Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4688
„Szczęściem jest krzesło, które nagle staje, gdy chce się usiąść między dwoma innymi.”
(George Bernard Shaw)
Cztery miesiące temu, 20. marca obchodzono Międzynarodowy Dzień Szczęścia, ustanowiony przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 2012 r. na podstawie Rezolucji z dn. 28.06.2012 r., w której stwierdza się, że "Dążenie do szczęścia jest podstawowym celem człowieka".
Zwrócono się do wszystkich państw o upowszechnienie edukacji o szczęściu i podjęcie działań mających na celu podnoszenie świadomości na temat dążenia do szczęścia. W odpowiedzi na ten apel postanowiłem podzielić się swoją refleksją o szczęściu.
Czym jest szczęście?
Władysław Tatarkiewicz w swoim znakomitym dziele „O szczęściu” wyróżnia cztery sposoby rozumienia szczęścia:
• Wybitnie dodatnie wydarzenia wpływające pozytywnie na bieg życia jednostki.
• Wybitnie dodatnie przeżycie wewnętrzne jednostki.
• Posiadanie największej ilości dóbr materialnych i duchowych.
• Zadowolenie z dotychczasowego życia.
Definiuje on szczęście jako trwałe, pełne i uzasadnione zadowolenie z życia. Jednak od opublikowania tej książki minęło już 60 lat, w ciągu których dokonał się znaczny postęp w nauce i filozofii. W związku z tym rozwinęły się badania dotyczące szczęścia w różnych subdziedzinach nauki i pojawiły się inne sposoby rozumienia go.
Mimo to, wciąż aktualne jest dwojakie rozumienie szczęścia podane przez W. Tatarkiewicza: dobre samopoczucie przypadkowe (doraźne lub chwilowe) oraz długotrwałe. Przy tym pierwsze może przekształcić się w drugie, jeżeli całe życie układa się w ciąg chwil dobrego samopoczucia, co jest raczej mało prawdopodobne.
Szczęście jest pojęciem względnym, różnie pojmowanym w zależności od przynależności do danej społeczności (grupy społecznej), ze względu na różne czynniki zewnętrzne i wewnętrzne (świadomość, kulturę, wierzenia, psychikę itp.), oraz ze względu na czas (cechy charakterystyczne społeczności oraz jednostek zmieniają się w trakcie postępu cywilizacji).
Obecnie, w zależności od tego, przedmiotem jakiej nauki jest szczęście, wskazuje się na sześć sposobów rozumienia go: psychologiczne, filozoficzne, edukologiczne, teologiczne, ekonomiczne i fizykalne (przyrodoznawcze).
Ujęcie psychologiczne. Psychologowie zazwyczaj określają szczęście na trzy sposoby:
• jako hedonia, czyli przyjemne życie, które obejmuje pozytywne doświadczenia, w tym zadowolenie, nadzieję i przyjemność zmysłową.
• Jako eudajmonia, czyli zaangażowanie życiowe.
• Jako sensowne życie, które odnosi się do chęci uczestniczenia w czymś większym od siebie.
Do niedawna, problem szczęścia nie był dla psychologów tak ważny, jak nieszczęścia. Badanie przeprowadzone przez Davida Myersa na temat ilości artykułów opublikowanych w „Psychological Abstracts" w latach 1987 – 2000 pokazało, że 70 856 artykułów było o depresji, 57 000 o lęku, 8 072 o złości, a tylko 5 071 o zadowoleniu z życia, 2 958 o szczęściu i 851 o radości.
Sytuacja ta polepszyła się w ostatnich latach dzięki wprowadzeniu tzw. psychologii pozytywnej. Psychologowie definiują szczęście jako niezwykle silną pozytywną emocję i idealny, trwały stan intensywnego zadowolenia. A za Philippem Mayringiem odróżniają aktualne przeżywanie szczęścia, albo przyjemności (stan) od szczęścia rozwijanego biograficznie, czyli szczęście rozumiane dwojako - jako chwilowy stan i jako trwałą cechę charakteru. W zasadzie jest to cecha niemierzalna, ale psychologowie z powodzeniem mierzą poziom zadowolenia z życia, czyli pośrednio wielkość szczęścia.
Natomiast przyrodoznawcy i inni specjaliści próbują mierzyć szczęście za pomocą innych parametrów. Jerzy Lechowski, profesor Międzynarodowej Akademii Nauk w San Marino, na podstawie założeń, że:
- człowiek jest układem fizycznym (cybernetycznym) i
- istnieje ścisły związek między fizyczno-technicznym pojęciem dobroci a dobrocią w sensie ogólnym, humanistycznym i filozoficznym utożsamił szczęście ludzkie z fizyczną wielkością „dobroć”, a wzór na dobroć układu rezonansowego zamienił na wzór matematyczny na szczęście:
Q = z.S γ/l √ μ/ε = z.S γ/v.t √ μ/ε ,
gdzie z - liczba czynności, które lubimy wykonywać, myśleć o nich lub odczuwać je, S - liczba dróg prowadzących do celu, γ - dzielność w rozwiązywaniu problemów nasuwanych nam przez życie, l - odległość do celu lub obiektu pożądanego (kochanego), v – szybkość osiągania celu, t – czas, w którym osiągamy postawiony sobie cel, μ - przenikalność emocjonalna, asertywność, umiejętność cieszenia się z tego, co było i jest, ε - przenikalność informacyjna, intelektualna.
Twierdzi on, że jest całkowita zgodność tego wzoru nie tylko z wypowiedziami różnych filozofów i myślicieli, ale również z wieloma świętymi księgami oraz z różnymi definicjami szczęścia spotykanymi w literaturze. Ten wzór ujmuje nawet syntetycznie niemalże wszystkie myśli zawarte w różnych kierunkach filozoficznych i religiach na temat szczęścia.
Prostszy wzór na szczęście podali brytyjscy psychologowie na podstawie badań prowadzonych wśród tysiąca osób:
Szczęście = P + (5 E) + (3 H),
gdzie P - cechy charakteru (podejście do życia, zdolność adaptacji, elastyczność), E – ogólna kondycja człowieka (stan zdrowia, finansów oraz życia towarzyskiego). H - potrzeby wyższego rzędu (poczucie własnej wartości, ambicje i poczucie humoru). Stąd wniosek: aby być szczęśliwym, trzeba mieć zaspokojony byt materialny, czuć się kochanym, być optymistą i mieć poczucie własnej wartości.
Uczeni posługują się również globalnym wskaźnikiem szczęścia Happy Planet Index (HPI) w określaniu poziomu szczęśliwości ludzi na całym świecie. Ich zdaniem, poziom ten zależy od dobrostanu człowieka (D), jego prognozowanego wieku przeżycia (WP) oraz czynnika ekologicznego (E):
HPI = D. WP/E.
Według badań z 2012 r. najwyższy poziom szczęśliwości był w Kolumbii, Ekwadorze i Kostaryce, nieco niższy na Kubie; Polska znalazła się na 71. miejscu (pośrodku listy szczęśliwości), a najmniej szczęśliwe jest społeczeństwo Kataru, mimo że w tym kraju jest największy współczynnik milionerów i szeroko rozwinięty socjal (każdy może tam mieć domek za półdarmo, nie płaci się za opiekę medyczną i edukację oraz można zgłosić życzenie załatwienia opiekunki do dzieci na koszt państwa).
A poza tym, psychologowie badają zazwyczaj substytuty szczęścia: zadowolenie, dobre samopoczucie, przyjemność, pozytywne doświadczenie oraz sukces.
Ujęcie filozoficzne. Różni filozofowie dają różne, nawet sprzeczne i wykluczające się odpowiedzi na pytanie, czym jest szczęście. Bierze się to stąd, że u podstaw wyobrażeń o szczęściu leżą różne koncepcje człowieka i etyki. Jeśli np. zakłada się, że człowiek nie jest niczym więcej niż wyżej rozwiniętym zwierzęciem, to szczęścia upatruje się głównie w zaspokajaniu naturalnych potrzeb i popędów. A gdy człowieka pojmuje się jak istotę duchową, to w pojęciu szczęścia akcentuje się duchowe i ascetyczne potrzeby. Tak więc, pojęcie szczęścia zawiera się między hedonizmem (szczęście to przyjemność zmysłowa) a moralizmem (szczęście jest cnotą etyczną).
Ujęcie edukologiczne. W zasadzie nie różni się ono od psychologicznego. Ale pedagogika wychodzi z założenia, że dobre samopoczucie jest dostępne oraz osiągalne i że można się nauczyć jak być szczęśliwym. A zatem, uczucie szczęścia jest nabywane. Wobec tego, badania edukologów koncentrują się na znajdywaniu najprostszych i najskuteczniejszych metod i technik (treningów i warsztatów) kształtowania i rozwijania w sobie optymizmu, poczucia zadowolenia z życia oraz bycia szczęśliwym.
W 2007 r. w Niemczech zapoczątkowano nauczanie przedmiotu „szczęście” w szkołach Heidelbergu i Akwizgranu, żeby przybliżyć uczniom problematykę szczęścia. W jego realizacji uczestniczą nauczyciele języka niemieckiego, religii, etyki, biologii i wychowania fizycznego oraz pomocniczo, z zewnątrz, naukowcy, lekarze, psychologowie, aktorzy i terapeuci. Punktem wyjścia było stwierdzenie: „Szczęśliwi lepiej uczą się”. Szkoda, że takiego przedmiotu nauczania nie wprowadzono wszędzie.
Ujęcie teologiczne. W perspektywie teologii każdej religii szczęście ma wymiar duchowy, a ludzie wierzący w jakiegoś boga znajdują je w relacji do niego albo w obcowaniu z nim. Samo zaś szczęście nie jest dziełem człowieka, lecz darem boga.
Np. w opowieściach Starego Testamentu o Józefie pisze się, że był szczęśliwym w Egipcie, ponieważ Bóg był przy nim i odwrócił jego los. Bóg jest dawcą wszelkiego szczęścia.
Natomiast w Nowym Testamencie w żadnym miejscu nie zostało użyte słowo „szczęście”, chociaż pisze się o dobrym samopoczuciu lub nastroju. Dziwne jednak, że na obrazach (ikonach) twarze błogosławionych, świętych i Chrystusa nie są uśmiechnięte, lecz ponure - wyrażają boleść, cierpienie albo nieczułość, a nie radość lub zadowolenie z błogostanu danego im przez Boga ani ze świętości nadanej przez papieży. Opisy błogosławieństw oraz opowieść o marnotrawnym synu ukazują udane życie, w którym podarowany został ludziom nowy początek; mają oni tworzyć świat, w którym doświadcza się solidarności i sprawiedliwości.
Według nauk islamu, szczęście jest związane z postępowaniem zgodnym z wolą Allaha; osoby prawe są szczęśliwe, zaś grzesznicy nieszczęśliwi w życiu doczesnym i pozagrobowym. W ujęciu teologicznym szczęście jest zawsze określane jako doświadczenie transcendentne.
Ujęcie ekonomiczne. W tym ujęciu szczęście sprowadza się zwykle do posiadania dóbr, pieniędzy, bogactwa. Jednak, czy to czyni człowieka szczęśliwym? Co do tego można mieć wątpliwości, których dowodzi doświadczenie życiowe i biografie bogaczy.
Krytycznie o ekonomicznym rozumieniu szczęścia wypowiada się np. Mathias Binswanger, profesor ekonomii w St. Gallen Universität. Pisze on, że chociaż żyjemy w krajach wzrostu gospodarczego, co zapewnia ludziom większe bogactwo, ale faktycznie, jakby na przekór, życie w nich wcale nie sprzyja szczęściu.
Liczne badania empiryczne dowodzą, że średnie poczucie szczęścia lub zadowolenia w krajach wysoko rozwiniętych już od dawna nie wzrasta mimo stałego wzrostu średnich wynagrodzeń. Najwyraźniej ludzie nie żyją w sposób najlepszy dla nich. Dlaczego? Ponieważ znajdują się stale na czterech „bieżniach szczęścia”: statusu, roszczeń, czasu i wieloopcjonalności.
Na każdej z nich uczestniczą w przyspieszanym galopie za osiąganiem coraz wyższego stanowiska, realizacją większych potrzeb, dokonywaniem coraz lepszych wyborów i bardziej wykorzystanym czasem. A przecież byliby szczęśliwsi, gdyby mieli więcej czasu wolnego dla siebie i samodoskonalenia się.
Poza tym człowiek, który z pobudek ekonomicznych i pod presją konsumpcjonizmu myśli tylko o zarabianiu pieniędzy i robieniu kariery, w rzeczywistości działa niegospodarnie i niewydajnie, bo do maksymalizacji swego szczęścia nie wykorzystuje zasobów, jakie w nim tkwią. Wszak George. B. Shaw stwierdził, że „Ekonomia jest sztuką uczynienia naszego życia najlepszym”, również najszczęśliwszym.
Ujęcie fizykalne. Od dwóch tysięcy lat filozofowie łamali sobie głowy nad pytaniem o szczęśliwe życie i dochodzili do wielu sprzecznych odpowiedzi i dlatego powstał mit, że nie da się stwierdzić, czym jest szczęście. Jednak w ostatnich kilkunastu latach staliśmy się pod tym względem mądrzejsi, ponieważ dowiedzieliśmy się, jak funkcjonuje nasz mózg i jak powstają uczucia.
Badanie szczęścia stało się pożytecznym produktem ubocznym badaczy mózgu. Okazało się, że:
- szczęście to sygnał wynaleziony przez przyrodę, aby nam pokazać, że znaleźliśmy się na właściwej drodze,
- uczucie szczęścia zachęca nas do robienia tego, co dla nas dobre; dzięki temu możemy dowiedzieć się, jakich sytuacji powinniśmy szukać i jakie stwarzać,
- szczęście powstaje nie tylko w mózgu, ale w całym ciele. Z tego względu, można uznać uczucie szczęścia za wrodzone.
Ale w związku z tym, że pedagodzy - i nie tylko oni - uznają szczęście za rzecz nabywaną, powstaje problem, czy szczęście jest wrodzone, czy nabywane. Jednym i drugim trudno odmówić racji. Można go rozwiązać w taki sposób: chociaż uczucie szczęścia jest wrodzone, to można je modyfikować, pomniejszać lub potęgować, jak i manipulować nim w wyniku edukacji i za pomocą odpowiednich treningów oraz różnych bodźców zewnętrznych, np. narkotyków.
Czy uszczęśliwiać ludzi na siłę?
Tyle jest sposobów rozumienia i odczuwania szczęścia, ilu jest ludzi lub zbiorowości ludzkich. A w takim razie stworzenie jakiegoś uniwersalnego standardu szczęścia nie jest możliwe. Praktycznie, w różnych grupach społecznych na różnych terytoriach obowiązują różne, właściwe im różne standardy szczęścia narzucane jednostkom przede wszystkim w wyniku inkulturacji i edukacji. Istnieją więc grupowe (etniczne) i lokalne standardy szczęścia.
W dawnych czasach, kiedy poszczególne grupy etniczne żyły na ściśle wytyczonych terenach i nie kontaktowały się z innymi grupami, miały one jedyne i niezmienne pojęcie szczęścia ukształtowane na podstawie ich wyobrażeń o swoim świecie i życiu. Trwało to tak długo, dopóki nie zaczęły się one przemieszczać i kontaktować z innymi.
W miarę tego, jak postępowała komunikacja z innymi grupami, dowiadywały się one o innych sposobach rozumienia szczęścia. Zrazu wydawały się im obce, dziwne i nie do przyjęcia, ale z czasem, w miarę częstszych kontaktów i lepszego poznania się tolerowały je i akceptowały, a nawet przejmowały. Szczególnie miało to miejsce w grupach otwartych poznawczo i na obce wpływy kulturowe.
Natomiast w grupach hermetycznych przestrzegano tradycyjnego pojmowania szczęścia i do dziś kultywuje się je wśród niektórych plemion i grup, zwanych pogardliwie „dzikimi”, „staroświeckimi”, albo ”ortodoksyjnymi”.
W wyniku rozwoju handlu, przemysłu, techniki i nauki a także podbojów, wojen oraz transmigracji ludności wąskie, grupowe pojmowanie szczęścia ustępowało stopniowo miejsca szerszemu. A w obecnej dobie globalizacji, uniformizacji i homogenizacji populacji świata próbuje się na różne sposoby stworzyć jeden ogólnoświatowy wzorzec szczęścia dla wszystkich ludzi bez względu na różnice etniczne, narodowe, kulturowe, wyznaniowe i osobowościowe.
Inaczej mówiąc, usiłuje się mierzyć szczęście jedną miarką, by móc łatwo uszczęśliwiać ludzi na siłę. I nie tylko ludzi, ale inne istoty żywe, ponieważ ludzki standard szczęścia przenosi się na zwierzęta i rośliny, które będąc szczęśliwymi, podobno lepiej rozwijają się. Oczywiście, uszczęśliwia je nie ze względów humanitarnych ani w trosce o ich życie, tylko ekonomicznych; chodzi o efektywność produkcji w hodowlach i na plantacjach.
Tę powszechną miarę szczęścia ustanawiają nie tylko filozofowie, ale przywódcy religijni, ideologiczni i polityczni a także kulturotwórcy – jedni - utopiści - bezinteresownie mając na uwadze dobro wspólne, drudzy - pragmatycy - z wyrachowania, by zaspokajać swoje ambicje i osiągać ważne dla siebie cele. Jak w ekonomii, tak i na tym polu toczy się ostra walka konkurencyjna. Każdy stara się pozyskać jak najliczniejsze rzesze zwolenników swojego pojęcia szczęścia, żeby zapewnić sobie panowanie nad światem i korzyści wynikające z tego. Dlatego każdy mami ludzi zapewnieniami o zbudowaniu świata, w którym wszyscy bez wyjątku będą szczęśliwi.
W zamiarze uszczęśliwiania świata i ludzi szczególną rolę grały zawsze religie – prorocy, przywódcy i funkcjonariusze kościołów (szamani i kapłani), którzy chcieli koniecznie uczynić z Ziemi raj i zaprowadzić królestwo niebieskie z wszystkimi jego dobrodziejstwami. Oni znajdywali najwięcej zwolenników. Po pierwsze, ponieważ cele, jakie stawiali przed ludźmi – ich wyznawcami – były nieskończenie odległe i niesprawdzalne. W związku z tym wierzy się, że kiedyś z pewnością ziszczą się one w miarę wzrostu liczby wyznawców, intensyfikacji ich wiary oraz postępowaniu zgodnie z przykazaniami religijnymi, by zasłużyć sobie na dar szczęścia. Po drugie, pojęcie szczęścia budowane jest na wartościach ogólnoludzkich i powszechnie uznawanych za najwyższe.
Uszczęśliwiać chcieliby też filozofowie, ale oni sami nie potrafią tego zrobić. Zbyt małą mają moc oddziaływania na masy społeczne, brak im (poza nielicznymi wyjątkami) umiejętności i cech przywódczych, a - co ważne – odpowiednich narzędzi i środków. Za to oddziaływają na świadomość elit i ich przywódców, i dopiero za ich pośrednictwem udaje się im porywać masy za sobą.
Najbardziej chcą na siłę uszczęśliwiać ludzi ideolodzy i politycy. Udają przy tym, zwłaszcza populiści, że mają na względzie wyłącznie dobro wspólne i działają całkowicie bezinteresownie, co jest a priori jawnym fałszem, bo politycy nigdy nie są dobroczyńcami. Jednak masy ufają im i ich programom transformacji społecznych w postaci ”dobrych zmian”, gdyż łudzą się nadzieją, że może akurat te zmiany okażą się naprawdę dobre dla nich.
W pierwszej połowie XX wieku wielcy przywódcy polityczni, jak np. Włodzimierz Lenin, Józef Stalin i Adolf Hitler, wieścili dobre zmiany na skalę światową, ale okazali się tak samo wielkimi oszustami, jak wodzami. Potem inni przywódcy mniejszego kalibru w różnych krajach też chcieli zmieniać ustroje na lepsze, „aby kraj rósł w siłę, a ludzie żyli dostatnio” i by byli szczęśliwi. Też im się to z różnych przyczyn nie udało. Zawsze okazywało się, że osiąganie szczęścia wiąże się z redukcją potrzeb do minimum (tak było w przypadku komunizmu) i że szczęście jednych buduje się nieszczęściu innych (tak było w przypadku faszyzmu).
W czasach współczesnych wiodącą ideologią światową stał się neoliberalizm. Tak, jak przedtem, znowu przywódcy polityczni hołdujący tej ideologii mamią ludzi osiąganiem szczęścia, ale nie dzięki jakiejś partii politycznej (chociaż to też się zdarza, bo trzeba zabiegać o mandat wyborców dla sprawowania władzy), czy państwu, tylko w wyniku własnej aktywności: każdy jest kowalem swego losu.
A więc, szczęście nie jest darem nieba ani państwa, tylko efektem starań jednostki – każdy jest w stanie sam uszczęśliwić się, jeśli zechce. Jednak szkopuł w tym, że to nie tyle zależy od czynników subiektywnych, co od obiektywnych. A przywódcy polityczni w ustrojach liberalnych nie zawsze tworzą warunki sprzyjające osiąganiu szczęścia i przez wszystkich, tylko dla wybranych oni ustanawiają i dyktują standardy szczęścia nie zawsze odpowiadające masom podwładnych.
Podobnie, jak w ustrojach totalitarnych, stosuje się powszechną indoktrynację za pomocą systemu szeroko rozumianej edukacji, reklamy oraz mass mediów, buduje się kult wodzów oraz bogactwa i chce się na siłę uszczęśliwiać ludzkość. W tym dziele prym wiodą Amerykanie, którzy na bazie Pax Americana, ustanawiającego dominację USA w sferze militarnej i ekonomicznej, roszczą sobie pretensje do dominacji i posiadania monopolu w pozostałych sferach życia społecznego. Oni uwierzyli w to, że tylko USA daje gwarancję szczęścia, tak, jak kiedyś hitlerowcy uwierzyli w tezę Johanna G. Fichtego o szczególnej misji narodu niemieckiego, wyrażoną przez poetę Maxa v. Schenkendorfa: „W Niemczech powinno rozkwitać szczęście całego świata”, a Rosjanie, że ZSRR jest gwarantem szczęścia ludzkości.
Uszczęśliwianie całej populacji ziemskiej służy do usprawiedliwiania wojen zaborczych i uświęcania celów wielkomocarstwowych. Historia dowiodła, że zakusy imperialistyczne zawsze kończyły się rozpadem imperiów. Jednak nie zważając na to, Amerykanie na drodze spisków, przemocy i wojen, nieusprawiedliwionych niczym innym, jak tylko żądzą panowania nad światem, dążą do uszczęśliwiania wszystkich na swoją modłę, a w istocie dla swego dobra.
A to wcale nie podoba się wielu krajom, głównie podbitym ekonomicznie lub militarnie, które sprzeciwiają się nachalnej amerykanizacji, tak jak dawniej faszyzacji i komunizacji.
Żyli sobie szczęśliwie Indianie i Majowie pod opieką sowich bogów, dopóki kolonizatorzy, konkwistadorzy i misjonarze nie zaczęli ich nawracać na chrześcijaństwo i uszczęśliwiać na swój sposób, a oponentów masowo mordować.
Żyli ludzie szczęśliwie w socjalizmie kilkadziesiąt lat, dopóki po transformacji ustrojowej zaczęło się uszczęśliwianie ich przez kapitalistów. Zgodnie i na swój sposób szczęśliwie żyły narody i grupy etniczne w ZSRR do czasu, gdy po jego rozpadzie zaczęto szerzyć ideologię nacjonalizmu i ksenofobii.
Żyli Arabowie w Iraku, Libii, Egipcie i Syrii, szczęśliwi w pojęciu islamu, dopóki Amerykanie nie napadli na nich i zmusili do uznania standardu szczęścia obowiązującego w kulturze zachodniej i w chrześcijaństwie. Arogancja uszczęśliwiaczy bierze się stąd, że oni zawsze wiedzą lepiej, czego ludziom do szczęścia brakuje. Nieproszeni o pomoc w tym względzie, litują się nad losem ludzi inaczej myślących i czujących i przymuszają do ich do zmiany poglądów na szczęście.
Neoliberalizm uczynił szczęście jednostki jej wytworem. W związku z tym chce ona wiedzieć, jak ma osiągać szczęście. Pojawiło się masowe zapotrzebowanie na metody i techniki osiągania szczęścia. W odpowiedzi na ten swoisty rynek potrzeb pojawili się liczni oferenci - znawcy sposobów osiągania szczęścia: wykształceni psychologowie, psychiatrzy, psychoanalitycy i terapeuci, ale też zwykli naciągacze, jak np. wróżbici, którym ludzie nie żałują pieniędzy za receptę na szczęście albo za poradę jak być szczęśliwym w pracy i w szkole, w łóżku i przy stole, itd. Powstały też liczne organizacje zajmujące się świadczeniem szczęścia, nawet międzynarodowe, jak np. „Global Happiness Organization” i „Action for Happiness”. Zaistniał ogromny i bogaty rynek usług uszczęśliwiania.
Podaje się wiele recept na szczęście: wegetarianizm, ubóstwo, redukcja potrzeb do minimum, asceza, kontemplacja, medytacje, pogarda dla dóbr materialnych, rezygnacja z konsumpcyjnego stylu życia itd. Jest ich tyle, że można się pogubić. Świadczeniodawcy szczęścia manipulują ludźmi, jak chcą. A prawda jest taka, że chyba żadnemu nie udało się nikogo uszczęśliwić a ich akcje nie doprowadziły do jakiejś moralnej odnowy społeczeństwa.
Najlepiej samemu decydować o tym, kiedy, jak bardzo i dlaczego chce się być szczęśliwym we własnym rozumieniu szczęścia, które nie jest gorsze ani lepsze od innych. Jedni upatrują szczęścia w pracy, drudzy w leniuchowaniu, trzeci w seksie, czwarci w obżarstwie, a inni w surfowaniu w Internecie itd.
Trzeba pozwolić każdemu być szczęśliwym na swój sposób i w takim stopniu, w jakim sam potrafi uszczęśliwić się. W przeciwnym razie, szczęściem nie będzie dostawanie tego, co chcemy, tylko chcenie tego, co się nam daje. Wówczas o szczęściu jednostki decydować będą darczyńcy i uszczęśliwiacze. A to przeczy podstawowej tezie liberalizmu, że szczęście jednostki jest jej tworem i zależy tylko do niej samej. Okazała się ona kolejnym kłamstwem ideologów.
Wiesław Sztumski
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2815
Od pewnego czasu panuje moda na szokowanie i niepostrzeżenie ulegliśmy szokowaniu, które stało się jeszcze jedną formą współczesnego terroryzmu – terroru szokingu.
Nie wystarcza już propaganda, agitacja ani wszechobecna i coraz bardziej nachalna reklama. Trzeba jeszcze szokować konsumentów, wyborców, klientów, widzów, słuchaczy, studentów itp., żeby ich przekabacić, zyskać pozytywną opinię, pozyskać, lub zjednać sobie dla jakichś partykularnych i egoistycznych celów przeróżnych handlowców, ubezpieczycieli, menadżerów, agentów, ideologów, aktorów, kapłanów, polityków itp.
Są oni zwyczajnymi „drapieżnikami społecznymi” żądnymi bogactwa, władzy, sławy, uznania albo poklasku. Wabią swe „ofiary” na wszelkie możliwe sposoby, nie licząc się z niczym. Nie mają bowiem żadnych skrupułów moralnych i etycznych, ani empatii - nie dostrzegają krzywdy wyrządzanej swym ofiarom. Co najwyżej, liczą się z przepisami prawa, które zresztą starają się omijać albo balansować na ich krawędzi.
„Drapieżniki społeczne” są gorsze od drapieżników zwierzęcych, ponieważ drapieżnik-zwierzę poluje na swe ofiary, (zazwyczaj na osobniki najsłabsze, co przyczynia się do pozytywnej selekcji), z umiarem: tylko tyle, by zaspokoić swe bieżące potrzeby biologiczne. Natomiast drapieżnik-człowiek nie zna umiaru; poluje również na osobniki silne, na swoich konkurentów, i na wyrost. I to wcale nie w celu zaspokajania swych potrzeb biologicznych, lecz nieokiełzanej żądzy wywyższania się ponad innych ze względu na pozycję społeczną, bogactwo, sławę i władzę.
Szokuje się ludzi za pomocą wszelkich środków, form i sposobów bycia oraz zachowań, zwłaszcza celowo skandalizujących, głównie za pomocą brzydoty, kłamstwa i głupoty. Celowo drażni się publiczność i mąci spokój, aby poróżnić, wywołać stany napięć, stresy, konflikty, spory i kłótnie, a wszystko po to, by w tej mętnej wodzie złowić jak najwięcej ryb.
Era szoku
Współczesna „era szoku” nie jest pierwszą w historii. Wcześniej, w latach trzydziestych szokująca była ideologia faszyzmu, nazizmu i bolszewizmu. Szokowały plakaty, pieśni, literatura i poezja wychwalające „wielkich wodzów” narodu i ludzkości oraz bałwochwalczy kult jednostki-mordercy.
Szokowały nacjonalistyczne, rasistowskie i antysemickie zachowania bojówkarzy spod znaku swastyki, albo sierpa i młota oraz zwykłych ludzi otumanionych nowymi ideologiami.
Szokowały procesy polityczne, w których oskarżeni przyznawali się ochoczo do niepopełnionych czynów i sami prosili o najwyższy wymiar kary.
Szokowały obozy koncentracyjne i łagry, gdzie godność ludzką redukowano do zera.
Potem, w czasie II Wojny Światowej, szokowały naloty bombowców na miasta i ludność cywilną oraz użycie broni masowej zagłady.
W okresie powojennym szokowano ludzi coraz skuteczniejszą bronią jądrową, chemiczną i bakteriologiczną, której wyprodukowano tyle, że można było każdego mieszkańca Ziemi zabić kilkakrotnie, jakby raz nie wystarczyło.
Szokowały tzw. błędy i wypaczenia stalinizmu, a później „zimna wojna” technologiczna, propagandowa i ideologiczna, która mogła w każdej chwili przerodzić się w wojnę światową o niewyobrażalnych skutkach.
Ostatnio szokują akcje terrorystyczne, przeprowadzane coraz częściej w najmniej oczekiwanych miejscach, wojny i rewolucje lokalne oraz pełzająca wojna światowa. Szoking nie dotyczy tylko kwestii militarnych, gdzie pojawia się od czasu do czasu.
Prawdziwy szoking uprawia się dziś powszechnie – tym różni się era współczesnego szokowania od minionych - w sferach cywilnych i na co dzień: w kulturze, sztuce, obyczajowości, religijności, modzie, seksualności, itd.
Przejawia się on w różnych formach negatywnych: skandalach, aferach, horrorach, pokrzykiwaniach, łamaniu kanonów estetyki, wulgarnym słownictwie, ekscentrycznych strojach i zachowaniach podważających odwieczny ład moralny i społeczny itp.
W kinach i telewizji znaczna większość filmów, także dla dzieci (dobranocki), jest z gatunku horroru. W prasie i wiadomościach roi się od informacji o groźnych aferach, gwałtach, strzelaninach, morderstwach, rabunkach i innych okropieństwach, które eksponuje się na pierwszych miejscach. Jakby to było najważniejsze.
Na stronach internetowych zamieszcza się szokujące makabryczne widea z udziałem ludzi i zwierząt. Wszędzie przemyca się z powodzeniem twardą pornografię, bo miękka nie robi już wrażenia.
Nachalne obietnice raju
Szoking przejawia się także w formach pozytywnych: zaskakujących obietnicach, zaklinaniu rzeczywistości, wieszczeniu dobrobytu, albo raju na Ziemi, intratnych zakupach oraz lokatach bankowych, itp.
Ma on miejsce przede wszystkim w agitacji politycznej i w aktywności reklamowej.
W ramach kampanii wyborczych organizuje się szokujące happeningi z udziałem gwiazd estrady i „x-busów” przemierzających kraj wzdłuż i wszerz (nota bene, opłacanych przez podatników), a różni politycy i samorządowcy obiecują wyborcom złote góry, albo coś, o czym z góry wiadomo, że nie da się tego urzeczywistnić. Są to przysłowiowe zamki na lodzie, jak np. dostatek, bezpieczeństwo, zgoda narodowa, redukcja bezrobocia, zmniejszenie podatków, lepsza służba zdrowia i edukacja, itp - po to, by zyskać głosy naiwnych zszokowanych wyborców.
Obiecujący te złote góry w głębi serca kierują się zasadą „dajcie mi rządy, a ja was urządzę”.
W szokingu przodują reklamy (tanie, a nawet „darmowe” kredyty, ceny promocyjne, towary number one na świecie, cudowne leki oraz urządzenia, itp.).
Szoking negatywny ma między innymi utrzymywać ludzi w permanentnym strachu, przy czym jest to często strach nierealny. Szoking pozytywny ma dawać ludziom nadzieję, zazwyczaj również złudną.
W obu przypadkach chodzi o utrzymywanie ludzi w stanie niepewności w konsekwencji naruszania równowagi psychicznej i emocjonalnej – niepewności związanej z obawą o dzisiejszą egzystencję i z wiarą o lepsze jutro. Chodzi też o odwrócenie uwagi od spraw naprawdę ważnych i skierowanie jej na mało istotne, wręcz marginalne, albo śmieszne.
O co tu chodzi?
O co w tym chodzi i komu jest to potrzebne? Kiedy pojawia się wątpliwość o co chodzi, to przeważnie i w ostatecznym rachunku chodzi o pieniądze. W przypadku szokowania reklamą sprawa jest oczywista.
W przypadku szoku w polityce – o władzę, za którą zresztą też kryją się pieniądze. Nikt za darmo (społecznie), ani za marne grosze, nie będzie rządził; przecież rządzący muszą godnie zarabiać, tzn. wielokrotnie więcej od innych ludzi, a rząd musi się wyżywić dobrze. Sprawowanie władzy ma ułatwić odstęp do żłobu – im wyższa władza, tym bogatszy żłób.
To samo dotyczy szokowania w sztuce, albo sztuką i wabienia „ofiar” przez innych „drapieżców”. Jak by nie było, szokowanie służy głównie interesom „drapieżców”. „Ofiary” albo nie mają wpływu ani możliwości przeciwstawiania się temu procederowi, albo z głupoty lub upodobań masochistycznych czy snobistycznych cieszą się z tego. Widać to głównie u ludzi młodych, którzy są przekonani, że szok towarzyszący zmianom rewolucyjnym jest oznaką postępowości, wszak według Karola Marksa „rewolucja to parowóz historii”.
Antidotum na nudę
Szokowanie można taktować jak antidotum na nudę, jak środek służący do wyrwania się z okowów marazmu. Jest to szczególnie ważne w szybko rozwijającym się społeczeństwie ludzi znudzonych. A żyje się - mam tu na myśli kraje bogate - w czasach narastania bezczynności cielesnej i umysłowej, która jest następstwem automatyzacji, robotyzacji i internetyzacji, przejmowania czynności ludzkich przez urządzenia techniczne.
Nie musimy ruszać się z miejsca, żeby załatwić różne sprawy, albo być obecnym gdzie indziej. Wszędzie możemy być online, bez potrzeby wychodzenia z domu. A jeśli chcemy dokądś się udać, to najczęściej korzystamy z samochodu - byle się nie zmęczyć. Spełnianie potrzeb intelektualnych też nie wymaga wysiłku - wszelkie informacje znajdziemy w Internecie, nie ruszając się z fotela. Rozrywki dostarcza telewizor – też zdalnie sterowany - i gry komputerowe.
Właściwie poza czasem spędzanym w pracy nie trzeba się niczym zajmować. Wszystko mamy gotowe i podane na tacy. Ten brak aktywności rodzi znudzenie. Nudzimy się w trakcie wykonywania pracy, która dzięki wspomaganiu komputerowemu jest coraz bardziej monotonna, i w czasie wolnym. Tym bardziej, że stale od lat powtarzane elementy programów telewizyjnych nie są już atrakcyjne.
Nudzą nas wiadomości przekazywane wielokrotnie przez massmedia. Nudzi szkoła i uczelnia, bo lekcje i wykłady są mało interesujące, albo byle jak realizowane. Znudzenie wywołuje znane następstwa negatywne dla psychiki i życia społecznego; między innymi z nudy biorą się różne głupie pomysły - celuje w tym przede wszystkim młodzież.
Ale czy szoking zapobiegnie narastającemu znudzeniu? Mam wątpliwości co do tego. Możliwe, że zapobiega tylko na krótką metę. Dopóki nie spowszednieje. Tak było w przeszłości, kiedy na każdym słupie wisiał portret jakiegoś „wodza narodu”, „zbawiciela ludzkości”, obiekt kultu jednostki, albo jakiś symbol narodowy. Nikt nie zwracał jednak na to uwagi, bo po prostu obiekty te stawały się trwałym elementem przestrzeni publicznej i powszedniały, opatrzyły się i zobojętniały ludziom.
Podobnie z pornografią. Dopóki było jej niewiele, a zwłaszcza, gdy była zakazana, stanowiła ogromną atrakcję, a gdy wszędzie jej pełno, nie budzi już zainteresowania, nawet u dzieci.
To samo odnosi się do bilbordów, na których przed wyborami znajdują się pretendenci do władzy. Im jest ich więcej i im większe są ich rozmiary, im bardziej zagęszczają przestrzeń publiczną, tym szybciej powszednieją i odnoszą skutek całkowicie przeciwny do zamierzonego przez komitety wyborcze - powszechną ignorancję.
Z dużą dozą pewności należy przypuszczać, że taki sam los - powszechnego désintéressement - spotka to wszystko, co dzisiaj szokuje i to tym prędzej, im więcej będzie natarczywego szokingu.
A zatem, nadal uprawiajmy szoking, aż do kompletnego znudzenia nim. Tylko, czym będziemy później zwalczać nudę?
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 583
Standardem, a nawet obsesją, aktywności inicjacyjnej nowo mianowanych ministrów edukacji po transformacji ustrojowej stało się reformowanie systemów oświaty. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby te reformy były absolutnie konieczne i gdyby po ich wdrożeniu system oświaty stał się sprawniejszy, a nauczanie i uczenie się nie byłyby prawdziwą udręką dla nauczycieli i uczniów. Niestety, nigdy się tak nie stało. A to z wielu powodów.
Po pierwsze, dlatego, że dobra reforma musi być dogłębnie przemyślana, dobrze przygotowana i sprawdzona chociażby za pomocą symulacji, a to wymaga odpowiedniego czasu. Nie może on być za długi w coraz szybciej zmieniającej się rzeczywistości społecznej, ponieważ to groziłoby dezaktualizacją i zmarnowaniem pracy osób zaangazowanych w reformę.
Najlepiej, gdyby reformy antycypowały nadchodzące zmiany. Niestety, to jest mało prawdopodobne ze względu na ogromną trudność przewidywania czegokolwiek w turbulentnym świecie. Wobec tego reformy oświaty są przeważnie opóźnione, a więc nie w pełni celowe i udane.
Tymczasem początkujący ministrowie chcą od razu czymś zabłysnąć i pozyskać uznanie swoich przełożonych oraz opinani publicznej. Być może, wiedzą, że nie są w stanie zaproponować jakiejś reformy systemowej i dlatego ograniczają się do dokonywania mało ważnych zmian, ale mocno nagłaśnianych przez mass media. Chodzi o to, by wszyscy dowiedzieli się, jaki aktywny i kreatywny jest ten nowy minister.
Po drugie, reformy oświaty dokonywane ad hoc przyczyniają się do postępującej degradacji całej edukosfery. (W. S., Pustoszenie edukosfery, „SN”, Nr 1 i 2 (2015)
Po trzecie, reformy te dokonywane są jakoby po konsultacjach publicznych. Bowiem biorą w nich udział tylko pojedyncze (wyselekcjonowane) osoby reprezentujące zbiorowości nauczycieli, rodziców itd., czyli nie za przyzwoleniem większości osób zainteresowanych. Na dodatek nie zasięga się opinii dorosłych uczniów klas starszych, będących również podmiotem systemu oświaty. Zresztą te konsultacje i tak nie są wiążące dla ministra, tzn. praktycznie są bezcelowe z punktu widzenia poprawy systemu oświaty. Faktycznie dają ministrowi przyzwolenie na podjęcie określonych działań przez niego, albo zmniejszają jego odpowiedzialność za negatywne skutki tych działań.
Po czwarte, ani jeden z ministrów oświaty nie zdążyłby dokonać poważniejszej reformy w czasie swego urzędowania, które po 1945 roku trwało przeważnie około dwóch lat, najdłużej trzy lata, a najkrócej trzy miesiące lub tylko dwa tygodnie. Zazwyczaj, szybko udaje się coś popsuć, ale nie naprawić.
Po piąte, resort oświaty, który jest w opinii publicznej drugim ważnym po resorcie zdrowia, nigdy nie był traktowany na tyle poważnie, by ministrami oświaty mianować osoby w pełni nadające się na to stanowisko ze względu na posiadanie zespołu odpowiednich cech i kwalifikacji. W skład tego zespołu wchodzi wykształcenie (studia pedagogiczne), doświadczenie zawodowe (nauczycielskie, „przy tablicy”), kompetencje organizatorskie (wiedza o zarządzaniu szkołami), i odpowiednie cechy osobowościowe (kreatywność, komunikatywność, kultura osobista). W najlepszym przypadku posiadali oni dwie, albo trzy spośród wymienionych cech. Najważniejszymi były światopogląd (w PRL komunistyczny, a potem katolicki), przekonania polityczne i przynależność partyjna.
Edukacja w dół
W czasach PRL i III RP cytowano i wciąż przywołuje się przy różnych okazjach znany i stale aktualny od czterystu dwudziestu trzech lat aforyzm Jana Zamoyskiego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Wyraża on twierdzenie, że od edukacji („chowania”) teraźniejszego pokolenia zależy dalsza kondycja kraju i jego rozwój. Ale co z tego, że powtarza się go jak mantrę, jeśli kolejne rządy traktują edukację po macoszemu.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, najpierw w ZSRR, Czechosłowacji i NRD, potem w PRL, modna była filozoficzna i socjologiczna koncepcja rewolucji naukowo-technicznej. Według niej rozwój nauki i edukacji był najważniejszą siłą napędzającą postęp techniki. Znalazło to wyraz w zaliczeniu nauki do kategorii ekonomicznej „siły wytwórczej społeczeństwa”, co w konsekwencji przyczyniło się do postępującej ekonomizacji nauki, komodyfikacji wiedzy (zwłaszcza dyplomów ukończenia szkół i kursów dokształcających), powstania rynku oświaty i traktowania szkół jak organizacji biznesowych. Skoro już tak się stało, to należało w naukę i oświatę inwestować więcej środków finansowych, a pracowników nauki i oświaty sowicie wynagradzać.
Niestety, u nas nakłady finansowe na naukę i oświatę, mimo że stosukowo wysokie, bo ok. 5% PKB, były wciąż za niskie w stosunku do potrzeb, a płace w sektorze nauki i oświaty trzykrotnie niższe aniżeli w ZSRR i NRD. Chyba dlatego, że „kapitał rzeczowy” był ważniejszy od „kapitału ludzkiego”. Nic dziwnego, że w naszym kraju przez wiele lat postęp techniczny pozostawał daleko w tyle nie tylko za krajami kapitalistycznymi, mimo że na przemysł ciężki przeznaczano wówczas ok. 30% PKB.
Teraz Polska (obok Irlandii, Litwy i Portugalii) jest krajem Unii Europejskiej , w którym wydatki publiczne na edukację w okresie 2004-2021 spadły najbardziej - z 6,1% PKB w 2005 r. do 4,9% w 2023 r.*
Kraje OECD wydają na ucznia (od szkoły podstawowej po uczelnię wyższą) rocznie średnio 10 429 USD. Między 2008 r. a 2013 r. wydatki na szkolnictwo podstawowe, gimnazjalne i ponadgimnazjalne wzrosły tam o 5%. U nas na jednego ucznia przeznacza się jedynie 7195 USD.
Mniej na edukację wydaje się w Meksyku (3387 USD), Turcji (4482 USD), na Łotwie (4587 USD), w Chile (5250 USD), na Węgrzech (5591 USD), na Słowacji (6735 USD).
Upadek zawodu nauczyciela
Wysokość nauczycielskiej pensji w Polsce w przeliczeniu na jednego ucznia należy do najniższych w OECD. To jedynie nieco ponad 2 tys. USD, podczas gdy średnia OECD zbliża się do poziomu 3,5 tys. USD. Takie kraje jak Austria, Belgia czy Niemcy wydają na pensję nauczycieli od 5-6 tys. USD w przeliczeniu na jednego ucznia. Rekordzistą jest Luksemburg z prawie 12 tys. USD.
W trwającej obecnie ogólnopolskiej kampanii informacyjnej pod hasłem „Chcemy godnie zarabiać!” pokazuje się rzeczywiste zarobki nauczycieli, a nie wirtualne średnie wynagrodzenia, jakimi posługuje się ministerstwo edukacji. W ponad pięćdziesięciu miastach pojawiły się ogromne bilbordy z wynagrodzeniem zasadniczym początkującego nauczyciela 1751 zł netto. Krytykuje się ministrów oświaty za złe zarządzanie skromnym budżetem na edukację i niepotrzebne wydatki na ich „reformatorskie” przedsięwzięcia i że za to otrzymywali comiesięczne wysokie nagrody. (NIK miażdży reformę Zalewskiej, „Głos Nauczycielski”, 22.05.2019). Trwonili też pieniądze ministerstwa na cele w ogóle niezwiązane z oświatą. (J. Suchecka, Minister edukacji Przemysław Czarnek od kilku tygodni dotuje milionami z budżetu siatkę organizacji powiązanych z politykami Prawa i Sprawiedliwości, katolickie fundacje oraz znajomych z rodzinnego Lublina, TVN 24 Fakty, 09.11.2022)
Nasz rząd chwali się tym, że w 2024 roku przeznaczy na oświatę 5% PKB, to jest więcej niż inne kraje UE, jak na przykład Niemcy, które wydadzą tylko 4,2% PKB. Wyglądałoby to imponująco – wreszcie „przeskoczyliśmy” Niemców – gdyby nie zastosowano tutaj trywialnej manipulacji liczbowej. (W. Sztumski, Liczby nie kłamią, ale są ulubionym narzędziem kłamców, SN 6-7, 2023). Pięć procent polskiego PKB to 83.10 9 zł, czyli 0,03. 10 12 USD, a 4,2% niemieckiego PKB to 0,18.1012 USD. Stąd wynika, że wydamy na oświatę sześciokrotnie mniej niż Niemcy. A zatem, żeby dorównać Niemcom, musielibyśmy wydać na oświatę 30% naszego PKB, o czym jeszcze długo będzie można pomarzyć sobie.
Zawsze brakowało pieniędzy na oświatę, bo były inne ważniejsze potrzeby - głównie rozwój przemysłu metalurgicznego, górniczego i militarnego. A ministrowie oświaty nie mieli odpowiednio dużej siły przebicia, albo po prostu nie chcieli walczyć o pieniądze. Im wystarczyło to, co dostali. Dbali przede wszystkim o własne interesy lub organizacji, które ich nominowały. Poza tym łatwiej było przekonać nauczycieli o konieczności oszczędzania odwołując się do ich świadomości, aniżeli górników.
Chaos reformowania
Permanentne niedofinansowanie oświaty, skandalicznie niskie płace nauczycieli w porównaniu z innymi grupami zawodowymi, złe zarządzanie systemem oświaty, nieprzemyślane i szkodliwe dla funkcjonowania szkół ustawy zwane reformatorskimi oraz liczne zmiany podstaw programowych, powodujące rewolucyjne zmiany systemu oświaty i jego destabilizację były i nadal są źródłem narastającego niezadowolenia nauczycieli i strajków. Budzą też niechęć absolwentów wyższych uczelni do podejmowania pracy w szkolnictwie publicznym i negatywną selekcję do zawodu nauczycielskiego.
Zamiast coraz lepszej organizacji systemu oświaty targają nim sprzeczności wewnętrzne w relacjach uczeń-nauczyciel, rodzice-nauczyciele oraz nauczyciele-kadra zarządzająca oświatą. Skutkuje to narastaniem dezorganizacji i chaosu w oświacie. Szkoły przestały być przyjazne dla uczniów, którzy traktują je jak dopust Boży lub istne katorgi w wyniku pożałowania godnych „reformatorskich” dokonań ministrów oświaty. Gdyby nie przymus uczenia się, świeciłyby pustkami. Nie są miejscem pracy, do którego chętnie chodziliby nauczyciele. Rodzice traktują je obojętnie (nie angażują się w życie i problemy szkół), albo krytykują je, często nie bez racji. A to wszystko odbija się na jakości i niepewności kształcenia.
Uczniowie klas pierwszych nie są w stanie przewidzieć, kiedy i według jakich kryteriów ocen ukończą szkołę. Doświadczyłem tego sam w latach 1945-1951 jako uczeń szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum. Po 6. klasie podstawowej przeszedłem do 1. klasy gimnazjum handlowego, która była traktowana na równi z klasą 8. „jedenastolatki”, po czym bezpośrednio do klasy 9., ale musiałem w pierwszym półroczu zdać matematykę, łacinę i biologię z klasy 8. Dzięki temu, za zgodą kuratorium zdawałem maturę w wieku 16 lat. Każde przejście spowodowane reformami oświaty było momentem nieciągłości w procesie mojego kształcenia jak i źródłem wielu kłopotów i stresów.
Swoją drogą, może to i dobrze, że żaden z ministrów nie pokusił się o to, by przeprowadzić prawdziwą reformę i ograniczał się jedynie do zmian programów nauczania, wprowadzania lub likwidacji pewnych przedmiotów, zmian zestawu lektur obowiązkowych, zmian liczby godzin lekcyjnych z poszczególnych przedmiotów, zmian systemu oceniania uczniów i innych mało znaczących rzeczy. Chociaż te wszystkie „reformy” ciągnęły oświatę w dół.
Dla przykładu warto wspomnieć o zaniżaniu kryteriów zdawania matury w ciągu kilku lat od 70% poprawnych odpowiedzi do żenująco niskiego poziomu 30%, a nawet do 25%. Nonsensem było wprowadzenie sześciostopniowej skali ocen z oceną „mierny”, która pozwalała miernotom przechodzić do klas wyższych. Znane są przypadki uczniów, którzy na świadectwach mieli z góry na dół oceny mierne. Pewnie dlatego, że - jak powszechnie twierdzą uczniowie i ich rodzice - nauczyciele „uwzięli się” na nich. Ale chodziło o to, by dyrektorzy szkół nie musieli tłumaczyć się organom prowadzącym i nadzorującym ze zbyt wysokiego wskaźnika repetycji klas w ich szkołach. Jakby dyrektor był winien temu, że uczeń był jołopem dziedzicznie niesprawnym umysłowo, albo notorycznym „śmierdzącym leniem” i obibokiem, z którym żaden nauczyciel nie dawał sobie rady. Lepiej było takiego gagatka jak najszybciej pozbyć się ze szkoły dając mu oceny mierne, niżby miał powtarzać daną klasę. Mój znajomy, dyrektor technikum, radził nauczycielowi, który wystawił ok. 50% ocen niedostatecznych na półrocze, żeby sobie też wystawił ocenę niedostateczną i zmienił zawód, bo nie potrafił nauczyć swego przedmiotu. Dlaczego nie potrafił? Ponieważ po prostu nie chciał zaniżyć kryterium ocen w klasie składającej się z mało zdolnych uczniów.
To nas czeka…
Wiele faktów wskazuje na to, że coraz szybciej, w postępie geometrycznym, albo wykładniczym, będzie przybywać uczniów umysłowo upośledzonych w konsekwencji masowego i skutecznego ogłupiania ludzi przez osoby i grupy sprawujące władzę jak i instytucje podległe im, w szczególności mass media. Nie tylko głupi, ale również alkoholicy i narkomani, których liczba szybko wzrasta, będą płodzić dzieci coraz mniej inteligentne, cofnięte w rozwoju umysłowym i niesprawne intelektualnie. Niemały udział ma w tym masowe posługiwanie się sztuczną inteligencją, która w coraz większym stopniu i zakresie zastępuje inteligencję naturalną (wrodzoną). Wskutek tego, zgodnie z prawem Lamarcka o obumieraniu narządów nieużywanych, postępować będzie stopniowo atrofia inteligencji naturalnej. Tę hipotezę potwierdzają już fakty.
Od kilkudziesięciu lat nauczyciele narzekają na kolejne pokolenia uczniów coraz głupszych i mniej inteligentnych. Aż strach pomyśleć, jak u przyszłych pokoleń będzie nakręcać się spirala głupoty, jakie będą przyszłe systemy oświaty i jacy jej ministrowie.
Wiesław Sztumski
06.03.2024
* Wydatki publiczne na oświatę i wychowanie – licząc łącznie z budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego - w 2022 r. sięgnęły kwoty 106,3 mld zł, co stanowiło 3,5 proc. PKB. (przyp. Red.)
https://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/rosna-wydatki-na-oswiate-i-wychowanie-te-liczby-mowia-same-za-siebie,500732.html
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 37064
Nie ma tak głupiego zdania, którego jakiś filozof nie mógłby wypowiedzieć. (Marcus Tullius Cicero)
O głupocie
Głupota ma różne znaczenia, wymiary, odmiany i sposoby przejawiania się. Może oznaczać brak mądrości, wiedzy, sprytu, inteligencji, zdolności przystosowania się itd. Może być jednostkowa i zbiorowa. Może przejawiać się w dokonywaniu nietrafnych wyborów, ale też w pysze - Głupota jest bardziej pewna siebie niż mądrość powiedział prof. Z. Mikołejko w jednym z ostatnich wywiadów - i w braku krytycyzmu.
Do dalszych rozważań wystarczy potoczne i obiegowe rozumienie głupoty jako przeciwieństwa mądrości. Dodatkowo określa się głupotę jako cechę zachowania, które prowadzi do złych decyzji. Przejawem wiary w zabobony – a wiara ta szerzy się w naszych czasach coraz bardziej – jest przekonanie, jakoby w miarę postępu cywilizacyjnego w wyniku rozwoju nauki i techniki ludzie stawali się coraz bardziej racjonalni, a więc mądrzejsi. Stąd wyprowadza się wniosek, jakoby ideałem ewolucji kulturowej i społecznej naszego gatunku był człowiek stuprocentowo mądry, czyli homo sapiens sapiens. Otóż okazuje się, że wcale tak nie jest, lecz przeciwnie.
Być może na wcześniejszych etapach ewolucji, kiedy warunki życia wymuszały wzrost inteligencji przez kilka tysięcy lat kształtował się człowiek coraz mądrzejszy. Prawdopodobnie jeszcze w czasach starożytnych tzw. człowiek ateński osiągnął apogeum mądrości.
Ale od tego momentu rozpoczęła się faza zaniku mądrości u człowieka, przede wszystkim za sprawą urbanizacji, industrializacji oraz postępu technicznego. W wyniku tych procesów ludzie stawali się coraz bardziej zasiedziali, przywiązani do zakładów pracy i miejsc zamieszkania.
Od niedawna człowiek przekształca się w istotę leniwą, „couch-potato man”, która większość czasu spędza na kanapie przed telewizorem oraz w „iPad-man”, czyli istotę przywiązaną do komputera przenośnego.
Postęp techniczny, czyniąc życie coraz bardziej wygodnym, osłabia u ludzi potrzebę rozwijania inteligencji oraz ich zdolność do eliminacji na drodze doboru naturalnego genów odpowiedzialnych za niedobór inteligencji. Toteż ilość genów sprzyjających rozwojowi inteligencji dość szybko zmniejsza się. Nie ma w tym niczego dziwnego, ponieważ według pierwszego prawa Lamarcka narządy nieużywane (niepotrzebne) zanikają.
Okazuje się, że teraz ludzie głupieją coraz więcej i szybciej niż kiedykolwiek wcześniej i o wiele bardziej niż im się zdaje.
Możliwe, że w ten sposób przyroda odreagowuje na niszczycielską działalność intruzów, którzy systematycznie ją degradują - i w ten sposób chce się pozbyć ludzkości. Albowiem stultum facit fortuna quem vult perdere (głupim czyni los tego, kogo chce zgubić).
Tak więc, wcale nie ma pewności co do tego, że celem ewolucji przyrodniczej jest człowiek absolutnie mądry.
Jest to raczej niedostatecznie uzasadniony postulat, sformułowany w wyniku ewolucji kultury na gruncie antroposzowinizmu. Tymczasem ewolucja społeczna oraz kulturowa wyraźnie zmierzają do czegoś zupełnie innego, a mianowicie do masowego i globalnego ogłupiania ludzi. Ogłupia ludzi przyroda w akcie samoobrony przed niszczeniem, a jeszcze bardziej kultura. Tak więc, nasza inteligencja i mądrość atakowane są z dwóch stron naraz.
Niemądre byłoby ograniczanie głupoty, a tym bardziej eliminowanie jej całkowicie z życia ludzi.
Bowiem - Bez domieszki głupoty życie nie byłoby w ogóle możliwe: nie istniałoby małżeństwo, niemożliwa byłaby prokreacja, nie zachodziłby postęp cywilizacyjny. /…/ Głupota jest naturą bytu, fundamentem przyrody, w której wszelka rozumność znajduje miejsce jedynie gdzieś na marginesie.(J. Dobrowolski, „Filozofia głupoty”, Warszawa 2007, s. 37).
Głupota rozwija się u ludzi równolegle z mądrością, chociaż nie w takim samym stopniu; tempo wzrostu głupoty jest prawdopodobnie szybsze. Dlatego, między innymi, ponieważ ilość niewiedzy zawsze przekracza ilość wiedzy: każdy zbadany już problem w nauce, więc każda zdobyta mądrość, rodzi wiele nowych problemów, które wymagają dalszych badań, a więc powiększa obszar głupoty. O ile zasób wiedzy i mądrości jest skończony, to zasób niewiedzy i głupoty jest nieskończony. Dał temu wyraz Einstein w znanym aforyzmie: Dwie rzeczy są nieskończone - Wszechświat i głupota ludzka. Co do tej pierwszej nie mam pewności. Tak więc, rzeczywisty rozwój człowieka dokonuje się w na obrzeżach mądrości i głupoty, gdzieś pomiędzy nimi.
W zasadzie nie powinno się mieć za złe, że ludzie są głupi. Przecież głupota odgrywa nie mniejszą rolę w życiu niż mądrość. Ilu ludziom i w ilu sytuacjach krytycznych udało się przeżyć dzięki temu, że podejmowali głupie decyzje, kierując się instynktem samozachowawczym i emocjami, a nie racjonalnością i mądrością. Poza tym, gdyby nie było głupich, to nie byłoby też mądrych, a i świat i życie byłyby nudne. W tym miejscu zacytuję wypowiedź Szwejka Nie wszyscy mogą być mądrzy /…/ Głupi muszą stanowić wyjątek, bo gdyby wszyscy ludzie byli mądrzy, to na świecie byłoby tyle rozumu, że co drugi człowiek zgłupiałby z tego. Nie powinno się jednak z tym przesadzać.
Mamy wszakże świadomość tego, że bez przyrostu mądrości i wiedzy nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia, a bez wiedzy nie bylibyśmy w stanie przetrwać w walce o byt z innymi gatunkami.
Ale z drugiej strony, postęp zawdzięczamy również w jakiejś mierze głupocie, która napędza kreatywność.
W tym miejscu znowu zacytuję trafny aforyzm Einsteina: Wszyscy („mądrzy” – W.S.) wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki jeden („głupek” – W.S.), który nie wie, że się nie da, i on to robi. Wniosek stąd taki, że niekiedy głupota przyczynia się w jakimś stopniu do odkryć naukowych i wynalazków technicznych. Często z głupoty dokonuje się też czynów bohaterskich. Świadczą o tym liczne przykłady z czasów wojen i nie tylko. Głupiemu wszystko wypada robić i wszystko mu uchodzi właśnie dlatego, że jest głupi. W wielu wypadkach jest on świadomy tego i często z tego „przywileju” korzysta. I czasem lepiej na tym wychodzi od mądrego.
O prawach głupoty
Bycie głupim jest jedną z istotnych cech odróżniających ludzi od zwierząt. Zwierzęta działają instynktownie w celu skutecznej realizacji swoich najlepszych interesów. Natomiast ludzie od czasu do czasu działają na przekór instynktowi (również samozachowawczemu), oczywistościom i własnym interesom.
Głupota ludzka narastała stopniowo, a w ostatnich czasach za sprawą niebywałego postępu nauki i techniki - jakby na przekór temu postępowi - tak się rozprzestrzenia i przybiera na sile, że powstała już specjalna gałąź nauki – nauka o głupocie, czyli stupidologia.
Jeden z jej przedstawicieli, Carlo M. Cipolla (1922-2000), włoski historyk ekonomii, na podstawie przeprowadzonych badań, sformułował pięć podstawowych praw ludzkiej głupoty. Przedstawił je w książce „Allegro ma non troppo con Le leggi fondamentali della stupidità umana”, opublikowanej w 1988 r.
Na podstawie dwóch czynników istotnych dla działań ludzkich:
(1) korzyści i strat, jakie przysparza się sobie samemu oraz
(2) korzyści i strat, jakie przysparza się innym ludziom
przedstawił on wykres zbudowany na układzie współrzędnych (x, y), gdzie na osi x znajduje się wielkość (1) na, a na osi y wielkość (2).
W ten sposób określił cztery podstawowe typy zachowań i odpowiadające im grupy ludzi: inteligentnych (mądrych), naiwnych (bezradnych), głupich i bandytów.
Człowiek inteligentny to taki, który wnosi coś do społeczeństwa mając na uwadze wzajemne korzyści, tzn. korzyść dla siebie i dla innych. (Jeśli ktoś zyskuje coś na handlu i ktoś inny też na tym zyskuje, to zalicza się on do inteligentnych).
Człowiek naiwny to taki, który wnosi coś do społeczeństwa, ale jest wykorzystywany przez innych. (Jeśli ktoś handluje i ponosi przy tym stratę, a ktoś inny osiąga z tego zysk, to zalicza się do grupy naiwnych i bezradnych.)
Bandyta to taki, który zawsze realizuje swoje własne interesy, nawet, gdy nie wyrządza szkody społeczeństwu. (Jeśli komuś handel przynosi zysk, a inny przy tym traci, to zalicza się on do bandytów.)
I wreszcie człowiek głupi to taki, którego działania szkodzą jego własnym interesom oraz interesom innych ludzi.
Ten podział, chociaż przydatny, nie jest ostry. W życiu zdarzają się niezbyt często odstępstwa od tych typów zachowań, np. kiedy ktoś traci, a my zyskujemy, albo ktoś zyskuje, a my tracimy. Jednak nie występują one zbyt często. Najczęściej jest tak, że traci się pieniądze, czas, energię, apetyt, wesołość, albo zdrowie z powodu działań pewnych absurdalnych osobników, którzy dzięki temu niczego nie zyskują sami, a tylko sprawiają kłopoty i trudności innym, albo w jakikolwiek sposób im szkodzą.
I nie wiadomo, nie rozumie się i w żaden sposób nie potrafi się wytłumaczyć, dlaczego takie absurdalne kreatury to robią. Faktycznie, jest tylko jedno wytłumaczenie: oni są po prostu głupi.
W zależności od kombinacji tych rodzajów zachowania i grup ludzi w społeczeństwie, rozwija się ono i polepsza swoje funkcjonowanie, albo ulega degradacji i funkcjonuje coraz gorzej. Najbardziej polepsza wtedy, gdy przeważają w nim zachowania inteligentne, rządzą nim ludzie mądrzy. Pogarsza, gdy przeważają zachowania nieinteligentne i rządzą nim ludzie głupi.
A oto podstawowe prawa głupoty:
1. Zawsze i nieuchronnie każdy zaniża liczbę głupich osobników znajdujących w obiegu.
1.1. W każdym z nas jest jakiś procent głupoty, który zawsze jest większy niż przypuszczamy.
1.2. Gdy głupota jednego człowieka łączy się z głupotą innego, wówczas nie sumują się one, lecz mnożą
1.3 Łatwiej łączy się głupota różnych ludzi aniżeli ich inteligencja.
2. Prawdopodobieństwo, że ktoś jest lub będzie głupi nie zależy od żadnej innej jego cechy.
3. Głupi człowiek to taki, który czyni szkodę innemu człowiekowi lub grupie osób, mimo że sam niczego przez to niczego nie zyskuje, a nawet może ponieść stratę.
4. Ludzie niegłupi nigdy nie doceniają szkodzącej potęgi ludzi głupich. W szczególności, niegłupi ludzie stale zapominają o tym, że obcowanie z głupimi ludźmi, albo wchodzenie z nimi w jakieś związki okazuje się zawsze kosztownym błędem, niezależnie od czasu, miejsca i sytuacji.
5. Głupi człowiek jest najbardziej niebezpiecznym człowiekiem.
Pierwsze prawo wydaje się trywialne i odważnie wyrażone. Jeśli nawet tak jest, to zawiera ono niebagatelną prawdę. Badania M. Cippolego pokazały, że w każdej zbiorowości znajduje się taka sama ilość ludzi głupich (σ). Szacuje się ją przeciętnie na 80%. Ale ludzie nie dopuszczają myśli, że aż tyle głupich znajduje się w ich populacji, społeczeństwie, grupach, rodzinach, władzach, zakładach pracy itp. - kto by pomyślał, że w dzisiejszym świecie liczącym 7 miliardów ludzi aż 5,6 mld ludzi jest głupich! - i dlatego zaniżają ten procent. Być może wynika to z ich przeświadczenia, że tam, gdzie znajdują się oni, nie jest tak źle.
Niestety, ciągle zaskakuje fakt, że ludzie, których się kiedyś oceniało jak rozumnych i mądrych, ni stąd, ni zowąd, okazują się głupimi. Pojawiają się oni nagle i nieoczekiwanie w najmniej wygodnych miejscach i w niewłaściwych chwilach, i terroryzują pozostałych.
Terroryzm głupoty jest równie niebezpieczny i szkodliwy, jak inne formy terroryzmu współczesnego. To samo dotyczy również pojedynczego człowieka: każdy w jakiejś mierze jest głupi, chociaż nie wiadomo, czy ilość głupoty w każdym osobniku jest taka sama, jak to ma miejsce w przypadku grup. Niemniej jednak na tej podstawie należałoby traktować każdego (w jakimś stopniu) jak głupiego.
Drugie prawo wyraża fakt, że głupota jest cechą przypadkową, właściwą wszystkim grupom ludzi w jednakowym stopniu. Nie wynika ona z innych cech ludzi - ani pozytywnych, ani negatywnych.
Wbrew poglądom niektórych socjologów i genetyków uznających egalitarny pogląd na życie (zgodny z kulturą zachodnią), M. Cippola uznaje głupotę za cechę wrodzoną, a nie nabytą, wskutek np. niedostatecznej edukacji. Jego przekonanie o tym, że ludzie nie są równi, że jedni są głupi, a inni nie, i że jest to zdeterminowane przez przyrodę, a nie przez wpływy kulturowe, uzasadniają jego długoletnie obserwacje i weryfikacje.
Głupi człowiek rodzi się już z predyspozycjami głupoty. Jeden jest głupi z tej samej przyczyny, co inny jest rudy; ktoś zalicza się do ludzi głupich tak samo, jak do ludzi o określonej grupie krwi.
M. Cippola wyraźnie odcina się jednak od poglądów rasistowskich i klasowych. Głupota nie ma dyskryminować głupich; trzeba ją tolerować, jak inne cechy, z którymi ludzie przyszli na świat i żyją z nimi.
Przyroda działa tak, żeby utrzymywać na poziomie constans określone zjawiska. Na przykład, niezależnie od miejsca i czasu stosunek nowo narodzonych chłopców do dziewczynek jest przybliżeniu taki sam. Nie wiadomo, jak przyroda ten cel osiąga, ale wszędzie w przyrodzie tak jest. Również udział procentowy głupich w danej populacji (σ) jest sterowany przez przyrodę i w każdej grupie społecznej wydaje się być jednakowy.
Żadna inna obserwowana cecha ludzi nie wykazuje tak równomiernego podziału w przyrodzie, jak właśnie głupota. Badania przeprowadzone za pomocą testów w wielu uniwersytetach w pięciu dużych grupach (robotnicy/rzemieślnicy, urzędnicy, studenci, kadra kierownicza i profesorowie) pokazały, że wykształcenie, bieda, czy miejsce zajmowane w hierarchii społecznej nie mają wpływu na wartość σ. W każdej z tych grup był taki sam procent głupich – zarówno w dużych i małych uniwersytetach, jak i w renomowanych czy wątpliwych. To samo potwierdziły badania elit profesorskich, wśród nich noblistów – wszędzie była ta sama liczba σ głupich. Wobec tego drugie prawo głupoty jest regułą bez wyjątków: gdziekolwiek by się człowiek na świecie nie znalazł, wszędzie spotka się z jednakowym odsetkiem głupich.
Trzecie prawo definiuje człowieka głupiego jako osobnika, który wyrządza szkodę drugiemu, albo powoduje u niego stratę, nie odnosząc z tego żadnych korzyści. Najczęściej głupi ludzie są pryncypialnie i niezłomnie głupimi: jest im całkiem obojętne to, jakie skutki ich działania przyniosą innym ludziom oraz to, czy sami coś na tym zyskają.
Są między nimi też ludzie, którzy w wyniku swoich działań szkodzą nie tylko innym, ale i sobie; jest to wyjątkowa, supergłupia odmiana ludzi.
Tu pojawia się pytanie o to, co czyni głupiego człowieka szkodliwym dla innych (czasem dla siebie) i dlaczego głupi są potężną grupą społeczną. Głupi ludzie są szkodliwi i niebezpieczni, ponieważ mądrzy nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich nierozumnego zachowania albo działania. Można zrozumieć postępowanie bandyty, bo jego działania są mimo wszystko racjonalne i dlatego przewidywalne; dzięki temu można im zapobiegać. Ale głupi nęka bez powodu, działa bez planu w najmniej oczekiwanym czasie i najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, sytuacjach lub okolicznościach. Nie sposób dowiedzieć się, czy, kiedy i dlaczego jakiś głupi zaatakuje. A gdy już nastąpi konfrontacja z nim, to jest się kompletnie w jego mocy, ponieważ jego nieobliczalne i irracjonalne działania czynią obronę problematyczną i utrudniają kontratak.
Czwarte prawo zwraca uwagę na to, że ludzie zazwyczaj nie uświadamiają sobie, jak niebezpieczni są głupi i że są bezradni wobec postępowania głupich. Nie tylko ludzie naiwni, ale również inteligentni i bandyci nie wiedzą, jaką moc szkodzenia mają głupi. Często ludzie inteligentni chcą manipulować głupimi i wykorzystywać ich do osiągania własnych celów. Rzadko im się to udaje, ponieważ manipulanci wykazują kompletny brak wiedzy o głupocie. Natomiast często taka manipulacja może mieć i faktycznie pociąga za sobą katastrofalne skutki, ponieważ stwarzając głupiemu dodatkowe możliwości i obszary działań zwiększa potęgę głupoty.
Wykorzystywanie głupich opiera się na przekonaniu, że głupiego zawsze można przechytrzyć. W jakimś stopniu to się nawet udaje. Ale ze względu na nieprzewidywalność zachowań głupich ludzi nie można uświadomić sobie ich wszystkich (głupich) akcji i reakcji. W związku z tym w krótkim czasie można być niemile zaskoczonym przez nieprzewidziane i szkodliwe zachowanie się głupiego. A zatem, posługiwanie się głupimi przez manipulantów dla osiągania ich własnych celów kryje w sobie zagrożenie, których oni sobie nie uświadamiają. Najnowsza historia dostarcza wielu przykładów na to, jak manipulacja „wielkimi”, ale głupimi jednostkami w różnych krajach i czasach przysporzyła i nadal przysparza ludzkości wielu nieobliczalnych szkód.
Z piątego prawa wynika, że głupota jest gorsza od przestępstwa, a głupi powoduje więcej szkód niż bandyta. Świadczy o tym następujący przykład. W wyniku działania bandyty uzyskuje on pewien plus na swoim koncie, który dokładnie odpowiada minusowi innego człowieka. Bogacą się oni, a inni biednieją proporcjonalnie do bogacenia się bandytów. Wobec tego społeczeństwu w całości nie powodzi się ani lepiej, ani gorzej. Gdyby wszyscy członkowie społeczeństwa byli bandytami, to nastąpiłaby jego stagnacja, ale nie byłoby to wielką katastrofą.
Inaczej, gdy działają głupi ludzie. Oni powodują straty dla innych ludzi bez osiągania zysków dla siebie. W ten sposób biednieje całe społeczeństwo. A to może mieć katastrofalne skutki.
Błędny jest sąd, jakoby w społeczeństwie wznoszącym się w swoim rozwoju liczba głupich była mniejsza niż w społeczeństwie chylącym się ku upadkowi. Tu i tam ich procent jest taki sam (σ). Natomiast różnica między tymi społeczeństwami polega na tym, że w społeczeństwie, które źle funkcjonuje, inni członkowie tego społeczeństwa pozwalają głupim na więcej działań i wpływów.
W czasach starożytnych, średniowiecznych, nowożytnych i współczesnych każdy kraj wznoszący się na wyższy poziom rozwoju ma tę samą liczbę σ ludzi głupich, ale ma też niezwykle dużą liczbę ludzi inteligentnych. Oni trzymają w ryzach tych głupich i jednocześnie generują wystarczająco dużo zysków sobie i innym, które zapewniają postęp.
W krajach, gdzie występuje spadek rozwoju, też jest taka sama liczba głupich, ale w pozostałej części ludności, tj. wśród niegłupich, zauważa się alarmujący przyrost bandytów wśród władców, obdarzonych dodatkowo cechą głupoty, a wśród ludzi niemających władzy – występuje alarmujący przyrost bezradnych. Taka zmiana proporcji w tej niegłupiej części ludności wzmacnia właśnie niszczycielską moc głupich i niechybnie prowadzi kraj do upadku.
Niestety, obserwacje i badania pokazują, że w wielu krajach, również u nas, zmniejsza się liczba bandytów i drastycznie rośnie liczba ludzi bezradnych (szczególnie młodych) oraz głupich (niezależnie od wieku). A to niczego dobrego nie wróży. Te kraje przeżywają kryzysy, a ich ludność ubożeje.
Na podstawie ostatnio przeprowadzonych badań socjologicznych stwierdza się, że w naszym kraju ludzie będą coraz biedniejsi, bieda się utrwala, a wskaźniki skrajnego ubóstwa rosną. (Zob. „Alarmujące dane. Polacy będą coraz biedniejsi?” w: Onet – wiadomości, 29.11.2012). Możliwe, że ma to związek ze wzrostem głupoty i jest to przykład potwierdzający to prawo głupoty.
Konsekwencje wynikające z głupoty człowieka są o wiele większe w przypadku, gdy ma on władzę, tzn. gdy wpływa na losy innych ludzi. Jeden człowiek, albo niewielka grupa ludzi „trzymających władzę” może znacząco wpływać na życie i dobrobyt wielu więcej ludzi.
Na koniec
W związku z tym, co przedstawiono w niniejszym tekście, rodzą się trzy ważne pytania dotyczące tego, jak zachowywać się i postępować wobec narastającej głupoty:
- Czy należy i czy warto bronić się przed narastającą głupotą?
- Czy trzeba czynić ludzi mądrymi, nawet, jeśli sobie tego nie życzą, bo nie są predestynowani do tego, albo wygodniej jest im być głupimi w życiu?
- Czy powinno się kształcić ludzi masowo na najwyższym poziomie edukacji, czy ograniczyć nauczanie tylko do wiedzy niezbędnej do życia i wykonywania zawodu?
Proponuję takie odpowiedzi na te pytania:
Na pierwsze - tak, ale wtedy, gdy głupota zagraża naszej egzystencji, ponieważ władza pomnożona przez głupotę równa się samozagładzie.
Na drugie - nie, ponieważ z jednej strony, nie należy nikogo uszczęśliwiać na siłę. Jednak z drugiej strony, ludzie głupi mogą być niebezpieczni. Dlatego należałoby ograniczać rozwój głupoty do takiego stopnia, żeby nie stanowiła ona zagrożenia. Nie jest to zadanie łatwe, bo walka z głupotą ma niewielkie szanse powodzenia.
Na trzecie - kształcenie wszystkich ludzi na jednakowym poziomie jest nierozsądne, ekonomicznie nieuzasadnione i nieefektywne. Pociąga za sobą marnotrawstwo znacznych środków finansowych. Masowość kształcenia - podobnie jak produkcji i usług - obniża jakość wytworów. Nie każdy musi mieć maturę, magisterium czy doktorat, bo nie każdy ma odpowiednie warunki biologiczne i społeczne, zdolności oraz chęci i nie wszystkim jest to potrzebne. Jednemu wystarcza szkoła zawodowa, a drugiemu nawet doktorat jest za mało. Praktyka pokazuje, że wielu ludzi bez wielkiego wykształcenia, ale za to „mądrych inaczej”, czyli na swój sposób, zrobiło zawrotne kariery w polityce, sztuce oraz biznesie i awansowało na przywódców i celebrytów dzięki głupocie własnej, a chyba jeszcze bardziej innych.
Wiesław Sztumski
30 listopada 2012