Socjologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1166
Poniżej przedstawiamy fragment raportu Jaka jest Polska, odnoszący się do zmian obyczajowych w polskim społeczeństwie autorstwa prof. Henryka Domańskiego. Raport sporządzono w grudniu 2018 roku. (red.)
Szanse na modernizację i ocena demokracji
Krzyżowanie się różnych przekonań jest normalnym zjawiskiem i Polacy nie są tutaj wyjątkiem. Prawie wszyscy zgadzają się, że smog trzeba „zwalczać”, a nie „ignorować” (93%), że ekologia to „konieczność” (86%), a nie „fanaberia”, podobnie jak uznają, że ocieplenie to „nie żarty” i trzeba z tym coś zrobić (80%). W większości społeczeństwa panuje przekonanie, że węgiel to nasz „problem, a nie duma narodowa” (59%), i aż 83% przyznaje, że zamiast stosowania węgla trzeba się opierać na energii wiatrowej.
Orientacja na przyszłość i dobre chęci łączą się z popieraniem badań prenatalnych (90%), z obowiązkowymi szczepionkami (82%), finansowaniem przez państwo zabiegów in vitro (72%), przekonaniem, że homoseksualizm to orientacja seksualna, a nie żadna dewiacja (66%), z potrzebą upowszechniania w programach szkolnych wychowania seksualnego (64%) zamiast „życia w rodzinie”, a 65% badanych opowiada się za legalizacją marihuany. Przy czym to ostatnie cieszyło się znacząco większym poparciem (71%) wśród mężczyzn.
Z nowoczesnością kontrastuje tradycyjne podejście do wychowywania dzieci i modelu rodziny. Popieranie zabiegu in vitro nie wyklucza przekonania, podzielanego przez 75% ogółu, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny i że płeć jest tu czynnikiem istotnym. Chociaż połowa Polaków (49% w świetle badań CBOS) popiera obecną ustawę antyaborcyjną, rośnie kategoria osób nastawionych pro-life (nieakceptujących usunięcia ciąży, nawet gdy zagrożone jest życie lub zdrowie matki).
W badaniu Jaka jest Polska opowiedziało się za tą orientacją 70% respondentów, były to głównie osoby z wykształceniem podstawowym, w wieku 45–54, a więc bynajmniej nie osoby najstarsze, o najbardziej zachowawczym (wydawałoby się) stosunku do życia. Prawie tyle samo (67%) definiuje małżeństwo jako formalny „związek”, a nie jako „partnerstwo”.
Wiara w tradycyjny model stosunków rodzinnych nie wyklucza popierania ruchów feministycznych: opowiada się za nimi prawie dwie trzecie Polaków (63%). Również i w tym przypadku większa tolerancja dla emancypacji płci związana jest z wiekiem – akceptacja dla feminizmu jest znacząco większa wśród osób najstarszych (77%) w porównaniu do najmłodszych (48%) i znacznie rzadsza wśród osób z wykształceniem podstawowym (54%) niż wyższym (67%).
Badając wzory wychowania dzieci, już w latach 30. XX w. wyróżniono do dzisiaj stosowany podział na style: autokratyczny, demokratyczny i liberalny (Lewin i in. 1939). Rozpowszechnienie się tego ostatniego, utożsamianego z nadmiernym permisywizmem i krytykowanego z pozycji konserwatywnych, uznano za jeden z przejawów dezintegracji struktur społecznych i przyczynę zanikania autorytetów, co jest negatywnym skutkiem ograniczonej kontroli nad dziećmi (Lasch 1979).
Opierając się na wynikach analizowanych tu badań wnioskuję, że w Polsce uznaniem większości cieszy się styl zaliczany do autokratycznego, opartego na sile, posłuszeństwie, surowości, dozowaniu pochwał, bez pytania dziecka o jego opinię przy podejmowaniu decyzji. Mając do wyboru „dyscyplinę” i „wychowanie bezstresowe” jako wzory alternatywne, 73% respondentów wybiera „dyscyplinę”, niezależnie od poziomu wykształcenia, wielkości miejsca zamieszkania i wieku.
Dla zrównoważenia tego wizerunku warto odnotować, że pod względem poziomu autorytarności społeczeństwo polskie nie odbiega od innych. Wystarczy wspomnieć, że np. w Japonii odnotowuje się 85% zwolenników stosowania kary śmierci, a w Australii 66%. W Polsce w latach 1992–2007 odsetek zwolenników stosowania kary śmierci oscylował na poziomie 60–63%, odnotowywaliśmy wtedy zarówno obniżenie tych danych, jak i wzloty (CBOS 2007). W grudniu 2018 roku zwolennicy stosowania kary śmierci prawie dwukrotnie przeważali nad przeciwnikami. Niemal dwie trzecie badanych (64%) było „za” – wiara, że taki jest pożądany wzór sprawiedliwego karania, jest dominującym schematem myślenia i funkcjonuje niezależnie od poziomu zamożności, miejsca zamieszkania, wieku i płci. Tylko trochę rzadziej akceptują karę śmierci osoby z wyższym wykształceniem (58%) i kobiety (62%), ale różnica
w porównaniu z mężczyznami (66%) jest tak mała, że może być przypadkowa i nie ma tu znaczących różnic.
Co do perspektyw modernizacji, do rozstrzygnięcia pozostaje kwestia: czy społeczeństwo polskie jest rzeczywiście tak religijne, za jakie uchodzi?
Z badań nad religijnością wynika, że przy niezmieniających się w zasadzie deklaracjach co do utożsamiania się z katolicyzmem (odsetek respondentów zaliczających się do wyznawców Kościoła katolickiego oscyluje niezmiennie wokół 92–95%), jednak dokonuje się powolna sekularyzacja pod względem wykonywania praktyk wiary, takich jak chodzenie na msze czy modlitwa. Rośnie zwłaszcza odsetek tych, którzy się w ogóle nie modlą (Mikołejko 2014).
W badaniu Jaka jest Polska respondentom zadawano pytanie: „jest Bóg czy nie jest?”. Wiara w Boga dominuje, jako że 81% wskazywało, że Bóg „jest”, jednak widać, że odsetek ten kształtuje się wyraźnie poniżej religijności deklarowanej w odpowiedzi na standardowe pytanie o wiarę. Po pierwsze więc, rozumienie religijności w Polsce w znaczącym stopniu wykracza poza element spersonalizowania jej i sprowadza się do dobrotliwej postaci na tronie. To, że przeważa wizja siły boskości, wynika z szukania w religii poczucia bezpieczeństwa, której ostoją jest konkretny Bóg, a nie abstrakcyjne wartości.
Po drugie, stosunek do katolicyzmu polskiego obejmuje różne aspekty, gdzie obok takich cech jak mistycyzm, rytualność, luddyzm, pogaństwo i magia rysuje się również wymiar racjonalności. Mając do rozstrzygnięcia: „czy Jezus to syn Boży, czy postać historyczna?” – zdecydowana większość respondentów wybiera to pierwsze, ale za postacią historyczną opowiada się 25%.
Zważywszy na deklarowaną przez Polaków religijność, do miana rewelacyjnej zaliczyłbym diagnozę boskości papieża: zdaniem 46% respondentów Jan Paweł II jest człowiekiem, a nie Bogiem (54%). Przekonanie to zwiększa się z poziomem wykształcenia i wiekiem, co stanowi kolejne zaskoczenie, ponieważ w przypadku wieku powinno być raczej odwrotnie, a tymczasem to głównie ludzie młodzi dopatrują się w papieżu boskości (63%). Być może osobom starszym z większym trudem przychodzi przeistoczenie kardynała i Karola Wojtyły w postać o siłach nadprzyrodzonych.
Można mieć różny stosunek do redemptorysty Tadeusza Rydzyka. Za przejaw realizmu uznałbym zakwalifikowanie go przez 88% badanych do miana „biznesmena”, a nie „ojca”. Stosunkowo najbardziej trzeźwą ocenę rzeczywistości reprezentują tu osoby z wyższym wykształceniem (90%), ale poza tym wizja biznesowo-komercyjnej roli zakonnika z Torunia dominuje we wszystkich kategoriach społecznych.
Ciekawym wskaźnikiem postępującej sekularyzacji może być sposób celebrowania pogrzebu. Sformułuję hipotezę (bo chyba nikt tego w polskim kontekście nie badał), że chowanie zwłok w trumnie jest bardziej tradycyjnym zwyczajem niż kremacja i chowanie w urnie. Widok urny neutralizuje traumatyczny efekt obcowania ze śmiercią wśród osób żyjących, nie odbierając im szacunku wobec zmarłego.
Okazuje się, że stopień akceptacji dla zwyczaju kremacji i chowania szczątków w urnie jest zaskakująco wysoki. Opowiada się za nim aż 49%, prawie tyle samo, co za chowaniem w trumnie (51%) – zwolennikami utrzymania tej drugiej praktyki są głównie mieszkańcy wsi (63%) i osoby z wykształceniem podstawowym (66%), co potwierdza hipotezę o dominacji tradycyjnego podejścia wśród osób o niskim statusie społecznym.
Inną oznaką desakralizacji jest stosunek do lekcji religii. Czy religii powinno się uczyć w szkole, czy w instytucjach kościelnych? Czy rząd – wszystko jedno, PiS czy, dajmy na to, PO – musi się liczyć z oporem społecznym, gdyby zdecydował się na usunięcie nauczania religii z programu szkolnego, czy też powinien to przeprowadzić zgodnie z zasadami neutralności światopoglądowej państwa?
W badaniu Jaka jest Polska pytanie sformułowano zostało w sposób lekko sugerujący odpowiedź (religia „na plebaniach czy w szkole”), ale uzyskany wynik nie odbiega zasadniczo od wyników uzyskiwanych w innych badaniach – dwie trzecie społeczeństwa polskiego deklaruje się po stronie usunięcia lekcji religii ze szkoły.
Wnioski z raportu
Wyniki badania Jaka jest Polska nie odbiegają (w odniesieniu do większości aspektów) od ustaleń płynących ze znanych mi badań, co nie może zaskakiwać, jeśli weźmiemy pod uwagę powolne tempo zmian dokonujących się w ocenie zjawisk społecznych. Niemniej jest kilka rzeczy nowych – do nich zaliczam wydobycie zróżnicowanego stosunku Polaków do religijności, a poza tym ocenę naszego miejsca w Europie i polityki rodzinnej prowadzonej przez rząd.
Po drugie, autorom udało się uwydatnić pomijane w poprzednich badaniach potoczne rozumienia zjawisk rozpoznawanych, ale definiowanych inaczej – uwydatnienie to jest efektem zadawania pytań w spolaryzowanej postaci.
Trzecią zaletą badania Jaka jest Polska było uchwycenie efektu krzyżowania się ze sobą odmiennych, a czasami nawet sprzecznych
poglądów, co można by określić mianem ambiwalencji. Przekonania na temat Unii Europejskiej, ocena polityki prowadzonej przez rząd lub stosunek do Kościoła bywają rozbieżne, a na pewno nie podlegają jednokierunkowym tendencjom. Deklarowanie się do bycia katolikiem nie musi oznaczać bezkrytycznej wiary w świętość papieża Wojtyły, podobnie jak bycie beneficjentem programu 500+ pozwala również dostrzegać jego trudne do przewidzenia skutki dla stanu finansów państwowych.
Również i pod tym względem społeczeństwo polskie nie odbiega od innych, ale warto zasygnalizować oznaki tych zjawisk.
Henryk Domański
Raport z badania Jaka jest Polska został sporządzony w grudniu 2018 roku przez prof. Henryka Domańskiego dla Fundacji im. Stefana Batorego.
http://www.batory.org.pl/upload/files/Programy%20operacyjne/Masz%20Glos/OK-2_Final_Domanski.pdf
Wyróznienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5505
Z prof. Krzysztofem Jasieckim, socjologiem z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, autorem książki „Kapitalizm po polsku”, rozmawia Anna Leszkowska
-
Po ponad 20 latach od zmiany ustroju w Polsce pojawiają się pierwsze większe prace naukowe analizujące przyczyny i skutki tej zmiany, będące głębszą refleksją nt. czy zrobiliśmy wszystko dobrze i czy nam się to opłacało? Co zbudowaliśmy w zamian?
Pana ostatnia książka – „Kapitalizm po polsku” – nie tylko ukazuje przekształcenia współczesnego kapitalizmu i jego różnorodność w Europie Środkowej, ale jest także analizą polskiego wariantu tego ustroju. Czym on się charakteryzuje?
Czy można powiedzieć za prof. Kieżunem, że staliśmy się kolonią ponadnarodowych korporacji? Wpadliśmy w globalny feudalizm? Cofnęliśmy się w rozwoju?
- Zapewne wszystkiego po trochu, chociaż nie można popadać w skrajności i warto zauważyć, że na tle innych kraju regionu i calej UE, coś jednak udało nam się osiągnąć. Aby można było odpowiedzieć wprost na takie pytanie, trzeba wziąć również pod uwagę moment historyczny. W Polsce w czasie PRL mieliśmy przed oczami kapitalizm ukształtowany po drugiej wojnie, z rozbudowanym państwem socjalnym, wysokimi standardami życia, itd.
W okresie, gdy wchodziliśmy w nowy ustrój, zaczęła się epoka globalizacji, do tej konkurencji przystąpiły inne społeczeństwa – Chin, Indii, w sumie – miliardy ludzi. To miało takie skutki, że nie budowaliśmy kapitalizmu w granicach państwa narodowego jak Anglicy, Niemcy czy Amerykanie, którzy tworzyli go na miarę swoich potrzeb. My już nie mogliśmy powtórzyć tej ścieżki. Na przykład, kiedy chcieliśmy wejść do UE, ona też stawała się częścią globalnych, konkurencyjnych reguł i postawiła nam warunki, które z punktu widzenia ścieżki tworzenia kapitalizmu były dla nas często niekorzystne.
Polska „musiała” m.in. otworzyć całkowicie rynek wewnętrzny, odejść od ochrony własnych instytucji kapitałowych i krajowego przemysłu. W ten sposób poprawiła się konkurencyjność polskiej gospodarki, ale główne segmenty gospodarki w czasie krótszym niż 10 lat zostały przejęte przez kapitał zewnętrzny, co nie jest obojętne dla gospodarczej sterowności kraju.
- Ale wydawała się większa na początku lat 90. niż obecnie...
- Po pierwsze, wykorzystywaliśmy głównie uwolnione zasoby wewnętrzne wynikające z liberalizacji gospodarki i prywatyzacji majątku państwowego.
Po drugie, kapitał zagraniczny dopiero zaczynał napływać, testując możliwości działania na nowych „rynkach wschodzących”.
Zmiana ustroju początkowo uruchomiła duże możliwości rozwojowe w gospodarce, ale z dzisiejszej perspektywy wiemy już, że wytworzyły one także nowe wyzwania i zagrożenia. Część z nich wiąże się z asymetrią potencjału tworzącego się na nowo rodzimego kapitału oraz korporacyjnego biznesu transnarodowego, dysponującego większymi zasobami, który mógł przejmować rynki posocjalistyczne na zasadzie starcia „słonia” z „mrówką”.
Firmy transnarodowe dostarczyły Polsce produktów oraz technologii „przy okazji”, przejmując jednak kontrolę nad kluczowymi segmentami rynku. Umożliwiło to wprawdzie poprawę poziomu i jakości życia, ale jest kwestią otwartą, czy taka polityka daje trwałe przesłanki rozwoju.
- Pan mówi, że nie. Przez to, że otworzyliśmy się tak szeroko na świat, korporacje zaczęły nam dyktować warunki. To było widać już w połowie lat 90., kiedy małe i średnie firmy szukały kredytów na rozwój, a banki - już zagraniczne - nie były zainteresowane udzielaniem im kredytów. Czyli wiadomo było, że nasza narodowa gospodarka będzie mogła się rozwijać tylko pod dyktando ponadnarodowych korporacji.
- Wchodziliśmy w coś, czego nikt nigdy wcześniej nie robił. I tylko hipotetycznie można powiedzieć, na ile można było to robić inaczej, odwołując się do praktyk krajów, które nie weszły na taką ścieżkę – Białorusi, Ukrainy lub Rosji. Nie otworzyły się one na napływ takiego kapitału i szczególnie dobrze na tym nie wyszły. Ale są i Chiny, które się otwierały, ale tym „otwieraniem się” zarządzały, tyle, że w przypadku Chin to jest inna skala. Chiny mogły stawiać warunek, że inwestor zagraniczny nie może mieć więcej niż 49% udziałów we własności przedsiębiorstw.
Czy Polska mogła formułować takie warunki, gdy aplikowaliśmy o członkostwo w UE? Kto dziś dyskutuje o tym, jak wyglądał nasz Układ Europejski ze Wspólnotami Europejskimi? Nie przypadkowo w ostatnich latach Polska ma najbardziej korzystne saldo w eksporcie towarów rolno-spożywczych. Wcześniej też tak mogło być, ale układ to blokował. Natomiast zgodnie z nim mogliśmy sprzedawać dowolną liczbę samolotów, bo wiadomo było, że ich nie wyprodukujemy.
Czy można było zawrzeć układ na innych zasadach? W tamtych uwarunkowaniach pole manewru było ograniczone. Trzeba pamiętać, że zmienialiśmy ustrój, kiedy w sferze międzynarodowych stosunków gospodarczych panowało przekonanie, że model neoliberalny w wariancie anglosaskim jest optymalny i jedyny właściwy.
Kiedy przegląda się opracowania MWF, Banku Światowego czy najwybitniejszych ekonomistów z tamtego okresu, to powszechna była teza, że Niemcy są na skraju egzystencji, Skandynawia albo się dostosuje do gospodarki neoliberalnej, albo upadnie, a modeli innych krajów, np. azjatyckich, nie warto poważnie traktować.
W książce próbuję pokazać, w jaki sposób w Polsce wprowadzono neoliberalny wariant kapitalizmu i jakie były przesłanki tego procesu. Z perspektywy zachodniej, transformacja posocjalistyczna wyglądała dosyć klarownie: otwierają się nowe rynki, które można przejąć i kontrolować. Nasuwa się więc następne pytanie: a co robili ci, którzy je otwierali? Można tu mówić o tych, którzy globalizują i tych, którzy są globalizowani.
Widzę tu pole do refleksji strukturalnie podobnej do dyskusji w Ameryce Łacińskiej po II wojnie światowej. Tam też przyjęto z dobrodziejstwem inwentarza koncepcje liberalne, a później pojawiła się teoria zależności, która była reakcją na ograniczenia obietnicy modernizacji. Być może w Europie Wschodniej i Środkowej wchodzimy w fazę poszukiwania jakiś własnych koncepcji rozwoju, czego przykładem są Węgry pod rządami Viktora Orbana, który próbuje dokonać neokonserwatywnej korekty modelu neoliberalnego. Czy to jest scenariusz najlepszy i efektywny, to się okaże. Niemniej pojawia się taki sposób myślenia.
Dyskusja dotycząca strefy euro i podział UE na rdzeń i peryferie pokazują, że zaczęto dostrzegać, iż dotychczasowy scenariusz integracji europejskiej - łącznie z przyjęciem wspólnej waluty - maskuje pewne obszary rzeczywistości. Wydawało się bowiem, że wspólny rynek będzie wyrównywać poziomy rozwoju, a tymczasem okazuje się, że oprócz konwergencji występują także procesy dywergencji.
Pojawia się pytanie - skoro kraje Europy Południowej są peryferiami strefy euro, to jaki jest status Polski i innych krajów posocjalistycznych w UE?
Problem nie jest nowy. Historycy gospodarki podkreślają, że od XV lub XVI wieku Europa Wschodnia stała się peryferiami Zachodu. W takiej perspektywie okres przemian po 1989 roku jest zbyt krótki, by nadrobić wielopokoleniowe zaległości. Można jednak zapytać, czy realizowana od lat dziewięćdziesiątych strategia rozwoju tworzy trwałe przesłanki do nadrabiania dystansów wobec centrów współczesnego świata? W kategoriach geostrategicznych lub wzrostu PKB tak się stało.
- Podaje pan, że dystans, jaki nas dzielił od Zachodu „od zawsze” był spory: w roku 1938 nasze PKB to 42% zachodniego, w 1989 – 30% (czyli 3 razy mniej niż w Grecji), a w 2012 - 66% średniego PKB UE.
- Ważna jest jednak również struktura gospodarki i źródło tego wzrostu. Skąd się on bierze, jak jest finansowany, jak dzielony? Zarzuty, jakie są wysuwane wobec naszego modelu rozwoju dotyczą tego, że jest on bardzo zależny od otoczenia zewnętrznego – środków unijnych i kapitału zagranicznego, a w zbyt małym stopniu tworzy krajowe zasoby strategiczne, takie jak nowa wiedza lub innowacje.
Marnujemy też nasz największy potencjał rozwojowy w postaci młodego pokolenia najlepiej w naszej historii wykształconych Polaków. Bezrobocie mamy na poziomie 13%, ale „wypchnęliśmy” dwa miliony ludzi za granicę. Ile ono wynosiłoby, gdyby pozostali w Polsce?
Generalnie można powiedzieć, że od połowy lat 90. odwróciliśmy tendencję, która była w Polsce od kilkuset lat, kiedy dystans rozwojowy w stosunku do Zachodu narastał. Tyle, że to dotyczy skali makro, bo jak przełożymy to na regiony, na różne grupy społeczne, to tendencja ta staje się bardziej wielowymiarowa, co obrazują dyskusje o nierównościach społecznych.
Niepokojące jest też, że pieniądze unijne - których w takiej skali nigdy w Polsce nie było – jak pokazują statystyki - nie podnoszą pozycji kraju w zakresie konkurencyjności czy innowacyjności. To oznacza, że struktura administracyjna i polityczna jest mało funkcjonalna wobec potrzeb rozwoju gospodarczego.
Choć pod względem wielkości PKB zaczynamy formalnie być zaliczani do grupy krajów o wysokich dochodach, to często występuje przeświadczenie, że ten wskaźnik nie oddaje w pełni rzeczywistości. Zwraca się uwagę na wzrost PKB, ale znacznie rzadziej na jego podział. Owszem, Polska coraz więcej eksportuje, lecz kto na tej sprzedaży zarabia? W ostatnich latach eksporcie mamy nadwyżki tylko w artykułach rolnych i spożywczych. Wyroby hi-tech to zaledwie ok. 3% naszego eksportu, przy czym okazuje się, że jest on generowany głównie w polskich oddziałach zagranicznych korporacji. Niestety, problematyka ta jest podejmowana głównie na obrzeżach dyskursu publicznego, w środowiskach akademickich.
- Ale może zaległości są tak ogromne, że nie da się tego zrobić w tak krótkim czasie? Zapewne tylu stadionów czy akwaparków nie potrzeba, ale wodociągi, kanalizacja, drogi, kolej, telekomunikacja są niezbędne.
- My ciągle nadrabiamy zaległości cywilizacyjne z okresu zaborów, wojen, a nie wchodzimy do tej gry, która jest kluczowa z punktu widzenia przyszłości. Miałbym tu pewien problem z jednoznacznym stwierdzeniem, że jest to tylko problem zapóźnienia, bo jak spojrzymy na problem informatyzacji kraju, czego wcześniej ani u nas, ani w innych krajach regionu nie było, to widać, że zostaliśmy w tyle. Min. Boni powiada, że afera korupcyjna w informatyzacji kraju zatrzymała nas na ponad 10 lat w rozwoju. To pokazuje, że oprócz bagażu przeszłości, mamy również bagaż dysfunkcjonalności wytworzony po 1989 r.
Można się zastanawiać, dlaczego w rankingach BŚ pod względem jakości zarządzania jesteśmy poniżej Grecji. To nie jest jednak w ogóle przedmiotem debaty w Polsce. Trzeba się skoncentrować na budowie silnych instytucji krajowych, myśleniu w kategoriach nie tylko kapitalizmu transnarodowego, ale wyciąganiu wniosków z kryzysu Ameryki Południowej, gdzie są słabe instytucje publiczne, niesterowne państwo, w znacznej mierze niepartycypacyjny system decyzyjny. W pewnym momencie w Polsce były przecież możliwości innych rozwiązań, wielomilionowy ruch Solidarności powstał dlatego, że ludzie chcieli być włączeni w procesy decyzyjne.
- Czy ta dysfunkcja państwa – delikatnie mówiąc – nie jest wynikiem skali bezrobocia? Bo za tym idzie wybór nieodpowiednich ludzi na określone stanowiska, korupcja, nepotyzm, brak miejsc pracy dla dobrze wykształconych młodych...
- Pewnie tak, ale czy myśmy mieli jakiś inny program niż likwidowanie przedsiębiorstw i założenie, że dokonamy restrukturyzacji państwa w oparciu o napływ kapitału zewnętrznego? Prof. Kabaj od lat pisze, że w Polsce dominuje praktyka rozwoju bezzatrudnieniowego. Podnosimy wydajność pracy, sprowadzamy technologie, ale niekoniecznie my to organizujemy - ktoś inny - proporcjonalnie do udziałów własnościowych i miejsca w procesach decyzyjnych - osiaga korzyści z tego tytułu. Trudno mieć pretensje o to, że zagraniczni właściciele dbają bardziej o rozwój kraju, w którym te firmy mają swoje siedziby.
Bezrobocie zostało wygenerowane m.in. dlatego, że nie myślano o tym, co ludzie w przyszłości mają robić. Niemcy np. utrzymywały produkcję przemysłową, nie przeniosły wszystkiego do Chin i łatwiej im wychodzić z kryzysu. A myśmy oddali kluczowe sektory gospodarki korporacjom transnarodowym i efekt jest taki, że wprowadzamy stypendia zamawiane na politechnikach, których absolwenci po ukończeniu studiów nie mają gdzie pracować. Bo przy tej strukturze gospodarczej nie stworzyliśmy zapotrzebowania na ludzi wykształconych.
Problem zauważono późno i w praktyce leczy się skutki, a nie przyczyny. Ale żeby było zapotrzebowanie na ludzi wykształconych w nowoczesnych dziedzinach, to musimy takie branże rozwijać. Ten impuls modernizacyjny z pierwszej połowy lat 90. - poczucie zmian, otwartości na nowe idee, nowe sposoby organizacji, wyczerpał się. Na nowy jego poziom mogą skierować ludzi tylko politycy z czytelną wizją, mający programy nie administrowania państwem, ale jego zmiany w sposób unowocześniający.
- Pisze pan o możliwości modernizacji kraju na trzy różne sposoby: imitacji, adaptacji i łączeniu tych wariantów. Polska weszła na drogę imitacji naśladowczej, a czy możliwa była droga przez adaptację?
- Nie było nawet nastawienia na to, aby szukać innych rozwiązań. Jeśli chodzi o modernizację, główny problem polegał na przyjęciu takiego założenia, że właściwie gotowe wzorce już mamy, wystarczy je tylko zaaplikować. W dyskusji o zmianach w Europie Wschodniej wielu badaczy tej klasy, co Ralph Dahrendorf zauważało, że jest to pierwszy w dziejach świata przypadek, iż tak wielka zmiana społeczna nie ma pogłębionej refleksji teoretycznej, nie ma żadnej wizji nowego porządku. W różnych wariantach zakładano po prostu proste przeniesienie, powielenie, transfer instytucji, itd.
Ale nie jest to tylko problem Polski. Weźmy np. dawne NRD, gdzie proces przekształceń przeprowadzany był przez jedno z najlepiej zorganizowanych w Europie państw, z ogromnymi pieniędzmi, a do tej pory nie dało to dobrych efektów. Na tym tle tak źle nie wyglądamy, choć środków, jakie uzyskaliśmy z UE było wielokrotnie mniej. Może dlatego u nas bardziej się udało, że w wielu aspektach robiliśmy to sami?
Polska szczęśliwie cały czas się rozwija, natomiast problemem jest to, że wyczerpują się źródła tego wzrostu. Jeśli bazujemy na taniej sile roboczej, na tym, że jesteśmy głównie podwykonawcami, że mamy niewiele własnego kapitału inwestycyjnego, że importujemy technologie – to w świecie, jaki się rysuje po kryzysie, szybko może się okazać, że wpadliśmy w pułapkę średniego dochodu, co de facto oznacza stagnację.
Częściowo dokonujemy jakiegoś postępu, ale robimy to fragmentarycznie. W skali międzynarodowej inni robią więcej. W Polsce istnieje bardzo wiele diagnoz na ten temat, ale one nie znajdują żadnego przełożenia na działania polityków. Mamy fundusze unijne, szanse, żeby to sensownie wykorzystać, ale nie zawsze umiemy. Przykładem jest kolej.
- Od początku było wiadomo, że PKP nie radzi sobie ze środkami unijnymi, jednak nie otrzymało od rządu żadnego wsparcia. Tu najlepiej widać, że państwo nie działa…
- To wymowny przykład konsekwencji słabości instytucji publicznych w Polsce. U nas po 89 r. zaczęto myśleć o państwie tak, jak to opisał Engels w teorii obumierania państwa – że ono już nie będzie potrzebne. I że wszystkie problemy rozwiąże rynek. Myślano tak przez analogię z krajami wysoko rozwiniętymi, zwłaszcza anglosaskimi, gdzie tak ten model jest ustawiony. Problem jednak polegał na tym, że nie chciano zauważyć, iż w Polsce nie było silnego rodzimego prywatnego kapitału. Kto zatem ma być liderem modernizacji, trudno przecież od właścicieli kilkuosobowych mikroprzedsiębiorstw oczekiwać, że będą oni mieli wizję unowocześnienia państwa i budowy konkurencyjności polskiej gospodarki.
- Ale państwa zachodnie nie wycofały się całkowicie ze sterowania państwem, gospodarką.
- Państwa zachodnie opowiadały nam, że to się robiło, ale trzeba zauważyć, że silne państwa mają równie silne instytucje publiczne - rząd, służby specjalne, armię. Oczywiście, nie sterują państwem metodami znanymi z państw socjalistycznych, ale prowadzą aktywną nową politykę przemysłową, jak Stany Zjednoczone, finansujące ze środków budżetowych rozwój najnowocześniejszych technologii stosowanych najpierw w przemyśle zbrojeniowym, a później – jak dowodzi historia Internetu – komercjalizowanych z sukcesem w innych obszarach gospodarki.
- Czy nasz model gospodarczy jest skutkiem budowy kapitalizmu bez kapitalistów i kapitału?
- Zgodnie z ustaleniami historyków gospodarczych, wiodącą siłą społeczną kapitalizmu były przedsiębiorcze klasy średnie. Powstanie i rozwój ich odpowiedników stało się programowym marzeniem neoliberalnych elit po 1989 roku. Przez analogię do Zachodu zakładano, że klasy średnie będą miały osobisty interes w tym, żeby rozwijać rynek, kapitalizm i demokrację. Natomiast w warunkach Europy Wschodniej, kiedy nie było kapitalistów, brakowało kapitału, a instytucje działały źle, zaczęto zauważać (co teoretycznie rozbudował Ivan Szelenyi i jego współpracownicy), że przebieg transformacji w takich okolicznościach jest inny niż byśmy chcieli, odwołując się do teorii modernizacji czy historii Zachodu.
- Czyli inni nam organizują życie...
- W pewnym sensie tak. Prof. Hausner w swoich wspomnieniach przypomina, że jeszcze przed wejściem do UE, w trakcie przyjmowania perspektywy budżetowej na lata 2004-06, Polska nie była w stanie określić własnych priorytetów i przyjąć czytelnej koncepcji rozwoju, w związku z czym przyjęliśmy propozycje Brukseli. Jeśli popatrzeć na to szerzej – to samo zjawisko wystąpiło w latach 90. w wielu innych sferach zarządzania państwem i gospodarką.
Na początku transformacji przeważało bowiem przeświadczenie, że myślenie strategiczne, dyskusje i programy długookresowe są przedwczesne, albo niepotrzebne. Np. nie widziano potrzeby polityki rozwoju regionalnego. I – jak mówiła Danuta Hübner - dopiero perspektywa skorzystania ze środków UE wymusiła przyjęcie narodowej strategii rozwoju i polityki regionalnej. Myślę, że do pewnego stopnia takie podejście było nieuchronne, gdyż w Polsce planowanie, strategie, kojarzyły się z okresem PRL. Był to jednak również skutek pewnego uproszczenia intelektualnego, zbyt dychotomicznego widzenia świata.
- Słabości intelektualnej elit?
- Na pewno to była słabość początku lat 90. Co więcej – pierwsze sukcesy, wyjście Polski z zapaści i znaczący wzrost gospodarczy, ugruntowały przeświadczenie, że ta droga jest optymalna. Dopiero gdzieś od końca lat 90, kiedy okazało się, że spada tempo wzrostu nieomal zera i rośnie bezrobocie, które osiągnęło 20%, zaczęła się dyskusja na temat dalszej strategii rozwoju. Dominowało jednak założenie, że pomogą nam pieniądze unijne i napływ inwestycji zagranicznych.
Przyjęliśmy swoistą odmianę „trzecioświatowej” strategii kraju, bazującą na założeniu, że – jak to obrazowo ujął Jan Szomburg – Polska może być „pastwiskiem dla transnarodowych korporacji”.
W pierwszych latach transformacji nie mieliśmy kadr, które potrafiłyby się poruszać w świecie nowoczesnych instytucji. Dzisiaj tak już nie jest. Mamy ludzi, którzy pracowali w ponadnarodowych korporacjach, studiowali na Zachodzie, tam pracowali, kierowali firmami zagranicznymi, mają więc odpowiednie doświadczenie. I teraz można ten typ kapitału wiedzy i związanego z nią kapitału społecznego wykorzystać do zdefiniowania oraz realizacji nowych celów.
Polska ze względu na swoje zasoby i potencjał ma uzasadnione ambicje do bycia czymś więcej niż podwykonawcą cudzych projektów w Unii Europejskiej. W takim kontekście model rozwoju ukształtowany w latach 90. i odpowiadające mu ramy instytucjonalne wymagają znaczących korekt bez których, na co zwracał uwagę chociażby raport diagnostyczny Polska 2030, grozi nam scenariusz „dryfu rozwojowego”, reprodukcji statusu wewnętrznych peryferii UE.
- W jakim obszarze koszty zmian są największe?
- Oczywiście, w społecznym. W przyjętym po 89 roku modelu, sukces gospodarczy nie przełożył się jednoznacznie pozytywnie na zmiany społeczne – mimo rosnącego PKB, pojawiły się duże obszary wykluczenia społecznego. Skutkiem dominującego modelu stała się atomizacja i przesadny indywidualizm w złym stylu, niszczący wspólnotowe wymiary życia społecznego, które zakorzeniają gospodarkę.
Samochody możemy kupować indywidualnie, ale żeby nimi jeździć potrzebujemy dróg wymagających współpracy różnych aktorów sfery publicznej i życia gospodarczego.
Doszliśmy do takiego miejsca, że jeśli mamy się dalej rozwijać, musimy zbudować większy kapitał społecznego współdziałania. Jego budowa zaczyna się od sfery politycznej. Przeważający od lat w Polsce styl uprawiania polityki – wyraźnie wykluczający dużą część społeczeństwa - nie sprzyja jednak budowie tego rodzaju kapitału.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1771
Z prof. Andrzejem Zybałą, kierownikiem Katedry Polityki Publicznej w SGH rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, jak należałoby tłumaczyć fakt, iż w Polsce, kraju silnie katolickim, wręcz wyznaniowym, moralność w życiu publicznym to pojęcie dość egzotyczne? W badaniach CBOS z 2009 roku dotyczących moralności publicznej, prawie wszyscy ankietowani potępiali takie zachowania społeczne jak śmiecenie, zakłócenia ciszy, malowanie grafitti, obmowę oraz jazdę bez biletu.
Czyli z jednej strony, mamy wyostrzony zmysł sprawiedliwości, prawości, uczciwości, a z drugiej - dramatycznie brakuje nam empatii, nie uważamy za właściwe przestrzegać obowiązujących norm moralnych i prawa, jeśli one ograniczają nasze interesy – triumfy święci filozofia Kalego i egoizm podbite niebywałą megalomanią. Skąd ta dwoistość w narodzie pobożnym?
Istotnie, mamy problem z podwójnymi standardami i hipokryzją, choć to widoczne jest w wielu krajach, ale mamy też problem ze skłonnością do ubarwiania rzeczywistości. Powody tego są wielorakie, na pewno społeczno-historyczne, jak i głębsze związane z sposobem patrzenia na świat czyli z naszą percepcją
Nie uzyskaliśmy takiej pozycji wśród narodów i społeczeństw europejskich jak byśmy chcieli, aby odpowiadała ona poziomowi naszych ambicji. Wskutek tego trzeba było tworzyć taki substytut: wprawdzie nie jesteśmy tak dobrzy gospodarczo, rozwojowo, ale mamy inne zalety. Wydaje mi się, że to mitologizowanie siebie zaczynało się tworzyć dość wcześnie, już w okresie I Rzeczpospolitej, kiedy ówcześni Polacy postrzegali kraj jako „przedmurze Europy”.
Drugą sprawą, wynikającą z romantyzmu, jest przekonanie, iż to my jesteśmy nośnikiem prawdziwego chrześcijaństwa. Europa w zasadzie sprzedała swojego ducha, poszła w materię i tylko my tego ducha reprezentujemy, mamy nawet mandat do chrystianizacji Europy. Rodziło się wiele tego typu mitycznych przekonań – opisał to świetnie prof. Janusz Tazbir.
- Co by świadczyło, że wbrew głoszonemu poglądowi, bliżej nam do cywilizacji Wschodu ceniącej duchowość niż materialistycznego Zachodu…
- Jesteśmy kulturą pogranicza. Mamy pewne cechy specyficzne dla kultury zachodniej, ale i wschodniej. Część społeczeństwa ceni wartości Zachodu jak tolerancja, szanowanie rozumu, analiza, demokracja, itd. i potrafi - choćby w przybliżeniu – żyć zgodnie z nimi. Ale druga część populacji jest wychowana w tradycji autorytarnej, mało dyskursywnej i tym samym nie jest dla nich ważna demokracja, respekt dla reguł, prawa – istoty demokracji.
- Co pewnie wynika z wielowiekowego zniewolenia, w jakim żyła znakomita większość Polaków praktycznie do początków XX wieku, o czym pisze Jan Sowa (Fantomowe ciało króla) i Andrzej Leder (Prześniona rewolucja).
- To niewątpliwie ma wielki wpływ na postawy współczesnych Polaków. Dopiero chyba teraz dociera do nas, że jesteśmy narodem ukształtowanym silnie przez chłopskie korzenie zdecydowanej większości społeczeństwa. Większość z nas dziedziczy sporo elementów mentalnych właściwych dla kultury chłopskiej.
Ta kultura kształtowała się w warunkach walki o przetrwanie. Dla tej części społeczeństwa istotny jest byt. Nie wytwarzała uznania dla reguł bezstronnego rozumowania, w tym moralnego poza ścisłym kręgiem bezpośrednich krewnych.
W mentalności chłopskiej istnieje przyzwolenie na korzystanie z dóbr publicznych dla prywatnych celów. Weźmy na przykład polityka posiadającego mentalność wywodzącą się od dawnych chłopów. Gdy ma on kontrolę nad jakimś majątkiem publicznym, nie ma na ogół zahamowań, aby korzystać z niego w sposób zapewniający jego i najbliższym maksimum prywatnych korzyści. To tkwi głęboko w polskiej mentalności. Jako społeczeństwo nie przeszliśmy przez cykl doświadczeń, specyficznych dla Zachodu, które ukształtowały podejście do państwa, dla instytucji będącej dobrem publicznym. U nas państwo do zasób, który warto przechwycić, ponieważ można z niego skorzystać.
- Ale skoro źródłami moralności publicznej jest albo religia, albo rozum, to biorąc pod uwagę pozycję kościoła na wsi, ta mentalność winna się zmienić.
- Wydaje mi się, że zarówno kultura ludowa jak i religijność ludowa nie stanowią istotnego źródła moralności publicznej. Ale religia nie tyle kształtowała dawnych chłopów, ile oni sami ukształtowali ją na swój sposób i potrzeby. Bo czymże jest religijność ludowa? Ktoś trafnie powiedział, iż jest to schrystianizowana magia. Potwierdza to folkloryzacja religii w Polsce – jej barwność, zewnętrzna widowiskowość, efektowność, emocjonalność, kult świętych. Tu nie liczy się żadne rozumowanie, w tym moralne. Tego typu religijność nie wytworzyła wzorców dla indywidualnego przeżywania wiary.
- Ale na wsi obecnie żyje mniej niż połowa Polaków, więc może mieszkańców miast religia mocniej kształtuje?
- Chyba podobnie, co wynika w znacznym stopniu z reprodukowania postaw. Zazwyczaj nasze zachowania są kształtowane przez rodzinę, a w Polsce ta transmisja zachowań, postaw i norm jest szczególnie silna, bo najbliższa rodzina tworzy silne relacje wśród jej członków i silnie transmituje przekazy wewnątrz. Pełni też funkcje ekonomiczne – przy zdobywaniu pracy, itp.
- W takim razie skąd dzisiaj się biorą nasze postawy moralne? Są kontynuacją przeszłości czy może działają na nas jakieś inne czynniki poza religią i rozumem?
- Postawy moralne mają wiele źródeł. Podstawowym wydają się więzi społeczne, czyli relacje między jednostkami w szerokim społeczeństwie. Prof. Stefan Nowak wskazał na zjawisko próżni społecznej, czy na znaczenie właśnie słabych więzi społecznych poza wąskimi kręgami rodziny i znajomych.
Przeciętny Polak nie czuje lojalności wobec nieznajomego, jakiegoś anonimowego Polaka. Czuje lojalność tylko wobec członka swojej rodziny, ewentualnie ścisłego grona koleżeńsko-przyjacielskiego z piaskownicy. Prof. Paweł Śpiewak pisał o nadwartościowaniu więzi krewniaczych w Polsce. Stąd skłonność do stosowania odmiennych norm moralnych wobec „obcych” i „swoich”. Czyli jesteśmy moralni wobec swojego grona, ale nie wobec społeczeństwa. Przyczyna tego – oprócz czynników społeczno-historycznych i ekonomicznych (czyli wynikających z biedy) - jest także antropologiczna, związana ze sposobem, w jaki postrzegamy rzeczywistość.
Źródłem tego - wśród wielu czynników - jest specyficzne kształcenie w warstwach szlacheckich - mamy zakodowane pesymistyczne spojrzenie na człowieka, naturę ludzką.
U nas okres oświecenia nie zweryfikował podejścia do natury człowieka, co miało miejsce w wielu krajach Zachodu w tym czasie. Oświeceniowcy wierzyli, że np. dzięki edukacji można człowieka „przeformatować” i sprawić, że będzie umiał tworzyć z innymi pokojowe, dobrze prosperujące społeczeństwo. Do nas oświecenie nie doszło, nie przeszliśmy więc tego procesu przedefiniowania siebie i pozytywnego spojrzenia na świat. Przyczyniła się do tego także kultura i religijność ludowa, utrwalająca prymat bezpieczeństwa najbliższych nad „ryzykowną” otwartością na innych.
To negatywne spojrzenie na świat, czy też na „zło, które nas otacza” spowodowało, że w świadomości, mentalności ukształtowała się niewiara w rozwój. Przekonanie, że świat jest, jaki jest i nic z nim nie możemy zrobić – jest za dużo ograniczeń, ale jest i wola boska, więc nic nie da się zrobić.
- W 2013 roku CBOS zapytał Polaków o to, co ich łączy. Okazało się, że łączą nas wspólne klęski, katastrofy, przeszłość, religia, nienawiść, frustracja….
- Czyli generalnie łączy nas strach. Jesteśmy w stanie się zintegrować do wspólnych działań, jeśli będziemy stać wobec czegoś potężnego, czego będziemy się bać. To między innymi pochodna problemów z wypracowaniem pozytywnej tożsamości. Witold Gombrowicz pisał, że mamy tożsamość głównie negatywną, tzn. wiemy, że nie jesteśmy „Ruskimi”. „Polak wie, że nie jest „ruskim”, ale nie wie, kim jest”. To utrudnia ustanowienie społeczeństwa jako wspólnoty moralnej, w której określone wartości staję się fundamentem wzajemnych relacji.
Dodatkowo mamy problem z krytycznym spojrzeniem na siebie, na swoje działania zbiorowe, na wydarzenia, które miały miejsce. Nie potrafimy dostatecznie głęboko przeanalizować swojej historii, ocenić co było w niej złe, a co dobre i na czym, na jakich tradycjach, można budować przyszłość. Głównym naszym wyzwaniem winna być rekonfiguracja naszych cech, abyśmy przyszłość budowali bardziej na rozumowaniu, na silniejszych odruchach do zrozumienia okoliczności, w których żyjemy.
- Tylko skoro Polaków łączą wspólne klęski, a nie rozum, czy plany na przyszłość i chęć poprawy swojego losu, to jak dokonać tej – wynikającej z rozumu przecież - rekonfiguracji naszych cech?
- To nie jest łatwo wykonalne w naszych warunkach mentalnych, zwłaszcza wobec niskiej skłonności do analizy, pewnej gnuśności intelektualnej w różnych nurtach polskiej kultury. Artur Górski, krytyk literacki okresu Młodej Polski podkreślał, że katolicyzm jest gnuśny intelektualnie, nie inspiruje, jest zachowawczy. Na pewno można to odnieść do ludowej religijności, o której powyżej mówiłem.
- Tutaj mamy do czynienia chyba nie tyle z brakiem zrozumienia, co z chciwością, hipokryzją, podwójnymi standardami – właściwie wszystkimi nagannymi społecznie zachowaniami, których nie likwiduje edukacja.
- To ciekawe, że narzekamy, a nie umiemy dostrzec, że sami wywołujemy problemy moralne, czyli sytuacje, gdy inni czują się poszkodowani. To wynika z braku rozumienia rozumowania moralnego, czy opierania zachowań na stereotypach, odruchowych reakcjach. To zatem wynik braku analizy sytuacji.
Obserwując życie zbiorowe w Polsce można odnieść wrażenie, że zawodzi zrozumienie tego, jak powstają postawy, które uznaje się za moralne. Niedoceniona pozostaje edukacja moralna w szkołach, zwłaszcza wczesnoszkolna. Część dzieci chodzi na etykę, ale ma tam wykład głównie teoretyczny, a kluczowe jest dostarczenie dzieciom praktycznych narzędzi, aby umiały kształtować własne postawy. A zatem to powinny być zajęcia dotyczące metod kształtowania charakterów, zdolności do samodyscypliny, wytrwałości w dążeniach, do rezygnacji z doraźnych korzyści na rzecz długofalowych, doceniania wysiłków innych osób, pozbywania się stereotypów itp. W krajach anglosaskich długą tradycję ma właśnie edukacja charakterów, która jest powiązana z edukacją moralną. We Francji podstawy intelektualne pod tego typu kształcenie tworzyli najwięksi myśliciele, jak Emil Durkheim.
Edukacja ma znaczenie fundamentalne dla rozwoju i kształtowania postaw człowieka – jest to rozmyślny projekt kształtowania człowieka według określonego zamysłu, modelowanie jego charakteru, żeby cechował się określonymi właściwościami.
Niestety, z edukacją mamy od wieków olbrzymi problem. Przed XX wiekiem tylko niewielka część populacji miała dostęp do edukacji, a po II wojnie światowej, czy obecnie, mamy problemy z racjonalnym ułożeniem edukacji, np. nie umiemy dobrze przygotować do tego nauczycieli. Edukacja zatem nie pełni roli, jaką powinna w kształtowaniu postaw. Ale w rodzinach jest również problem, ponieważ przeważnie pełnią funkcje opiekuńcze, a nie wychowawcze.
- Edukacja edukacją, ale jest jeszcze logika, skwitowana dosadnie w powiedzeniu: na zdrowy rozum, na chłopski rozum, itp. Dlaczego to nie działa?
- Bo sami tworzymy niewłaściwą strukturę bodźców, którymi otaczamy się. Kierujemy do siebie niewłaściwe przekazy, które nas często demoralizują, a nie nakłaniają do respektowania reguł.
Wytwarzamy bodźce, które przekazujemy do otoczenia i je odbieramy od innych. Mogą nas demoralizować, a nie nakłaniać do respektowania reguł moralnych. Śmiejemy się, gdy ktoś opowie, jak sprytnie zdefraudował własność publiczną, albo kogoś oszukał. Podziwiamy cwaniaka.
Często jest tak, że nie zastanawiamy się, jakie komunikaty przesyłamy innym – czy są one demoralizujące, czy wzmacniające do dobrych postaw. Jest kwestia czy działamy w warunkach spirali cnoty czy występku – mówiąc tradycyjnym językiem. Założeniem jest, że jeden dobry czyn uprawdopodabnia kilka kolejnych dobrych u innych osób. Podobnie jest z czynami złymi. One „rozmnażają się”.
Każde środowisko, np. zawodowe, ma jakiś klimat moralny, który powstaje i staje się wyznacznikiem dla postaw jego członków. Przypomina mi się prof. Adam Podgórecki, znakomity socjolog, który pisał przed laty o tym, że w Polsce mamy taki klimat moralny, że on ułatwia przekształcanie się różnych powstających grup obywateli w tak zwane brudne wspólnoty.
Oznacza to, że po jakimś czasie przestają pełnić pożyteczne funkcje dla społeczeństwa, dla których one powstawały, a zaczynają działać egoistycznie na rzecz swoich korzyści. Treścią życia zbiorowego jest walka różnych grup, które konfrontują się ze sobą w nieformalnej rywalizacji o ograniczone dobra.
- To rodzi smutną refleksję, którą dobrze ilustruje cytat z Moralności pani Dulskiej: „mam tam pod spodem w duszy całą warstwę kołtunerii, której nic wyplenić nie zdoła”- mówi Zbyszko. Widzimy bowiem naganne zachowania i nie możemy ich zmienić.
- Bo jesteśmy bezsilni wobec siebie w powodzi konfliktów wewnętrznych, w warunkach ciągłych starć, w zabieganiu o swój prestiż, pozycję, o swój dobrostan kosztem innych, często słabszych społecznie i ekonomicznie.
Dodatkowym problemem jest też to, że nie rozumiemy tego, że nasz indywidualny dobrostan zależy od tego, jak ułożymy relacje między sobą, w jakim stopniu uda się wytworzyć respekt dla pewnych wartości. Po prostu mamy za mało zrozumienia dla moralności jako pewnego mechanizmu, jako czegoś wyrozumowanego, wyrachowanego, co pozwala ułożyć życie zbiorowe, aby było przynajmniej znośne.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: kh
- Odsłon: 4500
Korupcja w Polsce nie jest dramatycznym problemem, nie zagraża fundamentom państwowości i porządku społecznego, jednak system zabezpieczenia przed nią trudno ocenić jednoznacznie pozytywnie, jest – „średnio zadowalający”.
Takie wnioski płyną z opublikowanego ostatnio raportu Instytutu Spraw Publicznych i Transparency International (monitoring przeprowadzono w ramach międzynarodowego projektu realizowanego przez TI w 25 krajach europejskich).
Ocenie poddano 13 kluczowych obszarów życia publicznego: w tym władzę ustawodawczą, wykonawczą, sądownictwo, organy ścigania, organy kontrolne, a także biznes, media, organizacje pozarządowe. Według Transparency International, są to najważniejsze ogniwa systemu rzetelności życia publicznego w Polsce. Pod lupę wzięto cały system przeciwdziałania korupcji od strony instytucjonalnej, analizowano akty prawne, dokumenty, publikacje prasowe, przeprowadzono wywiady z pracownikami, sięgano po opinie ekspertów. Przeanalizowano uwarunkowania polityczno-instytucjonalne, ekonomiczne, społeczno-kulturowe występowania korupcji w Polsce.
Najwyższe oceny zyskał NIK (88 na 100 punktów), a także RPO i sądownictwo (72 punkty). Te instytucje, jak stwierdzono w raporcie, wyróżniają się niezależnością, przejrzystością i profesjonalizmem działania. Nie można tego powiedzieć o rządzie (57 punktów) i administracji centralnej (60 punktów) oraz CBA (58 punktów). Najsłabiej jednak wypadły organizacje pozarządowe (56 punktów) i biznes (51 punktów).
Pomimo przekonania o wysokim poziomie korupcji w Polsce, nie widać większego społecznego zaangażowania w działania ograniczające tę patologię. Niewiele jest też organizacji watchdogowych, które patrzą rządzącym na ręce i walczą o standardy dobrego rządzenia. W sektorze prywatnym natomiast głównym problemem, prowadzącym do nadużyć, jest brak warunków do swobodnej działalności firm i równocześnie brak zainteresowania działaniami zmierzającymi do eliminowania korupcji.
Jak zaznaczyli autorzy raportu, niska ocena nie oznacza jednak skorumpowania, ale to, że te sektory są właśnie słabo zaangażowane w tworzenie mechanizmów ograniczających korupcję, a niektóre ich działania sprzyjają nieprzejrzystości i budzą kontrowersje etyczne. W badaniu nie były też najważniejsze oceny punktowe wystawiane poszczególnym instytucjom czy sektorom.
Najistotniejszy jest opis jakościowy, ocena systemów zapobiegania korupcji od strony prawnej i praktyki, wskazanie słabych punktów i ewentualnych sposobów ich wyeliminowania. Dla każdej z ocenianych instytucji przygotowano rekomendacje wynikające z przeprowadzonych analiz.
Korupcja jest pojęciem znacznie szerszym niż tylko łapownictwo, do którego jest zwykle sprowadzana. Jest to także nieprzestrzeganie standardów przejrzystości, uznaniowość w podejmowaniu decyzji, brak mechanizmów rozliczania funkcjonariuszy publicznych.
W Polsce nie ma spójnej polityki antykorupcyjnej – stwierdzono w raporcie. Pojawiają się rozmaite rozwiązania prawne, ale są dość przypadkowe, chaotyczne, nie tworzą całości. Jest też wiele instytucji i regulacji zabezpieczających przed występowaniem nieprawidłowości w życiu publicznym, które nie zdają egzaminu w praktyce bądź też po prostu nie są wykorzystywane. Przykładem mogą tu być choćby kodeksy etyczne, które pozostały tylko na papierze. Rządowi brakuje determinacji w przeciwdziałaniu szeroko rozumianej korupcji, stwierdzają autorzy raportu, nie powstają żadne kompleksowe programy, tworzone rozwiązania nie sprzyjają rzetelności życia publicznego (np. sprawa dostępu do informacji publicznej). Wcześniejsze poczynania okazały się także niezbyt udane.
Autorzy raportu wymieniają wiele różnych problemów, które „ psują państwo”. Luki w prawie, proces legislacyjny narażony na działania grup lobbingowych, słabość debaty parlamentarnej i niedostateczne wykorzystanie funkcji kontrolnych parlamentu, mała przejrzystość władzy wykonawczej, utrudniony dostęp do informacji publicznej, niechęć do konsultacji społecznych. Z drugiej strony – nierozliczanie władzy przez wyborców, iluzoryczność kontroli obywatelskiej, m.in. wskutek słabości i nieskuteczności organizacji pozarządowych. Powierzchowna jest też kontrola ze strony mediów, nastawionych raczej na sensację niż zgłębianie problemów.
A jednak, mimo wszelkich mankamentów i zastrzeżeń, wynik monitoringu jest dla Polski nie najgorszy. „Mamy relatywnie dobry poziom formalnych gwarancji rzetelności życia publicznego – konkludują autorzy raportu. Dysponujemy wieloma przydatnymi rozwiązaniami prawnymi i instytucjami, z których można korzystać do poprawy przejrzystości czy wdrażania zasad dobrego rządzenia”. Problem jednak polega na tym, że to instrumentarium jest martwe czy wykorzystywane połowicznie. W sumie to i tak dobrze, że nie trzeba budować gmachu od podstaw.
Mamy do przezwyciężenia jeszcze jeden problem – przełamanie uwarunkowań społeczno-kulturowych i dość powszechnego społecznego przyzwolenia na nepotyzm, kumoterstwo, łapówkarstwo, rozgrzeszane zresztą przez elity. Tu potrzebne są działania edukacyjne w różnych środowiskach oraz wzmocnienie inicjatyw organizacji obywatelskich.
Mechanizmy przeciwdziałania korupcji w Polsce. Raport z monitoringu pod red. Aleksandry Kobylińskiej, Grzegorza Makowskiego, Marka Solona-Lipińskiego. (kh)