zawsze skutkiem cynicznych oddziaływań zewnętrznych.
Odzyskując wewnątrzsterowność, Polska ma niepowtarzalną szansę, aby przejść do roli będącej logiczną konsekwencją jej usytuowania w środku Europy – „roztropnego pośrednika” w układzie euroatlantycko-euroazjatyckim. W samym układzie atlantyckim pozostaje co najwyżej „koniem trojańskim” Ameryki w Europie, a to jej bynajmniej chwały nie przynosi.
Im szybciej rządzący Polską odczytają sens dokonujących się zmian, tym więcej zyskają na wzmocnieniu statusu państwa, dystansując się od „fantazji geopolitycznych” kreowanych za oceanem i przypisujących Polsce rolę „rygla” Zachodu wobec Rosji, a w dalszym zasięgu wobec Chin.
W istocie rola ta oznacza wprzęganie Polski w rydwan hegemonicznej polityki USA, które nie zamierzają rezygnować z urządzania świata na swoją modłę. Mocarstwa anglosaskie z upodobaniem traktują Polskę jako „komiwojażera” ich interesów, a nawet „dywersanta” na Wschodzie. Aż dziw bierze, że takie traktowanie nie stanowi przedmiotu debaty publicznej, trzeźwego namysłu decydentów czy niezależnej refleksji intelektualnej.
Koszt fantazji geopolitycznych
Doświadczenia ostatnich lat dobitnie pokazują, że dotychczasowa manifestacyjnie proamerykańska polityka Polski nie przynosi pożądanych efektów. Jest wyrazem słabości i politycznej dezorientacji, wynikającej z braku zręczności i niezrozumienia mechanizmów gry rozmaitych sił za oceanem. Wycofanie się ze zmian w ustawie o IPN pod presją środowisk żydowskich z Ameryki i Izraela, a także w wyniku nacisków samego Waszyngtonu dowodzi, że w godzinie jakiejkolwiek, nawet dość banalnej próby związek Polski z USA przybiera skrajnie trudny charakter, a „parasol ochronny” staje się wątpliwy.
Widać przy tym wyraźnie, że bezpieczeństwa nie można kupić raz na zawsze i że ma ono swoją cenę wcale niepolegającą na kosztach kupowanych w USA samolotów i rakiet, czy gotowości bojowej amerykańskich żołnierzy stacjonujących na polskiej ziemi.
Istota gwarancji sprowadza się do woli respektowania statusu państwa polskiego, poważania jego autorytetu. Jeśli brakuje tych wartości, stajemy się państwem niepoważnym i marginalizowanym, wobec którego wszelkie, nawet najmniej eleganckie wolty są dopuszczalne i możliwe.
Doktryna polityki zagranicznej Polski musi być służebna wobec jej statusu międzynarodowego, przede wszystkim zaś – co warto podkreślić w roku obchodów 100-lecia odzyskanej niepodległości – wobec ciągłości prawno-politycznej państwa. W świetle oficjalnego zadekretowania, że PRL była „czarną dziurą” w historii, następuje eskalacja szkodliwej argumentacji z ust najwyższych dygnitarzy państwowych, podważających rację bytu współczesnej Polski, będącej przecież i w sensie prawnym, i w sensie materialnym sukcesorką niechlubnej poprzedniczki.
Aby zapobiec dalszym szkodom wyrządzanym przez takie enuncjacje, w doktrynie politycznej trzeba jak najszybciej zdobyć się na jakiś kompromis w pojmowaniu powojennego państwa polskiego o ograniczonej suwerenności i bronić w imię interesu narodowego tej ciągłości, jako jednego z ważnych atutów statusu międzynarodowego Polski w XX wieku.
To są rudymentarne elementy polskiej tożsamości geopolitycznej.
Jeśli sami Polacy, na czele z premierem rządu, podważają trwałość państwowości pod szyldem walki z „komunistyczną i sowiecką uzurpacją”, to stwarzają dogodne pole do ataku także na dzisiejszą Polskę ze wszystkich stron, nawet z tych najmniej spodziewanych – od sojuszników i partnerów.
Kolejne ekipy rządzące w III RP miały i mają kłopoty z definicją polskiej tożsamości państwowej, głównie z powodu oportunizmu i zacietrzewienia ideologicznego. Brakuje im przede wszystkim realistycznego zrozumienia interesu narodowego. Nie mają wiedzy o tym, jaką rolę Polska odegrała choćby podczas „odwilży” w okresie destalinizacji, w epoce détente, normalizacji stosunków z RFN i uznaniu granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, czy też zwołaniu KBWE i upowszechnieniu jej standardów.
O tych dokonaniach coraz mniej mówią podręczniki do nauczania historii, co w sumie oznacza działanie na własną szkodę. Przywołane zjawisko świadczy o swoistym „rozdwojeniu jaźni” współczesnych polskich decydentów, gdyż z jednej strony uznają oni pewne dokonania w polityce międzynarodowej (na przykład aktywność w Radzie Bezpieczeństwa ONZ w charakterze niestałego członka), a z drugiej kwestionują sam fakt istnienia Polski Ludowej.
Nie ideologia, a polityka
Dla oceny statusu międzynarodowego państwa ważny jest stopień ideologizacji jego polityki. Państwa rewolucyjne i rewizjonistyczne dążą do podważenia istniejącego porządku, państwa misyjne do jego przebudowy i naprawy. Państwom pragmatycznym chodzi przede wszystkim o zachowanie status quo i wypracowanie pożytecznych kompromisów.
Polsce nie są obojętne postawy zaangażowania ideologicznego. W kontekście bezmyślnego wspierania wszystkiego, co antyrosyjskie, w czym Polska znów była bezgranicznie zgodna z polityką amerykańską, doprowadzono w ostatnich latach do odrodzenia i rehabilitacji nacjonalizmu ukraińskiego. Uznano, że może on być skuteczny w kształtowaniu nowej tożsamości antyrosyjskiej Ukrainy.
Polskie elity polityczne niezależnie od swojej ideowej proweniencji przez ponad ćwierć wieku zgodnie bagatelizowały to zjawisko, nie dostrzegając, że nacjonalizm ten szkodzi także własnym interesom. Podważa wiarogodność polskich władz w oczach społeczeństwa, ale i podkopuje słuszność argumentacji na rzecz przyciągania Ukrainy do Europy. Głos Polski na ten temat w Unii Europejskiej ulega obecnie osłabieniu ze względu na własne problemy wizerunkowe.
Po tym wszystkim nasuwa się refleksja, że Polska ani retorycznie, ani poprzez aktywność dyplomatyczną, ani przez demonstrację symboliczną nie jest w stanie udowodnić, że jest liczącym się państwem na arenie międzynarodowej. Samozadowolenie rządzących i oficjalna propaganda nie są w stanie podważyć tej konstatacji, bowiem widać jak na dłoni, że ważniejszy jest w tym przypadku odbiór zewnętrzny, a nie przekonania własne.
Trzeba jednak na usprawiedliwienie owego dysonansu poznawczego między samopostrzeganiem a reakcjami środowiska międzynarodowego dodać, że status państwa może być niekiedy celowo deformowany i błędnie definiowany. Pewne aspiracje państwa czy też jego faktyczne posunięcia mogą być fałszywie przedstawiane i tendencyjnie interpretowane.
Tak więc to, co według rządzących w Polsce jest ich zamiarem reformatorskim, w oczach krytycznie nastawionych odbiorców zewnętrznych jawi się posunięciem katastrofalnym, podważającym porządek konstytucyjny w państwie. Mamy więc do czynienia z wieloma rozbieżnościami w ocenie intencji własnych i odbiorem zewnętrznym. Intensywność i skala skontrastowania stron warunkuje gwałtowność reakcji emocjonalnych i praktycznych kontrposunięć.
Przypadek Polski pokazuje, że słabszym państwom o wiele trudniej przychodzi realizacja rozmaitych zamierzeń wbrew interesom silniejszych graczy. Dlatego tak ważne jest mądre skorelowanie własnych wizji ładu międzynarodowego z pomysłami i wyobrażeniami państw o uznanym statusie, które mają szansę realizacji. W tym kontekście potrzebne jest uczestnictwo w rozmaitych grupach kontaktowych, inicjujących, konsultacyjnych, sterujących, zarządzających i decyzyjnych.
Dzięki dobremu przygotowaniu i wyspecjalizowaniu się w określonych obszarach czy zagadnieniach, Polska ma ciągle szansę na wypracowanie interesującej oferty międzynarodowej. Warunkiem podstawowym jest jednak wyzbycie się etnocentryzmu i egocentryzmu rządzących. Politycy w państwie demokratycznym zmieniają się u władzy dzięki alternacji sił politycznych, a państwo, które stawia na trwałe zaangażowanie i demonstruje wolę uczestnictwa w rozwiązywaniu trudnych problemów zdobywa nie tylko coraz większy szacunek i prestiż, ale budzi także sympatię w środowisku międzynarodowym. Warto o tym pamiętać przy projektowaniu statusu międzynarodowego Polski.
Stanisław Bieleń
Tekst ukazał się pierwotnie w nr. 2/18 „Opcji na prawo”
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1157
Józef Piłsudski to jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w polityce Polski w XX wieku. Przywódca polskich socjalistów, bojownik o polską sprawę w czasie I wojny światowej, naczelnik państwa, pierwszy marszałek Polski, przywódca reżimu autorytarnego sanacji. W pierwszych latach Polski powojennej przyjęto politykę milczenia o nim i zapomnienia jego postaci. Przede wszystkim żywa była w pamięci wszystkich, którzy przeżyli, odpowiedzialność sanacji za klęskę wrześniową i jej następstwa. Być może wynikało to także z gorliwości wobec protektora radzieckiego, pamiętającego klęskę w bitwie warszawskiej, a może za dużo było skojarzeń z szykującą się nową dyktaturą, tym razem z obcego nadania. Może były też inne powody, na przykład chęć milczącego zachowania jakichś pierwiastków ciągłości i szacunku dla imponderabiliów, honoru i atencji dla munduru żołnierskiego. A może był to także kompleks zażenowania, że lewica, w tym komuniści stanęli po stronie sprawców „rokoszu wojskowego” „litewskiego szlachetki” o barwnym życiorysie, politycznego zawadiaki, agenta obcych służb, a także „zamordysty”.
W latach osiemdziesiątych XX wieku Piłsudski stał się jednym z symboli opozycji politycznej w Polsce Ludowej, a po zmianach ustrojowych, w 1994 roku uznano go za najpopularniejszą osobowość XX wieku (wyprzedził Jana Pawła II i Władysława Sikorskiego). Ignorancja historyczna, manipulowanie opinią i uleganie zastanym mitom sprzyjały przywracaniu tej postaci do „panteonu narodowego”. Osobliwy kult wyrażał się w bezrefleksyjnym stawianiu pomników oraz nadawaniu nazw placom i ulicom w każdym niemal mieście Polski.
Nowa formacja ustrojowa III RP potrzebowała wypełnić próżnię ideologiczną, stąd oprócz przywracania prymatu Kościołowi katolickiemu w sferze ideologicznej trzeba było odtworzyć polityczne mity narodowe, nawet gdy wokół pierwszego marszałka Polski istniały kontrowersje już w okresie międzywojennym. Zaistniała potrzeba pokazania opinii publicznej znanej postaci, spełniającej wymogi męża stanu, na tyle już zmitologizowanej, że trudnej do zweryfikowania w pamięci żyjących pokoleń.
Analizując to zjawisko, w pierwszym odruchu przychodzi na myśl marna kondycja umysłowa Polaków (brak krytycyzmu i odwagi, a także zdolności zdystansowania się wobec historycznego fałszu), stronniczość metodologiczna badaczy historii, ich konformizm i „poprawność polityczna”, uleganie „sakralnym ideologiom” oraz podatność na indoktrynację i manipulację świadomością historyczną. Mam oczywiście świadomość, że każde ocenne uogólnienie może być niesprawiedliwe, bo są przecież także prace wartościowe poznawczo, ale nie mają one szans przebić się do szerszego odbiorcy.
Wśród polityków zabrakło przede wszystkim innowacyjności i pomysłu na nowoczesne państwo, patrzące w przyszłość. Inna gorzka refleksja odnosi się do trwałego podziału sceny politycznej, który w różnych emanacjach trwa do dzisiaj. Podziały polityczne międzywojnia (słynne „dwie trumny” Dmowskiego i Piłsudskiego według Jerzego Giedroycia) podzieliły Polaków na wiele pokoleń. Nawet w obliczu napaści z dwu stron we wrześniu 1939 roku nie potrafiono zjednoczyć się do wspólnej walki. Trudno spodziewać się, aby dzisiejsi politycy skłóconej prawicy byli w stanie wyciągnąć jakiekolwiek wnioski z ostrzeżeń płynących z historii.
Portret patetyczny
W odniesieniu do literatury poświęconej Piłsudskiemu wydaje się, że dominuje ciągle historia jako „opowieść zwycięzców i moralistów”. Towarzyszy jej filozofia XIX-wiecznego kreowania heroicznego sensu dziejów, postrzeganych nie przez pryzmat procesów i kontekstów, lecz przez spektakularne wydarzenia (wojny, bunty i powstania) oraz biografie bojowników o słuszną sprawę. Przypomina się anachroniczne podejście Thomasa Carlyle’a, romantycznego filozofa angielskiego, uważającego, że historię tworzą jedynie wybitne jednostki.
Podejście do Piłsudskiego wpisuje się w „matejkowski”, pełen sztafażu, patetyczny i wyimaginowany poczet władców polskich. Tymczasem według Fryderyka Nietzschego, zamiast „historii monumentalnej i antykwarycznej” potrzebna jest „historia krytyczna”, która „musi przeszłość rozbić i poddać wiwisekcji, aby wydobyć z niej to, co prawdziwie wartościowe”, pozwać „przeszłość przed sąd”.
Amerykański metodolog i teoretyk historiografii Hayden White (1928-2018) w swojej krytyce pisarstwa historycznego wskazywał, że „praca historyka jest połączeniem pracy detektywa lub dziennikarza na etapie badań archiwalnych (…), nie różniąc się od nich w żaden istotny sposób. Potem jednak historyk musi wybrać pewną strategię przedstawienia językowego – na takich samych zasadach, jak pisarze tworzący fikcję literacką. Efektem jest nałożenie na zebrany materiał określonej struktury symbolicznej i narracyjnej, wybranej spośród aktualnie dostępnych w literaturze typów struktur fabularnych. Opowieść historyka, jak każdy dyskurs literacki, jest z konieczności fikcyjna, figuratywna, imaginatywna, poetycko-retoryczna oraz »wymyśla swoje przedmioty zamiast znajdować je w świecie rzeczywistym«” (cyt. za: A. Leszczyński, Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2020, s. 550).
Z punktu widzenia historiografii mit personalny Piłsudskiego jako „twórcy niepodległości” od początku stanowił nadużycie, gdyż powszechnie było wiadomo, że rozpad imperiów zaborczych był obiektywnie najważniejszą i bezpośrednią przyczyną samostanowienia uciskanych narodów. Na przykład w przypadku Finlandii nie trzeba było żadnych powstań ani rewolucji, aby pod wodzą carskiego generała Gustawa Mannerheima ukształtowało się niepodległe państwo (faktem jest, że towarzyszyła temu aktowi krwawa wojna domowa).
Instytucjonalizacja kultu
Budowanie kultu Józefa Piłsudskiego obejmowało trzy fazy: egzaltację i przecenianie roli historycznej (Marsz Pierwszej Brygady); monumentalizację postaci i gloryfikację geniuszu oraz mityzację osobowości. Sanacyjna wersja historii miała charakter hagiograficzny i apologetyczny. Oficjalnie zadekretowana stała się podstawą wszystkich późniejszych narracji historycznych. Samemu Piłsudskiemu nie można odmówić niezwykłego sprytu i skuteczności w tworzeniu legendy wokół siebie i lojalnych towarzyszy walki.
Instytucjonalizacja kultu nastąpiła wraz z administracyjnym wprowadzeniem obchodów imienin marszałka oraz ustawową ochroną jego imienia po śmierci w 1935 r. Eskalacja takich działań zaczęła się już od roku 1928, od obchodów dziesiątej rocznicy odzyskania niepodległości, które wyłącznie zaczęto przypisywać zasługom Piłsudskiego. Społeczna egzaltacja i kultowa cześć dla Pierwszej Brygady miały umacniać legitymizację rządów sanacyjnych i być „odgromnikiem” w sytuacjach kryzysowych. Miały też uzasadniać szczególną przydatność legionistów dla narodu i państwa, tworzących nową elitę rządzącą. Wszystko to jakże przypomina kombatanctwo „Solidarności”.
Z mitem Józefa Piłsudskiego nie umiała sobie poradzić historiografia ani propaganda okresu powojennego. Mimo wielu pozytywnych przemian społecznych, jakie przyniosła Polska Ludowa (likwidacja analfabetyzmu głębokich podziałów społecznych, industrializacji i rewolucji oświatowo-kulturalnej), z czasem w części społeczeństwa, zdystansowanego i opozycyjnego wobec „realnego socjalizmu” i dyktatury partyjnej, zaczęła narastać nostalgia za II Rzeczpospolitą. Zapomniano o trapiących ją konfliktach klasowych i narodowościowych, o ogromnym zacofaniu i wyzysku, o braku perspektyw rozwojowych. Bezkrytyczny powrót do mitu Piłsudskiego nie przeszkadzał w rekonstrukcji jego kultu, przypominającego niechlubne „kulty jednostek” z reżimów komunistycznych.
Uwielbienie dla jakiejkolwiek jednostki, czy to polityka, czy duchownego, prowadzi zawsze do przeceniania jej osiągnięć i absurdalnej apoteozy, poprzez „kanonizację” wypowiedzi, także tych banalnych, stawianie na pomnikach za zasługi, które w świetle późniejszej wiedzy i w odbiorze potomnych mogą być powodem wstydu i zażenowania. Nazywanie Belwederu po śmierci marszałka „świątynią narodową”, wygłaszanie pożegnań, że „umarł ciałem, ale żyje duchowo w naszych sercach”, jego życiorys stanie się „naszą narodową biblią”, „ewangelią dla każdego Polaka”, pochowane serce marszałka na Rossie będzie natomiast „najcenniejszą relikwią narodową” pokazuje niezwykłe podobieństwo do retoryki z okresu „kultu jednostki” w ZSRR i innych państwach dyktatorskich. Ten język absurdalnego zachwytu i egzaltacji, poza zażenowaniem, skłania także do pokory, aby nie ulegać doraźnym pokusom wielbienia kolejnych zbawców politycznych, wodzów i uzurpatorów.
Najbardziej pamięć o marszałku kultywowano w emigracyjnych ośrodkach piłsudczykowskich w Londynie i Nowym Jorku (Instytuty Piłsudskiego). Kontynuowały one prace metodycznie zorientowane na budowę zaplecza ideowego i propagandowego dwóch placówek przedwojennych: Instytutu Badania Najnowszej Historii Polski (1923) i Wojskowego Biura Historycznego (1927). Darzył komendanta „najgłębszym i najczystszym kultem” Władysław Pobóg-Malinowski, pochwalnie pisał Wacław Jędrzejewicz.
Próby demitologizacji
Ze strony endeckiej ciemne strony Piłsudskiego odsłaniał Jędrzej Giertych. W kraju za sprawą prac Stefana Arskiego i Andrzeja Micewskiego w latach sześćdziesiątych ub. wieku zaczęła się w większości negatywna w swojej wymowie analiza II RP, w tym niektórych aspektów życia i działalności Piłsudskiego. Można odnieść wrażenie, że autorzy piszący o marszałku bardziej byli zależni od autocenzury, pisząc prace „szablonowe” i zgodne z oczekiwaniami ówczesnej władzy.
Nowy okres rozpoczęła działalność naukowa Andrzeja Garlickiego i Jana Molendy. Właściwie to Garlicki uzyskał monopol na publikacje o Piłsudskim. Lata osiemdziesiąte XX wieku przyniosły wysyp wydawnictw nielegalnych (bezdebitowych), które były w większości reprintami dzieł przedwojennych. Swoboda publikacji pokazała dwa oblicza legendy Piłsudskiego – „czarne” i „złote”. Tomasz Nałęcz, Andrzej Chwalba czy Tadeusz Biernat wskazywali na zjawisko kultu i mitu, ale ostatecznie historiografię zdominował „czyn legionowy” i zwycięstwo nad Armią Czerwoną.
Bibliografia tytułów poświęconych Józefowi Piłsudskiemu przekracza dwa tysiące pozycji, ale dotąd w Polsce nie powstała „anatomia piłsudczyzny”, pokazująca skomplikowaną drogę do władzy człowieka o marnej kondycji intelektualnej i postawie moralnej, pełnego sprytu i przebiegłości dyletanta wojskowego. W jednej z prac doktorskich odsłonięto powiązania Piłsudskiego z obcą agenturą (R. Świętek, Lodowa ściana: sekrety polityki Józefa Piłsudskiego 1904-1918, Platan, Kraków 1998), ale na zbadanie czekają jego związki z bolszewikami, stosunek do Żydów i Niemiec, do masonerii, okultyzmu i Kościoła.
W kontekście zachodzącej od kilku lat reformy polskiego wymiaru sprawiedliwości bardzo cenną jest publikacja na temat „nihilizmu prawnego” sanacji (W. Kowalski, From May to Bereza: A Legal Nihilism in the Political and Legal Practice of the Sanation Camp 1926-1935, „Studia Iuridica Lublinensia” 2020, nr 5), zasługująca na upowszechnienie, choćby w nauczaniu uniwersyteckim. Prace publikowane za granicą (niemiecko- francusko- i anglojęzyczne) rzadko są cytowane w kraju. W literaturze zagranicznej praktycznie każda dyktatura, od Lenina, Mussoliniego, Hitlera i Stalina znajduje swoje szerokie wyjaśnienie. W Polsce dyktatura Piłsudskiego czeka ciągle na jednoznacznie krytyczne opracowanie.
Nowe pokolenie historyków
Ogromną nadzieję daje nowy nurt historyczno-antropologiczny, podejmujący rzetelnie problemy polskiej historii, prowokujący krytyczną refleksją i alternatywnymi wobec dotychczasowego dorobku podejściami, rozwijany m. in. przez Jana Sowę, Michała Rauszera, Adama Leszczyńskiego.
Przy okazji tych rozważań nasuwa się pytanie, jakie skutki w środowisku naukowym historyków wywołuje dyskusja, gdy pojawiają się prace „rewizjonistyczne” czy „obrazoburcze” na temat marszałka. Nawet gdy są to prace historyków-amatorów czy też publicystów, to przecież sięgają one do dokumentacji źródłowej i mogą stanowić podstawę naukowej polemiki czy repliki. Tymczasem zazwyczaj spotykają się z przemilczaniem, albo demonstracyjnym lekceważeniem (np. publikacje Tomasza Ciołkowskiego, Sławomira Suchodolskiego czy Rafała M. Ziemkiewicza). Odnosi się wrażenie, że zawodowi historycy mianowali sami siebie „strażnikami” jedynej prawdy, która - jak w przypadku Piłsudskiego – ma niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Z tym „posłannictwem” polskich historyków jest w ogóle problem w przestrzeni publicznej, gdyż często wykształcenie historyczne polityków, w tym kolejnych premierów, przywołuje się jako podstawę ich kompetencji do rządzenia państwem. Nowoczesne państwa wymagają z reguły od kandydatów do najwyższych urzędów kompetencji w dziedzinie ekonomii, prawa, socjologii, politologii i psychologii politycznej, a w Polsce legitymacją dla znawstwa polityki jest historia, a jeszcze lepiej – teologia. Obie dziedziny dostarczają wiedzy zmitologizowanej, trudno więc zaprzeczyć słynnej frazie Józefa Szujskiego, że „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. „Biada narodom karmionym mitami i niepotrafiącym odrobić lekcji historii”.
Trzy dekady III RP zostały zmarnowane, jeśli chodzi o rewizję historyczną, odnoszącą się zarówno do II RP, jak i PRL. Tworząc nowe legendy o ucisku komunistycznym („żołnierze wyklęci”) i „prześnionej rewolucji”, zaniechano całkowicie przyswojenia prawdy o okresie międzywojennym, zwłaszcza o dyktaturze po zamachu majowym Józefa Piłsudskiego. Kultywowanie pamięci współtwórcy odrodzonego państwa polskiego, który kilka lat po odzyskaniu niepodległości obalił siłą zbuntowanego wojska ustrój demokratyczny i został dyktatorem, popełniając tym samym zbrodnię stanu, dowodzi, że współczesne społeczeństwo polskie, zwłaszcza jego elity kulturalne i klasa polityczna, nie przewartościowało podstawowych kategorii decydujących o tożsamości ustrojowej, znaczeniu konstytucyjnej zasady suwerenności narodu, praworządności, samorządności, ich zagrożeniach w postaci uzurpacji, dyktatury, autokracji i autorytaryzmu.
Rządy „silnej ręki” są przez wielu Polaków wspominane z bezrefleksyjną nostalgią; tęsknota za jakimś bohaterskim obrońcą porządku ciągle kołacze się w umysłach infantylnie usposobionej części społeczeństwa. Zbyt mało ludzi protestuje – także dzisiaj - gdy tzw. wola obywateli, a szumnie „wola suwerena” jest nadużywana i wykorzystywana do doraźnych celów władzy; powoływanie się na „mityczną” „rację stanu” ma przyzwolenie nawet w kręgach intelektualnych.
Nikt zresztą na co dzień nie interpretuje właściwie owej racji stanu. Jest ona zaklęciem, rozumianym na zasadzie domniemania, że jest to jakaś racja wyższa. Ale czyja - władzy czy ogółu obywateli? Jednostki idącej „na czele stada”, czy koterii i grup interesu? Komu ta racja naprawdę służy? „Konia z rzędem”, kto na co dzień rozumie te rozróżnienia.
Stanisław Bieleń
Jest to pierwsza część wystąpienie Profesora podczas debaty z okazji 95 rocznicy zamachu majowego, która odbyła się 27.05.21 w Instytucie Studiów Podatkowych w Warszawie. Opublikował go tygodnik Myśl Polska nr 25-26 z 20-27.06.21. Drugą część opublikujemy w numerze SN 10/21.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 40
Przedstawiamy bardzo interesujący esej Natalii Rutkiewicz Kim oni są, gdzie są, po co i dlaczego, porządkujący wiedzę na temat źródeł konfliktu między tzw. kolektywnym Zachodem a Rosją. Tekst ukazał się w czasopiśmie „Rosja w polityce globalnej” (2024. t. 22. nr 4. s. 182–201).(red.)
Nowa „żelazna kurtyna”, która po 24 lutego 2022 roku zapadła między Rosją a Europą, jest gęstsza i bardziej nieprzenikniona niż ta, która istniała podczas zimnej wojny. Nie chodzi tu tyle o podział fizyczny, choć imponujący, ile o rozłam symboliczny, który jawi się jako konfrontacja moralno-ideologiczna.
Oficjalne stanowisko Zachodu: konflikt z Rosją to przede wszystkim kwestia wartości. Hostis – wróg – został przemieniony, także za sprawą mediów, w inimicus – wroga osobistego. Oznacza to, że zamiast analizować pozycję i charakter przeciwnika, stosuje się klisze, karykatury i maksymalne uproszczenia, których celem jest kultywowanie agresji i absolutnego wstrętu ze szkodą dla zrozumienia istoty tego, co się dzieje. Demonizowanie drugiej strony oznacza odmowę jej praw i obaw uznawanych dla niej samej i sojuszników.
Z kolei wielu rosyjskich polityków i obserwatorów widzi w konfrontacji także dokończenie „europejskiego cyklu” historii Rosji ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami geopolitycznymi i ideologicznymi. Nowa doktryna polityki zagranicznej, przyjęta przez Rosję 31 marca 2023 roku, stwierdza fakt głębokiego rozłamu z Zachodem. W dokumencie zauważono „egzystencjalny charakter zagrożeń <…> stworzonych przez działania nieprzyjaznych krajów”, a Stany Zjednoczone nazwano „głównym inicjatorem i dyrygentem linii antyrosyjskiej”. „Rosja zamierza nadać priorytet wyeliminowaniu resztek dominacji Stanów Zjednoczonych i innych nieprzyjaznych państw w sprawach światowych” – czytamy w tekście. Po raz pierwszy Rosja zostaje przedstawiona jako „państwo cywilizacyjne”, czyli świat samowystarczalny, którego istnienie nie wymaga integracji z żadnym systemem. Jest to odwrócenie się od celów poradzieckiej Rosji, która od 1991 roku postawiła sobie za cel przyłączenie się do istniejącego porządku światowego.
Nowa doktryna państwa cywilizacyjnego jest jednak bardziej stwierdzeniem intencji i projekcją niż stwierdzeniem faktu. To, że Rosja, spadkobierczyni Bizancjum, należy do cywilizacji europejskiej, nie budzi wątpliwości od stuleci, a sposób życia społeczeństwa rosyjskiego jest w dużej mierze zachodni. „Po całkowitej penetracji Rosji i Europy nie można już zakładać ani rozwoju życia psychicznego w Rosji bez związku z Europą, ani rozwoju życia psychicznego w Europie bez związku z Rosją” – napisał słowianofil Iwan Kirejewski [1] . Czy przy obecnym natężeniu wzajemnej wrogości można mówić o nowym rozłamie między Rosją a Zachodem, porównywalnym w głębi do Wielkiej Schizmy z 1054 r. czy wydarzeń z 1917 r.? W Rosji wielu postrzega konflikt z Zachodem jako wojnę o samostanowienie, punkt zwrotny wymagający całkowitej rewizji dalszego rozwoju. „Kim jesteśmy, gdzie jesteśmy, po co jesteśmy – i dlaczego?” – tak pytanie postawił Dmitrij Trenin na samym początku SVO [2] . Aby odpowiedzieć na to pytanie, równie ważne jest zrozumienie: „Kim oni są, gdzie są, po co są i dlaczego”?
W doktrynie polityki zagranicznej na rok 2023 czytamy także: „Rosja nie uważa się za wroga Zachodu, nie izoluje się od niego, nie ma wobec niego wrogich zamiarów i ma nadzieję, że państwa wspólnoty zachodniej zrealizują daremność ich polityki konfrontacji i hegemonicznych ambicji oraz uwzględni złożoną rzeczywistość wielobiegunowego pokoju i powróci do pragmatycznych interakcji z Rosją”. Tym samym to nie zachodnia przestrzeń kulturowo-historyczna jako taka jest postrzegana jako wrogi podmiot, ale domagająca się hegemonii wspólnota, która od pewnego czasu w rosyjskiej publicystyce i wystąpieniach urzędników określana jest mianem „kolektywnego Zachodu”. Spróbujmy dowiedzieć się, co dokładnie kryje się za tym terminem, opierając się między innymi na szerokim spektrum autorów zachodnich.
Patrząc w przyszłość, można powiedzieć, że obecny konflikt między Rosją a Europą postrzegany jest nie jako konflikt cywilizacyjny, ale jako konfrontacja różnych wizji i projektów rozwojowych istniejących na europejskim polu cywilizacyjnym, do którego należy Rosja, a bardziej globalnie , w skali planetarnej.
Niewykonalność modelu zaproponowanego przez „kolektywny Zachód” jest już dla wielu oczywista.
Przykazania „zbiorowego Zachodu”
Pierwsze. Współczesna cywilizacja zachodnia powstaje w oparciu o filozoficzny projekt liberalizmu, który oferuje swoją pierwotną wizję człowieka: definiuje się go jako posiadacza niezbywalnych praw, które poprzedzają wszelkie instytucje społeczne. Człowiek nie jest stworzeniem Bożym, stworzonym na obraz i podobieństwo Boże i szukającym zbawienia swojej duszy; nie „zwierzęciem politycznym” dążącym do osiągnięcia dobra zbiorowego i harmonii w ścisłej współpracy z własnym gatunkiem. W antropologii liberalnej bycie człowiekiem oznacza posiadanie praw.
Ta definicja jest bardziej abstrakcyjna niż poprzednie, które wyznaczają ramy człowieczeństwa i ludzkiej teleologii. System prawny, który opiera się na ideologii praw człowieka, nie opiera się na żadnej pozytywnej definicji człowieka. Liberalizm pomija kwestie dobrego życia i cnót. Dla każdego stają się one sprawą czysto osobistą. Pozbawione pozytywnej definicji „prawa człowieka” wiszą w próżni wartości, tracą określoną treść i stają się – jak ironizował czeski pisarz Milan Kundera – „totalną pozą każdego w stosunku do wszystkiego, rodzajem energii, która przemienia każdego człowieka w pragnienia w prawa” [3] . Ideologia praw człowieka (której nie należy mylić z ideą naturalnych praw człowieka zdeterminowanych jego naturą) widzi wyraz człowieczeństwa jedynie w jednostce i sprowadza wszelkie stosunki społeczne, polityczne i gospodarcze do jednej zasady legitymizacji politycznej - prymatu praw jednostki nad prawami całości. Społeczeństwo tutaj jest wtórne i warunkowe. Jak powiedziała Margaret Thatcher: „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”.
Wolność w liberalizmie definiowana jest wyłącznie jako wolność od zewnętrznego przymusu i ograniczeń, wolność negatywna, odległa od starożytnego i republikańskiego rozumienia.
System prawny, który wyłonił się na Zachodzie, wychwala podstawowe prawa jednostki, do których zaspokojenia i ochrony wzywani są politycy, czasami ze szkodą dla interesów zbiorowych i pomyślnego funkcjonowania wspólnoty narodowej (czy to w kwestiach bezpieczeństwa, czy ciągłości historycznej, spójności, zdolności obywateli do przestrzegania ogólnych zasad itp.).
Drugie. W antropologii liberalnej jednostkę wyznaczają nie tylko abstrakcyjne prawa, ale także określone interesy ekonomiczne. Próżnię wartości w sferze prawnej wypełnia nowy dogmat – „prawa rynku”. „Niewidzialna ręka rynku” zastępuje Bożą Opatrzność. Już na poziomie semantycznym „rynkom” przypisuje się funkcję pogańskich bogów („rynki są niespokojne”, „rynki trzeba uspokoić”, „rynki się zemszczą”), które postrzegane są jako swego rodzaju bezosobowe, niekontrolowane mechanizmy zarządzające ludźmi. Jedynym ideałem i celem rozwoju społeczeństwa „wolnych jednostek” jest wzrost gospodarczy i wzrost bogactwa materialnego.
W sferze gospodarczej społeczeństwo liberalne zachęca do wzbogacania się poprzez intensywną pracę i wymianę jako antidotum na krwawe konfrontacje w imię idei. Sukces biznesowy wśród protestantów był postrzegany jako oznaka wybrania. Ewangelia bogactwa Andrew Carnegiego jest doskonałym przykładem takiego poczucia siebie (typowego w ogóle dla amerykańskich filantropów-milionerów, którzy uważają się za „dobroczyńców ludzkości”). Max Weber uważał, że we współczesnym świecie zwycięski kapitalizm nie potrzebuje już religijnego wsparcia: „Protestancka asceza wyszła poza mury klasztoru w życie codzienne i zaczęła dominować w moralności laikatu, odegrała swoją rolę w budowaniu ogromnego uniwersum współczesnego porządku gospodarczego. Ponieważ asceza przyczyniła się do przemodelowania świata i rozwinięcia ideałów tego świata, bogactwo materialne uzyskało coraz większą i ostatecznie bezwzględnie nieuniknioną władzę nad życiem ludzi, jakiej nigdy wcześniej w historii nie widziano” [4] .
Stopniowo powszechne stosowanie zasady swobody umów doprowadziło do niewiarygodnego rozszerzenia sfery działania kapitału. Jak pisze Karl Polanyi w Wielkiej Transformacji, w praktyce zasada ta doprowadziła do tego, że należy eliminować wszelkie instytucje pozaumowne, uwarunkowane stosunkami pokrewieństwa lub sąsiedztwa, wspólnością zawodową czy wyznaniową, gdyż wymagają lojalności od jednostki, ograniczając w ten sposób swobodę przedsiębiorczości. Praca stała się towarem jak wszystko inne i podlegała prawom rynku, co oznaczało całkowite zniszczenie wszelkich organicznych form bytu społecznego, zastępując je atomistycznym i indywidualistycznym typem organizacji społecznej [5] .
Karol Marks podał dość obszerny opis Wielkiej Transformacji: „W lodowatej wodzie samolubnych kalkulacji burżuazja utopiła święte dreszcze religijnej ekstazy, rycerskiego entuzjazmu i drobnomieszczańskiego sentymentalizmu. Przekształciła godność osobistą człowieka w wartość wymienną i zastąpiła niezliczone wolności przyznane i nabyte jedną pozbawioną skrupułów wolnością handlu. Jednym słowem zastąpiła wyzysk objęty iluzjami religijnymi i politycznymi wyzyskiem jawnym, bezwstydnym, bezpośrednim, bezdusznym” [6] .
W dobie kształtowania się stosunków kapitalistycznych ich rozwój ograniczają bariery religijne i moralne, pozostające wciąż reliktem epoki „archaicznej”, ale ulegają one stopniowej eliminacji na skutek promowania przez demokracje burżuazyjne rządów „nieingerencji” moralności w sferę rynkową. Dziś otwierają się nowe możliwości, które ostatnio wydawały się niewyobrażalne – wynajęcie łona „matki zastępczej”, przyznanie prywatnym przedsiębiorstwom prawa do gruntu, wody, ziemi, przestrzeni, możliwości wykorzystania danych osobowych milionów ludzi itp.
Duch kapitalizmu oderwany od podstaw religijnych łączy się z poczuciem nieograniczonej władzy, jaką daje nauka i technologia – odurzającą perspektywą, jaką otwiera przed człowiekiem podbój świata przyrody.
Liberalizm zastępuje przemoc między ludźmi bezwzględną eksploatacją zasobów naturalnych. Ten „prometejski woluntaryzm” był obcy innym cywilizacjom.
Trzecie. Forma polityczna „kolektywnego Zachodu” – liberalna demokracja przedstawicielsko-rynkowa – jest dziś postrzegana jako jedyna forma demokracji i „najmniej zła” ze wszystkich możliwych opcji rządzenia. Jednak liberalizm i demokracja nie są ze sobą nieodłącznie powiązane. Ani demokracja ateńska, ani demokracja republik średniowiecznych nie były liberalne i zakładały prymat interesów całości (polis, republiki) nad częścią. Liberalna nie była także autorytarna, populistyczna demokracja bonapartystyczna. Przyjmuje się za oczywiste, że demokracja liberalna najlepiej chroni interesy swoich mieszkańców. Jednak dziś zdolność ta jest coraz częściej kwestionowana, podobnie jak adekwatność samej nazwy „demokracja”.
Tym samym, zdaniem niemieckiego ekonomisty Wolfganga Strecka, żyjemy w epoce skonsolidowanego globalnego kapitalizmu, który unieważnił powojenny porządek demokratyczny (hamujący swobodny rozwój kapitalizmu). Liberalizm faktycznie wykastrował demokrację, pozostawiając jedynie jej pakiet. Według Strecka upadek demokracji wiąże się z tym, że w latach 80. i 90. XX w. rządy zachodnie porzuciły rygorystyczne regulacje szybko rozwijającego się sektora finansowego i zgodziły się na przeniesienie znacznych uprawnień z polityków na rynki. To zastąpienie „twardego” rządu „miękkim” zarządzaniem było przedstawiane wyborcom jako coś dobrego. To drugie jednak wcale nie jest łagodne, nie leży w interesie większości (o czym świadczy m.in. ostra polaryzacja dochodów i upadek wielu usług publicznych) i w dużej mierze wymknęło się spod kontroli władz krajowych. Nazwa „demokracja” została zachowana, ale nie odpowiada już definicji stowarzyszenia obywateli zdolnych do samodzielnego decydowania o swojej zbiorowej przyszłości.
Zdaniem Strecka i wielu zachodnich socjologów stały spadek frekwencji w wyborach ostatnich dziesięcioleciach wskazuje, że coraz więcej obywateli Zachodu – zwłaszcza wśród biednych – jest świadomych dekoracyjnego charakteru instytucji wyborów i nie wierzy, że zmiana partii u steru doprowadzi do znaczących zmian [7] . Francuski antropolog i demograf Emmanuel Todd nazywa współczesne społeczeństwa zachodnie „liberalnymi nihilistycznymi oligarchiami”, przeciwstawiając je autorytarnym demokracjom, do których zalicza Rosję [8] . Dlaczego „nihilizm” - stanie się jasne w następnym akapicie.
Czwarte. Kluczowym duchowym aspektem współczesnej cywilizacji zachodniej jest to, co Max Weber nazwał „odczarowaniem świata”, czyli stopniowym porzucaniem wyjaśniania zjawisk naturalnych za pomocą sił mistycznych i nieziemskich. Protestantyzm dał impuls procesowi racjonalizacji, przenosząc uwagę wierzących na doczesne zadania i problemy. W zmodernizowanym i zsekularyzowanym społeczeństwie wiedza naukowa jest stawiana ponad wiarą, a wszystkie procesy społeczne skupiają się na osiąganiu racjonalnych celów.
Na początku XX wieku Weber uważał taki proces za pozytywny, jednak wielu innych myślicieli widziało i nadal widzi w nim impuls „nihilistyczny”. Ich zdaniem, oświeceniowa teza, że postęp naukowo-techniczny idzie równolegle z humanizacją, okazała się nie do utrzymania. Co więcej, „zimny obiektywizm postępu naukowo-technicznego, redukcja Galileusza wyparły subiektywne doświadczenie życia i przestarzałą kulturę jako taką. Racjonalizacja, całkowite podporządkowanie życia abstrakcyjnym formułom matematycznym, bezmyślne wprowadzanie technologii prowadzą świat zachodni do nowego barbarzyństwa” – pisze w 1985 roku francuski filozof Michel Henry [9] .
Z kolei Milan Kundera, który będąc w Czechosłowacji patrzył na Zachód z wielkimi nadziejami, stracił zapał po kilkuletnim pobycie we Francji. W Gwałcie na Zachodzie z goryczą opisał to, co uważał za utratę duchowego rdzenia Europy: „W średniowieczu jedność Europy opierała się na wspólnej religii. W czasach nowożytnych <…> religia ustąpiła miejsca kulturze, która stała się ucieleśnieniem najwyższych wartości, za pomocą których rozumiał i utożsamiał się europejski świat. Nasze stulecie stało się stuleciem zmian nie mniej znaczących niż te, które oddzielają epokę średniowiecza od nowoczesności. Tak jak kiedyś Bóg ustąpił miejsca kulturze, tak dzisiaj kultura ustępuje miejsca. Nie wiadomo tylko komu i czemu…” [10] . Poezja, muzyka, architektura i filozofia nie interesują już Europejczyków, nie podniecają, ani nie budzą podziwu, dumy, ani poczucia przynależności do jednej kultury. Większość ludzi po prostu ich nie zna, zauważył Kundera.
Kultura jako rodzaj duchowej siły jednoczącej ma szansę zachować się tylko wtedy, gdy nie jest tylko zachowanym dziedzictwem, ale wartością niezwykle szanowaną.
Przed lodowiskiem depersonalizującej globalizacji można chronić tylko to, co zachowuje swój status wartości i jest przedmiotem świadomego kultywowania i kultu, a nie pozostałości folkloru narodowego, zachowanego jako pamiątka do badań specjalistów lub przyciągania turystów.
Określenie „barbarzyństwo” w odniesieniu do procesów odczarowania i desakralizacji świata, podczas których demontowane są wszelkie zbiorowe absoluty i sanktuaria jako „niepotrzebne wynalazki”, jest o tyle właściwe, o ile w wyniku tych procesów niszczone są cywilizacyjne podstawy społeczeństwa i możliwości identyfikacji kulturowej jego członków.
Piąte. Dekonstrukcji poddano nie tylko przekonania metafizyczne, ale także imperatywy biologiczne i instytucje społeczne, które uznawano za pochodne natury ludzkiej. W ideach rozpowszechnianych w przestrzeni publicznej i edukacyjnej różnice płciowe – kobiecość i męskość – uznawane są nie za pochodną płci biologicznej, lecz wyłącznie za konstrukt społeczny tworzony przez „patriarchalne” społeczeństwo we własnych interesach. Jako takie należy je zdekonstruować. To samo dotyczy orientacji seksualnej: normatywność heteroseksualizmu jest narzucona przez społeczeństwo i należy ją ponownie rozważyć poprzez demonstracyjną normalizację wszystkich praktyk seksualnych i rodzinnych – homoseksualizmu, transseksualizmu, bezdzietności itp. Obecnie uważa się, że zasługują na takie samo (jeśli nie większe) uznanie, wsparcie i reprezentację w sferze publicznej, jak tradycyjne rodziny heteroseksualne. „Żądanie «małżeństwa dla wszystkich» wynika w sposób oczywisty z chęci obalenia prawa naturalnego, opartego na naturze ludzkiej, aby udowodnić, że ono nie istnieje, że porządek społeczny musi być zorganizowany bez odwoływania się do jakichkolwiek praw natury” – pisze prawnik Pierre Manin [11] .
Wielu socjologów zauważa dewaluację instytucji tradycyjnej rodziny, macierzyństwa i ojcostwa jako takich. Relacje rodzinne, podobnie jak inne więzi społeczne, są coraz częściej postrzegane jako wolna umowa między zatomizowanymi jednostkami, którą można rozwiązać w dowolnym momencie. W społeczeństwie, w którym główną miarą godności jest wynagrodzenie i pozycja w hierarchii zawodowej, pozycja matki i gospodyni domowej budzi pogardę. Status ojca i autorytet ojcostwa zostają zdemontowane jako relikt patriarchatu (w oficjalnych formularzach wielu krajów zachodnich „ojciec i matka” stali się wymiennymi „rodzicem 1 i rodzicem 2”).
Jeden z najwnikliwszych amerykańskich socjologów ubiegłego wieku, Christopher Lash, stwierdził, że niszczenie więzi społecznych, w tym rodzinnych, przyczynia się do kształtowania osobowości narcystycznej, patologicznie niezdolnej do dorastania i poświęcenia [12] . Społeczeństwo oparte na projekcie liberalnym daje absolutny priorytet indywidualnej samorealizacji, co nie może nie wpłynąć na wizję rodziny i liczbę urodzeń (spadek tego poziomu we wszystkich społeczeństwach zachodnich stawia pod znakiem zapytania samą ich zdolność do przetrwania w perspektywie średnioterminowej).
Lash i wielu innych wskazywało także na inny czynnik niszczący instytucję rodziny – zanik poczucia ciągłości, zerwanie komunikacji między pokoleniami i odmowę rzutowania w przyszłość. Jest mało prawdopodobne, aby społeczeństwo żyjące wyłącznie teraźniejszością wykazywało prawdziwe zainteresowanie potrzebami następnego pokolenia.
Szóste. Antyhistoryzm, który jawi się jako jedna z głównych cech współczesnej cywilizacji zachodniej, jest konsekwencją triumfu ideologii praw człowieka. Kiedy rozumienie działania historycznego zniżyło się do poziomu jednostki, a prawa człowieka zastąpiły zarówno politykę, jak i zanik perspektywy historycznej, społeczeństwa zachodnie skazały się na wycofanie się z historii – zauważa największy francuski filozof naszych czasów, Marcel Gaucher. Historia jest teraz niczym więcej niż ciągłym, codziennym wydarzeniem. Człowiek utracił swój wymiar historyczny i stał się jednowymiarowy. Jednowymiarowość takiej wizji człowieka odpowiada ograniczeniom współczesnego projektu politycznego: maksymalizacji „dobrobytu” jednostek, biologicznej poprawy życia jednostki [13] .
Jeśli ideał polityczny epoki Oświecenia nadal opierał się na chęci ulepszenia społeczeństwa poprzez zbiorowe działanie obywateli, to horyzontem społeczeństwa pooświeceniowego jest poprawa życia jednostki, która odbywa się pod dyktatem „dobrego samopoczucia”. Biologia zastąpiła politykę. To w dużej mierze wyjaśnia, dlaczego tak zwane tematy społeczne – małżeństwa osób tej samej płci, eutanazja itp. - zajmują tak ważne miejsce w debatach politycznych naszych czasów.
Podobnie jak w przypadku kwestii płci, ponownie rozważa się imperatywy biologiczne związane z długością i skończonością życia ludzkiego. Jeśli wcześniej ludzkość wiedziała, że nieśmiertelność można osiągnąć jedynie w paradygmacie heroicznym na poziomie wspólnoty („Umrzyjmy za Spartę i pozostańmy w pamięci na wieki”), teraz celem stała się długowieczność i (idealnie) osiągnięcie nieśmiertelności na poziomie jednostki (oczywiście, takiej, którą na to stać).
Jak pisze francuski filozof Olivier Rey, w Europie przejście do paradygmatu kultu „życia jako takiego” przyspieszyło po Wielkiej Wojnie lat 1914–1918, która stała się kolosalnym ciosem dla „paradygmatu heroicznego” kultu Ojczyzny. Ta straszliwa dla całej Europy wojna w dużej mierze zniszczyła zdolność narodu do poświęcenia się w imię Ojczyzny i przyczyniła się do tego, że jedynym celem istnienia stała się „walka o życie”, rozumiana wąskobiologicznie jako „życie za życie”, w imię życia” [14] . Umrzeć za Ojczyznę lub za cokolwiek innego wydaje się dziś mieszkańcowi Zachodu jeśli nie barbarzyństwem, to z pewnością czymś dziwacznym. Dla dzisiejszych liberałów „drżenie nad życiem” jest dowodem najwyższego humanizmu zachodniej cywilizacji; dla jej krytyków jest to raczej znak, że Zachód prosperujący dzięki eksploatacji peryferii zepchnął na margines wszelkie wojny i brudne sprawy i prowadzi je z dala od domu, najlepiej w formie zastępczej, starając się nie brudzić sobie rąk.
Antyhistoryzm – postrzeganie historii jedynie jako ciągłego, codziennego zdarzenia, które nie odwołuje się do przeszłości i nie niesie ze sobą wielkich projektów na przyszłość – wydaje się być jedną z najostrzej odrzucanych cech „kolektywnego Zachodu” w Rosji.
Być może dlatego, że tożsamość rosyjska to przede wszystkim tożsamość historyczna, kojarzona nie tyle z jedną grupą etniczną, językiem czy obyczajami, ile z „codziennym plebiscytem”, o którym wspominał Ernest Renan w słynnym artykule „Czym jest naród?” , ale i z kultem przodków, który francuski historyk uważał za nie mniej ważny. Zastanawiając się nad różnicą w postrzeganiu historii w różnych społeczeństwach, Alexander Panarin mówił o „skrajnym przygnębieniu narodu rosyjskiego, kiedy trzeba żyć jedynie życiem codziennym, pozbawionym wielkich historycznych przeczuć, a także najwyższej odwagi i inspiracji, kiedy odzyskuje się sens historii” [15] .
Siódme. Niezdolny do projekcji w czasie Zachód jest tym bardziej wytrwały w swojej ekspansji w przestrzeni militarnej, politycznej, gospodarczej. Ekspansję tę napędza pewien mesjanizm i świadomość wyższości. Przedstawianie przez Zachód swoich zasad jako pewnego zbioru przykazań, które społeczeństwa „rozwinięte” ujawniają rozwijającym się, nie pozostawiając im innej perspektywy niż „nadrabianie zaległości w rozwoju” i naśladownictwo, powoduje w wielu krajach świata odrzucenie i poważną krytykę ze strony szeregu zachodnich badaczy (panuje też przekonanie, że aby wszyscy mieszkańcy planety mogli osiągnąć poziom życia na Zachodzie, zasoby Ziemi po prostu nie wystarczą).
Idee uniwersalizmu i mesjanizmu są zakorzenione w chrześcijaństwie. Zdaniem prawnika Pierre’a Legendre’a, papiestwo ugruntowało swoją pozycję spadkobiercy Cesarstwa Rzymskiego i miało charakter imperialny w duchu, w przeciwieństwie do prawosławia, które związało się z losem niektórych ludów. Jak mówi średniowieczna maksyma: „Cały świat jest miejscem do przyjścia Papieża”. Ten katolicki imperialny ekspansjonizm i uniwersalizm – idea powszechnego zbawienia niezależnie od różnic etnicznych i innych – został w dużej mierze przyjęty przez francuskie oświecenie i teoretyków rewolucji francuskiej.
Jednak dzisiejszy mesjanizm, ze swoim paternalizmem i narcyzmem, ma raczej protestanckie, kalwińskie konotacje. W purytanizmie dla wybranych – z definicji świętych – świadomość łaski Bożej wcale nie oznacza pobłażania grzechom innych w oparciu o zrozumienie własnej słabości. Wręcz przeciwnie, wybraniec łączy się z pogardą dla „wyrzutków”. I choć w społeczeństwach świeckich zanika tradycyjna wiara religijna, takie postawy przetrwały i przejawiają się między innymi w narcyzmie i agresywnym mesjanizmie w polityce zagranicznej, który Emmanuel Todd nazywa „protestantyzmem zombie” [16] . Uważa, że militaryzm, agresywność i bezkompromisowość są bardziej charakterystyczne dla protestanckiej części Europy, która całkowicie zmiażdżyła niegdyś bardziej wpływowe ziemie katolickie - Francję, Włochy, Niemcy (te ostatnie stały się w przeważającej mierze protestanckie dopiero po zjednoczeniu). Oczywiście rozprzestrzenianie się tych trendów wiąże się także z rosnącymi wpływami Stanów Zjednoczonych na kontynencie.
Cechy te mogą objawiać się dość otwarcie, także na poziomie oficjalnym. Wielu amerykańskich prezydentów (w tym Joe Biden) wyraziło pewność, że „Ameryka jest naturalnym przywódcą i latarnią morską ludzkości”. Wiele osób pamięta niedawne wypowiedzi szefa dyplomacji europejskiej Josepa Borrella na temat „ogrodu europejskiego”, który należy chronić przed „inwazją dżungli”. Taka wizja nie zakłada, że peryferia (dżungla) powinna sięgać poziomu centrum (ogrodu), wystarczy, że będzie zintegrowana z systemem-światem i spełni przypisaną jej rolę.
Ósme. Za kolejny typowy przejaw postprotestantyzmu i całego „zbiorowego Zachodu” można uznać ruch Woke z publicznym ujawnieniem i pokutą, kult „przejrzystości”, przejawy sygnalizowania cnót - niekończący się ciąg haseł w obronie różnych „dobrych uczynków” (MeToo, Charlie, BLM, Savetheplanet, Zaszczepieni itp.), anulowanie kultury i polowanie na czarownice (nawiasem mówiąc, wbrew utartym przekonaniom, polowanie to było w przeszłości bardziej powszechne i bezwzględne w społecznościach protestanckich niż katolickich). Ideologia Woke, choć wypiera się swoich zachodnich korzeni, ma oczywiste podobieństwa do purytanizmu i jest niczym innym jak namiastką religii.
Według amerykańskiego socjologa Josepha Bottoma, Woke to odrodzenie protestantyzmu, który był podstawą amerykańskiej duchowości. Aby odpokutować za grzechy historii Ameryki, radykalni aktywiści żądają położenia kresu nietolerancji, uciskowi, militaryzmowi i stosunkom dominacji <…> Nie używają wyrażenia „grzech pierworodny”, ale mówią o czymś bardzo podobnym – „niezatartej plamie wstydu”. To, co łączy ich z protestanckimi przodkami, to moralizowanie, pragnienie publicznej skruchy, poczucie własnej wyższości nad innymi współobywatelami, którzy jeszcze nie ujrzeli „światła”.
Jednak w przeciwieństwie do chrześcijaństwa, gdzie możliwe jest zbawienie i pokuta, Woke jest religią świecką, religią bez Boga, która nie wierzy w zbawienie w królestwie niebieskim, szukając zbawienia w królestwie ziemskim. Jeśli wcześniej w ratowanie duszy angażował się Kościół, dziś z kościoła uciekła idea „winy i konieczności jej odpokutowania”, a tłumy postprotestantów niszczą ulice, domagając się publicznej pokuty. Ich przekonanie, że Ameryka ma na sumieniu grzech ciężki, nie powstało na podstawie studiowania faktów z historii świata, ma ono charakter religijny. Wszyscy, którzy nie podzielają tego przekonania, są apostatami i powinni zostać wykluczeni z debaty publicznej. W ten sposób ludzie manifestują duchowy głód, potrzebę sensu, która jest tracona w naszych coraz bardziej świeckich społeczeństwach, mówi Bottam [17] .
Ciekawym paradoksem współczesnej świadomości Zachodu jest to, że samobiczowanie w komunikowaniu się z publicznością wewnętrzną można doskonale połączyć z poczuciem wyższości skierowanym na zewnątrz.
Im bardziej Zachód niszczy swoją pierwotną cywilizację, tym silniejsze jest jego pragnienie hegemonii.
Dziewiąte. Dziś kapitalizm umarł, a jego miejsce zajęło coś jeszcze mroczniejszego: feudalizm wielkich technologii, nowe średniowiecze. Tego rodzaju porównania coraz częściej można spotkać wśród współczesnych ekonomistów i socjologów (Yanis Varoufakis, Joel Kotkin). Żyjemy w epoce przypominającej średniowiecze, z jego oligarchią, duchowieństwem i dogmatami, pisze amerykański geograf społeczny Joel Kotkin. Pojawił się rodzaj technoarystokracji, sprzymierzonej z duchowną klasą intelektualną w celu promowania paradygmatu Woke, mającego zastąpić bardziej tradycyjne wartości wyznawane przez klasę średnią w okresie powojennym. Obecna oligarchia przejęła zasoby na niespotykaną dotąd skalę. Zaledwie pięć firm posiada większość bogactwa narodowego Ameryki. Siłę współczesnych oligarchów i ich obsługi – różnych talking classes i sektora finansowego – wzmacnia rosnąca rola technologii, dającej im kontrolę nad tym, co myślimy, czytamy, słuchamy [18] . Jak stwierdził Aldous Huxley, który z dużą trafnością przewidział ewolucję świata zachodniego, tyranii opartej na technologii nie da się pokonać.
W tym „nowym wspaniałym świecie” pomnażanie władzy jest być może ważniejsze niż akumulacja kapitału i jest czynnikiem decydującym o działaniach posiadaczy kapitału i państw, które ich wspierają. Kapitalizm nie umarł, zmutował jak wirus. Bezkrytyczna akceptacja osiągnięć postępu naukowo-technicznego doprowadziła do wypaczenia społeczeństwa i samego człowieka.
Kapitalizm technokratyczny, czyli „nadzorczy”, oparty na nielegalnym wydobywaniu prywatnych danych i kontroli jednostek za pomocą technologii informatycznych, eliminuje możliwość prawdziwej demokracji. Podobnie jak poprzednie formy kapitalizmu, ale może na większą skalę, wyrzuca na margines najmniej pasujących (regularnie publikowane listy zawodów, których zniszczeniem grozi sztuczna inteligencja, robią wrażenie). Kapitalizm ten prowadzi do erozji zdolności i umiejętności człowieka, który praktycznie nie jest w stanie obejść się bez maszyn w jakiejkolwiek formie działalności.
Wielcy zachodni autorzy mówili o konsekwencjach mechanizacji życia na długo przed wprowadzeniem na szeroką skalę najbardziej wyrafinowanych technologii. Aldous Huxley, Georges Bernanos, Guy Debord, Gunter Anders, Cornelius Castoriadis, Pier Paolo Pasolini... Pisarze i filozofowie byli bardziej przenikliwi i dalekowzroczni niż politycy, którzy muszą „iść z duchem czasu”, kierując się zasadą „nie nie patrz w górę”. Przewidywali, że przyszłe totalitaryzmy mogą być gorsze od przeszłych, ponieważ grożą zatarciem natury ludzkiej. Niektóre były zbrodniami przeciwko ludzkości, inne kwestionowały istnienie człowieczeństwa jako takiego. Włoski reżyser, myśliciel marksistowski i chrześcijański Pier Paolo Pasolini napisał, że w odróżnieniu od dawnego faszyzmu Mussoliniego, który wiązał się z przemocą fizyczną, ale nie wypaczał życia duchowego ludzi, wymagając jedynie słownej przysięgi wierności, nowoczesne formy zarządzania, które socjologowie protekcjonalnie nazywali „społeczeństwem konsumpcyjnym”, wniknęły w głąb ludzkich dusz i całkowicie je przekształciły. Dzięki nowym środkom komunikacji i informacji współczesne społeczeństwo dało im inne uczucia, inne sposoby myślenia i życia, inne ustandaryzowane i ujednolicone modele kulturowe. Życie duchowe ludzi, zwłaszcza młodszych pokoleń, zostaje zniekształcone, okaleczone i na zawsze zbezczeszczone przez hedonistyczny faszyzm konsumencki [19] .
We współczesnej wersji technogenicznej zmutowany kapitalizm, którego całkowitą władzę gwarantuje społeczeństwo spektaklu, jest tym bardziej niebezpieczny, że działa znacznie sprytniej i ostrożniej niż okrutna i bezpośrednia dyktatura totalitarna (Guy Debord), a technologia obiecuje uczynić nasze życie prostszym, bezpieczniejszym i bardziej niezawodnym. Zachód, który stał u początków racjonalizacji i mechanizacji, nie jest już monopolistą, ani nawet liderem w stosowaniu tego modelu. Produktywizm, oligarchiczny technokapitalizm, etyka hedonizmu i bezkrytyczne korzystanie z postępu naukowo-technicznego stały się w mniejszym lub większym stopniu naturalnym sposobem życia i myślenia ogromnej liczby mieszkańców Ziemi. Tak naturalnym, że trudno sobie wyobrazić istnienie w innym paradygmacie. „Zbiorowy Zachód” jest planetarnym, totalnym faktem społecznym.
Nie przeciwko Zachodowi, ale przeciwko „westernizmowi”
Projekt liberalny powstał jako odpowiedź na problemy swoich czasów, dziś jednak wychwalana przez niego etyka rozsądnego egoizmu prowadzi już nie w ślepą uliczkę, lecz w przepaść. Okazało się, że wojny i działania oparte na własnym interesie mogą być dla społeczeństw bardziej bezwzględne niż te oparte na „irracjonalnych przekonaniach”. Że niosą ze sobą potworny, niszczycielski potencjał. Że indywidualizm prowadzi nie tylko do emancypacji i humanizmu, ale także do alienacji, dewastacji i niszczenia więzi społecznych. Że odczarowanie, desakralizacja i dekonstrukcja prowadzą do katastrofalnych konsekwencji dla organizmu społecznego, podważając możliwość jego istnienia jako takiego, a „demitologizacja” człowieka skazuje go na egzystencję jednowymiarową. Odrzucenie absolutów i wyższych wytycznych duchowych, które zdaniem modernizatorów miało doprowadzić do triumfu racjonalizmu i krytycznego myślenia, powoduje gwałtowny powrót wahadła i odrodzenie się bożków plemiennych, nowych form tożsamości i praktyk z czasów pogańskich, dalekich od nowoczesności.
W pracy „Zachód. Fenomen westernizmu” Aleksander Zinowiew wyróżnił Zachód jako zbiór określonych krajów i narodów, a „westernizm” - abstrakcyjnym pojęciem, zespołem zjawisk niezwiązanych z charakterystyką poszczególnych krajów Zachodu i wspólnych dla nich wszystkich. Za najważniejszą cechę westernizmu filozof uznał dążenie do „pionowego ustrukturyzowania ludzkości, ugruntowania swojej pozycji jako zjawiska społecznego wyższego poziomu”. „Ludzie Zachodu pojawili się i osiągnęli swój nowoczesny stan w ramach cywilizacji zachodnioeuropejskiej, w której „ja” odgrywało dominującą rolę w parze „ja – my” i było bardziej rozwinięte niż wśród innych ludów i w innych cywilizacjach, a „my” było związkiem silnie wyrażonego „ja”, można by rzec, w ramach „ja-cywilizacji” – pisze Zinowjew [20] .
Opierając się na idei integralności i konsekwencji w rozwoju tej „ja-cywilizacji”, podobnie jak Zinowjew i wielu zachodnich krytyków projektu liberalnego [21] , zauważyliśmy, że jego kamieniem węgielnym była całkowita rewizja relacji między jednostką a wspólnotą w życiu społeczeństwa, ale także stosunek do sacrum. Kluczem dla wielu ojców założycieli liberalizmu był postulat, że wspólnota ludzka jest zdolna do skutecznego funkcjonowania, opierając się jedynie na poszukiwaniu osobistych korzyści i indywidualnego dobra. Kwestie właściwego życia, wspólnych wartości i przekonań moralnych oraz dobra zbiorowego, nad którym tak wiele krwi przelano podczas wojen religijnych, należy pozostawić indywidualnej ocenie.
Dominujący model cywilizacyjny powstał jako szczególna odnoga myśli europejskiej. Dzisiejsze dogmaty „kolektywnego Zachodu” odzwierciedlają idee nominalizmu, protestantyzmu i liberalnego oświecenia, które powstały w Europie Zachodniej i zostały przyjęte przez Stany Zjednoczone.
Te same normy i idee „ja-cywilizacji” stały się czymś absolutnie naturalnym dla ogromnej części planety, która nie jest Zachodem. Dzisiejszy westernizm, który wyrósł z tych idei i częściowo zniekształcił ich pierwotne przesłanie, stał się „decywilizacją”, która stanowi zagrożenie dla wszystkich cywilizacji, także zachodnich. I tu zostaje usunięta oczywista sprzeczność pomiędzy stwierdzeniami o degradacji Zachodu i zaniku kultury Zachodu z jednej strony, a o jego niepohamowanej ekspansji i hegemonii z drugiej.
Mowa jest o dwóch różnych Zachodach
Czy Zachód, jako organiczny zbiór różnych krajów, może zmienić wektor rozwoju, przemyśleć te wytyczne, a nie narzucać własne zasady gry? Czy taki Zachód będzie mniej wrogi wobec Rosji i innych biegunów niezadowolonych z zachodniej hegemonii? Rozsądnie argumentuje się, że wiele krajów i ruchów, które nie zgadzają się z szeregiem postaw „kolektywnego Zachodu” (na przykład polscy czy amerykańscy konserwatyści), jest mimo to historycznie i „ontologicznie” wrogo nastawionych do Rosji. Jednak nawet w tych pojedynczych przypadkach konfrontacja nie może być tak ostra i tak zakrojona na szeroką skalę, jak w przypadku całego bloku noszącego kod „wartości”. Wielu zachodnich socjologów opisuje ten blok jako ponadnarodowy blok zachodnich elit, który oddzielił się od swoich obywateli i nie reprezentuje już ich interesów.
Ideologiczną podstawą „kolektywnego Zachodu” jest ideologia elit i talking classes, które są definiowane (i które określają siebie) jako ludzie skądkolwiek („obywatele świata”). W przeciwieństwie do nich „ruchy oddolne” (ludzie skądś, zakorzenieni w ziemi narodowej), czy to „żółte kamizelki”, europejscy rolnicy, kowboje z Teksasu i tak dalej – to przedstawiciele „innego Zachodu”. Nie należy się jednak mylić i widzieć w nich wcielenie starego, klasycznego Zachodu, tak bliskiego wielu ze względu na swoją kulturę.
Ten Zachód zanika i jest mało prawdopodobne, że zostanie wskrzeszony. Społeczeństwa europejskie przeszły przez pół wieku zmiany, które wydają się nieodwracalne. Państwa narodowe stały się podzielonymi społecznościami składającymi się z różnych, odmiennych mniejszości. Dlatego „kolektywnemu Zachodowi” dość łatwo jest narzucić swoją ideologiczną dominację – sprzeciwia się mu przecież nie pojedynczy blok, ale odmienne formacje. „Inny Zachód” obejmuje różnorodne społeczne ruchy protestu, potężne grupy dekolonialne, wrogie Zachodowi jako całości i myślicieli dysydenckich (lewicowych, prawicowych, suwerenistów, nostalgicznych identytarystów itp.). I choć w sumie przedstawiciele „niekolektywnego” Zachodu stanowią większość, to jednak nadal łączy ich bardziej protest przeciwko systemowi niż pozytywna idea czy program.
Wreszcie najważniejszym pytaniem dla wszystkich przeciwników liberalnego porządku świata jest to, w jakim stopniu chcą i mogą zrewidować nakazy „kolektywnego Zachodu”. Ludzkość nie odrzuci całego dziedzictwa New Age, Oświecenia i Art Nouveau. Dotyczy to także Rosji, gdzie w XX wieku ideały modernistyczne zrealizowano w projekcie sowieckim. Jak porzucić produktywizm i konsumpcjonizm, nie skazując miliardów ludzi na biedę? Jak przezwyciężyć indywidualizm, nie odrzucając przy tym idei praw i wolności człowieka? Jak na nowo przemyśleć liberalizm i globalistyczną standaryzację, nie popadając w faszyzm, archaizm i etnocentryzm? Jak ożywić wiarę w wyższe znaczenia, nie podważając wiary w naukę?
Na te pytania w ten czy inny sposób będą musieli odpowiedzieć wszyscy (na Zachodzie i poza nim), którzy szukają przekonującej alternatywy dla zachodniej nowoczesności w nadziei zaoferowania czegoś jakościowo innego niż nihilistyczna oligarchia czy autokracja oparta na potędze technologii. Wspólne poszukiwanie alternatywy, w dialogu ze wszystkimi zainteresowanymi stronami, jest bardziej obiecujące niż ograniczanie się do jednego państwa czy nawet cywilizacji.
W najbliższej perspektywie pierwszym krokiem do rozwiązania konfliktu powinno być porzucenie retoryki wzajemnej nienawiści i uznanie konfrontacji z konfliktem interesów, w którym obie strony mają uzasadnione potrzeby i pretensje. Rosja musi określić, co dokładnie na Zachodzie uważa za wrogie i niedopuszczalne, a co wręcz przeciwnie, jest bliskie i powiązane. Wtedy łatwiej będzie porzucić całkowitą demonizację wroga, rozbieżności w polityce zagranicznej omawiać z większą bezstronnością i racjonalnością, nie zapominając o oczywistym fakcie: Europa i Rosja pozostaną sąsiadami i będą potrzebować nowego, funkcjonalnego systemu bezpieczeństwa na kontynencie, a w przyszłości wzajemnie korzystnych stosunków. Zasoby i energia zużywane dziś przez konflikt (któremu można było zapobiec) nie są przeznaczane na rozwiązywanie innych problemów globalnych, które wymagają wspólnych, pilnych działań.
W perspektywie średnio- i długoterminowej dokładniejsze określenie tych aspektów zachodniej ścieżki rozwoju, które powodują odrzucenie, pozwoli nie tylko skorygować kurs wewnętrzny, ale także zidentyfikować sojuszników ideologicznych i politycznych zarówno na samym Zachodzie, jak i w innych krajach, aby po rozwiązaniu konfliktu otworzyć i poszerzyć przestrzeń odnowionego dialogu Rosji z Europą (na poziomie politycznym, ale także na poziomie środowiska eksperckiego, świata kultury i społeczeństwa obywatelskiego).
Dialog ten jest nie tylko pożądany, konieczne jest zjednoczenie wysiłków nie tylko Rosjan i Europejczyków, którzy uważają, że chęć ukazania obecnego konfliktu jako konfliktu pomiędzy „cywilizacją rosyjską” a „cywilizacją zachodnią” zaciemnia naturę prawdziwej bitwy, jaką należy stoczyć - walki o zachowanie różnorodnej cywilizacji europejskiej jako takiej (i wszystkich cywilizacji świata) przeciwko decywilizacji depersonalizującego globalizmu.
Natalia Rutkiewicz
Natalia Rutkiewicz jest kandydatką nauk filozoficznych i dziennikarką. Jej książka „W poszukiwaniu utraconej republiki” ukazała się nakładem Praxis w 2020 roku.
Przypisy:
[1] Киреевский И. О характере просвещения Европы и о его отношении к просвещению России. В кн.: Московский сборник. Т. 1. М.: Типография Александра Семена, 1852. С. 1–69.
[2] Тренин Д.В. Кто мы, где мы, за что мы – и почему // Россия в глобальной политике. 2022. Т. 20. No. 3. С. 32–42.
[3] Кундера М. Бессмертие / Пер. с чеш. Н. Шульгиной. М.: Иностранка, 2022. 416 с.
[4] Вебер М. Протестантская этика и дух капитализма / Пер. с нем. М.И. Левиной, П.П. Гайденко, А.Ф. Филиппова. М.: РОССПЭН, 2006. 648 с.
[5] См. главу 14: Поланьи К. Великая трансформация / Пер. с англ. А.А. Васильева, С.Е. Фёдорова, А.П. Шурбелева. СПб.: Алетейя, 2002. С. 183–198.
[6] Маркс К., Энгельс Ф. Манифест коммунистической партии. М.: Издательство политической литературы, 1974. 63 с.
[7] Streeck W. Buying Time: The Delayed Crisis of Democratic Capitalism. L., N.Y.: Verso Books, 2014. 220 p.
[8] Todd E. La défaite de l’Occident. Paris: Gallimard, 2024. 379 p.
[9] Henry M. La Barbarie. Paris: Grasset, 1987. 247 p.
[10] Кундера М. Похищение Запада, или Трагедия Центральной Европы // Проблемы Восточной Европы. 1985. No. 11–12. С. 170–191.
[11] Manent P. La loi naturelle et les droits de l’homme. Paris: PUF, 2018. 134 p.
[12] Lasch C. The Culture of Narcissism: American Life in an Age of Diminishing Expectations. N.Y.: Norton&Co Inc, 1991. 304 p.
[13] Gauchet M. Quand les droits de l’homme deviennent une politique // Le Débat. 2000. No. 3. P. 258–288.
[14] Rey O. L’idolatrie de la vie. Paris: Tracts Gallimard, 2020. 62 p.
[15] Философия истории / Под ред. А.С. Панарина. М.: Гардарики, 1999. 431 с.
[16] Todd E. Le protestantisme zombie est au cœur du narcissisme occidental // Marianne. 02.06.2023. URL: https://www.marianne.net/agora/humeurs/emmanuel-todd-le-protestantisme-zombie-est-au-cour-du-narcissisme-occidental (дата обращения: 12.06.2024).
[17] Bottum, J. An Anxious Age: The Post-Protestant Ethic and the Spirit of America. N.Y.: Image, 2014. 296 p.
[18] Kotkin J. L’Amérique vit un nouveau Moyen Âge, avec son oligarchie, ses clercs et son dogme // FigaroVox, 16.07.2020. URL: https://www.lefigaro.fr/vox/monde/l-amerique-vit-un-nouveau-moyen-age-avec-son-oligarchie-ses-clercs-et-son-dogme-20200716 (дата обращения: 12.06.2024).
[19] Pasolini P.P. Scritti corsari, 1973–1975. Roma: Garzanti, 2015. 255 p.
[20] Зиновьев А. Запад. Феномен западнизма. М.: Центрполиграф, 1995. 460 с.
[21] См., в частности: Michéa J.-C. L’Empire du moindre mal. Essai sur la civilisation libérale. Paris: Flammarion, 2021. 208 p.
Źródło - https://globalaffairs.ru/articles/kto-gde-za-chto-rutkevich/