Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 5908
Zazwyczaj kłamstwo definiuje się jako świadomie i celowo wypowiadane twierdzenie, niezgodne z prawdą, by kogoś oszukać.
Wobec tego, nie kłamią tylko zwierzęta, które swym zachowaniem czasami wprowadzają w błąd przede wszystkim w celu obrony przed napastnikami, albo zdobycia pokarmu. Widocznie ewolucja biologiczna tak je uposażyła, żeby mogły przetrwać w środowisku przyrodniczym i to im wystarcza do zaspokajania swoich potrzeb egzystencjalnych.
Natomiast przetrwanie gatunku ludzkiego w środowisku społecznym wymaga wyposażenia go w narzędzie kłamstwa. Toteż ludzie kłamią i wprowadzają w błąd, czyli oszukują, nie tylko w celu zaspokajania swych naturalnych potrzeb biologicznych i egzystencjalnych, ale i w innych, sztucznie kreowanych przez siebie „wyższych” potrzeb i celów społecznych: kariery, władzy, bogacenia się itp. Swoje kłamstwa starają się uzasadniać i usprawiedliwiać w różny sposób na gruncie nauki, polityki, ekonomii, religii i etyki.
W rezultacie tego kłamstwa bywają sankcjonowane i tolerowane, a ludzie kłamią nagminnie z błahych powodów i wzniosłych.
Oszustwo, które jest szczególnym rodzajem kłamstwa, stało się zjawiskiem powszechnym i nikogo już nie dziwi; jest społecznie akceptowane, chyba, że dokonuje się je na ogromną skalę. Oszukiwanie weszło ludziom w krew - można je traktować jakby zjawisko wrodzone, rozwijające się wraz z postępem cywilizacyjnym, zasługujące na uznanie, wzbudzające podziw i niekiedy nawet za czyn bohaterski, wysoko nagradzany, jak np. w przypadku słynnego agenta Tomka.
Społeczeństwo oszustów
Wzajemne oszukiwanie się jest zjawiskiem powszednim, masowym i przybiera zasięg globalny. W ostatnich latach liczba oszustów i oszustw wzrasta lawinowo za sprawą postępu technicznego, aktualnej doktryny ekonomicznej, ideologii konsumpcjonizmu oraz sprzężenia władzy z biznesem. Jeden oszust generuje wielu innych, a jedno oszustwo pociąga za sobą coraz więcej kolejnych. Tak rozbudowuje się jeszcze jedna sieć w społeczeństwie informatycznym, usieciowianym na różne sposoby - sieć oszustwa. Dlatego przypuszczam, że jedną z form „społeczeństwa post-ponowoczesnego” będzie społeczeństwo oszustów.
Jedni ludzie oszukują ze względów ambicjonalnych (dzięki oszustwom łatwiej robić karierę, bogacić się i dojść do władzy), drudzy dlatego, że oszustwo jest wkomponowane w ich pracę zawodową (magicy, kapłani, wróżbici, prorocy, twórcy reklam, agenci, handlowcy, bankowcy, propagandyści, politycy), a inni z powodów behawioralnych i egzystencjalnych, gdyż w społeczeństwie oszustów trzeba oszukiwać, by można było przetrwać, nie zostać zepchniętym na margines i nie odstawać od innych: „jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”.
Wszelkiej maści oszuści wywodzący się z różnych kręgów, zawodów i warstw społecznych przeprowadzają zmasowane ataki na swoje potencjalne ofiary w każdym miejscu i czasie na wszystkie możliwe sposoby za pomocą najnowszych osiągnięć techniki w dziedzinie komunikacji społecznej - ogłoszeń, reklam, prasy, telewizji, radia, telefonów, Internetu, ulotek itd. Oszukują bez skrupułów i bezwstydnie, często za przyzwoleniem norm prawa, zasad etyki i kanonów wiary, które są coraz bardziej relatywizowane i interpretowane tak, by sprzyjały oszustom.
W konsekwencji, coraz trudniej uniknąć sideł, podstępów i pułapek zastawianych przez oszustów. Nie bez racji jedni traktują drugich, jak potencjalnych lub rzeczywistych oszustów działających na wszystkich poziomach struktury i hierarchii społecznej: w obrębie rodzin, wspólnot, instytucji i organizacji oraz w relacjach między obywatelami i władzą, pracobiorcami i pracodawcami, klientami i sprzedawcami, pacjentami i lekarzami itd. Hipokryzja - specyficzna forma oszustwa
Hipokryzja jest zachowaniem polegającym na intencjonalnym przekazywaniu na zewnątrz swojego wizerunku, nieadekwatnego faktycznemu. Jak dotychczas, jest ono uznawane za moralnie naganne na gruncie tradycyjnej etyki. Być może w przyszłości, kiedy dostatecznie spowszednieje, stanie się czymś normalnym i chwalebnym.
W 1907 r. niemiecki filozof i teolog Friedrich Kirchner trafnie zdefiniował hipokryzję jako „wywodzące się z egoistycznych interesów zatajanie swoich prawdziwych i ukazywanie fałszywych, ale chwalebnych cech, po to, by wydawać się lepszym niż jest się w rzeczywistości, by przypodobać się mocodawcom i odnosić z tego profity. /…/ Zasady polityczne, religijne i etyczne skłaniają ludzi do hipokryzji albo z powodu tchórzostwa lub służalczości, albo po to, żeby zarobić na chleb.
Hipokryzję wymusza despotyczny reżim państwa i kościoła, gdyż surowe ustawy państwowe i ortodoksyjne edykty religijne nie czynią ludzi dobrymi ani pobożnymi, lecz hipokrytami”.
Główną cechą hipokryzji jest pozorowanie nieistniejących uczuć i stanów umysłu oraz wymaganych form zachowania. Ilustruje to pochodząca od Henryka Heinego obrazowa wypowiedź: „Publicznie nauczać o wodzie, a w tajemnicy pić wino”. Hipokryzja w tym sensie jest nazywana również pozorną świętością (świętoszkowatością), albo podwójną moralnością; wadzi ona integralności osobistej ze względu na sprzeczność między wartościami uzewnętrznianymi a wewnętrznymi. Hipokryta albo pozornie uznaje te wartości, które inni uznają za słuszne, albo uznaje za słuszne te wartości, które faktycznie i powszechnie odczuwa się jako fałszywe.
Hipokrytą jest ten, kto oficjalne głosi konieczność przestrzegania pewnych zasad moralnych, chociaż sam łamie je w ukryciu, kto stosuje różne, czasami sprzeczne, zasady moralne w różnych sytuacjach, kto kreuje różnorakie teorie, ideologie, filozofie oraz tabu, by usprawiedliwić swoje niestosowne zachowania i kto głosi, że zamierza osiągać inne cele niż w rzeczywistości.
Hipokryzja jest nieodłączną cechą ludzkości, ponieważ jest ona reakcją (działaniem obronnym) na stale występujące konflikty między interesami indywidualnymi i grupowymi. Ludzie wciąż muszą podejmować decyzje, czy obstawać przy swoich przekonaniach, wartościach, zachowaniach itp. i nie zważać na opinię innych, czy stwarzać pozory uległości, a na pokaz zachowywać się, jak inni i udawać, że uznają obowiązujące w danej grupie przekonania, wartości itp. Tym bardziej, że zazwyczaj nie popłaca piękna skądinąd postawa opisana w odzie Horacego: Człowiek prawy i sprawiedliwy nie ugnie się pod wpływem zapału społeczeństwa ani rządu tyranów.
Człowiek nie jest jednak z natury hipokrytą, lecz staje się nim stopniowo i proporcjonalnie do tego, jak dalece ulega wpływom socjalizacji, edukacji, inkulturyzacji i indoktrynacji. Hipokryzji sprzyja niespójność norm obyczajowych, moralnych i prawnych oraz sprzeczności wewnętrzne zawarte w systemach etyki, prawa i religii. Dlatego najwięcej obłudy i hipokrytów jest wśród działaczy politycznych, prawników, księży i ludzi religijnych.
Źródłami hipokryzji są również sprzeczności tkwiące w świadomości jednostek i w ich osobowości - we własnych poglądach, sumieniu, cechach charakteru - jak i skłonności do samookłamywania się i tworzenia złudzeń.
Społeczeństwo hipokrytów
Kiedy nie jest się w stanie podjąć aktywnej walki z ładem lub ustrojem społecznym, którego się nie akceptuje z różnych względów, hipokryzja staje się pasywnym orężem buntu, wyrazem wewnętrznego sprzeciwu lub formą protestu. Im bardziej zniewalający jest system społeczny, tym większe rodzi zapotrzebowanie społeczne na hipokryzję. Odnosi się to do elit władzy i poddanych. Dlatego najwięcej przejawów hipokryzji było w ustrojach autokratycznych i totalitarnych - faszystowskich i komunistycznych.
Tak np. o większości członków PZPR mówiono słusznie, że są „podobni do rzodkiewki - z wierzchu czerwoni, a w środku biali”. Byli to typowi hipokryci udający komunistów, którzy wstępowali do partii (przynależność wcale nie była przymusowa, jak niektórzy teraz opowiadają, ale raczej elitarna, bo zasięgano odpowiednich opinii i wymagano dwóch rekomendacji), ponieważ spodziewali się potencjalnych korzyści z tego tytułu – mimo, że faktycznie sama przynależność niczego jeszcze nie gwarantowała. Wielu z nich działało jednocześnie w opozycji, a po transformacji radykalnie zmieniło barwy i ukazało swoje drugie oblicze ideologiczne (czy prawdziwe, czy znowu fałszywe?), by przypodobać się nowej władzy.
Pełne hipokryzji były także składane przy wstępowaniu do partii deklaracje o akceptacji światopoglądu naukowego, utożsamianego wtedy niesłusznie z laickim lub ateistycznym.
Oczywiście, było też wielu ideowych członków partii - zagorzałych komunistów, zapewne więcej niż teraz jest ludzi bezinteresownie ideowych wśród elit politycznych. Bowiem w tych czasach nie kierowano się jeszcze u nas zasadą konsumpcjonizmu i nie kupczono poglądami.
W zasadzie tymi samymi pobudkami kierują się teraźniejsi członkowie i aktywiści różnych organizacji społecznych oraz partii politycznych - z powodów komercyjnych, a nie ze względu na swoje autentyczne przekonania ideologiczne lub religijne. Świadczy o tym przenoszenie się z jednej partii do drugiej, albo z jednego klubu poselskiego do innego, ale zawsze tam, gdzie spodziewa się odnieść jakieś korzyści, jak np. objęcia stanowiska w zarządach i radach nadzorczych, zostania europosłem, parlamentarzystą itp.
Podaję kilka wybranych przykładów hipokryzji w polityce:
- Z jednej strony przyznawanie prawa nielegalnemu w istocie rządowi Ukrainy do podejmowania działań zbrojnych przez wojsko z użyciem artylerii, samolotów i czołgów przeciwko tzw. separatystom czy terrorystom, w wyniku których zabija się setki osób (w tym również dzieci), a z drugiej strony nieustanne piętnowanie wprowadzenia stanu wojennego przez legalny w owym czasie rząd PRL, w wyniku którego straciło życie raptem kilkunastu opozycjonistów, a kilkuset internowano w luksusowych ośrodkach wypoczynkowych.
- Namawianie do wszczęcia międzynarodowego śledztwa w sprawie zabójstwa przywódcy Libii M. Kaddafiego przez organizację obrońców praw człowieka ONZ i przez Hillary Clinton, która wcześniej namawiała rebeliantów do zabicia Kaddafiego.
- Wmawianie naszemu społeczeństwu, że wprowadzono podatek progresywny, w wyniku czego utrzymywanie biednych obciąża bogatych, podczas gdy faktycznie jest na odwrót: podatek jest regresywny i w ostatecznym rachunku doprowadza do tego, że biedni dopłacają do bogatych.
- Szukanie różnych pokrętnych określeń przez członków naszego rządu w celu uzasadnienia bezprawnego finansowania projektów kościelnych z budżetu państwa. (O nadużyciach semantycznych pisałem też wcześniej w artykule Język narzędziem kłamstwa - „SN” Nr 7, 2009).
- Z jednej strony, oficjalne nawoływanie do oszczędzania i faktyczne drastyczne oszczędności w oświacie (notoryczny brak pieniędzy na remonty szkół, zwalnianie kilku tysięcy doświadczonych i wysoko wykwalifikowanych nauczycieli co roku) i nauce, w coraz bardziej niedoinwestowanej służbie zdrowia itp., a z drugiej strony budowa wielu okazałych i „wypasionych” pałaców urzędniczych (np. projekt budowy sejmiku małopolskiego w Krakowie za 160 mln zł).
- Uporczywe wmawianie społeczeństwu, że brakuje w budżecie państwa na podwyżki płac minimalnych, rent itp. i stałe podwyższanie diet radnym i posłom, pensji członkom rządu i różnym nierobom, wypłacanie nagród, odpraw (np. wójtom, burmistrzom i prezydentom, którzy nie zostali wybrani i kończą kadencję, przysługuje odprawa w wysokości trzymiesięcznego wynagrodzenia w wysokości zazwyczaj wielokrotności średniej płacy krajowej; swoją drogą, dlaczego ma się wynagradzać nieudaczników, których „odstrzelono” w kolejnych wyborach?).
- Podwyższanie wieku emerytalnego dla milionów zwykłych pracowników (co tłumaczy się pokrętnie rzekomymi korzyściami ekonomicznymi, a co jest wierutnym kłamstwem, gdyż są oni mniej wydajni, a ich zatrudnianie przyczynia się do zwiększania nadprodukcji, czyli nadpodaży towarów na rynku, i związane z nią koszty zużycia materiałów, maszyn i energii), a jednoczesne obniżanie wieku przechodzenia na emeryturę „wybrańcom narodu”: samorządowcom, agentom i innym. pożal się Boże, VIP-om).
- Głoszenie zasady sprawiedliwości społecznej np. w kwestii emerytur i odstępstwa od niej w przypadku niektórych grup zawodowych np. przyznawanie emerytur prokuratorom itp. po kilkunastu latach pracy w wysokości pełnego wynagrodzenia z ostatniego roku.
Czym, jak nie hipokryzją, jest modne obecnie publiczne manifestowanie wiary religijnej przez byłych działaczy komunistycznych (cudownie nawróconych?) i ludzi należących tylko formalnie do kościoła z tytułu ochrzczenia, nota bene bez ich woli i zgody, a w rzeczywistości nie praktykujących?
Hipokryzja od początku towarzyszy religii - wielu wierzącym, kapłanom i funkcjonariuszom kościołów, zwłaszcza kościoła katolickiego i jego hierarchom. O zakłamaniu tego kościoła pisałem w artykule Wiara i rozum czy wiara i kłamstwo? („SN”, nr 7, 2008): „Wiara wyrasta z kłamstwa i samookłamywania się, a jej rozwój wymaga stałego utrzymywania ludzi w stanie zakłamania. Na kłamstwie zbudowane są fundamenty wiary i religii: Mendacium, tu est Petrus (Kłamstwo, ty jesteś Opoką)”.
A oto kilka przykładów hipokryzji kościoła katolickiego:
- Działalność tzw. misji katolickich w krajach trzeciego świata w celach charytatywnych i oświatowych, za którymi skrywa się faktyczny i najważniejszy ich cel - rozbudowę przyczółków katolicyzmu, państwa watykańskiego i realizację jego imperialistycznych zakusów. (Nota bene, żaden inny kościół nie uprawia takiej imperialistycznej działalności pod przykrywką „misji”.)
- Nawoływanie do szacunku i przymusu ustawowego tzw. praw naturalnych i jednoczesne utrzymywanie w mocy celibatu oraz ślubów czystości; które przeczą naturalnemu prawu człowieka do życia seksualnego, potwierdzonemu w Biblii: „I błogosławił im Bóg. I rzekł do nich: Płodni bądźcie i mnóżcie się; napełniajcie ziemię i ujarzmiajcie ją. Władajcie rybami morza i ptactwem nieba, i wszelkim zwierzęciem, ruszającym się na ziemi.” (1 Mjż 1,28 BP).
- Głoszenie miłości w stosunku do bliźniego i faktyczne niechętne, z pogardą albo nawet nienawiścią odnoszenie się do wyznawców innych kościołów, które obraźliwie nazywa się sektami, oraz do ludzi areligijnych czy ateistów - czyżby ci nie byli bliźnimi? Jeśli kościół nie czyni tego oficjalnie, to niejawnie wspiera różne organizacje wrogo nastawione do innowierców, obcokrajowców i ludzi o innych orientacjach seksualnych, co jest tajemnicą poliszynela.
- Głoszenie ubóstwa oraz umiarkowania we wszystkim a jednoczesne pławienie się w bogactwie, przesadnym luksusie i przepychu funkcjonariuszy kościoła katolickiego, co budzi powszechne oburzenie wiernych i przeczy zaleceniom obecnie panującego papieża.
- Publiczne odcinanie się od polityki i władzy a zarazem nieformalne, choć często też publiczne, mieszanie się do spraw rządzenia i skryte, ale skuteczne opiniowanie kandydatów na urzędy oraz blokowanie niewierzących i krytycznych wobec kościoła na drodze do władzy.
- Oficjalne uznawanie na podstawie konkordatu i konstytucji rozdziału kościoła od państwa, a wtrącanie się do spraw państwowych i polityki państwa - co sprawia wrażenie i przekonanie obywateli o tym, że faktycznie żyją w państwie wyznaniowym - jak i ordynarne wyłudzanie od państwa funduszy na rzecz kościoła w sytuacji kryzysu gospodarczego i narastającej biedy wśród mas, kiedy brak w budżecie środków na podwyżki emerytur, zasiłków i innych świadczeń.
- Z jednej strony - awersja do grzechów, a z drugiej - tolerancja dla powtarzania ich w wyniku spowiedzi; można wielokrotnie popełniać ten sam grzech i za każdym razem żałować, albo przepraszać.
- Przeprosiny biskupów za grzechy nagminnej pedofilii, albo ludobójstwa dokonywanego przez misjonarzy-morderców na Indianach i tzw. Poganach, jak i przez sądy Świętej Inkwizycji na naukowcach i „czarownicach” - bez respektowania istotnego składnika spowiedzi, jakim jest zadośćuczynienie nie tylko Bogu, ale - co najważniejsze - ludziom.
- Narzekanie biskupów polskich na „dyktaturę relatywizmu etycznego”, podczas gdy to właśnie kościół - celowali w tym głównie jezuici z ich faryzejskimi interpretacjami zasad wiary i etyki - najbardziej przyczynił się do relatywizacji etyki tak, by odpowiadała ona jego interesom w odpowiednim czasie. Między innymi dzięki temu sankcjonowano wspomniane wyżej ludobójstwo.
Te przykłady nie wyczerpują listy obłudnych zachowań kościoła katolickiego, z jakimi spotykamy się w naszych czasach, a tym bardziej tych, które miały miejsce w przeszłości i znane są powszechnie z historii.
Panujący system sprzyja narastaniu hipokryzji
Masową hipokryzję usprawiedliwiają warunki życia we współczesnym świecie. Zmuszają one ludzi do nagminnego, sztucznego przestrzegania poprawności politycznej, dobrego wyglądu, „służbowego” uśmiechu i ubioru, zachowań kształtowanych pod wpływem public relations. Bierze się to z potrzeby przypodobania się innym ludziom, od których się zależy, przede wszystkim swoim pracodawcom i mocodawcom, a także ze zwykłej uległości i wazeliniarstwa. W konsekwencji szerzy się masowa sztuczność w postaci hipokryzji i ukazywania sztucznego oblicza zamiast autentycznego.
Hipokryzja, jak pisze Wilhelm Pfaffenhausen, jest zjawiskiem normalnym i „niezbędnym smarem naszego społeczeństwa”; pełni ona rolę kitu, który skleja ze sobą elementy systemu społecznego i doprowadza do jego integracji - realnej czy fikcyjnej. W tym można upatrywać jej zalety.
Wzrastającej hipokryzji winni są nie tyle ludzie, co współczesny ustrój ekonomiczny. Wprawdzie ustrój tworzą ludzie i oni w ostatecznym rachunku winni są temu, co dzieje się w społeczeństwie, ale z czasem ustrój ulega alienacji, wymyka się spod kontroli i rządzi się własnymi prawami.
Charakterystyczne dla aktualnego ustroju jest stopniowe przekształcanie wszystkiego, co ludzkie - właściwości ciała i duszy - w towary i wystawianie ich na sprzedaż, na co dawno temu zwracał uwagę Karol Marks. A najlepiej sprzedaje się to, co szokuje, co budzi odrazę i co uznawane jest za naganne na gruncie tradycyjnej moralności: niegodne postawy i zachowania, obłudę, dewiacje i różne wady charakteru, a więc antywartości. One, będąc jakby „owocem zakazanym”, kuszą i dlatego są towarami najbardziej pożądanymi oraz najchętniej kupowanymi.
Kiedy wartości etyczne stają się towarami, mają określoną cenę, a więc przekształcają się w wartości ekonomiczne, wtedy przestają być wartościami autotelicznymi, na których wspiera się etyka tradycyjna, czyli nierelatywistyczna.
A zatem, współczesny ustrój gospodarczy prowadzi z konieczności do zaniku jakiejś jednej etyki tradycyjnej i zastąpienia jej przez wiele różnych etyk zrelatywizowanych, między innymi przez antyetykę. W takim razie nie ma w tym nic dziwnego, że zapanowała moda na hipokryzję, która jest antywartością w stosunku do szczerości czy autentyczności, i że awansuje ona szybko do roli pozytywnej wartości etycznej. Na odwrót, szczerość będąca przeciwieństwem hipokryzji, przekształca się w wartość negatywną, niepożądaną i zbyteczną - ona po prostu nie popłaca.
Wiesław Sztumski
14 czerwca 2014
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4340
„Szczęściem jest krzesło, które nagle staje, gdy chce się usiąść między dwoma innymi.”
(George Bernard Shaw)
Cztery miesiące temu, 20. marca obchodzono Międzynarodowy Dzień Szczęścia, ustanowiony przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 2012 r. na podstawie Rezolucji z dn. 28.06.2012 r., w której stwierdza się, że "Dążenie do szczęścia jest podstawowym celem człowieka".
Zwrócono się do wszystkich państw o upowszechnienie edukacji o szczęściu i podjęcie działań mających na celu podnoszenie świadomości na temat dążenia do szczęścia. W odpowiedzi na ten apel postanowiłem podzielić się swoją refleksją o szczęściu.
Czym jest szczęście?
Władysław Tatarkiewicz w swoim znakomitym dziele „O szczęściu” wyróżnia cztery sposoby rozumienia szczęścia:
• Wybitnie dodatnie wydarzenia wpływające pozytywnie na bieg życia jednostki.
• Wybitnie dodatnie przeżycie wewnętrzne jednostki.
• Posiadanie największej ilości dóbr materialnych i duchowych.
• Zadowolenie z dotychczasowego życia.
Definiuje on szczęście jako trwałe, pełne i uzasadnione zadowolenie z życia. Jednak od opublikowania tej książki minęło już 60 lat, w ciągu których dokonał się znaczny postęp w nauce i filozofii. W związku z tym rozwinęły się badania dotyczące szczęścia w różnych subdziedzinach nauki i pojawiły się inne sposoby rozumienia go.
Mimo to, wciąż aktualne jest dwojakie rozumienie szczęścia podane przez W. Tatarkiewicza: dobre samopoczucie przypadkowe (doraźne lub chwilowe) oraz długotrwałe. Przy tym pierwsze może przekształcić się w drugie, jeżeli całe życie układa się w ciąg chwil dobrego samopoczucia, co jest raczej mało prawdopodobne.
Szczęście jest pojęciem względnym, różnie pojmowanym w zależności od przynależności do danej społeczności (grupy społecznej), ze względu na różne czynniki zewnętrzne i wewnętrzne (świadomość, kulturę, wierzenia, psychikę itp.), oraz ze względu na czas (cechy charakterystyczne społeczności oraz jednostek zmieniają się w trakcie postępu cywilizacji).
Obecnie, w zależności od tego, przedmiotem jakiej nauki jest szczęście, wskazuje się na sześć sposobów rozumienia go: psychologiczne, filozoficzne, edukologiczne, teologiczne, ekonomiczne i fizykalne (przyrodoznawcze).
Ujęcie psychologiczne. Psychologowie zazwyczaj określają szczęście na trzy sposoby:
• jako hedonia, czyli przyjemne życie, które obejmuje pozytywne doświadczenia, w tym zadowolenie, nadzieję i przyjemność zmysłową.
• Jako eudajmonia, czyli zaangażowanie życiowe.
• Jako sensowne życie, które odnosi się do chęci uczestniczenia w czymś większym od siebie.
Do niedawna, problem szczęścia nie był dla psychologów tak ważny, jak nieszczęścia. Badanie przeprowadzone przez Davida Myersa na temat ilości artykułów opublikowanych w „Psychological Abstracts" w latach 1987 – 2000 pokazało, że 70 856 artykułów było o depresji, 57 000 o lęku, 8 072 o złości, a tylko 5 071 o zadowoleniu z życia, 2 958 o szczęściu i 851 o radości.
Sytuacja ta polepszyła się w ostatnich latach dzięki wprowadzeniu tzw. psychologii pozytywnej. Psychologowie definiują szczęście jako niezwykle silną pozytywną emocję i idealny, trwały stan intensywnego zadowolenia. A za Philippem Mayringiem odróżniają aktualne przeżywanie szczęścia, albo przyjemności (stan) od szczęścia rozwijanego biograficznie, czyli szczęście rozumiane dwojako - jako chwilowy stan i jako trwałą cechę charakteru. W zasadzie jest to cecha niemierzalna, ale psychologowie z powodzeniem mierzą poziom zadowolenia z życia, czyli pośrednio wielkość szczęścia.
Natomiast przyrodoznawcy i inni specjaliści próbują mierzyć szczęście za pomocą innych parametrów. Jerzy Lechowski, profesor Międzynarodowej Akademii Nauk w San Marino, na podstawie założeń, że:
- człowiek jest układem fizycznym (cybernetycznym) i
- istnieje ścisły związek między fizyczno-technicznym pojęciem dobroci a dobrocią w sensie ogólnym, humanistycznym i filozoficznym utożsamił szczęście ludzkie z fizyczną wielkością „dobroć”, a wzór na dobroć układu rezonansowego zamienił na wzór matematyczny na szczęście:
Q = z.S γ/l √ μ/ε = z.S γ/v.t √ μ/ε ,
gdzie z - liczba czynności, które lubimy wykonywać, myśleć o nich lub odczuwać je, S - liczba dróg prowadzących do celu, γ - dzielność w rozwiązywaniu problemów nasuwanych nam przez życie, l - odległość do celu lub obiektu pożądanego (kochanego), v – szybkość osiągania celu, t – czas, w którym osiągamy postawiony sobie cel, μ - przenikalność emocjonalna, asertywność, umiejętność cieszenia się z tego, co było i jest, ε - przenikalność informacyjna, intelektualna.
Twierdzi on, że jest całkowita zgodność tego wzoru nie tylko z wypowiedziami różnych filozofów i myślicieli, ale również z wieloma świętymi księgami oraz z różnymi definicjami szczęścia spotykanymi w literaturze. Ten wzór ujmuje nawet syntetycznie niemalże wszystkie myśli zawarte w różnych kierunkach filozoficznych i religiach na temat szczęścia.
Prostszy wzór na szczęście podali brytyjscy psychologowie na podstawie badań prowadzonych wśród tysiąca osób:
Szczęście = P + (5 E) + (3 H),
gdzie P - cechy charakteru (podejście do życia, zdolność adaptacji, elastyczność), E – ogólna kondycja człowieka (stan zdrowia, finansów oraz życia towarzyskiego). H - potrzeby wyższego rzędu (poczucie własnej wartości, ambicje i poczucie humoru). Stąd wniosek: aby być szczęśliwym, trzeba mieć zaspokojony byt materialny, czuć się kochanym, być optymistą i mieć poczucie własnej wartości.
Uczeni posługują się również globalnym wskaźnikiem szczęścia Happy Planet Index (HPI) w określaniu poziomu szczęśliwości ludzi na całym świecie. Ich zdaniem, poziom ten zależy od dobrostanu człowieka (D), jego prognozowanego wieku przeżycia (WP) oraz czynnika ekologicznego (E):
HPI = D. WP/E.
Według badań z 2012 r. najwyższy poziom szczęśliwości był w Kolumbii, Ekwadorze i Kostaryce, nieco niższy na Kubie; Polska znalazła się na 71. miejscu (pośrodku listy szczęśliwości), a najmniej szczęśliwe jest społeczeństwo Kataru, mimo że w tym kraju jest największy współczynnik milionerów i szeroko rozwinięty socjal (każdy może tam mieć domek za półdarmo, nie płaci się za opiekę medyczną i edukację oraz można zgłosić życzenie załatwienia opiekunki do dzieci na koszt państwa).
A poza tym, psychologowie badają zazwyczaj substytuty szczęścia: zadowolenie, dobre samopoczucie, przyjemność, pozytywne doświadczenie oraz sukces.
Ujęcie filozoficzne. Różni filozofowie dają różne, nawet sprzeczne i wykluczające się odpowiedzi na pytanie, czym jest szczęście. Bierze się to stąd, że u podstaw wyobrażeń o szczęściu leżą różne koncepcje człowieka i etyki. Jeśli np. zakłada się, że człowiek nie jest niczym więcej niż wyżej rozwiniętym zwierzęciem, to szczęścia upatruje się głównie w zaspokajaniu naturalnych potrzeb i popędów. A gdy człowieka pojmuje się jak istotę duchową, to w pojęciu szczęścia akcentuje się duchowe i ascetyczne potrzeby. Tak więc, pojęcie szczęścia zawiera się między hedonizmem (szczęście to przyjemność zmysłowa) a moralizmem (szczęście jest cnotą etyczną).
Ujęcie edukologiczne. W zasadzie nie różni się ono od psychologicznego. Ale pedagogika wychodzi z założenia, że dobre samopoczucie jest dostępne oraz osiągalne i że można się nauczyć jak być szczęśliwym. A zatem, uczucie szczęścia jest nabywane. Wobec tego, badania edukologów koncentrują się na znajdywaniu najprostszych i najskuteczniejszych metod i technik (treningów i warsztatów) kształtowania i rozwijania w sobie optymizmu, poczucia zadowolenia z życia oraz bycia szczęśliwym.
W 2007 r. w Niemczech zapoczątkowano nauczanie przedmiotu „szczęście” w szkołach Heidelbergu i Akwizgranu, żeby przybliżyć uczniom problematykę szczęścia. W jego realizacji uczestniczą nauczyciele języka niemieckiego, religii, etyki, biologii i wychowania fizycznego oraz pomocniczo, z zewnątrz, naukowcy, lekarze, psychologowie, aktorzy i terapeuci. Punktem wyjścia było stwierdzenie: „Szczęśliwi lepiej uczą się”. Szkoda, że takiego przedmiotu nauczania nie wprowadzono wszędzie.
Ujęcie teologiczne. W perspektywie teologii każdej religii szczęście ma wymiar duchowy, a ludzie wierzący w jakiegoś boga znajdują je w relacji do niego albo w obcowaniu z nim. Samo zaś szczęście nie jest dziełem człowieka, lecz darem boga.
Np. w opowieściach Starego Testamentu o Józefie pisze się, że był szczęśliwym w Egipcie, ponieważ Bóg był przy nim i odwrócił jego los. Bóg jest dawcą wszelkiego szczęścia.
Natomiast w Nowym Testamencie w żadnym miejscu nie zostało użyte słowo „szczęście”, chociaż pisze się o dobrym samopoczuciu lub nastroju. Dziwne jednak, że na obrazach (ikonach) twarze błogosławionych, świętych i Chrystusa nie są uśmiechnięte, lecz ponure - wyrażają boleść, cierpienie albo nieczułość, a nie radość lub zadowolenie z błogostanu danego im przez Boga ani ze świętości nadanej przez papieży. Opisy błogosławieństw oraz opowieść o marnotrawnym synu ukazują udane życie, w którym podarowany został ludziom nowy początek; mają oni tworzyć świat, w którym doświadcza się solidarności i sprawiedliwości.
Według nauk islamu, szczęście jest związane z postępowaniem zgodnym z wolą Allaha; osoby prawe są szczęśliwe, zaś grzesznicy nieszczęśliwi w życiu doczesnym i pozagrobowym. W ujęciu teologicznym szczęście jest zawsze określane jako doświadczenie transcendentne.
Ujęcie ekonomiczne. W tym ujęciu szczęście sprowadza się zwykle do posiadania dóbr, pieniędzy, bogactwa. Jednak, czy to czyni człowieka szczęśliwym? Co do tego można mieć wątpliwości, których dowodzi doświadczenie życiowe i biografie bogaczy.
Krytycznie o ekonomicznym rozumieniu szczęścia wypowiada się np. Mathias Binswanger, profesor ekonomii w St. Gallen Universität. Pisze on, że chociaż żyjemy w krajach wzrostu gospodarczego, co zapewnia ludziom większe bogactwo, ale faktycznie, jakby na przekór, życie w nich wcale nie sprzyja szczęściu.
Liczne badania empiryczne dowodzą, że średnie poczucie szczęścia lub zadowolenia w krajach wysoko rozwiniętych już od dawna nie wzrasta mimo stałego wzrostu średnich wynagrodzeń. Najwyraźniej ludzie nie żyją w sposób najlepszy dla nich. Dlaczego? Ponieważ znajdują się stale na czterech „bieżniach szczęścia”: statusu, roszczeń, czasu i wieloopcjonalności.
Na każdej z nich uczestniczą w przyspieszanym galopie za osiąganiem coraz wyższego stanowiska, realizacją większych potrzeb, dokonywaniem coraz lepszych wyborów i bardziej wykorzystanym czasem. A przecież byliby szczęśliwsi, gdyby mieli więcej czasu wolnego dla siebie i samodoskonalenia się.
Poza tym człowiek, który z pobudek ekonomicznych i pod presją konsumpcjonizmu myśli tylko o zarabianiu pieniędzy i robieniu kariery, w rzeczywistości działa niegospodarnie i niewydajnie, bo do maksymalizacji swego szczęścia nie wykorzystuje zasobów, jakie w nim tkwią. Wszak George. B. Shaw stwierdził, że „Ekonomia jest sztuką uczynienia naszego życia najlepszym”, również najszczęśliwszym.
Ujęcie fizykalne. Od dwóch tysięcy lat filozofowie łamali sobie głowy nad pytaniem o szczęśliwe życie i dochodzili do wielu sprzecznych odpowiedzi i dlatego powstał mit, że nie da się stwierdzić, czym jest szczęście. Jednak w ostatnich kilkunastu latach staliśmy się pod tym względem mądrzejsi, ponieważ dowiedzieliśmy się, jak funkcjonuje nasz mózg i jak powstają uczucia.
Badanie szczęścia stało się pożytecznym produktem ubocznym badaczy mózgu. Okazało się, że:
- szczęście to sygnał wynaleziony przez przyrodę, aby nam pokazać, że znaleźliśmy się na właściwej drodze,
- uczucie szczęścia zachęca nas do robienia tego, co dla nas dobre; dzięki temu możemy dowiedzieć się, jakich sytuacji powinniśmy szukać i jakie stwarzać,
- szczęście powstaje nie tylko w mózgu, ale w całym ciele. Z tego względu, można uznać uczucie szczęścia za wrodzone.
Ale w związku z tym, że pedagodzy - i nie tylko oni - uznają szczęście za rzecz nabywaną, powstaje problem, czy szczęście jest wrodzone, czy nabywane. Jednym i drugim trudno odmówić racji. Można go rozwiązać w taki sposób: chociaż uczucie szczęścia jest wrodzone, to można je modyfikować, pomniejszać lub potęgować, jak i manipulować nim w wyniku edukacji i za pomocą odpowiednich treningów oraz różnych bodźców zewnętrznych, np. narkotyków.
Czy uszczęśliwiać ludzi na siłę?
Tyle jest sposobów rozumienia i odczuwania szczęścia, ilu jest ludzi lub zbiorowości ludzkich. A w takim razie stworzenie jakiegoś uniwersalnego standardu szczęścia nie jest możliwe. Praktycznie, w różnych grupach społecznych na różnych terytoriach obowiązują różne, właściwe im różne standardy szczęścia narzucane jednostkom przede wszystkim w wyniku inkulturacji i edukacji. Istnieją więc grupowe (etniczne) i lokalne standardy szczęścia.
W dawnych czasach, kiedy poszczególne grupy etniczne żyły na ściśle wytyczonych terenach i nie kontaktowały się z innymi grupami, miały one jedyne i niezmienne pojęcie szczęścia ukształtowane na podstawie ich wyobrażeń o swoim świecie i życiu. Trwało to tak długo, dopóki nie zaczęły się one przemieszczać i kontaktować z innymi.
W miarę tego, jak postępowała komunikacja z innymi grupami, dowiadywały się one o innych sposobach rozumienia szczęścia. Zrazu wydawały się im obce, dziwne i nie do przyjęcia, ale z czasem, w miarę częstszych kontaktów i lepszego poznania się tolerowały je i akceptowały, a nawet przejmowały. Szczególnie miało to miejsce w grupach otwartych poznawczo i na obce wpływy kulturowe.
Natomiast w grupach hermetycznych przestrzegano tradycyjnego pojmowania szczęścia i do dziś kultywuje się je wśród niektórych plemion i grup, zwanych pogardliwie „dzikimi”, „staroświeckimi”, albo ”ortodoksyjnymi”.
W wyniku rozwoju handlu, przemysłu, techniki i nauki a także podbojów, wojen oraz transmigracji ludności wąskie, grupowe pojmowanie szczęścia ustępowało stopniowo miejsca szerszemu. A w obecnej dobie globalizacji, uniformizacji i homogenizacji populacji świata próbuje się na różne sposoby stworzyć jeden ogólnoświatowy wzorzec szczęścia dla wszystkich ludzi bez względu na różnice etniczne, narodowe, kulturowe, wyznaniowe i osobowościowe.
Inaczej mówiąc, usiłuje się mierzyć szczęście jedną miarką, by móc łatwo uszczęśliwiać ludzi na siłę. I nie tylko ludzi, ale inne istoty żywe, ponieważ ludzki standard szczęścia przenosi się na zwierzęta i rośliny, które będąc szczęśliwymi, podobno lepiej rozwijają się. Oczywiście, uszczęśliwia je nie ze względów humanitarnych ani w trosce o ich życie, tylko ekonomicznych; chodzi o efektywność produkcji w hodowlach i na plantacjach.
Tę powszechną miarę szczęścia ustanawiają nie tylko filozofowie, ale przywódcy religijni, ideologiczni i polityczni a także kulturotwórcy – jedni - utopiści - bezinteresownie mając na uwadze dobro wspólne, drudzy - pragmatycy - z wyrachowania, by zaspokajać swoje ambicje i osiągać ważne dla siebie cele. Jak w ekonomii, tak i na tym polu toczy się ostra walka konkurencyjna. Każdy stara się pozyskać jak najliczniejsze rzesze zwolenników swojego pojęcia szczęścia, żeby zapewnić sobie panowanie nad światem i korzyści wynikające z tego. Dlatego każdy mami ludzi zapewnieniami o zbudowaniu świata, w którym wszyscy bez wyjątku będą szczęśliwi.
W zamiarze uszczęśliwiania świata i ludzi szczególną rolę grały zawsze religie – prorocy, przywódcy i funkcjonariusze kościołów (szamani i kapłani), którzy chcieli koniecznie uczynić z Ziemi raj i zaprowadzić królestwo niebieskie z wszystkimi jego dobrodziejstwami. Oni znajdywali najwięcej zwolenników. Po pierwsze, ponieważ cele, jakie stawiali przed ludźmi – ich wyznawcami – były nieskończenie odległe i niesprawdzalne. W związku z tym wierzy się, że kiedyś z pewnością ziszczą się one w miarę wzrostu liczby wyznawców, intensyfikacji ich wiary oraz postępowaniu zgodnie z przykazaniami religijnymi, by zasłużyć sobie na dar szczęścia. Po drugie, pojęcie szczęścia budowane jest na wartościach ogólnoludzkich i powszechnie uznawanych za najwyższe.
Uszczęśliwiać chcieliby też filozofowie, ale oni sami nie potrafią tego zrobić. Zbyt małą mają moc oddziaływania na masy społeczne, brak im (poza nielicznymi wyjątkami) umiejętności i cech przywódczych, a - co ważne – odpowiednich narzędzi i środków. Za to oddziaływają na świadomość elit i ich przywódców, i dopiero za ich pośrednictwem udaje się im porywać masy za sobą.
Najbardziej chcą na siłę uszczęśliwiać ludzi ideolodzy i politycy. Udają przy tym, zwłaszcza populiści, że mają na względzie wyłącznie dobro wspólne i działają całkowicie bezinteresownie, co jest a priori jawnym fałszem, bo politycy nigdy nie są dobroczyńcami. Jednak masy ufają im i ich programom transformacji społecznych w postaci ”dobrych zmian”, gdyż łudzą się nadzieją, że może akurat te zmiany okażą się naprawdę dobre dla nich.
W pierwszej połowie XX wieku wielcy przywódcy polityczni, jak np. Włodzimierz Lenin, Józef Stalin i Adolf Hitler, wieścili dobre zmiany na skalę światową, ale okazali się tak samo wielkimi oszustami, jak wodzami. Potem inni przywódcy mniejszego kalibru w różnych krajach też chcieli zmieniać ustroje na lepsze, „aby kraj rósł w siłę, a ludzie żyli dostatnio” i by byli szczęśliwi. Też im się to z różnych przyczyn nie udało. Zawsze okazywało się, że osiąganie szczęścia wiąże się z redukcją potrzeb do minimum (tak było w przypadku komunizmu) i że szczęście jednych buduje się nieszczęściu innych (tak było w przypadku faszyzmu).
W czasach współczesnych wiodącą ideologią światową stał się neoliberalizm. Tak, jak przedtem, znowu przywódcy polityczni hołdujący tej ideologii mamią ludzi osiąganiem szczęścia, ale nie dzięki jakiejś partii politycznej (chociaż to też się zdarza, bo trzeba zabiegać o mandat wyborców dla sprawowania władzy), czy państwu, tylko w wyniku własnej aktywności: każdy jest kowalem swego losu.
A więc, szczęście nie jest darem nieba ani państwa, tylko efektem starań jednostki – każdy jest w stanie sam uszczęśliwić się, jeśli zechce. Jednak szkopuł w tym, że to nie tyle zależy od czynników subiektywnych, co od obiektywnych. A przywódcy polityczni w ustrojach liberalnych nie zawsze tworzą warunki sprzyjające osiąganiu szczęścia i przez wszystkich, tylko dla wybranych oni ustanawiają i dyktują standardy szczęścia nie zawsze odpowiadające masom podwładnych.
Podobnie, jak w ustrojach totalitarnych, stosuje się powszechną indoktrynację za pomocą systemu szeroko rozumianej edukacji, reklamy oraz mass mediów, buduje się kult wodzów oraz bogactwa i chce się na siłę uszczęśliwiać ludzkość. W tym dziele prym wiodą Amerykanie, którzy na bazie Pax Americana, ustanawiającego dominację USA w sferze militarnej i ekonomicznej, roszczą sobie pretensje do dominacji i posiadania monopolu w pozostałych sferach życia społecznego. Oni uwierzyli w to, że tylko USA daje gwarancję szczęścia, tak, jak kiedyś hitlerowcy uwierzyli w tezę Johanna G. Fichtego o szczególnej misji narodu niemieckiego, wyrażoną przez poetę Maxa v. Schenkendorfa: „W Niemczech powinno rozkwitać szczęście całego świata”, a Rosjanie, że ZSRR jest gwarantem szczęścia ludzkości.
Uszczęśliwianie całej populacji ziemskiej służy do usprawiedliwiania wojen zaborczych i uświęcania celów wielkomocarstwowych. Historia dowiodła, że zakusy imperialistyczne zawsze kończyły się rozpadem imperiów. Jednak nie zważając na to, Amerykanie na drodze spisków, przemocy i wojen, nieusprawiedliwionych niczym innym, jak tylko żądzą panowania nad światem, dążą do uszczęśliwiania wszystkich na swoją modłę, a w istocie dla swego dobra.
A to wcale nie podoba się wielu krajom, głównie podbitym ekonomicznie lub militarnie, które sprzeciwiają się nachalnej amerykanizacji, tak jak dawniej faszyzacji i komunizacji.
Żyli sobie szczęśliwie Indianie i Majowie pod opieką sowich bogów, dopóki kolonizatorzy, konkwistadorzy i misjonarze nie zaczęli ich nawracać na chrześcijaństwo i uszczęśliwiać na swój sposób, a oponentów masowo mordować.
Żyli ludzie szczęśliwie w socjalizmie kilkadziesiąt lat, dopóki po transformacji ustrojowej zaczęło się uszczęśliwianie ich przez kapitalistów. Zgodnie i na swój sposób szczęśliwie żyły narody i grupy etniczne w ZSRR do czasu, gdy po jego rozpadzie zaczęto szerzyć ideologię nacjonalizmu i ksenofobii.
Żyli Arabowie w Iraku, Libii, Egipcie i Syrii, szczęśliwi w pojęciu islamu, dopóki Amerykanie nie napadli na nich i zmusili do uznania standardu szczęścia obowiązującego w kulturze zachodniej i w chrześcijaństwie. Arogancja uszczęśliwiaczy bierze się stąd, że oni zawsze wiedzą lepiej, czego ludziom do szczęścia brakuje. Nieproszeni o pomoc w tym względzie, litują się nad losem ludzi inaczej myślących i czujących i przymuszają do ich do zmiany poglądów na szczęście.
Neoliberalizm uczynił szczęście jednostki jej wytworem. W związku z tym chce ona wiedzieć, jak ma osiągać szczęście. Pojawiło się masowe zapotrzebowanie na metody i techniki osiągania szczęścia. W odpowiedzi na ten swoisty rynek potrzeb pojawili się liczni oferenci - znawcy sposobów osiągania szczęścia: wykształceni psychologowie, psychiatrzy, psychoanalitycy i terapeuci, ale też zwykli naciągacze, jak np. wróżbici, którym ludzie nie żałują pieniędzy za receptę na szczęście albo za poradę jak być szczęśliwym w pracy i w szkole, w łóżku i przy stole, itd. Powstały też liczne organizacje zajmujące się świadczeniem szczęścia, nawet międzynarodowe, jak np. „Global Happiness Organization” i „Action for Happiness”. Zaistniał ogromny i bogaty rynek usług uszczęśliwiania.
Podaje się wiele recept na szczęście: wegetarianizm, ubóstwo, redukcja potrzeb do minimum, asceza, kontemplacja, medytacje, pogarda dla dóbr materialnych, rezygnacja z konsumpcyjnego stylu życia itd. Jest ich tyle, że można się pogubić. Świadczeniodawcy szczęścia manipulują ludźmi, jak chcą. A prawda jest taka, że chyba żadnemu nie udało się nikogo uszczęśliwić a ich akcje nie doprowadziły do jakiejś moralnej odnowy społeczeństwa.
Najlepiej samemu decydować o tym, kiedy, jak bardzo i dlaczego chce się być szczęśliwym we własnym rozumieniu szczęścia, które nie jest gorsze ani lepsze od innych. Jedni upatrują szczęścia w pracy, drudzy w leniuchowaniu, trzeci w seksie, czwarci w obżarstwie, a inni w surfowaniu w Internecie itd.
Trzeba pozwolić każdemu być szczęśliwym na swój sposób i w takim stopniu, w jakim sam potrafi uszczęśliwić się. W przeciwnym razie, szczęściem nie będzie dostawanie tego, co chcemy, tylko chcenie tego, co się nam daje. Wówczas o szczęściu jednostki decydować będą darczyńcy i uszczęśliwiacze. A to przeczy podstawowej tezie liberalizmu, że szczęście jednostki jest jej tworem i zależy tylko do niej samej. Okazała się ona kolejnym kłamstwem ideologów.
Wiesław Sztumski
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2612
Od pewnego czasu panuje moda na szokowanie i niepostrzeżenie ulegliśmy szokowaniu, które stało się jeszcze jedną formą współczesnego terroryzmu – terroru szokingu.
Nie wystarcza już propaganda, agitacja ani wszechobecna i coraz bardziej nachalna reklama. Trzeba jeszcze szokować konsumentów, wyborców, klientów, widzów, słuchaczy, studentów itp., żeby ich przekabacić, zyskać pozytywną opinię, pozyskać, lub zjednać sobie dla jakichś partykularnych i egoistycznych celów przeróżnych handlowców, ubezpieczycieli, menadżerów, agentów, ideologów, aktorów, kapłanów, polityków itp.
Są oni zwyczajnymi „drapieżnikami społecznymi” żądnymi bogactwa, władzy, sławy, uznania albo poklasku. Wabią swe „ofiary” na wszelkie możliwe sposoby, nie licząc się z niczym. Nie mają bowiem żadnych skrupułów moralnych i etycznych, ani empatii - nie dostrzegają krzywdy wyrządzanej swym ofiarom. Co najwyżej, liczą się z przepisami prawa, które zresztą starają się omijać albo balansować na ich krawędzi.
„Drapieżniki społeczne” są gorsze od drapieżników zwierzęcych, ponieważ drapieżnik-zwierzę poluje na swe ofiary, (zazwyczaj na osobniki najsłabsze, co przyczynia się do pozytywnej selekcji), z umiarem: tylko tyle, by zaspokoić swe bieżące potrzeby biologiczne. Natomiast drapieżnik-człowiek nie zna umiaru; poluje również na osobniki silne, na swoich konkurentów, i na wyrost. I to wcale nie w celu zaspokajania swych potrzeb biologicznych, lecz nieokiełzanej żądzy wywyższania się ponad innych ze względu na pozycję społeczną, bogactwo, sławę i władzę.
Szokuje się ludzi za pomocą wszelkich środków, form i sposobów bycia oraz zachowań, zwłaszcza celowo skandalizujących, głównie za pomocą brzydoty, kłamstwa i głupoty. Celowo drażni się publiczność i mąci spokój, aby poróżnić, wywołać stany napięć, stresy, konflikty, spory i kłótnie, a wszystko po to, by w tej mętnej wodzie złowić jak najwięcej ryb.
Era szoku
Współczesna „era szoku” nie jest pierwszą w historii. Wcześniej, w latach trzydziestych szokująca była ideologia faszyzmu, nazizmu i bolszewizmu. Szokowały plakaty, pieśni, literatura i poezja wychwalające „wielkich wodzów” narodu i ludzkości oraz bałwochwalczy kult jednostki-mordercy.
Szokowały nacjonalistyczne, rasistowskie i antysemickie zachowania bojówkarzy spod znaku swastyki, albo sierpa i młota oraz zwykłych ludzi otumanionych nowymi ideologiami.
Szokowały procesy polityczne, w których oskarżeni przyznawali się ochoczo do niepopełnionych czynów i sami prosili o najwyższy wymiar kary.
Szokowały obozy koncentracyjne i łagry, gdzie godność ludzką redukowano do zera.
Potem, w czasie II Wojny Światowej, szokowały naloty bombowców na miasta i ludność cywilną oraz użycie broni masowej zagłady.
W okresie powojennym szokowano ludzi coraz skuteczniejszą bronią jądrową, chemiczną i bakteriologiczną, której wyprodukowano tyle, że można było każdego mieszkańca Ziemi zabić kilkakrotnie, jakby raz nie wystarczyło.
Szokowały tzw. błędy i wypaczenia stalinizmu, a później „zimna wojna” technologiczna, propagandowa i ideologiczna, która mogła w każdej chwili przerodzić się w wojnę światową o niewyobrażalnych skutkach.
Ostatnio szokują akcje terrorystyczne, przeprowadzane coraz częściej w najmniej oczekiwanych miejscach, wojny i rewolucje lokalne oraz pełzająca wojna światowa. Szoking nie dotyczy tylko kwestii militarnych, gdzie pojawia się od czasu do czasu.
Prawdziwy szoking uprawia się dziś powszechnie – tym różni się era współczesnego szokowania od minionych - w sferach cywilnych i na co dzień: w kulturze, sztuce, obyczajowości, religijności, modzie, seksualności, itd.
Przejawia się on w różnych formach negatywnych: skandalach, aferach, horrorach, pokrzykiwaniach, łamaniu kanonów estetyki, wulgarnym słownictwie, ekscentrycznych strojach i zachowaniach podważających odwieczny ład moralny i społeczny itp.
W kinach i telewizji znaczna większość filmów, także dla dzieci (dobranocki), jest z gatunku horroru. W prasie i wiadomościach roi się od informacji o groźnych aferach, gwałtach, strzelaninach, morderstwach, rabunkach i innych okropieństwach, które eksponuje się na pierwszych miejscach. Jakby to było najważniejsze.
Na stronach internetowych zamieszcza się szokujące makabryczne widea z udziałem ludzi i zwierząt. Wszędzie przemyca się z powodzeniem twardą pornografię, bo miękka nie robi już wrażenia.
Nachalne obietnice raju
Szoking przejawia się także w formach pozytywnych: zaskakujących obietnicach, zaklinaniu rzeczywistości, wieszczeniu dobrobytu, albo raju na Ziemi, intratnych zakupach oraz lokatach bankowych, itp.
Ma on miejsce przede wszystkim w agitacji politycznej i w aktywności reklamowej.
W ramach kampanii wyborczych organizuje się szokujące happeningi z udziałem gwiazd estrady i „x-busów” przemierzających kraj wzdłuż i wszerz (nota bene, opłacanych przez podatników), a różni politycy i samorządowcy obiecują wyborcom złote góry, albo coś, o czym z góry wiadomo, że nie da się tego urzeczywistnić. Są to przysłowiowe zamki na lodzie, jak np. dostatek, bezpieczeństwo, zgoda narodowa, redukcja bezrobocia, zmniejszenie podatków, lepsza służba zdrowia i edukacja, itp - po to, by zyskać głosy naiwnych zszokowanych wyborców.
Obiecujący te złote góry w głębi serca kierują się zasadą „dajcie mi rządy, a ja was urządzę”.
W szokingu przodują reklamy (tanie, a nawet „darmowe” kredyty, ceny promocyjne, towary number one na świecie, cudowne leki oraz urządzenia, itp.).
Szoking negatywny ma między innymi utrzymywać ludzi w permanentnym strachu, przy czym jest to często strach nierealny. Szoking pozytywny ma dawać ludziom nadzieję, zazwyczaj również złudną.
W obu przypadkach chodzi o utrzymywanie ludzi w stanie niepewności w konsekwencji naruszania równowagi psychicznej i emocjonalnej – niepewności związanej z obawą o dzisiejszą egzystencję i z wiarą o lepsze jutro. Chodzi też o odwrócenie uwagi od spraw naprawdę ważnych i skierowanie jej na mało istotne, wręcz marginalne, albo śmieszne.
O co tu chodzi?
O co w tym chodzi i komu jest to potrzebne? Kiedy pojawia się wątpliwość o co chodzi, to przeważnie i w ostatecznym rachunku chodzi o pieniądze. W przypadku szokowania reklamą sprawa jest oczywista.
W przypadku szoku w polityce – o władzę, za którą zresztą też kryją się pieniądze. Nikt za darmo (społecznie), ani za marne grosze, nie będzie rządził; przecież rządzący muszą godnie zarabiać, tzn. wielokrotnie więcej od innych ludzi, a rząd musi się wyżywić dobrze. Sprawowanie władzy ma ułatwić odstęp do żłobu – im wyższa władza, tym bogatszy żłób.
To samo dotyczy szokowania w sztuce, albo sztuką i wabienia „ofiar” przez innych „drapieżców”. Jak by nie było, szokowanie służy głównie interesom „drapieżców”. „Ofiary” albo nie mają wpływu ani możliwości przeciwstawiania się temu procederowi, albo z głupoty lub upodobań masochistycznych czy snobistycznych cieszą się z tego. Widać to głównie u ludzi młodych, którzy są przekonani, że szok towarzyszący zmianom rewolucyjnym jest oznaką postępowości, wszak według Karola Marksa „rewolucja to parowóz historii”.
Antidotum na nudę
Szokowanie można taktować jak antidotum na nudę, jak środek służący do wyrwania się z okowów marazmu. Jest to szczególnie ważne w szybko rozwijającym się społeczeństwie ludzi znudzonych. A żyje się - mam tu na myśli kraje bogate - w czasach narastania bezczynności cielesnej i umysłowej, która jest następstwem automatyzacji, robotyzacji i internetyzacji, przejmowania czynności ludzkich przez urządzenia techniczne.
Nie musimy ruszać się z miejsca, żeby załatwić różne sprawy, albo być obecnym gdzie indziej. Wszędzie możemy być online, bez potrzeby wychodzenia z domu. A jeśli chcemy dokądś się udać, to najczęściej korzystamy z samochodu - byle się nie zmęczyć. Spełnianie potrzeb intelektualnych też nie wymaga wysiłku - wszelkie informacje znajdziemy w Internecie, nie ruszając się z fotela. Rozrywki dostarcza telewizor – też zdalnie sterowany - i gry komputerowe.
Właściwie poza czasem spędzanym w pracy nie trzeba się niczym zajmować. Wszystko mamy gotowe i podane na tacy. Ten brak aktywności rodzi znudzenie. Nudzimy się w trakcie wykonywania pracy, która dzięki wspomaganiu komputerowemu jest coraz bardziej monotonna, i w czasie wolnym. Tym bardziej, że stale od lat powtarzane elementy programów telewizyjnych nie są już atrakcyjne.
Nudzą nas wiadomości przekazywane wielokrotnie przez massmedia. Nudzi szkoła i uczelnia, bo lekcje i wykłady są mało interesujące, albo byle jak realizowane. Znudzenie wywołuje znane następstwa negatywne dla psychiki i życia społecznego; między innymi z nudy biorą się różne głupie pomysły - celuje w tym przede wszystkim młodzież.
Ale czy szoking zapobiegnie narastającemu znudzeniu? Mam wątpliwości co do tego. Możliwe, że zapobiega tylko na krótką metę. Dopóki nie spowszednieje. Tak było w przeszłości, kiedy na każdym słupie wisiał portret jakiegoś „wodza narodu”, „zbawiciela ludzkości”, obiekt kultu jednostki, albo jakiś symbol narodowy. Nikt nie zwracał jednak na to uwagi, bo po prostu obiekty te stawały się trwałym elementem przestrzeni publicznej i powszedniały, opatrzyły się i zobojętniały ludziom.
Podobnie z pornografią. Dopóki było jej niewiele, a zwłaszcza, gdy była zakazana, stanowiła ogromną atrakcję, a gdy wszędzie jej pełno, nie budzi już zainteresowania, nawet u dzieci.
To samo odnosi się do bilbordów, na których przed wyborami znajdują się pretendenci do władzy. Im jest ich więcej i im większe są ich rozmiary, im bardziej zagęszczają przestrzeń publiczną, tym szybciej powszednieją i odnoszą skutek całkowicie przeciwny do zamierzonego przez komitety wyborcze - powszechną ignorancję.
Z dużą dozą pewności należy przypuszczać, że taki sam los - powszechnego désintéressement - spotka to wszystko, co dzisiaj szokuje i to tym prędzej, im więcej będzie natarczywego szokingu.
A zatem, nadal uprawiajmy szoking, aż do kompletnego znudzenia nim. Tylko, czym będziemy później zwalczać nudę?
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 386
Standardem, a nawet obsesją, aktywności inicjacyjnej nowo mianowanych ministrów edukacji po transformacji ustrojowej stało się reformowanie systemów oświaty. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby te reformy były absolutnie konieczne i gdyby po ich wdrożeniu system oświaty stał się sprawniejszy, a nauczanie i uczenie się nie byłyby prawdziwą udręką dla nauczycieli i uczniów. Niestety, nigdy się tak nie stało. A to z wielu powodów.
Po pierwsze, dlatego, że dobra reforma musi być dogłębnie przemyślana, dobrze przygotowana i sprawdzona chociażby za pomocą symulacji, a to wymaga odpowiedniego czasu. Nie może on być za długi w coraz szybciej zmieniającej się rzeczywistości społecznej, ponieważ to groziłoby dezaktualizacją i zmarnowaniem pracy osób zaangazowanych w reformę.
Najlepiej, gdyby reformy antycypowały nadchodzące zmiany. Niestety, to jest mało prawdopodobne ze względu na ogromną trudność przewidywania czegokolwiek w turbulentnym świecie. Wobec tego reformy oświaty są przeważnie opóźnione, a więc nie w pełni celowe i udane.
Tymczasem początkujący ministrowie chcą od razu czymś zabłysnąć i pozyskać uznanie swoich przełożonych oraz opinani publicznej. Być może, wiedzą, że nie są w stanie zaproponować jakiejś reformy systemowej i dlatego ograniczają się do dokonywania mało ważnych zmian, ale mocno nagłaśnianych przez mass media. Chodzi o to, by wszyscy dowiedzieli się, jaki aktywny i kreatywny jest ten nowy minister.
Po drugie, reformy oświaty dokonywane ad hoc przyczyniają się do postępującej degradacji całej edukosfery. (W. S., Pustoszenie edukosfery, „SN”, Nr 1 i 2 (2015)
Po trzecie, reformy te dokonywane są jakoby po konsultacjach publicznych. Bowiem biorą w nich udział tylko pojedyncze (wyselekcjonowane) osoby reprezentujące zbiorowości nauczycieli, rodziców itd., czyli nie za przyzwoleniem większości osób zainteresowanych. Na dodatek nie zasięga się opinii dorosłych uczniów klas starszych, będących również podmiotem systemu oświaty. Zresztą te konsultacje i tak nie są wiążące dla ministra, tzn. praktycznie są bezcelowe z punktu widzenia poprawy systemu oświaty. Faktycznie dają ministrowi przyzwolenie na podjęcie określonych działań przez niego, albo zmniejszają jego odpowiedzialność za negatywne skutki tych działań.
Po czwarte, ani jeden z ministrów oświaty nie zdążyłby dokonać poważniejszej reformy w czasie swego urzędowania, które po 1945 roku trwało przeważnie około dwóch lat, najdłużej trzy lata, a najkrócej trzy miesiące lub tylko dwa tygodnie. Zazwyczaj, szybko udaje się coś popsuć, ale nie naprawić.
Po piąte, resort oświaty, który jest w opinii publicznej drugim ważnym po resorcie zdrowia, nigdy nie był traktowany na tyle poważnie, by ministrami oświaty mianować osoby w pełni nadające się na to stanowisko ze względu na posiadanie zespołu odpowiednich cech i kwalifikacji. W skład tego zespołu wchodzi wykształcenie (studia pedagogiczne), doświadczenie zawodowe (nauczycielskie, „przy tablicy”), kompetencje organizatorskie (wiedza o zarządzaniu szkołami), i odpowiednie cechy osobowościowe (kreatywność, komunikatywność, kultura osobista). W najlepszym przypadku posiadali oni dwie, albo trzy spośród wymienionych cech. Najważniejszymi były światopogląd (w PRL komunistyczny, a potem katolicki), przekonania polityczne i przynależność partyjna.
Edukacja w dół
W czasach PRL i III RP cytowano i wciąż przywołuje się przy różnych okazjach znany i stale aktualny od czterystu dwudziestu trzech lat aforyzm Jana Zamoyskiego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Wyraża on twierdzenie, że od edukacji („chowania”) teraźniejszego pokolenia zależy dalsza kondycja kraju i jego rozwój. Ale co z tego, że powtarza się go jak mantrę, jeśli kolejne rządy traktują edukację po macoszemu.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, najpierw w ZSRR, Czechosłowacji i NRD, potem w PRL, modna była filozoficzna i socjologiczna koncepcja rewolucji naukowo-technicznej. Według niej rozwój nauki i edukacji był najważniejszą siłą napędzającą postęp techniki. Znalazło to wyraz w zaliczeniu nauki do kategorii ekonomicznej „siły wytwórczej społeczeństwa”, co w konsekwencji przyczyniło się do postępującej ekonomizacji nauki, komodyfikacji wiedzy (zwłaszcza dyplomów ukończenia szkół i kursów dokształcających), powstania rynku oświaty i traktowania szkół jak organizacji biznesowych. Skoro już tak się stało, to należało w naukę i oświatę inwestować więcej środków finansowych, a pracowników nauki i oświaty sowicie wynagradzać.
Niestety, u nas nakłady finansowe na naukę i oświatę, mimo że stosukowo wysokie, bo ok. 5% PKB, były wciąż za niskie w stosunku do potrzeb, a płace w sektorze nauki i oświaty trzykrotnie niższe aniżeli w ZSRR i NRD. Chyba dlatego, że „kapitał rzeczowy” był ważniejszy od „kapitału ludzkiego”. Nic dziwnego, że w naszym kraju przez wiele lat postęp techniczny pozostawał daleko w tyle nie tylko za krajami kapitalistycznymi, mimo że na przemysł ciężki przeznaczano wówczas ok. 30% PKB.
Teraz Polska (obok Irlandii, Litwy i Portugalii) jest krajem Unii Europejskiej , w którym wydatki publiczne na edukację w okresie 2004-2021 spadły najbardziej - z 6,1% PKB w 2005 r. do 4,9% w 2023 r.*
Kraje OECD wydają na ucznia (od szkoły podstawowej po uczelnię wyższą) rocznie średnio 10 429 USD. Między 2008 r. a 2013 r. wydatki na szkolnictwo podstawowe, gimnazjalne i ponadgimnazjalne wzrosły tam o 5%. U nas na jednego ucznia przeznacza się jedynie 7195 USD.
Mniej na edukację wydaje się w Meksyku (3387 USD), Turcji (4482 USD), na Łotwie (4587 USD), w Chile (5250 USD), na Węgrzech (5591 USD), na Słowacji (6735 USD).
Upadek zawodu nauczyciela
Wysokość nauczycielskiej pensji w Polsce w przeliczeniu na jednego ucznia należy do najniższych w OECD. To jedynie nieco ponad 2 tys. USD, podczas gdy średnia OECD zbliża się do poziomu 3,5 tys. USD. Takie kraje jak Austria, Belgia czy Niemcy wydają na pensję nauczycieli od 5-6 tys. USD w przeliczeniu na jednego ucznia. Rekordzistą jest Luksemburg z prawie 12 tys. USD.
W trwającej obecnie ogólnopolskiej kampanii informacyjnej pod hasłem „Chcemy godnie zarabiać!” pokazuje się rzeczywiste zarobki nauczycieli, a nie wirtualne średnie wynagrodzenia, jakimi posługuje się ministerstwo edukacji. W ponad pięćdziesięciu miastach pojawiły się ogromne bilbordy z wynagrodzeniem zasadniczym początkującego nauczyciela 1751 zł netto. Krytykuje się ministrów oświaty za złe zarządzanie skromnym budżetem na edukację i niepotrzebne wydatki na ich „reformatorskie” przedsięwzięcia i że za to otrzymywali comiesięczne wysokie nagrody. (NIK miażdży reformę Zalewskiej, „Głos Nauczycielski”, 22.05.2019). Trwonili też pieniądze ministerstwa na cele w ogóle niezwiązane z oświatą. (J. Suchecka, Minister edukacji Przemysław Czarnek od kilku tygodni dotuje milionami z budżetu siatkę organizacji powiązanych z politykami Prawa i Sprawiedliwości, katolickie fundacje oraz znajomych z rodzinnego Lublina, TVN 24 Fakty, 09.11.2022)
Nasz rząd chwali się tym, że w 2024 roku przeznaczy na oświatę 5% PKB, to jest więcej niż inne kraje UE, jak na przykład Niemcy, które wydadzą tylko 4,2% PKB. Wyglądałoby to imponująco – wreszcie „przeskoczyliśmy” Niemców – gdyby nie zastosowano tutaj trywialnej manipulacji liczbowej. (W. Sztumski, Liczby nie kłamią, ale są ulubionym narzędziem kłamców, SN 6-7, 2023). Pięć procent polskiego PKB to 83.10 9 zł, czyli 0,03. 10 12 USD, a 4,2% niemieckiego PKB to 0,18.1012 USD. Stąd wynika, że wydamy na oświatę sześciokrotnie mniej niż Niemcy. A zatem, żeby dorównać Niemcom, musielibyśmy wydać na oświatę 30% naszego PKB, o czym jeszcze długo będzie można pomarzyć sobie.
Zawsze brakowało pieniędzy na oświatę, bo były inne ważniejsze potrzeby - głównie rozwój przemysłu metalurgicznego, górniczego i militarnego. A ministrowie oświaty nie mieli odpowiednio dużej siły przebicia, albo po prostu nie chcieli walczyć o pieniądze. Im wystarczyło to, co dostali. Dbali przede wszystkim o własne interesy lub organizacji, które ich nominowały. Poza tym łatwiej było przekonać nauczycieli o konieczności oszczędzania odwołując się do ich świadomości, aniżeli górników.
Chaos reformowania
Permanentne niedofinansowanie oświaty, skandalicznie niskie płace nauczycieli w porównaniu z innymi grupami zawodowymi, złe zarządzanie systemem oświaty, nieprzemyślane i szkodliwe dla funkcjonowania szkół ustawy zwane reformatorskimi oraz liczne zmiany podstaw programowych, powodujące rewolucyjne zmiany systemu oświaty i jego destabilizację były i nadal są źródłem narastającego niezadowolenia nauczycieli i strajków. Budzą też niechęć absolwentów wyższych uczelni do podejmowania pracy w szkolnictwie publicznym i negatywną selekcję do zawodu nauczycielskiego.
Zamiast coraz lepszej organizacji systemu oświaty targają nim sprzeczności wewnętrzne w relacjach uczeń-nauczyciel, rodzice-nauczyciele oraz nauczyciele-kadra zarządzająca oświatą. Skutkuje to narastaniem dezorganizacji i chaosu w oświacie. Szkoły przestały być przyjazne dla uczniów, którzy traktują je jak dopust Boży lub istne katorgi w wyniku pożałowania godnych „reformatorskich” dokonań ministrów oświaty. Gdyby nie przymus uczenia się, świeciłyby pustkami. Nie są miejscem pracy, do którego chętnie chodziliby nauczyciele. Rodzice traktują je obojętnie (nie angażują się w życie i problemy szkół), albo krytykują je, często nie bez racji. A to wszystko odbija się na jakości i niepewności kształcenia.
Uczniowie klas pierwszych nie są w stanie przewidzieć, kiedy i według jakich kryteriów ocen ukończą szkołę. Doświadczyłem tego sam w latach 1945-1951 jako uczeń szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum. Po 6. klasie podstawowej przeszedłem do 1. klasy gimnazjum handlowego, która była traktowana na równi z klasą 8. „jedenastolatki”, po czym bezpośrednio do klasy 9., ale musiałem w pierwszym półroczu zdać matematykę, łacinę i biologię z klasy 8. Dzięki temu, za zgodą kuratorium zdawałem maturę w wieku 16 lat. Każde przejście spowodowane reformami oświaty było momentem nieciągłości w procesie mojego kształcenia jak i źródłem wielu kłopotów i stresów.
Swoją drogą, może to i dobrze, że żaden z ministrów nie pokusił się o to, by przeprowadzić prawdziwą reformę i ograniczał się jedynie do zmian programów nauczania, wprowadzania lub likwidacji pewnych przedmiotów, zmian zestawu lektur obowiązkowych, zmian liczby godzin lekcyjnych z poszczególnych przedmiotów, zmian systemu oceniania uczniów i innych mało znaczących rzeczy. Chociaż te wszystkie „reformy” ciągnęły oświatę w dół.
Dla przykładu warto wspomnieć o zaniżaniu kryteriów zdawania matury w ciągu kilku lat od 70% poprawnych odpowiedzi do żenująco niskiego poziomu 30%, a nawet do 25%. Nonsensem było wprowadzenie sześciostopniowej skali ocen z oceną „mierny”, która pozwalała miernotom przechodzić do klas wyższych. Znane są przypadki uczniów, którzy na świadectwach mieli z góry na dół oceny mierne. Pewnie dlatego, że - jak powszechnie twierdzą uczniowie i ich rodzice - nauczyciele „uwzięli się” na nich. Ale chodziło o to, by dyrektorzy szkół nie musieli tłumaczyć się organom prowadzącym i nadzorującym ze zbyt wysokiego wskaźnika repetycji klas w ich szkołach. Jakby dyrektor był winien temu, że uczeń był jołopem dziedzicznie niesprawnym umysłowo, albo notorycznym „śmierdzącym leniem” i obibokiem, z którym żaden nauczyciel nie dawał sobie rady. Lepiej było takiego gagatka jak najszybciej pozbyć się ze szkoły dając mu oceny mierne, niżby miał powtarzać daną klasę. Mój znajomy, dyrektor technikum, radził nauczycielowi, który wystawił ok. 50% ocen niedostatecznych na półrocze, żeby sobie też wystawił ocenę niedostateczną i zmienił zawód, bo nie potrafił nauczyć swego przedmiotu. Dlaczego nie potrafił? Ponieważ po prostu nie chciał zaniżyć kryterium ocen w klasie składającej się z mało zdolnych uczniów.
To nas czeka…
Wiele faktów wskazuje na to, że coraz szybciej, w postępie geometrycznym, albo wykładniczym, będzie przybywać uczniów umysłowo upośledzonych w konsekwencji masowego i skutecznego ogłupiania ludzi przez osoby i grupy sprawujące władzę jak i instytucje podległe im, w szczególności mass media. Nie tylko głupi, ale również alkoholicy i narkomani, których liczba szybko wzrasta, będą płodzić dzieci coraz mniej inteligentne, cofnięte w rozwoju umysłowym i niesprawne intelektualnie. Niemały udział ma w tym masowe posługiwanie się sztuczną inteligencją, która w coraz większym stopniu i zakresie zastępuje inteligencję naturalną (wrodzoną). Wskutek tego, zgodnie z prawem Lamarcka o obumieraniu narządów nieużywanych, postępować będzie stopniowo atrofia inteligencji naturalnej. Tę hipotezę potwierdzają już fakty.
Od kilkudziesięciu lat nauczyciele narzekają na kolejne pokolenia uczniów coraz głupszych i mniej inteligentnych. Aż strach pomyśleć, jak u przyszłych pokoleń będzie nakręcać się spirala głupoty, jakie będą przyszłe systemy oświaty i jacy jej ministrowie.
Wiesław Sztumski
06.03.2024
* Wydatki publiczne na oświatę i wychowanie – licząc łącznie z budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego - w 2022 r. sięgnęły kwoty 106,3 mld zł, co stanowiło 3,5 proc. PKB. (przyp. Red.)
https://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/rosna-wydatki-na-oswiate-i-wychowanie-te-liczby-mowia-same-za-siebie,500732.html