Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 7822
>
>
Nastała moda na powszechne kształcenie nawet na poziomie studiów trzeciego stopnia i na kupowanie lub rozdawnictwo dyplomów.
>
Wraz z rozwojem formacji kapitalistycznej postępuje globalny proces komodyfikacji, czyli zamiany wszystkiego na towary. W towary przekształcały się najpierw dobra materialne, a potem również niematerialne - abstrakcyjne, intelektualne i duchowe. Równolegle z komodyfikacją postępuje też proces komodyzacji, który polega na tym, że towary uchodzące zrazu za luksusowe stają się dostępnymi powszechnie, pospolitują się i przestają być oznakami wyróżniania się lub prestiżu. Obydwa te procesy - komodyfikacja i komodyzacja - coraz intensywniej przebiegają teraz u nas w obszarze służby zdrowia oraz, niestety, również w sferach nauki i oświaty.>Kuriozalnym dla naszych czasów jest zjawisko przekształcania się różnego rodzaju szkół, w tym także nawet - o zgrozo! - renomowanych uniwersytetów, po części w przedsiębiorstwa usługowo-produkcyjne i markety sprzedające wiedzę, wykształcenie i dyplomy. I to nie z woli władz tych uczelni ani profesury, lecz z głupoty urzędników szczebla centralnego, którym powierzono zarządzanie nimi.
A zaczęło się jeszcze w latach 60. XX w. od kwantyfikacji i parametryzacji wyników badań, funkcjonowania i osiągnięć szkół oraz kadry nauczającej i od systemu finansowania szkół, w którym najważniejszymi kryteriami są efekty ilościowe. Tutaj stosuje się prymitywnie, XIX-wiecznie pojmowaną zasadę ekonomii: inwestować należy tylko w to, co przynosi wymierny zysk mierzony za pomocą ilości pieniędzy. Wskutek tego, szkoły nieprzysparzające korzyści finansowych, przegrywają w walce konkurencyjnej i wcześniej czy później muszą ulec likwidacji.
W tej walce nie chodzi wcale o rywalizację o jakość kształcenia i wyniki edukacji czy badań naukowych, tylko o zapewnienie natychmiastowego i jak największego zysku, rozumianego w wąskim, monetarnym aspekcie. Dotyczy to w szczególności, co poniekąd oczywiste, uczelni prywatnych, ale, co gorsze, również państwowych.
Student pan
Finansowanie uczelni zależy od liczby studentów, a pieniądze dla uczelni z budżetu państwa „idą” za studentami. Wobec tego, urządza się istne polowanie na studentów z wykorzystaniem różnych chwytów marketingu, reklamy, promocji, przekupstwa i czasem oszustwa. W rezultacie, w większości przypadków, głównie na mniej atrakcyjnych kierunkach studiów, studentów werbuje się za pomocą „łapanek”, bez dokonywania jakiejkolwiek preselekcji oraz sprawdzania wiedzy, umiejętności oraz zdolności intelektualnych do studiowania. Niezależnie od ocen na świadectwach maturalnych - nie przeszkadzają nawet oceny mierne. Każdy, kto tylko sam chce się kształcić, albo kogo rodzice zmuszają do tego, może zostać studentem, korzystać ze stypendiów, ulg, świadczeń zdrowotnych itp., tzn. żyć przez pięć, a niekiedy więcej lat na koszt społeczeństwa, ukończyć studia i powiększyć liczbę inteligentów w narodzie.
Z jednej strony, młodzi chcą studiować, ponieważ mają świadomość tego, że studiowanie wymaga od nich coraz mniej wysiłku i że przyjemniej jest spędzić czas beztrosko na studiach, niż pracując zarobkowo lub przebywać na bezrobociu. A z drugiej strony, uczelnie prześcigają się w pozyskiwaniu studentów, żeby w ogóle móc istnieć i dawać pracę nauczycielom, urzędnikom i pracownikom obsługi. Studenci wiedzą o tym i dlatego coraz bardziej lekceważą swoje obowiązki w zakresie uczenia się i coraz częściej prezentują postawę roszczeniową. Wyraża się ona między innymi w presji na wpisywanie zaliczeń za byle co oraz na wpisywanie wysokich ocen za skandalicznie niską wiedzę prezentowaną na kolokwiach i egzaminach, co pozwala im uzyskiwać dodatkowe stypendia, zwane „naukowymi”.
Dawniej, żeby zdać egzamin, można było nie odpowiedzieć co najwyżej na jakieś jedno pytanie; teraz wystarczy odpowiedzieć tylko na jedno pytanie i to nie całkiem wyczerpująco. (Typowy przykład egzaminu: na jedno pytanie student nie potrafi odpowiedzieć, na drugie i trzecie też nie, co już wystarczy do wpisania mu oceny niedostatecznej w indeksie, ale on domaga się, by zadawać mu jeszcze jakieś dodatkowe pytania, bo może w końcu na któreś potrafi dać poprawną odpowiedź, a gdy mu się to uda, to jest przekonany, że to upoważnia go już do uzyskania pozytywnej oceny z danego przedmiotu.)
Zapis konstytucyjny „każdy ma prawo do nauki”, gwarantujący powszechny dostęp do oświaty czy wykształcenia, interpretuje się w taki sposób, że każdy powinien (musi) kształcić się, niezależnie od tego, czy ma do tego chęci i jakiekolwiek predyspozycje intelektualne, albo psychofizyczne; że każdemu należy się wykształcenie, nawet na najwyższym poziomie, jak psu buda.
Ale to pomyłka. Nie każdy chce i ma warunki subiektywne i obiektywne do tego, żeby studiować.
Jednym brakuje silnej woli i motywacji do podejmowania trudu studiowania, drudzy mają za niski poziom inteligencji (wrodzoną głupotę) i za nic w świecie nie potrafią się czegoś nauczyć, a inni nie odczuwają w ogóle potrzeby posiadania wykształcenia ponadpodstawowego. Jednym wystarczy ukończenie szkoły zawodowej (nabycie wiedzy rzemieślniczej), drudzy poprzestają na wykształceniu średnim, a innym nawet uzyskanie doktoratu jest jeszcze za mało.
Jednak nie zważając na to, w tzw. demokracji wszystkich traktuje się tak samo. W związku z tym nastała moda na powszechne kształcenie nawet na poziomie studiów trzeciego stopnia i na kupowanie lub rozdawnictwo dyplomów.
Wartość dyplomu
Wskutek utowarowienia wiedzy i wykształcenia powstał potężny rynek edukacyjny, wart wiele miliardów złotych. Jednym z efektów jego działania jest komodacja dyplomów studiów wyższych. Im więcej ludzi je posiada i im więcej jest ich w obiegu, tym mniejsza jest wartość dyplomu i bardziej lekceważący stosunek do niego.
U nas - w przeciwieństwie do innych krajów, na przykład USA, gdzie kryteria przyjęcia na studia doktoranckie są niezwykle wygórowane - kandydatów na doktorów rekrutuje się dosłownie z ulicy. Dlatego liczba studentów - doktorantów na jednym kierunku, albo specjalności, często przekracza 30, zaś na jednego promotora przypada nawet kilkunastu doktorantów. To niewątpliwie odbija się niekorzystnie na jakości dysertacji doktorskich i powoduje deprecjację dyplomu doktora.
W krótkim czasie może dojść do tego, że - podobnie jak w przypadku dyplomów licencjackich i magisterskich - dyplom doktora będzie wart tyle, ile kosztuje jego wydrukowanie. W konsekwencji stopień doktora pospolituje się tak, jak wcześniej skomodyzowały się świadectwa dojrzałości i dyplomy licencjackie oraz magisterskie i będzie tak, że jak „będziesz chciał kamieniem uderzyć psa, to prędzej trafisz w doktora”.
Finansowanie uczelni i uczynienie z nich organizacji usługowych lub produkcyjnych nastawionych na zysk nie byłoby możliwe bez parametryzacji funkcjonowania uczelni, nauczycieli akademickich oraz uczonych. Niczego głupszego nie dało się już wymyślić biurokratom ministerialnym! Chociaż w tym względzie można być optymistą, gdyż – jak mawiał Einstein – głupota ludzka jest nieograniczona.
Teraz wszystko punktuje się - pracę uczelni i osiągnięcia jej pracowników - według z góry narzuconych i nie zawsze rozsądnych szablonów i wylicza efekty na podstawie nieraz zawiłych i idiotycznych algorytmów. Podobno na tym ma polegać usprawnianie funkcjonowania uczelni, unowocześnianie systemu zarządzania nimi i ułatwienie kontroli.
Zmałpowano system amerykański łudząc się, że to zaowocuje u nas inkubacją wybitnych odkrywców, jak w USA. To tak, jakby ktoś wierzył, że herbata będzie słodsza od samego mieszania. Niestety, bez cukru nie będzie. Tak samo, nie przybędzie noblistów bez odpowiednio wysokich nakładów pieniężnych na naukę i oświatę, stworzenia klimatu społecznego, sprzyjającego pracy naukowej i stosownej motywacji do niej. Ale u nas myśli się za pomocą życzeń i zaklęć, a nie realiów.
>
Kształcenie „na siłę” coraz większej liczby studentów w uczelniach państwowych i prywatnych (tam również studenci otrzymują stypendia i korzystają z innych przywilejów) znacznie obciąża budżet państwa, czyli społeczeństwo. W gruncie rzeczy, odbywa się ono na koszt podatników. Rodzi się jednak wątpliwość, dlaczego mają oni opłacać rzesze studentów, z których większość nie nadaje się na studia z powodów subiektywnych i obiektywnych, wbrew ślubowaniu składanemu podczas inauguracji roku akademickiego lekceważy swoje obowiązki w zakresie zdobywania i pogłębiania wiedzy, a jedynym ich celem jest uzyskanie dyplomu traktowanego jak bilet wstępu do kariery zawodowej, politycznej i innej, albo w celu snobistycznej nobilitacji. Tym bardziej, że wiedza i umiejętności znacznej większości absolwentów są nieadekwatne do wymogów rynku pracy i oczekiwań pracodawców.
W wyniku przyrostu absolwentów uczelni nie zmniejsza się liczba bezrobotnych. Wprost przeciwnie, powiększają oni rzeszę bezrobotnych, wysoko kwalifikowanych ludzi, którzy nie chcą podejmować pracy nieodpowiadającej ich statusowi społecznemu i są w dalszym ciągu utrzymywani przez podatników. Z tej racji nie przyczyniają się też do wzbogacania dochodu narodowego, raczej do jego pomniejszania.
Niektórym udaje się znaleźć zatrudnienie, ale zazwyczaj na krótkoterminowe umowy śmieciowe i niezgodnie z ich wyuczoną specjalnością, przeważnie do wykonywania prymitywnych prac - na przysłowiowym zmywaku - do czego wcale nie potrzeba nawet średniego wykształcenia.
Czy nasze społeczeństwo stać na taką rozrzutność, wynikającą z kształcenia masowego i na jak długo? Dopóki korzysta się z rezerw kapitałowych wypracowanych przez poprzednie pokolenia, dopóty można sobie na to pozwalać, ale te rezerwy kurczą się drastycznie i z pewnością wyczerpią się w nie tak odległej przyszłości. I co wtedy - ogromne pogorszenie poziomu życia i świadczeń socjalnych, kierowanie się zasadami socjodarwinizmu i ewentualna rewolucja społeczna? Chyba politycy nie zastanawiają się poważnie nad tym. Ich myślenie ma znamiona prezentyzmu - skupia się na tym, co dziś, jak w modlitwie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” - na doraźnych sprawach i skierowane jest na przetrwanie (u żłobu) do kolejnych wyborów parlamentarnych.
Teraz, w innych warunkach obiektywnych (kryzysu gospodarczego oraz niżu demograficznego) - a chyba bardziej pod wpływem czynników subiektywnych (m. in. niechęci władz do zwiększenia nakładów na edukację i badania naukowe) - te uczelnie walczą dramatycznie o przetrwanie za wszelką cenę. Toczą walkę konkurencyjną na dwóch frontach: między sobą oraz z uczelniami publicznymi. Wiadomo, że w tej walce ktoś musi przegrać; z reguły przegrywają uczelnie słabe, mające złą opinię, pozbawione wizji i bez inicjatywy w świadczeniu atrakcyjnych usług edukacyjnych. A takich uczelni jest większość.
Faktycznie, ta walka konkurencyjna toczy się o jakość podmiotów gospodarczych-uczelni uczestniczących na rynku edukacyjnym, a nie o jakość przedmiotu transakcji rynkowych, jakim jest edukacja. Żeby ją łatwo sprzedać, trzeba obniżyć jej cenę, tzn. obniżyć koszty kształcenia. Najprościej - wskutek oszczędzania na dydaktyce, tj. w wyniku redukcji liczby godzin zajęć obowiązkowych z poszczególnych przedmiotów (także zwykłego oszustwa polegającego na wpisywaniu w indeksach studentów większej liczby godzin, aniżeli faktycznie realizowanych), wzrostu liczebności grup wykładowych i seminaryjnych, likwidacji obron prac dyplomowych itp.
Wskutek tego, w wyniku konkurencji jakość tego towaru-edukacji, nie poprawia się, lecz raczej pogarsza.
Uczelnia jak sklep
Co ciekawe, nabywcom tego towaru, studentom, wcale nie zależy na jego jakości, tylko na łatwości nabycia go i dostępu do niego. Tutaj, tak jak w przypadku towarów produkowanych masowo, liczy się niska cena i dostępność. Studenci najchętniej wpłacaliby czesne i nie chodzili na zajęcia - przecież im nie zależy na zdobywaniu umiejętności, ani na pogłębianiu wiedzy, tylko na otrzymaniu dyplomu. Świadczy o tym brak zainteresowania wykładami i ćwiczeniami, niechęć do studiowania literatury, ściąganie prac kontrolnych i kupowanie gotowych prac dyplomowych w Internecie. Płacą za studia nieraz ciężko zarobionymi pieniędzmi i nie domagają się od sprzedawców-nauczycieli wysokiej jakości usługi, na przekór powszechnie praktykowanej zasadzie rynkowej „płacę i żądam”. Nie zależy im na tym, by korzystać z wiedzy i mądrości wykładowców; chodzą na zajęcia, jeśli muszą, ale wcale nie bywają aktywni. Dziwne to i smutne, ale prawdziwe.
Komodyfikacja wiedzy i edukacji doprowadziła do zaistnienia i rozrastania się rynku edukacyjnego, na którym można kupować towary edukacyjne (prace dyplomowe, ściągi itp.) oraz usługi edukacyjne (studia, korepetycje itp.). Istnieje tu także szara strefa. Na tym rynku przedmiotem transakcji jest usługa edukacyjna nabywana poprzez umowę kupna - sprzedaży, gdzie kupującym jest student, a sprzedającym - uczelnia. Wobec tego, student traktuje uczelnię jak sklep, nauczycieli akademickich jak subiektów, a siebie jak klienta.
Co gorsze, jak klienta traktują go uczelnie i nawet w oficjalnych dokumentach używają nazwy „klient” zamiast „student”. Traci na tym powaga uczelni, prestiż nauczyciela akademickiego i pozycja studenta. Student nie tyle kupuje wiedzę w uczelni-sklepie, choć powinien to robić, ile wyższe wykształcenie w postaci dyplomu, czego chyba robić nie powinien. Szkoda, że nie domaga się jeszcze gwarancji, że ten dyplom da mu możliwość zatrudnienia w swoim wyuczonych zawodzie.
Transakcja handlowa między studentem-klientem i szkołą - marketem przypomina kupowanie przysłowiowego kota w worku: o wartości kupionego towaru-wiedzy dowiaduje się dopiero po skończeniu studiów, przede wszystkim wówczas, gdy konfrontuje swoje wykształcenie i swój dyplom z wymaganiami pracodawców. Ale wtedy jest już za późno. „Uczelnia - sklep” oferuje mu uzyskanie dyplomu po spełnieniu odpowiednich warunków, głównie finansowych, a „nauczyciel - sprzedawca wiedzy” zapewnia mu zaliczenie przedmiotu jak najmniejszym kosztem.
Przecież - jak przeczytałem w artykule Michała Szymańskiego, wykładowcy wielu uniwersytetów, zamieszczonym na stronie internetowej trójmiasto.gazeta.pl (3.12.2012) - studenta trzeba szanować i zabiegać o niego, jak o każdego klienta w handlu z prozaicznego powodu: „za studentem idą pieniądze dla uczelni, czyli innymi słowy są oni naszymi klientami”.
A klient ma to do siebie, że lubi grymasić. Toteż studenci-klienci grymaszą przy wystawianiu im ocen z zaliczeń i egzaminów, również przy ocenach pracy wykładowców. Z tymi ocenami liczą się bardzo władze uczelni, jakby student był kompetentny do wystawiania takiej oceny, oceniał obiektywnie i zgodnie z kryteriami merytorycznymi. Chwalą i kupują tych wykładowców, którzy najmniej od studiujących wymagają i wybierają przedmioty najłatwiejsze (n.b. w pewnym sensie sprzyja temu system punktowy ECTS; ważne, żeby zdobyć punkty, a nie wiedzę potrzebną).
Przedmioty trudne, chociaż ważne i niezbędne do edukacji w danej specjalności, nie są wybierane, albo ich wykładowców ocenia się źle. Jedno i drugie powoduje skreślenie takich przedmiotów z planu studiów. Coraz częściej ma się do czynienia z likwidacją trudnych przedmiotów nauczania, bo po co odstraszać studentów?
Wymagający wykładowcy nie są więc widziani i nikt się o nich nie troszczy. Mają oni dwa wyjścia: albo zaczną być „poprawni edukacyjnie”, czyli ulegli wobec władz i pajdokracji, i przede wszystkim szanować studentów, tzn. pobłażać ich nieróbstwu, wyglądowi oraz sposobowi zachowywania się, i tym samym przyczyniać się do zwiększania zysku uczelni, albo pożegnać się z pracą na uczelni. Wszak żyjemy w wolnym kraju, gdzie każdy jest kowalem swego losu i może wybierać wedle własnego uznania.
W tej sytuacji wybierają przeważnie mniejsze zło, mając na względzie własne interesy oraz będąc świadomi tego, że gwałcąc swoje zasady i wypuszczając niedouczonych absolwentów, wyrządzają szkodę sobie i społeczeństwu. Tym samym na własne życzenie kwalifikują się do kategorii ludzi głupich, ponieważ, według definicji M. Cippolego, głupi jest ten, kto szkodzi sobie i innym. Ale cóż, „klient-student to nasz pan” i trzeba mu schlebiać. Trzeba również podporządkować się władzy „niewidzialnej ręki” rynku edukacyjnego.
Skutki kształcenia masowego
Od pewnego czasu modne stało się posiadanie wykształcenia, a właściwie dyplomu. Idąc naprzeciw tej modzie, pojawiła się tendencja do podwyższenia wskaźnika skolaryzacji. Realizuje się ją dzięki upowszechnieniu edukacji i ułatwienia dostępu do szkół. Dlatego coraz bardziej dąży się do uczynienia edukacji masową i to na wciąż wyższych szczeblach nauczania.
Miarą powszechności kształcenia jest współczynnik skolaryzacji netto, który w Polsce w ciągu ostatnich 19 lat wzrósł w szkolnictwie wyższym ponad czterokrotnie – od 9,8 w roku akademickim 1990/1991 do 40,8 w roku akademickim 20010/2011. (Przewiduje się, że z około 300 uczelni niepublicznych pozostanie u nas do 2025 r. tylko 50).
Przyjmuje się, że wzrost współczynnika skolaryzacji świadczy o postępie społecznym. Jeśli tak, to jest tylko jednym z wielu takich wskaźników. Natomiast niewątpliwie ten przyrost pozostaje w związku z realizacją idei społeczeństwa informatycznego, albo społeczeństwa wiedzy. Za masowym i nieustannym (ustawicznym) kształceniem lobbują zwolennicy koncepcji społeczeństwa wiedzy i właściciele szkół, dla których wzrost liczby studentów przekłada się na maksymalizację zysku. Opowiada się też za tym wielu ludzi, którzy sądzą, że lepiej żyć wśród mądrych - a o wykształconych mniema się, jakoby byli mądrzy - niż pośród niewykształconych.
Jednak pomysł kształcenia masowego wszystkich, kto tego chce lub nie chce, wymuszone prawnie przez obowiązek szkolny czy nieformalnie przez uwarunkowania społeczne, nie jest zbyt dorzeczny, ponieważ implikuje wiele skutków negatywnych.
Po pierwsze, kształcenie masowe w przypadku niemożności zapewnienia potrzebnej ilości kadry nauczycielskiej i odpowiedniego instrumentarium dydaktycznego głównie z powodów finansowych odbija się negatywnie na jakości kształcenia. Produkt masowy i dlatego tani jest z reguły gorszej jakości. Słusznie zauważył Piotr Müller: „W Polsce jest więcej szkół wyższych niż np. w Niemczech i Wielkiej Brytanii razem wziętych.(…) Nie ma fizycznej możliwości zapewnianie wysokiego poziomu nauczania na 450 uczelniach. (…) Wielu studentów nieświadomie wybiera uczelnie słabe, ale są też tacy, którzy robią to celowo, by jak najłatwiej zdobyć dyplom. Powinniśmy skończyć z fikcją. Nie możemy pozwalać, by dewaluowano wartość dyplomu. Na tym tracą wszyscy”. (Piotr Müller: polskim uczelniom opłaca się łamać prawo)
Po drugie, skutkiem masowego kształcenia jest niedocenianie go. Zazwyczaj ceni się to, co pozostaje w sferze marzeń, co trudno zdobyć i czego jest niewiele. W miarę wzrostu ilości towaru na rynku i łatwości jego zakupu, obniża się jego atrakcyjność, a także jego cena sprzedaży oraz wartość moralna – postępuje zjawisko komodyzacji. W takim razie podnosi się sztucznie atrakcyjność towaru za pomocą różnych sposobów, np. poprzez zmianę opakowania. Ale tego nie da się zrobić z takim towarem, jakim jest wykształcenie czy wiedza.
Po trzecie, masowość kształcenia na studiach wyższych doprowadziła do tego, że pracodawcy żądają dyplomu ukończenia studiów wyższych od kandydatów do pracy nawet na takich stanowiskach, gdzie wystarczyłoby wykształcenie podstawowe lub co najwyżej zawodowe, np. na przysłowiowym zmywaku.
Po czwarte, w wyniku masowości kształcenia, głównie na kierunkach humanistycznych - a takie studia zazwyczaj wybierają studenci, bo błędnie uważają je za najłatwiejsze - ale też na najłatwiejszych kierunkach politechnicznych - powiększa się niedopasowanie edukacji do potrzeb rynku pracy. Tutaj liczy się wiedza konkretna i umiejętności użyteczne dla produkcji i usług, a nie wiedza powierzchowna i brak umiejętności praktycznych. Niestety, stale powiększa się rozziew między wymogami rynku pracy dla absolwentów szkół i ich wiedzą potwierdzoną formalnie przez dyplomy.
Po piąte, masowa edukacja utrudnia kształcenie jednostek wybitnie uzdolnionych. W przepełnionych grupach seminaryjnych ambitny student gubi się; nie ma też możliwości kształcenia indywidualnego w ramach bezpośredniej relacji mistrz-uczeń, jakie powinno przeważać w szkołach wyższych.
Poziomu zajęć oraz kryteriów ocen nie dostosowuje się przeważnie do najwyższego poziomu inteligencji i wiedzy studentów, nawet nie do średniego, lecz do najniższego, ponieważ kto rozpoczął studia, musi je ukończyć. Wskutek tego, mamy do czynienia z powszechną relatywizacją ocen, w konsekwencji czego ocena bardzo dobra w grupie słabych studentów może być równoważna ocenie dostatecznej w grupie bardzo dobrych. Ocena na dyplomie nie świadczy o wiedzy absolwenta. Ale gdyby posługiwać się bezwzględną skalą ocen, to zwiększyłaby się selekcja w wyniku odsiewu i odpadu słabeuszy, a to skutkowałoby zmniejszeniem liczby studentów z wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami, przede wszystkim redukcją etatów nauczycieli oraz zmniejszeniem finansowania szkół – pieniądze idą przecież za studentem!
A zatem, żaden rozsądny nauczyciel nie stosuje bezwzględnej skali ocen. Wobec tego, jednostka wybitna, zdolna i chcąca uczyć się na poziomie jak najwyższym nie jest w stanie realizować swych aspiracji na zajęciach w uczelni. Oprócz tego, taki student boi się wychylać ponad przeciętność swojej grupy wskutek silnej presji ze strony kolegów-średniaków i obiboków, w których interesie wcale nie leży wzrost wymagań, lecz raczej ich zaniżanie.
Po szóste, masowe kształcenie ułatwia plagiatowanie i kupowanie prac zaliczeniowych i dyplomowych, również rozpraw doktorskich. Konia z rzędem temu promotorowi, który mając 25-30 magistrantów, albo doktorantów potrafi wyłapać plagiaty, albo stwierdzić, że praca nie była pisana samodzielnie! Jest to fizycznie niemożliwe. Nie pomagają też specjalne antyplagiatowe programy, na które zresztą nie stać wielu małych, czy biednych uczelni. A z drugiej strony, po co miałby to robić i w imię czego? Zadawać sobie dodatkowy trud? Przecież promotorzy nie są na ogół masochistami, a za każdego wypromowanego doktora dostają niezłe wynagrodzenie dodatkowe, dzięki czemu mogą podreperować swój budżet domowy, na ogół skromny. Jasne, że studenci wykorzystują skwapliwie tę sytuację i pokaźnie zasilają szarą strefę rynku edukacyjnego.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trzeba stwierdzić, że transformacja studenta w klienta niczemu dobremu nie służy i nikt nie odnosi z niej korzyści, przede wszystkim sami studenci - przyszła generacja inteligencji, od której zależeć będą dalsze losy kraju.
Wiesław Sztumski
30 czerwca 2013
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1727
Katzen kratzen, Hunde beißen, Menschen töten.
(Monika Eichenauer)
Czym jest przemoc?
Powszechnie obowiązuje definicja przemocy podana przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) w 1996 r.: „Przemoc to celowe użycie siły fizycznej lub władzy, faktyczne lub w formie groźby, przeciwko sobie, innej osobie, grupie lub wspólnocie, które powoduje obrażenia, śmierć, szkody psychiczne, nieprawidłowy rozwój lub deprywację, albo jest wysoce prawdopodobne, że to spowoduje”.
Jeśli jest to działanie celowe, to można je stosować nie tylko dla osiągnięcia czegoś złego, ale i dobrego. Przemoc jest dobra i akceptowana, gdy np. służy dobru wspólnemu, bezpieczeństwu, utrzymaniu ładu, jakiemuś celowi wyższemu zdefiniowanemu przez etykę (szczęściu), religię (zbawieniu) lub ideologię (pokojowi, demokracji), a przede wszystkim ochronie życia i przetrwaniu. Pojęcie przemocy jest względne, ponieważ pojęcia dobra, szczęścia itp. są relatywne. Zmienia się ono w zależności od tego, z jakiego punktu widzenia rozpatruje się przemoc, w jakim okresie historycznym i w jakim kontekście społecznym.
Potocznie przez przemoc rozumie się wywieranie presji na proces myślowy, postawę, zachowanie się, stan fizyczny i psychiczny kogoś (bez jego zgody) w celu osiągnięcia zamierzonego celu związanego z szeroko rozumianą korzyścią. Polega ona na szykanowaniu ludzi za pomocą różnych środków i sposobów w celu zastraszenia ich i doprowadzenia do uległości.
Określenie przemocy przez WHO wymaga redefinicji, ponieważ w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zaszły duże zmiany w kulturze i warunkach życia. Między innymi w wyniku postępu nauki i techniki zmieniły się narzędzia i formy przemocy, a w wyniku postępu cywilizacyjnego, masowej transmigracji, mieszania się kultur itp. zjawisk związanych z globalizacją zmieniły się jej społeczne uwarunkowania, kryteria oraz sposoby odczuwania.
W zależności od tego co jest obiektem przemocy - jednostki czy zbiorowości (grupy społeczne) - ma ona wymiar indywidualny, lub zbiorowy. Formami przemocy są: agresja, przymus, znęcanie się (fizyczne i psychiczne) oraz poniżanie.
2. Rodzaje przemocy
• Przemoc fizyczna. (Intencjonalne uszkodzenie ciała lub działania, które mogą doprowadzić do tego w wyniku popychania, szarpania, ciągnięcia, szturchania, kopania, bicia przypalania, duszenia, krępowania ruchów itp.
• Przemoc psychiczna. (Naruszenie godności osobistej w wyniku zmuszania, gróźb, obrażania, wyzywania, fałszywego posądzania, straszenia, szantażowania, nieliczenia się z uczuciami, krzyku, oczerniania, naruszania prywatności, wyśmiewania, lekceważenia, itp.)
• Przemoc ekonomiczna. (Naruszenie własności prywatnej, celowe niszczenie czyichś rzeczy, pozbawianie środków niezbędnych dla przeżycia, kradzież, zaniedbywanie obowiązku opieki w stosunku do osób bliskich.)
• Przemoc seksualna. (Naruszenie intymności, zmuszanie do aktywności seksualnej za pomocą użycia siły lub szantażu.)
• Przemoc kulturowa. (Przede wszystkim stosuje ją państwo i partie rządzące lub pretendujące do władzy. Polega ona na narzucaniu przez elity rządzące uznawanych przez nie wartości, symboli, stereotypów, interpretacji wyrażeń i postrzegania rzeczywistości społecznej, po to, by legitymizować system państwowy i władze.
W przemocy kulturowej wykorzystuje się elementy religii, ideologii, języka, sztuki, nauk empirycznych i formalnych - wszechobecne w przestrzeni publicznej gwiazdy, półksiężyce i paski, krzyże i sierpy, flagi, hymny, parady wojskowe, marsze i wiece, imprezy kościelne i sportowe, portrety wodzów, podburzające przemówienia i plakaty. Symbole te są narzędziami przemocy instrumentalnej, które zazwyczaj przekształcają się w narzędzia przemocy bezpośredniej. Im większym kapitałem symboli dysponują elity rządzące, tym silniej oddziałują one na podwładnych (Dietrich Harth, Rund um der Erdball greifen Gewalt Und Terror um sich, Bayreuth 2015).
Przemocy kulturowej (symbolicznej) doświadcza sie w procesach socjalizacji, a w szczególności - edukacji. Jest ona jedną z form „przemocy miękkiej", czyli takiej, która dokonuje się w dużym stopniu za zgodą ofiary, a więc nie obejmuje jej definicja WHO.
Przemoc symboliczna nie pozostawia widocznych śladów, jak przemoc fizyczna, która jest „przemocą twardą", ale narzuca schematy myślenia grup sprawujących władzę pod przykrywką kultury, tradycji i innych elementów kultury, dzięki czemu przyczynia się do deformacji obrazu rzeczywistości społecznej, osłabienia krytycyzmu i maksymalizacji posłuszeństwa (Łukasz Krawętkowski, Przemoc symboliczna, w: „Doradca w Przemocy Społecznej", Nr 73, 2020 oraz Wioletta Jedlecka, Formy i rodzaje przemocy, w: „Wrocławskie Studia Erazmiańskie" z. XI, 2017).
• Przemoc wirtualna. (Cyberprzemoc występuje w przestrzeni wirtualnej. Jest ona celowym, systematycznym i zwykle długotrwałym agresywnym działaniem wobec innych osób korzystających z cyfrowych środków komunikacji. Polega ona na znieważaniu, ubliżaniu i zastraszaniu (szantażu) za pośrednictwem wiadomości przekazywanych na czacie, na rozpowszechnianiu kłamstw i plotek w grupach komunikatorów, a także publikowaniu prywatnych często zmanipulowanych zdjęć i filmów osób, których dotyczy ten rodzaj przemocy, w sieciach społecznościowych. Sprawcy cyberprzemocy używają smartfonów, tabletów, komputerów lub konsol do gier - a więc wszystkich urządzeń z dostępem do Internetu.
Cyberprzemoc stosowana jest w większym stopniu w kręgach młodzieży, ale dorośli również stają się coraz częściej jej sprawcami lub ofiarami. Ten rodzaj przemocy stosuje się w celu ośmieszenia (często bezmyślnie dla głupiej rozrywki), wymuszenia okupu lub uległości. Sprawcy cyberprzemocy są najczęściej anonimowi i dlatego działają bezkarnie.)
3. Naturalne przyczyny przemocy
3.1. Przemoc i agresja w przyrodzie
W przyrodzie występuje niemal wyłącznie przemoc fizyczna. Jest ona orężem, który rozstrzyga w walce o byt, a więc sposobem na przetrwanie. Obserwuje się ją głównie wśród zwierząt, ale także w pewnym stopniu i w innych formach u roślin. Pojawia się ona na dwóch poziomach: międzygatunkowym i wewnątrzgatunkowym.
W pierwszym przypadku chodzi o przemoc stosowaną przez drapieżniki zmuszone do żerowania na innych gatunkach. Ewolucja wyposażyła je w odpowiednie narządy przemocy - siłę mięśni, ostre kły, pazury i dzioby. Przemoc międzygatunkowa występuje też w przypadku samoobrony przed napastnikami i - głównie przez samice - w obronie potomstwa. Taka przemoc jest powszechnie usprawiedliwiana.
W drugim przypadku chodzi o zdobywanie pokarmu, (gdy wyczerpują się jego zasoby), o zdobycie terytoriów (przestrzeni życiowej) i partnerów seksualnych. Przemoc w celu zdobycia pożywienia nie występuje u roślinożerców, którzy zwykle mają dość jadła i nie muszą o nie walczyć; wystarczy przemieszczać się na inne terytoria.
Przemoc wewnątrzgatunkowa przejawia się w dzieciobójstwie (niemożliwość wykarmienia dzieci i chęć dominacji u samców alfa), rodzeństwobójstwie (kwestia dominacji w stadzie i możliwości przeżycia) i przemocy seksualnej (u wielu gatunków zwierząt jest więcej samców niż samic). Dzieciobójstwo ma miejsce głównie u drapieżników. Ten rodzaj przemocy często ocenia się negatywnie, chociaż ma ona sens ewolucyjny. (Michael Wink, Gewalt in der Natur, Heidelberg 2020).
Normalnym zjawiskiem u zwierząt jest rodzeństwobójstwo. W przypadku braku pokarmu starsze rodzeństwo - przeważnie silniejsze, bo zazwyczaj matki karmią największe i najsilniejsze dzieci - zabija młodsze. W ten sposób w przyrodzie dokonuje się biologiczna selekcja naturalna - przeżywają tylko osobniki silne i zdrowe, które są w stanie zapewnić przetrwanie gatunku.
Takie same cele przemocy maję też ludzie, którzy są przecież produktem ewolucji biologicznej - przedłużeniem hominidów.
Do naturalnych przyczyn przemocy należą też przyczyny psychiczne, które wywodzą się z biologii mózgu. Przyczyny neurobiologiczne przemocy tworzą się na gruncie filogenezy oraz dziedziczenia strukturalnych, funkcjonalnych i neurochemicznych korelatów mózgu, dysfunkcji mózgu i chorób psychicznych (Bernhard Bogerts, Neurobiologische und soziale Ursachen von Gewalt: Ein integrativer Ansatz, w: Bogerts B., Häfele J., Schmidt B. (red.), Verschwörung, Ablehnung, Gewalt. Springer VS, Wiesbaden 2020).
Naturalne przyczyny przemocy znajdują się również w rzeczywistości społecznej, w której przebywanie jest tak samo naturalne, jak w przyrodniczej. Jedną z psychospołecznych przyczyn przemocy jest coraz szybszy wzrost gęstości społecznej. Wskutek gwałtownego przyrostu demograficznego, nadmiernej urbanizacji i uszczuplania terenów nadających się do zamieszkania w efekcie rozbudowy infrastruktury komunikacyjnej i przemysłowo-usługowej przestrzeń społeczna staje się coraz ciaśniejsza, bo zmniejszają się odległości społeczne między ludźmi i coraz więcej osób musi tłoczyć się w jednym miejscu. Nie tylko u ludzi, ale i u zwierząt nadmierna redukcja indywidualnej przestrzeni życiowej i swobody ruchów wywołuje stres, postawy agresji i rodzi przemoc.
4. Przyczyny sztuczne
Przemoc ma nie tylko przyczyny naturalne, ale też sztuczne. Są one tworem kultury i człowieka będącego istotą społeczną. Do sztucznych przyczyn przemocy zalicza się strukturalne, związane z ustrojem społecznym i gospodarczym, (dezintegrację, nierówności, sprzeczności wewnętrzne, dyskryminacja, wykluczenie), kulturowe (religijne, ideologiczne, polityczne, obyczajowe), sztukę promującą przemoc, eskalację i potęgowanie mowy nienawiści oraz charakterologiczne (zachowania agresywne, sadyzm, mobbing, wandalizm i chęć niszczenia). Dziełem kultury są ufundowane na przemocy ideologie, religie, modele rodziny, normy obyczajowe, a także zjawiska ksenofobii, rasizmu, szowinizmu, fundamentalizmu religijnego, faszyzmu, niewolnictwa, liberalizmu graniczącego z samowolą, antyfeminizmu, alkoholizmu i narkomanii, pogardy dla mniejszości etnicznych, braku tolerancji dla ludzi o odmiennych poglądach oraz wrogości w stosunku do homoseksualistów, biseksualistów, transseksualistów,.
Wpływ kultury na przemoc rósł proporcjonalnie do rozwoju cywilizacyjnego, wskutek czego postępowała redukcja roli przyczyn naturalnych. W epoce antropocenu i systemu kapitalistycznego, kultura coraz bardziej przyczynia się do rozwoju przemocy, niż przyroda. Narzuca ona człowiekowi odpowiednie normy i standardy, za pomocą których utrzymuje się ład społeczny, reguluje się relacje interpersonalne i kształtuje się postawy oraz sposoby odnoszenia się do innych ludzi. W szczególności jest się zmuszonym do stosowania przemocy, gdy to konieczne, np. w celu obrony, wykonywania rozkazów i przestrzegania porządku publicznego. Ale stwarza się też warunki do stosowania przemocy, nawet wtedy, gdy jest ona zbyteczna.
Ludzie stosują przemoc coraz częściej z pobudek subiektywnych - nieuzasadnionych, niedorzecznych, sadystycznych i hedonistycznych. Stale przyspieszany postęp techniczny (zwłaszcza dzięki nanotechnice i inżynierii komputerowej) mnoży i doskonali środki (instrumenty) przemocy, a naukowy - sposoby dokonywania jej (głównie dzięki informatyce i sztucznej inteligencji).
W miarę rozwoju kultury i cywilizacji współczesnej postępuje degeneracja obszarów kultury i życia społecznego, wartości etycznych, norm obyczajowych, demokracji, sztuki, estetyki, języka, postaw i zachowań, które wcześniej powszechnie uznawano za pozytywne. Zaczęliśmy żyć w „świecie odwróconym" - w jakimś antyświecie, kształtowanym na modłę głupków, oszołomów i dewiantów, którzy dorwali się do władzy i usiłują budować świat na fundamencie swoich patologicznych pomysłów i antywartościach. W takim świecie narastają i szerzą się zachowania agresywne, ataki terrorystyczne oraz wojny lokalne, a przemoc jest moralnie sankcjonowana. Postępuje umasowienie i potęgowanie mowy nienawiści, zwłaszcza nowej w postaci hejtowania. W niekontrolowanej rzeczywistości medialnej roi się od pejoratywnych i kłamliwych wypowiedzi oraz pogróżek.
Każdy hejtuje przeciw każdemu, kto się nie podoba i przeciw wszystkiemu, czego nienawidzi. Często hejt zastępuje przekleństwo w stanie zdenerwowania, albo jest odreagowaniem na stres.
Przemoc nie jest skutkiem tylko jednej przyczyny, ale ich kompleksu oraz kontekstów społecznych sprzyjających jej występowaniu.
5. Przykłady wzrostu przemocy we współczesnej cywilizacji
Każda przemoc budzi oburzenie i sprzeciw ludzi wrażliwych na cudzą krzywdę, także krzywdę zwierząt. Jednak „bicie się w piersi” oprawców (czy ich potomków) zwykle odbywa się po dziesiątkach, a nawet setkach lat, w zmienionym cywilizacyjnie świecie, w którym obowiązują inne stosunki społeczne, polityczne i normy etyczne oraz prawne.
Najbardziej te zmiany widać w zmianie stosunku człowieka do zwierząt, które przestały być traktowane przedmiotowo i zyskały podmiotowość, chronioną prawnie. Niemniej ciągle jeszcze nie zlikwidowano haniebnych praktyk myśliwych strzelania do przelatujących ptaków. W Libanie zabijają bociany lecące na lęgi, w Polsce rozrywką myśliwych jest strzelanie do gęsi na rozlewiskach Warty (park narodowy), w Hiszpanii odbywają się korridy, a w Afryce - krwawe safari doprowadzające do wyginięcia gatunków.
Przemoc międzygatunkowa wobec zwierząt, mimo wszystko, blednie na tle przemocy wewnątrzgatunkowej i jej rodzajów, jaką ludzie stosują wobec siebie. Dominuje najgorszy rodzaj przemocy, jakim są morderstwa, zwłaszcza masowe w XX wieku, choć prawdopodobnie pierwsze ludobójstwo (66-90 tys. ofiar) odbyło się w 614 roku w Mamilli (tzw. sadzawce), co potwierdzono dopiero w 1989 roku, po odkryciu masowego grobu chrześcijan zabitych przez Żydów.
Wieki XI- XIII to czas krucjat i rozpraw papieży z innowiercami (w głośniej rzezi w Béziers zginęło ok. 20 tys. mieszkańców), ale i czasy krwawych jatek, jakie zgotowali Chińczykom Mongołowie pod dowództwem Czyngis-chana i jego następców – zginęło wówczas ok. 60 mln Chińczyków.
Na kontynencie europejskim w XVII wieku z krwawych podbojów zasłynął Cromwell, którego kampania w Irlandii (1649 – 53) pochłonęła 400 – 620 tys. ofiar, czyli 1/3 populacji Irlandczyków.
Kolonialny wiek XIX zdaje się przygrywką dla zbrodni ludobójstwa w XX wieku. Na Kubie, w 1896 roku hiszpański gen. Valeriano Weyler, założyciel pierwszego w historii obozu koncentracyjnego, doprowadził do eksterminacji ok. 170 - 400 tys. ludności wiejskiej, czyli 1/3 populacji wyspy; w latach 1885-1908 Belgowie w Kongo zamordowali
10 mln tubylców, a USA na Filipinach w latach 1899-1902 – 5-15 mln ludzi. W prowadzonych przez Brytyjczyków wojnach burskich zginęło „tylko” 28 tys. rdzennej ludności (z tego 22 tys. dzieci), a 117 tys. osób zostało internowanych.
Wiek XX rozpoczęło ludobójstwo w Niemieckiej Afryce Południowo-Wschodniej (dzisiejszej Namibii). W 1904-07 wojska Cesarstwa Niemieckiego prawie unicestwiły lud Herero, zabijając 110 tys. ludzi. „Przy okazji” niemieccy lekarze przeprowadzili tzw. rasowe badania na 778 odciętych głowach ludzi tego plemienia i plemienia Nama.
W wyniku I wojny światowej zginęło ok. 14 mln ludzi, ale to nie cały rachunek. Imperium Osmańskie w latach 1915-17 zgładziło 1,5 mln Ormian (Turcja do dzisiaj nie uznaje tego za ludobójstwo), a w 1914-23 wymordowało 450-750 tys. Greków pontyjskich i do 300 tys. Asyryjczyków(1914-17).
Lata 30. XX w. krwawo rozpoczęła Japonia, której tajna Jednostka 731 w obozie k/Harbinu w Mandżurii w 1932 roku wymordowała 300 – 750 tys. Chińczyków, Rosjan, Koreańczyków, Mandżurów, przeprowadzając na nich bestialskie eksperymenty „medyczne” (w masakrze nankińskiej pięć lat później zabili ok. 400 tys. Chińczyków). Co ciekawe, po II wojnie naukowcy-kaci zostali bezpiecznie wywiezieni do USA w zamian za wyniki badań, jakie przeprowadzali. Nazwiska zbrodniarzy (3607) zostały ujawnione dopiero w 2018 roku!
W roku 1935 do wojny przygotowywali się już Niemcy, budując i zapełniając m.in. przeciwnikami politycznymi obozy koncentracyjne na własnym terytorium (pierwszy był w Dachau, 1933).
Podczas II wojny, w której zginęło 50-80 mln ludzi (3% ówczesnej ludności świata), Niemcy tworzyli obozy zagłady we wszystkich okupowanych państwach Europy - w sumie ok. 12 tysięcy. Osadzono w nich ok. 18 mln ludzi, z których zginęło ok. 11 mln. W największym z nich, Auschwitz-Birkenau zgładzili 1,3 mln ludzi, głównie Żydów, ale podobnego losu nie uniknęli też Romowie, których w latach 1939-45 w tzw. holokauście romskim (Porajmos), zgładzono ok. 500-600 tys. Niemcy nie wahali się mordować nawet jeńców wojennych – w latach 1941-45 z 5,7 mln jeńców radzieckich przeżyło tylko 3,3 mln.
Ale tworzenie obozów koncentracyjnych i ludobójstwo nie są cechami szczególnymi tylko jednej nacji – praktycznie wszystkie państwa znają te „wynalazki”. W latach 30. obozy koncentracyjne tworzyli Hiszpanie (Franco), Portugalczycy (Salazar), a czasie wojny – także Włosi. W ZSRR NKWD odpowiedzialne było za mord w Kuropatach (ok. 250 tys. ofiar) w latach 1937-41 (obecnie Białoruś), w Bykowni (1937, obecnie na Ukrainie) – 120 tys. ofiar, czy Miednoje, w którym zabito 50 tys. ludności ZSRR i 4 tys. Polaków. W faszystowskiej Chorwacji (Niezależne Państwo Chorwackie) ustasze zamordowali ok. 200-500 tys. Serbów (w samym obozie w Jasenovacu – jugosłowiańskim Auschwitz –ok. 99 tys. osób).
Co ciekawe, tragiczne doświadczenia wyniesione z II wojny niczego ludzi nie nauczyły. Już w latach 1952-55 Anglicy utworzyli obozy koncentracyjne w Kenii, gdzie zginęło 300 tys. osób, w 1972 roku w Burundi doszło do ludobójstwa Hutu (200-300 tys. ofiar), w 1975-79 reżim Pol Pota w Kambodży wymordował 1,7-2,3 mln swoich obywateli (z 7 mln). Obozy koncentracyjne i masowe mordy zna Chile (za Perona) i Argentyna Pinocheta, Korea Północna, Wietnam i Chiny.
1982 to rok masakry palestyńskich uchodźców w Sabrze i Szatili (płd Liban) dokonanej przez Izraelczyków (3,5 tys. ofiar), sześć lat później w tym regionie Saddam Husajn niszczy 3 tysiące miejscowości kurdyjskich a wskutek operacji Al-Anfal ginie 50-200 tys. Kurdów. Lata 90. to ludobójstwo w Rwandzie (1994) - ginie ok. 1 mln Tutsi.
Wiek XX kończy się (1989 r.) masakrą na Placu Tiananmen w Pekinie (2,6 tys. zabitych), a wiek XXI zaczyna wznowienie(2003) największego kryzysu humanitarnego na świecie – wojny domowej w Darfurze, który pochłonął ponad 2 mln ofiar (4,5 mln zmuszonych do emigracji).
Powyższe zbrodnie nie wyczerpują jednak innych form przemocy, jakie ludzie sobie fundują. Równie bogata w fakty jest historia polityki eksterminacji chorych, zwłaszcza psychicznie (np. Akcja T4 w 1939-44), przymusowej sterylizacji kobiet i mężczyzn (USA, Japonia, Szwecja, Szwajcaria, Niemcy, Peru, Indie, Chiny, ZSRR, Czechosłowacja, Czechy, Kanada oraz przymusowej asymilacji (tzw. skradzione pokolenia) – w Kanadzie, Australii (rządy te przeprosiły w 2008 i 2017 r.) i przymusowych przesiedleń (m.in. Kanada, ZSRR). A to jeszcze nie wszystko i nie koniec, bo wiek XXI rysuje się pod tym względem jak najgorzej.
6. Refleksja końcowa - co czeka ludzkość?
Przemoc towarzyszyła ludziom od zarania. Zawsze, wszędzie i we wszystkich warstwach przemoc stała się nieodłącznym atrybutem współczesnej kultury. Jest modelem stylu życia, coraz bardziej akceptowanym i upowszechnianym, głównie za pomocą środków masowego przekazu. Na wszystkich kanałach telewizyjnych, z wyjątkiem religijnych, emituje się filmy i seriale ukazujące różnego rodzaju przemoc, a ich pierwszoplanowymi bohaterami są kryminaliści, bandyci, gwałciciele i dewianci. Po pierwsze, dlatego, że produkcja takich filmów jest tania i nie wymaga wysiłku intelektualnego od ich twórców i wykonawców, a po drugie, bo te filmy szokują, dzięki czemu rośnie ich oglądalność. A o to chodzi w skomercjalizowanej telewizji. A potem dziwią się ludzie, że szerzy się przemoc, nawet wśród najmłodszych dzieci.
Agresja i przemoc - jedno wiąże się z drugim - typowe dla zachowań kryminalistów i żołnierzy, wyszła z więzień i koszar i dotarła do coraz większej liczby instytucji i szerszej publiczności. Ich zachowania stały się powszechnym wzorem do naśladowania i wyróżniania się. Przemoc postrzega się jak coś normalnego, chociaż jeszcze w pewnych przypadkach budzi jeszcze odrazę u niektórych osób, które manifestują brak przyzwolenia na jej stosowanie. Ciągłe nękanie ludzi coraz bardziej drastycznymi scenami i przykładami przemocy wypacza ich osobowość i czyni potencjalnymi chuliganami, mordercami, gwałcicielami, dzieciobójcami, terrorystami oraz krzywdzicielami słabych i bezradnych. Tym bardziej, że przemoc stała się powszechną i atrakcyjną formą ekspresji, której każdy może użyć w dowolnym momencie i w odpowiednich okolicznościach. Dziś każdy może stać się tym, kim chce i może być - również sprawcą lub ofiarą przemocy.
Zawiedli się ci, którzy wierzyli, że rozwój cywilizacji i kultury będzie stopniowo eliminować przemoc z naszego życia. Doświadczenie historyczne pokazuje, że przemoc wcale nie zmalała w miarę postępu cywilizacyjnego, choć wydawałoby się, że powinna. Przeciwnie, w XXI wieku wykazuje tendencję wzrostową. W ubiegłym stuleciu w czasach wojen światowych i rewolucji w środku Europy zginęły setki milionów ludzi, dokonano holocaustu Żydów, wiele miast legło w gruzach, zgwałcono wiele kobiet i wymordowano miliony ludzi w obozach koncentracyjnych. W ciągu siedemdziesięciu lat po II Wojnie Światowej zginęło jeszcze więcej ludzi w wojnach lokalnych w krajach byłej Jugosławii, Wietnamie, Kambodży, Laosie, Czeczeni, Afganistanie i na Bilskim Wschodzie. Nadal ginie wielu ludzi w atakach terrorystycznych w Ameryce Północnej i Europie oraz na wieli wojnach etnicznych w Afryce i krajach arabskich.
A supermocarstwa chwalą się nową „inteligentną" bronią, coraz bardziej masowego rażenia, za pomocą której można już kilkakrotnie uśmiercić całą populację ziemską, i nadal trwa nieokiełznany wyścig zbrojeń, jakby tego nie było już dość. Nieważne, ilu ludzi zginie od tej broni. Liczy się tylko zarobek jej producentów i eksporterów, którzy naiwnie wierzą, że dzięki pieniądzom uda im się przeżyć. Prawdą jest, że teraz, zgodnie z „ekonomicznym prawem selekcji", przeżywają jednostki najbogatsze, ale w czasie pokoju, a nie wojny. Miliony ludzi ginie z głodu m.in. wskutek przemocy ekonomicznej.
Przemoc jest produktem społeczeństwa i kultury. (Markus Schroer, Gewalt ohne Gesicht. Zur Notwendigkeit einer umfassenden Gewaltanalyse, w: Heitmeyer W., Soeffner H.-G., Gewalt. Entwicklungen, Strukturen, Analyseprobleme, Frankfurt a. M. 2004). Zaostrza się proporcjonalnie do rozwoju współczesnej cywilizacji śmierci i kultury przemocy budowanej na antywartościach, antybohaterach, pseudoautorytetach, subkulturach marginesu społecznego, popkulturze, szmirze, wulgaryzmach, slangach łobuzerii i brzydocie. W warunkach powszechnej komodyfikacji przemoc przekształciła się w dobrze sprzedawany i chętnie oraz łatwo nabywany towar. Dlatego zamiast redukcji przemocy postępuje jej eskalacja.
Zwykle na przemoc odpowiada się większą i gorszą przemocą. W zasadzie przemocy nie likwiduje się, tylko zastępuje się inną. W ten sposób nakręca się spiralę przemocy i tworzy pułapkę przemocy, z której trudno się wydostać. Przemoc została wkomponowana w obecne ustroje państwowe, nie tylko autorytarne. Występuje w postaci strukturalnej, tworzonej przez aparat państwowy. „Władza to ciągłe zagrożenie, że w każdej chwili może dokonać się przemoc" (Jan Philipp Reemtsma, Die Gewalt spricht nicht. Drei Reden, Stuttgart 2000, s. 46).
A mimo to, chciałoby się żyć w świecie bez przemocy, która przestałaby decydować o naszym życiu. Wielu ludziom wydaje się to już niebawem osiągalne w wyniku rozwoju kultury. Przecież szerzy się cywilizacja, rośnie liczba osób wykształconych, coraz więcej krajów ma „najlepszy z możliwych" ustrój demokracji, ludzkość (z wyjątkiem garstki oszołomów) ma dość wojen, rewolucji i cierpień związanych z nimi i chce żyć w pokoju, rozwija się sztuczną inteligencję i technikę, które wyzwalają ludzi z przemocy sił przyrody, kształtuje się świadomość ekologiczną przeciwstawiającą się przemocy w stosunku do środowiska, większość wyznań głosi zasadę miłości bliźniego, u podstaw idei humanizmu leży zasada poszanowania człowieka, postęp medycyny wydłuża średni czas życia, a osiągnięcia w dziedzinach gospodarowania i zarządzania są w stanie zapewnić powszechny dobrobyt.
Niestety, kultura gra ambiwalentną rolę w zwalczaniu przemocy. Z jednej strony, stwarza nadzieję na życie w świecie bez przemocy, a z drugiej - utrwala i rozwija ją. Cywilizowaniu towarzyszy wzrost zdziczenia, które przejawia się przede wszystkim w stosowaniu przemocy. Przeciwstawianiu się nakazom etycznym kultury pomaga natura, która obdarzyła ludzi zdolnością do myślenia kreatywnego i abstrakcyjnego oraz wyobraźnią (Wolfgang Sofsky, Traktat über die Gewalt, Fischer (S.), Frankfurt a.M. 2000).
Jedno i drugie - obce innym gatunkom zwierząt - są potężnymi źródłami przemocy i autodestrukcji gatunku ludzkiego. Wyobraźnia nie ma ograniczeń, wymyśla nowe formy przemocy, uwalnia człowieka od jego warunków życia i zakorzenionych przyzwyczajeń, pozwala mu przekraczać siebie i stać się kimś innym od tego, kim jest, np. mordercą lub samobójcą. Teraz „człowiek może nie tylko myśleć o wszystkim, ale robić wszystko, o czym myśli" (Zygmunt Bauman, Moderne und Ambivalenz. Das Ende der Eindeutigkeit, Frankfurt a. M. 1996, s. 45).
Człowiek może wykorzystać nie tylko konstruktywny potencjał myślenia kreatywnego wspomaganego sztuczną inteligencją, ale też destrukcyjny. Może tworzyć to, co sprzyja jego życiu, ale również to, co niszczy je.
Pocieszające jest to, że natura nie poddaje się kulturze i chyba nigdy nie ulegnie jej. Wykorzystuje swoje zasoby broni do walki z kulturą, np. ostatnio koronawirusy, by nie pozwolić zgwałcić się przez kulturę. To oczywiście budzi uzasadnioną obawę o dalszy los ludzkości. Ale może ludzkość zdoła wybawić się od przemocy tylko dzięki doprowadzonej do końca autodestrukcji. Przecież istnienie ludzi na Ziemi jest tylko niewielkim epizodem w jej dziejach. Wiele milionów lat świat obywał się bez ludzi i obejdzie się bez nich w ciągu dalszych milionów lat. Proponowane rozwiązania uwolnienia się od przemocy, jak np. w wyniku metanoi, zgodnie z ideałami społeczeństwa bez klas i wyzysku (komunizm), albo społeczeństwa zbudowanego na kanonie powszechnej miłości bliźniego (chrześcijaństwo) są nierealne i złudne. Kto wierzy w ostateczne zwycięstwo w walce z przemocą, oddaje się niemożliwym do spełnienia marzeniom oraz tęsknocie za wiecznym pokojem, czyli mrzonkom.
Wiesław Sztumski
Anna Leszkowska
*"Koty drapią, psy gryzą, ludzie zabijają" - tak odpowiedziała Ruth Klüger, ocalała z obozu zagłady Auschwitz, na pytanie Jana Philippa Reemtsmy, jak ludzie mogą zabijać innych ludzi tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. (M. Eichenauer, Für ein Leben unter den Flügeln der Seele - Die heillose Kultur, Berlin,js epubli GmbH 2012 )
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6594
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1308
Nie drżyjmy. Nie kryjmy dzioba w piasek.
Ukażmy się w mieście bez masek!
Agnieszka Osiecka
Liliput przeciw tytanom, czyli koronawirus kontra cywilizacja Zachodu
Jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie spodziewał się, że mikroskopijny patogen ożywiony tak bardzo wpłynie na losy ludzi i świata, że taki prymitywny wirus zacznie podgryzać korzenie wysoko rozwiniętej cywilizacji i spowoduje zmiany w myśleniu i zachowywaniu się. Przygotowywano się na ataki terrorystów, zderzenia cywilizacji, koniec historii, zmiany klimatyczne, najazd kosmitów i kolejną wojnę światową, ale nie na pandemię, która przyniesie tyle ofiar i strat w gospodarce oraz zakłóci dotychczasową normalność w funkcjonowaniu społeczeństw, rodzin i jednostek.
Uaktywnienie tego wirusa to kolejna w historii niespodzianka, jaką przyroda zgotowała ludziom przekonanym o tym, że już zdołali ujarzmić ją na tyle, że przestała im zagrażać i że, wręcz przeciwnie, to oni teraz są poważnym zagrożeniem dla niej i z łaski ekologów starają się ją chronić. Ludzie doznali już zawrotu głowy od triumfu nad przyrodą, odnoszonemu dzięki postępowi wiedzy i wdrażaniu nowoczesnych technologii oraz rozwojowi sztucznej inteligencji. Niestety, nie trzeba było długo czekać, by okazało się, że to zwycięstwo jest pyrrusowe.
Co jakiś czas przyroda daje znać o swoim niewyczerpalnym potencjale i arsenale środków w walce z intruzem, jakim okazał się gatunek noszący dumną nazwę Homo sapiens. Nie daje się tak łatwo ujarzmić. Atakuje ludzkość asteroidami, trzęsieniami ziemi, wybuchami wulkanów, tsunami, gwałtownym ociepleniem, suszą, chorobami, plagami szarańczy itp.
Ale ludzie nie wyciągają wniosków z tych dotkliwych lekcji i wcale nie odnoszą się z respektem do przyrody i nie postępują mądrzej. Nadal, zadufani w sukcesy postępu cywilizacyjnego, popełniają ten sam błąd - lekceważą potencjalne zagrożenia ze strony przyrody i naiwnie wierzą w zbawczą moc techniki. Każde rewolucyjne odkrycie lub wynalazek rodzi zrazu hurraoptymizm, a potem rozczarowuje.
Tak było z energią cieplną (maszyną parową), elektryczną (silnikiem elektrycznym) i jądrową (reaktorem atomowym). Obecnie przesadną nadzieję wiąże sie ze stosowaniem sztucznej inteligencji. (Taki optymizm wyraża np. Christian Maté w książce Medizin ohne Ärzte: Ersetzt künstliche Intelligenz die menschliche Heilkunst? [Medycyna bez lekarzy: Czy sztuczna inteligencja zastępuje ludzką sztukę uzdrawiania?], Residenz Verlag, Salzburg 2020).
A przyroda nie daje się przechytrzyć ludziom; chyba jest inteligentniejsza od nich.
Tajemnicze źródła pandemii
Jedni twierdzą, że koronawirus jest naturalnym produktem obronnym przyrody i że musiał zaistnieć w sprzyjających okolicznościach. Podobno, zdaniem amerykańskiego wirusologa i noblisty Howarda M. Temina (1934–1994), wirusy tworzą się wewnątrz organizmów z transpozonów (fragmentów DNA i RNA). Te drzemiące w organizmach wirusy uaktywniają się w stanach dużego stresu (p. H. Temin, Biology for dummies). A w warunkach zaostrzającej się walki konkurencyjnej i narastających sprzeczności w „galopującym społeczeństwie" sytuacji wysoce stresowych jest coraz więcej.
Inni uważają, że jest artefaktem - produktem badań nad bronią bakteriologiczną oraz manipulacji genetycznych - i że przypadkowo lub celowo wydostał się z jednego z tajnych laboratoriów wojskowych.
W obu przypadkach zawinili ludzie albo w wyniku zaniedbania czegoś lub sabotażu, jak w elektrowni jądrowej w Czarnobylu, albo w wyniku świadomego użycia go w walce z rywalem o hegemonię ekonomiczną.
Jak było naprawdę nie wiadomo i chyba nigdy nikt się tego nie dowie, bo skrywać to będzie ścisła tajemnica wojskowa. Faktem jest, że od wielu lat w instytutach i laboratoriach wojskowych prowadzi się badania nad doskonaleniem broni bakteriologicznej i mutacją bakterii oraz wirusów. Najlepsze urządzenia kontrolne nie są w stanie zabezpieczyć przed awariami i wydostaniem się ludobójczych bakterii na zewnątrz.
Są tacy, którzy twierdzą, że koronawirus jest wirusem odzwierzęcym. Wobec tego nie ludzie spowodowali pandemię, tylko nietoperze, noszący w sobie ukryte koronawirusy, które nie uaktywniają się, dopóki nie pozwala im na to układ odpornościowy zwierzęcia. Ale silny stres bardzo osłabia ten układ. Wtedy uśpione koronawirusy aktywizują się. Prawdopodobnie nietoperze, zestresowane przez ludzi, wcześniej obudziły się ze snu zimowego (efekt cieplarniany?), wydostały się z jaskiń i zaraziły koronawirusami cywety, których mięso zjadali ludzie i zarażali się od niego. Cywety stały się ogniwem pośrednim między nietoperzami a ludźmi w przenoszeniu koronawirusa.
Biolog niemiecki, prof. Christian Voigt, twierdzi, że nie zna przypadku zarażenia się człowieka koronawirusem bezpośrednio od nietoperza w klimacie europejskim, ale nie wyklucza takiej możliwości w subtropiku (p. Das ist eine regelrechte Hexenjagd, w „Spektrum der Wissenschaft", 25.05.2020).
Natomiast zwolennicy teorii spiskowej sugerują, że pandemia koronawirusa jest bronią użytą przez prezydenta USA w celu osłabienia gospodarki Chin, które są groźnym rywalem w walce o dominację gospodarczą. Być może użył jej, gdyż sankcje celne i gospodarcze wobec Chin nie spełniły jego oczekiwań. Jeśli to prawda, to Donald Trump potwierdziłby głoszoną przez Aarona Jamesa i innych opozycjonistów negatywną opinię o sobie, że jest arcydupkiem, który, licząc na pewne korzyści dla swego kraju, wyrządził nieporównywalnie większe szkody reszcie świata i - czego się raczej nie spodziewał - także swojemu krajowi (p. Dupki górą, SN, Nr 5/2020). Chyba zapomniał o tym, że każdy kij ma dwa końce. Świadczy o tym kompletne nieprzygotowanie jego kraju na taką ewentualność i doprowadzenie do głębokiego i ostrego kryzysu gospodarczego w USA, który nie wiadomo, kiedy zakończy się oraz do licznych niepotrzebnych ofiar.
Nie wiadomo, czy to prawda, ale nie można tego wykluczyć. Nie da się odmówić pewnych racji wyznawcom teorii spiskowej, których bezmyślnie wyśmiewa się (brak argumentów zastępuje wyśmiewanie). Pamiętajmy, że głównymi przeciwnikami teorii spiskowej są sami spiskowcy, by odwrócić uwagę od swych niecnych poczynań. Zachowują się oni jak złodziej, który krzyczy „łap złodzieja!".
W każdym razie okazało się, że światowe mocarstwa (USA i Rosja), zabezpieczone super inteligentnymi tarczami antyrakietowymi i dysponujące najnowszą technologią militarną, okazały się bezbronne wobec ataku maleńkiego prymitywnego wirusika.
Gospodarki tych i innych krajów dotkniętych pandemią odnotowały drastyczny kilkunastoprocentowy spadek PKB i wciąż borykają się z piętrzącymi się trudnościami. Ale, co ciekawe, zdaniem analityków ekonomicznych, gospodarka w Chinach o wiele szybciej powróci do stanu przedpandemicznego niż w USA, UE i Rosji, i osiągnie 48-procentowy wzrost PKB, podczas gdy USA tylko 24-procentowy.
Jak dotychczas, ta prognoza nie sprawdziła się. Jednak na obecnym etapie, mimo dużych strat, Chiny wyprzedziły USA i stały się pierwszą potęgą gospodarczą świata i chyba jeszcze długo nią pozostaną. Zdaniem niektórych ekonomistów, na pandemii bardziej zyskują kraje trzeciego świata niż rozwinięte. Tak więc, dzięki pandemii zmniejszają się nierówności między wysoko i słabo rozwiniętymi krajami. Jest to jeden z korzystnych jej skutków.
Kontrowersyjne decyzje w walce z pandemią
W celu zapobieżenia rozprzestrzeniania się pandemii, we wszystkich krajach wprowadzono odpowiednie rygory podyktowane względami sanitarnymi dla mieszańców: obowiązek noszenia masek w miejscach publicznych i przestrzeni otwartej, częste mycie rąk, odkażanie pomieszczeń, zachowanie bezpiecznej odległości, zamknięcie szkół (zastąpienie lekcji face to face przez lekcje online) teatrów, kin, stadionów itd., przymusowa kwarantanna oraz pozostawanie w domach. Od razu sprzeciwili się temu obrońcy praw człowieka, którzy twierdzą, że taka reakcja rządów jest bezprawna, jeśli nie została poprzedzona wprowadzeniem stanu klęski żywiołowej, albo stanu wyjątkowego. Nie obchodzi ich to, że stan klęski lub wyjątkowy pociąga za sobą niekorzystne skutki ekonomiczne, ani że przypuszczalnie bez takich rygorów pandemia spowodowałaby o wiele większą liczbę zachorowań i zgonów, przede wszystkim osób starszych. Ważniejsza od tego jest obrona abstrakcyjnej wolności.
To typowy przykład na to, jak u obrońców praw człowieka - fanatyków ideologii neoliberalizmu - dążenie do wolności rozmija się z ich poczuciem odpowiedzialności. A także na to, że nie zawsze powinno się bronić wolności za wszelką cenę. Niedawno powstał ponadnarodowy społeczny ruch „Zrzućmy te hańbiące homo sapiens maski z naszych twarzy", który wystosował listy otwarte do prezydentów Polski i Słowacji. Możliwe, że pod wpływem tych, którzy w ogóle negują istnienie wirusów, a w szczególności uznają za kłamstwo istnienie wirusa SARS-CoV-2, który obecnie krąży w świecie. Odrzucają także istnienie wirusów, które wywołują odrę, świnkę, wściekliznę, ospę i polio. Wszystkie są dla nich tylko wymysłem ludzkim. Protestują oni przeciwko krokom podejmowanym w celu zwalczaniu koronawirusa.
Należą do nich również naukowcy. (Na przykład, istnieniu wirusów zaprzecza mikrobiolog niemiecki Stefan Lanka. Twierdzi on, że nikt ich nigdy nie widział. W 2015 r. obiecał nawet 100 000 € nagrody temu, kto wskaże mu źródła potwierdzające obecność wirusa odry. Zrobił to dr med. David Bardens, ale Lanka do dziś nie wypłacił mu nagrody.) Co gorsze, znajdują sympatyków, którzy np. zorganizowali masowe protesty w Berlinie, Stuttgarcie i Monachium. To są wyjątkowo szkodliwi ludzie. (p. N. Grams, C. Nobmann, Virenleugner und Verschwörungstheoretiker [Zaprzeczający wirusom i teoretycy spiskowi], w "Spektrum der Wissenschaft", 28.05.2020).
Rządy większości państw zignorowały te protesty. W kilku innych, np. w Szwecji i Islandii, szybko zniesiono rygory, ponieważ uznano, zresztą nie całkiem bez racji, że wskutek całkowitego braku kontaktu z wirusami układ immunologiczny człowieka przestaje wytwarzać odpowiednie przeciwciała i dlatego nie zadziała przy zetknięciu się z tymi wirusami w przyszłości; a wtedy grozi to śmiercią. Zamiast sztucznie bronić się przed koronawirusami za pomocą masek zdecydowano się tam na skuteczniejszą obronę naturalną w wyniku zmuszenia układu immunologicznego człowieka do zwiększonej produkcji przeciwciał.
Uznano też, że długotrwałe przebywanie ludzi w odległości 2 m od siebie, w izolacji i zamknięciu odbija się niekorzystnie na ich zdrowiu fizycznym, psychicznym i społecznym. To była ryzykowna i kontrowersyjna decyzja, ale chyba słuszna, bo liczba zachorowań i zgonów w Szwecji jest podobna, jak w innych krajach i już ustabilizowała się, a gospodarka na razie nie doznała większych strat, chociaż rząd szwedzki ostrzegał przed możliwym wielkim kryzysem. Ta przepowiednia spełnia się.
Po niespełna trzech miesiącach zamrożenia gospodarki w wielu krajach w wyniku ustanowienia ostrych rygorów sanitarnych nie całkiem w sposób przemyślany i odpowiedzialny odmraża się ją i znacznie luzuje te rygory. Można mieć wątpliwości odnośnie ich wprowadzania, gdyż mogły nie mieć większego wpływu na przebieg pandemii, ale z pewnością wywołały ostry kryzys gospodarczy. Widmo coraz większych strat i wzrostu bezrobocia przeraziło rządy wszystkich państw. W związku z tym zdecydowano się na łagodzenie rygorów sanitarnych, aby wrócić do stanu przedpandemicznego.
Jednak to przedwczesne zniesienie rygorów dla ratowania gospodarki powoduje ponowny wzrost zachorowań i zgonów w ramach tzw. drugiej fali pandemii. Stało się tak, ponieważ po kilku miesiącach zniewolenia ludzie „spuszczeni z łańcucha" odreagowali nieodpowiedzialnie na przywrócenie im wolności. Ale to jest mało znaczące. Ważne, by interes się kręcił i postępował rozkwit gospodarczy, mierzony jedynie wzrostem PKB. Po raz któryś w ustroju kapitalistycznym argument ekonomiczny przeważył nad humanitarnym.
Ukryte skutki uboczne rygorów antypandemicznych
Nigdy wcześniej nie zastosowano takich środków przeciwko epidemiom i pandemiom masowo i w wymiarze globalnym, jak obecnie. Ponad jedna czwarta ludzkości została zmuszona do pozostawania w domach. Uczyniono to w popłochu, by nie dopuścić do możliwego znacznego wyniszczenia ludzkości i dorobku cywilizacyjnego. Czas naglił. Decyzje podejmowano niemal z godziny na godzinę. Nie było kiedy zastanawiać się nad skutkami ubocznymi. Dopiero w ostatnich tygodniach ukazały się publikacje, raporty z badań i wywiady o negatywnych skutkach ubocznych wynikających z zastosowania drastycznych rygorów sanitarnych w celu powstrzymania pandemii. Przede wszystkim zwraca się uwagę na ich szkodliwość dla zdrowia, ale oprócz tego na negatywne skutki społeczne.
Zbyt długie utrzymywanie restrykcji może prowadzić nawet do skutków śmiertelnych wskutek otyłości i cukrzycy, które przy braku ruchu sprzyjają chorobom układu krążenia. Siedzący tryb życia i nuda przyczyniają się do spożywania większej ilości pokarmów, alkoholu i słodyczy. Z obawy przed zarażeniem się w placówkach zdrowia ludzie nie poddają się badaniom diagnostycznym ani planowanym zabiegom. W Niemczech i w innych krajach potwierdzono ostatnio wzrost liczby poronień spowodowany lękiem kobiet ciężarnych przed badaniami kontrolnymi w przychodniach zdrowia (p. Zahl der Totgeburten steigt dramatisch während der Pandemie, w „Spektrum der Wissenschaft", 0310.2020).
To przyczynia się do ujawniania się wielu ludzi chorych po pandemii i do znacznego pogorszenia się ich stanu zdrowia, szczególnie w przypadku chorób naczyniowo-sercowych i onkologicznych, których wyleczenie zależy od czasu.
Podczas długotrwałego przebywania w pomieszczeniach zamkniętych, często nieodpowiednio oświetlonych, ludzie z konieczności częściej zajmują się tym, co znacznie obciąża oczy (czytaniem książek, oglądaniem telewizji, filmów w Internecie, grami komputerowymi, platformami społecznościowymi) i pogarsza wzrok.
Zbyt długa kwarantanna i izolacja społeczna odbija się negatywnie na zdrowiu psychicznym. Zanotowano wzrost depresji, agresji, przemocy domowej, liczby samobójstw i rozwodów oraz różnego rodzaju fobii.
Przyczyn tego upatruje się w obawie o zarażenie się koronawirusem, utratę miejsca pracy i dochodów, trudności w spłacaniu kredytów (odnosi się to również do osób bliskich), w braku kontaktów z rodziną i spotkań z przyjaciółmi, w braku bezpośredniego uczestnictwa w imprezach sportowych i kulturalnych oraz w poczuciu niepewności, bezradności, osamotnienia i strachu o życie.
Nauka w szkołach zdalnych jest mniej efektywna niż w normalnych. Szkoły on line w znikomym stopniu realizują funkcję wychowawczą. Poza tym zmuszają uczniów do siedzenia godzinami przed komputerem.
Jeszcze za wcześnie jest na zbilansowanie korzyści i strat wynikających z rygorów, a zresztą niełatwo da się to zrobić, bo nie wszystko można ująć liczbowo. Być może straty przewyższają korzyści. Można mieć wątpliwość, czy nie przesadzono z tą pandemią. Przecież w wypadkach komunikacyjnych ginie więcej ludzi aniżeli od koronawirusa. W pierwszym półroczu 2019 roku na polskich drogach zginęło 2 897 osób, a na koronawirusa do końca września 2020 zmarło 2630 osób*.
Są też pozytywne skutki uboczne rygorów sanitarnych. Przede wszystkim takie, jak wyrobienie nawyku utrzymywania stanu higieny osobistej (np. częstsze niż zwykle mycie rąk) i czystości w pomieszczeniach, zachowywanie ostrożności w kontaktach osobistych, permanentne używanie środków dezynfekcyjnych, wzrost poczucia odpowiedzialności za zdrowie swoje i innych osób oraz udzielanie pomocy ludziom przebywającym na kwarantannie.
Do tego dochodzi wzrost zdyscyplinowania społeczeństwa. Ludzie podporządkowali się bez oporu (poza wcześniej wymienionymi grupkami obrońców praw i godności człowieka) obowiązkowi zakładania masek na chroniących nos i usta. „Maskowanie się" stało się jakby nakazem mody w czasach pandemii. Wytwarzano maski i maseczki z różnych materiałów i w różnych zestawach kolorów, bardziej lub mniej pasujących do twarzy, koloru włosów, ubioru, postaci i pozycji społecznej. Większość z nich nie spełnia wymogów sanitarnych, ale działa jak lek pro psyche, bo stwarza subiektywne poczucie bezpieczeństwa i przełamuje strach przed wychodzeniem z domu. A noszeniem wymyślnych i modnych masek można nawet szpanować.
Powszechna „maskarada" jest korzystna dla osób należących do elit politycznych - liderów, parlamentarzystów i członków rządu - słynących na co dzień z hipokryzji i kłamstw. Umożliwia im skryć prawdziwe oblicza pod maskami. Byłoby dobrze, gdyby te indywidua na stałe, również w czasach postpandemicznych, pokazywały się publicznie w maskach. W ten sposób uwolniłyby ludzi od widoku ich mało ciekawych fizjonomii i głupich grymasów.
Wiesław Sztumski
*(dane z Krajowego Biura Bezpieczeństwa Drogowego oraz Ministerstwa Zdrowia)