Socjologia (el)
- Autor: al
- Odsłon: 4939
Polskie Towarzystwo Socjologiczne zorganizowało cykl debat o Polsce. Ostatnia, która odbyła się 30 marca w Pałacu Staszica w Warszawie nosiła tytuł „Kto rządzi Polską? Między systemem a układem". Głównym referentem był prof. Andrzej Zybertowicz z Instytutu Socjologii UMK, a koreferentami socjolodzy z UW - prof. Mirosława Grabowska oraz prof. Jacek Raciborski. Spotkanie prowadził prof. Piotr Gliński, przewodniczący PTS.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6232
Z prof. Krzysztofem Jasieckim z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4014
- Jurgen Roth w książce „Cichy pucz” przedstawia m.in. organizacje wpływowych przemysłowców, które dyktują warunki polityki ekonomiczno-społecznej UE. Jedną z nich – najbardziej znaną – jest Europejski Okrągły Stół Przemysłowców – European Round Table of Industrialists (ERT), liczący 16 (niektóre dane mówią o 50) członków, który generuje połowę wszystkich kontaktów handlowych wśród największych przedsiębiorstw w unii. Tak wielka koncentracja władzy w ponadnarodowych organizacjach zagraża socjalnej Europie, ale przede wszystkim prowokuje pytanie: kto właściwie rządzi w UE?
- To pytanie nie zawęża się tylko do Europy. Z uwagi na globalizację kapitalizmu można je przenosić na poziom regionów czy globalny. To jest jedna z kluczowych współcześnie kwestii, gdyż coraz częściej zwraca się uwagę, że formalna struktura architektury politycznej świata powstała w innych czasach, na poziomie państw narodowych. Wszystkie analizy politologiczne wpływów, sieci powiązań standardowo na tym się koncentrują, choćby z tego powodu, że jest to łatwiejsze w sensie badawczym, metodologicznym.
W przypadku poziomu państwa narodowego, to pytanie jest przedmiotem dyskusji mediów, obywateli, badaczy. Ale nie jest już tak w przypadku transnarodowych korporacji. Z punktu widzenia zasobów, jakimi one dysponują - są instytucjami pod tym względem mało przejrzystymi. W takich przypadkach bardziej się domyślamy na czym ich władza polega, niż widzimy, jak ona jest rzeczywiście sprawowana, za pomocą jakich mechanizmów.
Taka ocena jest trudna z tego powodu, że są to sieci wykraczające poza jedno państwo, mające wiele odnóg w różnych miejscach. Tutaj władza ciągle się przesuwa na poziom niewybieralny, niedyskutowalny, mało zbadany, bo to są prywatne instytucje. W związku z tym, jako badacz, zawsze mogę się spotkać z odmową udzielenia informacji. W Polsce dodatkowo mamy nadmiernie ostro sformułowane i egzekwowane prawo dostępu do informacji, które uniemożliwia pozyskiwanie pewnych informacji. Na przykład, wskutek tych regulacji problem rozpiętości dochodowych czy wysokości wynagrodzeń w znacznej mierze jest poza zasięgiem badaczy.
- To zjawisko utajniania wszystkiego, co jest związane z wielkim kapitałem dotyczy i innych wpływowych organizacji w Europie: np. Enterpreneurs' Roundtable z Zurychu, Akademii Menedżerów Gospodarki z Bad Harzburga, czy Baden-Badeńskich Spotkań Przedsiębiorców (BBUG), nie wspominając już o nieformalnej grupie Bilderberg, skupiającej finansjerę świata. Wszystkie one, choć wywierają wielki wpływ na działania unii, mają charakter w jakiejś mierze tajny – są nieprzejrzyste, nie wiadomo, kto może do nich należeć i w jaki sposób może się do nich dostać.
- Status tego rodzaju organizacji przypomina pod wieloma względami sytuację masonerii w XVIII i początkach XIX w., kiedy również zwracano uwagę na fakt, że te nieprzejrzyste struktury działają na poziomie europejskim, nie tylko narodowym. Dzisiaj to jest bardziej skomplikowane, bo w świecie liberalnym ci, którzy mają pieniądze i wpływy, mogą tworzyć nieskończenie wiele różnych klubów, organizacji, które często działają na zasadzie wewnętrznej kooptacji, prowadzonej według subiektywnych kryteriów.
Podobnie było w angielskich klubach z przełomu XVIII/XIX w., gdzie np. kobiet nie wpuszczano, ale wpuszczano mężczyzn o pewnej kondycji społecznej, np. lordów, miłośników lisów, itp. Chodziło o to, aby pewna grupa ludzi mogła sobie stworzyć własny świat. Oczywiście, to zawsze, dzisiaj też, stwarza podejrzenia, że taka organizacja jest używana nie tylko do zarabiania pieniędzy, ale i do rządzenia. Przy czym z punktu widzenia socjologicznego i nauk politycznych te podejrzenia są w znacznej mierze prawdziwe.
Główny problem obecnie polega jednak na tym, że przy coraz większej koncentracji kapitału i innych zasobów z nim związanych (jak władza czy media), która dokonuje się na poziomie transnarodowym, coraz trudniej skontrolować takie organizacje z poziomu narodowego. Zwłaszcza w mniejszych, słabszych, gorzej zorganizowanych czy przechodzących transformacje ustrojowe państwach, gdzie nie ma przeciwwagi dla tego typu globalnych czy międzynarodowych struktur.
- Nie udaje się to nawet ponadnarodowym organizacjom społecznym…
- Ponieważ one nie dysponują tymi zasobami społecznymi, które są kluczowe z punktu widzenia znaczenia realnej władzy. Tu trzeba mieć pieniądze i dysponować mediami. Jak popatrzeć na zasoby takich organizacji jak Greenpeace czy Transparency International, które działają w skali świata, to okaże się, że są one nieporównywalne z tymi, jakimi dysponują koncerny, wielki biznes. Dokładnie to samo odczuwa się na poziomie gospodarki: wielkie korporacje a małe oraz średnie przedsiębiorstwa. One mogą się organizować, ale ich faktyczne możliwości sprawcze są nieproporcjonalnie mniejsze.
W korporacjach zatrudnia się najlepszych prawników, lobbystów, korzysta się z informacji, które można pozyskać na międzynarodowych rynkach dzięki „swoim ludziom” zatrudnionym w różnych instytucjach. Mniejsi takich możliwości nie mają. Powstała sytuacja, w której postępuje koncentracja różnych kluczowych zasobów i jednocześnie ich wysysanie z poziomu narodowego.
To nie dotyczy tylko Polski. W ten sposób powstał taki globalny odkurzacz, który wyciąga więcej zasobów z krajów słabszych, gorzej zorganizowanych, ze słabszym społeczeństwem obywatelskim, gdzie brakuje przeciwwagi w postaci lokalnego biznesu, itd. To zagrożenie odczuwają kraje Europy Wschodniej lub kraje postkolonialne. Bo w takich krajach, z różnych powodów, trudniej te procesy kontrolować. I dlatego tu odkurzacz działa sprawniej.
- Ale po to stworzono KE, żeby to ona kształtowała politykę unijną, nie organizacje typu ERT, która – jak to napisano w jej strategii z 2011 r. – „winna dążyć do wywierania wpływu na politykę w możliwie jak najwcześniejszym stadium, jeszcze przed podaniem politycznych propozycji do publicznej wiadomości”. Czyli to nie KE odgrywa rolę pierwszoplanową, ale struktura pozaunijna.
- Z badań przeprowadzonych w ramach Eurolobb II* wynika, że z punktu widzenia efektywności grup interesów działających w UE ważne jest wkraczanie w proces inicjowania dyrektyw czy projektów przemysłowych w jak najwcześniejszej fazie (polskie grupy interesu niestety najczęściej wkraczają do gry w ostatniej fazie). To, że jakaś organizacja próbuje uzyskać wpływ na politykę nie jest tożsame z faktycznym posiadaniem tego wpływu.
Problem tworzy logika struktur transnarodowych: takim organizacjom, reprezentującym wielki biznes działający w wielu krajach łatwiej wpływać na decyzje w Brukseli, niż reprezentantom interesów narodowych z mniejszych państw. W tę logikę instytucjonalną jest wpisany również inny wymiar gry o władzę: albo chcemy grać ekonomią skali i być silni jako Unia, więc gramy pod wielkich, albo tego nie chcemy i zamykamy się w granicach państw narodowych - może bardziej demokratycznie zarządzanych, ale możliwe, że za chwilę wykupionych przez innych, a wtedy kontrola nad tymi procesami też ulegnie marginalizacji, tyle że w inny sposób. To jest paradoks brzegowych wyborów.
- Ale z drugiej strony, Europejczycy, ale pewnie i wszyscy ludzie chcieliby państw socjalnych, gdzie ważny byłby dobrobyt obywateli, nie maksymalizacja zysku koncernów. UE przecież nie odżegnała się od idei państw socjalnych. Tymczasem takie organizacje jak ERT na uwadze mają tylko zysk, kosztem ludzi. ERT, do którego należą przedstawiciele koncernów zatrudniających 6,6 mln ludzi i generujące obrót w wysokości 1 bln euro wpływał na KE – ale i naciskał również na rządy państw narodowych - w takich sprawach jak infrastruktura transportowa w UE, standardy rachunkowości, reforma emerytalna, liberalizacja mediów, elastyczny rynek pracy, jakość kształcenia, jednolity rynek europejski, wspólny patent, euro, strategia lizbońska i TTIP. Praktycznie każda dziedzina życia jest poddawana presji takiej organizacji, więc wraca pytanie: kto rządzi w UE?
- Kłopot polega na tym, że nawet jeśli wskazuje się na siłę sprawczą jakiejś organizacji, to z różnych analiz wynika, że znacznie większy wpływ na decyzje ma sektor bankowo-finansowy. To jest jedna z głównych przyczyn korozji demokracji w skali poszczególnych europejskich państw narodowych i jedna z przyczyn rosnącego krytycyzmu wobec Unii Europejskiej, coraz częściej postrzeganej jako wiązka instytucji nierównomiernie rozdzielających szanse sukcesu poprzez mechanizmy decyzji i programy związane z dysponowaniem pieniędzmi.
Trzeba też mieć świadomość, że UE bardziej tworzy obszar do działania niż jest nim sama. Patrząc realnie, budżet UE to zaledwie 1% budżetu państw członkowskich. Tu najważniejsza jest nie dystrybucja na poziomie unijnym, ale reguły, które umożliwiają przelewanie – dla jednych z pustego w próżne, a dla drugich – z dużego do jeszcze większego. Na przykład, z analiz dotyczących największych beneficjentów wspólnej polityki rolnej wynika, że w Wielkiej Brytanii należy do nich książę Karol.
W Polsce mamy problem z takimi dyskusjami. Kiedy Andrzej Lepper zaproponował, żeby opublikować listę beneficjentów środków unijnych w rolnictwie, ożywionej debaty nie było. A to pokazałoby dopiero, komu taka polityka służy naprawdę. Tymczasem prowadzone dywagacje dotyczą kwot globalnych, ale już nie ich podziału.
- Skoro wielkie organizacje ponadnarodowe, zrzeszające koncerny, mają tak wielki wpływ na ustawodawstwo nie tylko państw narodowych, ale i unijne, to czy państwo może mieć swoją politykę w jakiejkolwiek dziedzinie? Może zadaniem rządów powinna być tylko administracja w imieniu UE?
- Instytucje Unii nie zastępują rządów państw członkowskich. To rządy przekazuję w jakimś zakresie, uzgodnionym traktatowo, swoje uprawnienia na poziom unijny. Ale UE nie jest federacją z silnym rządem centralnym na czele. Co więcej, kryzys 2008+ i jego przebieg wyraźnie wykazały, że rola państw jest ciągle kluczowa, a Unia ma rosnące problemy ze zdefiniowaniem obszarów wspólnych polityk i znajduje się w fazie wzrostu znaczenia ruchów odśrodkowych, których najbardziej znaczącym przykładem jest Wielka Brytania.
- Czy w globalizacji taki kraj jak Polska ma cokolwiek do powiedzenia? Czy rząd może być suwerenny, realizować potrzeby obywateli, dbać o kulturę narodową?
- Tu nie da się odpowiedzieć w prosty sposób, bo to zależy m.in. od tego, jakimi zasobami dysponujemy i jak się nimi posługujemy; czy nasi politycy mają ambicje kierowania państwem w sposób podmiotowy, czy uważają, że wystarczy się podłączyć do unijnej kroplówki i administrować tymi środkami, bo dopóki one są można wykazywać, że się modernizujemy. Mam wrażenie, że przez ostatnie lata taki właśnie scenariusz był realizowany. Ludzie zdają sobie sprawę, że on się wyczerpał i trwają teraz poszukiwania czegoś innego.
- Ale co my możemy zrobić jako członek UE i nie mający swojego przedstawiciela gospodarczego w tak wpływowych ciałach jak ERT?
- Przede wszystkim nie mamy takich firm, których przedstawiciele mogliby być zaproszeni do ERT. To, że nie jesteśmy obecni w takich gremiach to jedno, ale drugie - co robimy, żebyśmy mogli być obecni? Czy tworzymy korporacje o wymiarze transnarodowym, globalnym, europejskim? Bo jeśli nie, to nigdy w nich nie będziemy i w związku z tym na pewne decyzje unijne nie będziemy mogli wpływać. Trzeba też mieć świadomość, że to nie są jedyne instytucje, które działają na tym polu. Żyjemy w świecie wielu ośrodków decyzyjnych, które w pewnym momencie mają na coś wpływ, a w pewnym nie będą go miały.
Sytuacje kryzysowe, a taką mamy w tej chwili, wyzwalają nowe potencjały, które redefiniują interes publiczny i mogą zmieniać relacje między polityką a biznesem na różne sposoby. Kiedy ten proces się dzieje, często nie jesteśmy jeszcze w stanie określić dokładnie, jaki jest kierunek zmian i co z nich wyniknie.
Taka sytuacja była podczas ostatnich wyborów prezydenckich, gdzie pojawiło się ogromne poparcie dla muzyka rockowego. To samo występuje zresztą w innych obszarach życia społecznego - powstają m.in. nowe ruchy miejskie, a nawet wewnątrz dominujących ugrupowań politycznych następuje zmiana generacyjna. I choć formalnie władza dysponuje tymi samymi instrumentami, to zmienia się układ odniesienia.
Widać, że weszliśmy w fazę, w której dotychczasowy typ legitymizacji się zużył i trwa poszukiwanie innego. I nie tylko zużyła się legitymizacja kombatancka, postsolidarnościowa czy „okrągłostołowa”, lecz przestaje działać też legitymizacja unijna. Poparcie dla polityków eurosceptycznych w Polsce jest częścią szerszego zjawiska, u którego podstaw leży negacja budowania całej naszej transformacji na podporządkowaniu unijnym regułom gry. W 1989 r. sytuacja była podobna, tyle że kierunek przeciwny: byliśmy zachwyceni, że wejdziemy do UE, że będziemy się rozwijać itd. Aż tu po 10 latach się okazuje, że możliwe, iż po tym podłączeniu się korzyści będą niższe niż koszty; bo dyrektywy ekologiczne, bo CO2 itd.
- Bo UE miała być inna...
- Miała być inna, ale procesy społeczne mają to do siebie, że nikt nad nimi nie do końca panuje. Jeśli tworzymy większe struktury gospodarcze czy polityczne, to korzystają ci, którzy są więksi, którzy mogą tej strukturze nadać sens, wypełnić porozumienie treścią. Dlatego umowy o charakterze otwartym będą tworzone przez posiadających zasoby. Gdy otwierają się rynki krajów wschodzących czy transformujących się, to na początku następuje ich faktyczne przejmowanie przez tych, którzy mają pieniądze, technologie, instytucje – głównie przez wielkie korporacje. A „tubylcy” są przede wszystkim zadowoleni, że dzięki temu mają pracę – tak długo, jak ci właściciele pozwolą im tę pracę mieć, czyli dopóki będą czerpać z niej zyski.
- Czyli pozostaje czekać, bo wszystko w jednej chwili może się zmienić, nawet UE wraz z wpływowymi organizacjami lobbystycznymi...
- Świadczą o tym najlepiej ostatnie wybory prezydenckie, przed którymi nikt ze znanych socjologów nie przewidział, że kandydaci głównych obozów politycznych zostaną tak potraktowani przez wyborców. Co się z tego wyłoni, trudno jednoznacznie powiedzieć. Otrzymujemy kolejny ważny sygnał, że pewna formuła nie tylko gospodarki, ale polityki już się zużyła. To jest nie tylko polski problem, dotyczy także innych krajów peryferyjnych, słabych ogniw UE, np. południa Europy, gdzie instytucje są słabsze, zachowania bardziej spontaniczne, a tradycje anarchistyczne, rewolucyjne i radykalne. W takim kontekście scenariusze najbliższej przyszłości są ambiwalentne, bowiem na poziomie transnarodowym ośrodki władzy dysponujące kluczowymi zasobami mają większe pole wyborów, a jednym z nich jest zaprzestanie podtrzymywania demokracji jako formy rządzenia politycznie już niepotrzebnej lub fasadowej. Zwłaszcza w mniejszych państwach, niżej rozwiniętych, słabszych instytucjonalnie i źle rządzonych, które nie tworzą przeciwwagi dla zewnętrznych presji. Przykład Grecji pokazuje, jak się to robi w praktyce. Równocześnie jednak dowodzi on, że taka presja też ma swoje granice.
Dziękuję za rozmowę.
*O organizacjach lobbystycznych w UE pisaliśmy m.in. w:
SN Nr 11/14 - Interesy i narodowość , SN Nr 12/14 - Z ziemi polskiej do brukselskiej i Boksujemy jedną ręką , SN Nr 5/11 - Kto rządzi światem? , SN 1/13 - Polski lobbing naukowy
- Autor: Izabela Desperak
- Odsłon: 3731
Zwiększenie liczby studiujących to wciąż powód do dumy polskiej polityki nie tylko edukacyjnej. Status prekariatu, jaki osiągają absolwenci to druga, wstydliwa twarz tego zjawiska.
Studenci, pracujący tak jak na etacie, zatrudniani są na umowy o dzieło lub bez umów. Godzą się na to, lub wręcz uważają takie rozwiązanie za korzystniejsze, są wdzięczni pracodawcy za umożliwienie połączenia studiów z pracą. Nie chodzi tu o kilka – kilkanaście godzin pracy w tygodniu pozwalające studentom związać koniec z końcem. Bywa, że studenci – sprzedawcy pracują 12 godzin dziennie przez 7 dni w tygodniu, otrzymując wynagrodzenie bliskie najniższej płacy.
Wyraźnym sygnałem niskich płac i kiepskich warunków pracy jest duża rotacja pracowników – świadczą o niej stale wyeksponowane wywieszki na wystawach niektórych sklepów „sprzedawców zatrudnię”. Duża liczba chętnych na zwalniające się miejsce nie skłania pracodawców do oferowania wyższych stawek lub korzystniejszych warunków pracy. Często studenci podejmują pracę nie tyle z przyczyn ekonomicznych, ale pod wpływem neoliberalnej indoktrynacji, by zdobyć doświadczenie zawodowe i dodatkowe punkty w CV.
Często tacy studenci zaniżają płace, godząc się na niższe zarobki niż ich koledzy zmuszeni do podjęcia pracy sytuacją ekonomiczną. Masowa dostępność na rynku pracy studentów, gotowych pracować na czarno, za stawki niższe od minimalnych, i pragnących się wykazać, działa jak podcinanie gałęzi przez nich samych. Gdy zostają absolwentami, nie mogą liczyć na, często obiecywane przy rekrutacji, dalsze zatrudnienie na lepszych warunkach. Zamiast zatrudnić na umowę dotychczasowego studenta, taniej jest zatrudnić jego młodszego i mniej doświadczonego kolegę.
Zatrudnienie studentów, także studentów stacjonarnych, obniża ich późniejsze szanse na rynku pracy. Praca w pełnym wymiarze utrudnia lub niekiedy uniemożliwia ukończenie studiów. Na przykład, na Wydziale Ekonomiczno – Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie zachęca się studentów do przedsiębiorczości, walki o staże i zdobywania doświadczenia zawodowego, wymaga się jednocześnie niemal stuprocentowej obecności na zajęciach, także w trybie niestacjonarnym, a praca zawodowa nie pozwala wystąpić o indywidualną organizację studiów. Ci studenci, którym udaje się mimo pracy zawodowej studia ukończyć, często uzyskują gorsze wyniki na dyplomie, nie zostają laureatami konkursów i uzyskane z trudem dyplomy wyższych uczelni nie stają się ich przepustkami do karier. Studiując i pracując nie zrobili kursów czy staży zawodowych wymaganych przez pracodawców. Doświadczenie zawodowe, które zdobywali podczas studiów, także nie otwiera przed nimi karier zawodowych: doświadczenie w pracy biurowej, call center czy sprzedaży bezpośredniej, co najwyżej zwiększa szanse na zatrudnienie w tych samych sektorach.
Wiara w siłę dyplomu
Rozpoczynający studia wyższe wierzą, że wykształcenie zapewni im pracę. Wyższe wykształcenie jest wymogiem w coraz większej liczbie zawodów i na coraz większej liczbie stanowisk. Tam, gdzie o przyjęcie do pracy konkuruje wielu, przyjmuje się tych, którzy mają najwięcej „punktów”. Odrzuceni kandydaci podejmują studia, by za kilka lat móc wznowić ten wyścig już z dyplomem wyższej uczelni. Niestety, gdy uzyskują dyplom, odkrywają, że uzyskali go także inni konkurenci do wymarzonego stanowiska. Trzeba wtedy podjąć studia magisterskie, podyplomowe … - w ten sposób na rynku pracy pojawia się coraz więcej coraz lepiej wykształconych absolwentów, dla których nie przybywa pracy. Przy czym nie chodzi o zdobycie dyplomu dla zdobycia stanowiska kierowniczego – czasem chodzi o utrzymanie biurowej posady lub nawet zdobycie pracy „konserwatora powierzchni płaskich”.
Najbardziej przedsiębiorczy podejmują działalność gospodarczą, często w formie samozatrudnienia – ale trudno jest znaleźć taką niszę działalności, która zagwarantowałaby stabilną pracę i płacę w mieście niskich zarobków i niestabilnych prac. Samozatrudnienie jest też dla absolwentek barierą planów prokreacyjnych. Podjecie decyzji o urodzeniu dziecka odkładane jest na później, gdy znajdzie się hipotetyczna praca na umowę.
Za te mniej niż 2 tysiące...
Absolwenci podejmują pracę na umowę o pracę, o ile im się to uda. Najczęściej są to umowy na czas określony, a płace wahają się od minimalnej do 1200 - 1500 złotych netto. Podobną płacę można uzyskać bez wyższego wykształcenia – na przykład pracując przy pakowaniu produktów w Łódzkiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej.
Według portalu sprawdz-zarobki.pl w Łodzi do najgorzej opłacanych (spośród objętych niereprezentatywnym badaniem) należą: referent z płacą 1224 zł., kasjer – 1328 zł., recepcjonista – 1349 zł., sekretarka – 1357 zł i sprzedawca – 1357 zł netto - zarobki absolwentów są do nich zbliżone.
Według portalu wynagrodzenia.pl (dane ogólnopolskie z 2009 roku), choć wykształcenie na poziomie magisterskim statystycznie zwiększa zarobki o 550 złotych, co dwudziesty absolwent szkoły wyższej otrzymywał mniej niż 1000 złotych brutto.
Wśród osób, które nie mają magisterium, grupa zarabiających poniżej tysiąca złotych brutto jest już trzykrotnie liczniejsza. W dodatku na wynagrodzenia wpływa silnie staż pracy – w grupie magistrów dopiero zaczynających swe kariery zarobki są przeciętnie tylko o 25% wyższe niż przy wykształceniu średnim.
Poza tym, zarobki na stanowiskach szeregowych nie różnią się znacznie ze względu na wykształcenie. W rezultacie zarobki absolwentów studiów wyższych, zaczynających swą karierę lub nie mających szans na awans, nie będą odbiegać od zarobków osób z wykształceniem średnim, licencjackim lub studiujących.
Nauczycielom też można nie płacić
Umowa o pracę nie gwarantuje ochrony przez przepisy prawa pracy - niewypłacanie wynagrodzenia w terminie, obowiązkowe nadgodziny, nie płacenie za nadgodziny czy pracę w domu, ignorowanie przepisów BHP to raczej reguła niż wyjątek – uważają pracownicy, więc się na to godzą. Przed wyzyskiem nie chroni wyższe wykształcenie. Zdarza się niewypłacanie wynagrodzeń pracującym w prywatnym sektorze nauczycielom, także szkół wyższych.
Jedna z pierwszych powstałych w latach 90- tych prywatnych szkół średnich w ogóle przestała płacić nauczycielom i pod nowym szyldem kontynuowała działalność bez przeszkód na podobnych zasadach. Szkoły prowadzące kursy i korepetycje nagminnie wykorzystują pracę początkujących wykładowców na zastępstwo lub na próbę, nie podpisując żadnych umów i odmawiając wypłacania wynagrodzeń z braku podstawy prawnej!
Jedna z prywatnych wyższych uczelni nie płaciła swym pracownikom od stycznia 2010 roku, wykładowcy bezskutecznie strajkowali od marca, nie prowadząc zajęć i nie wpisując ocen do indeksów. Inna przez lata funkcjonowała zatrudniając tylko niezbędną dla minimum kadrowego część wykładowców na umowy, resztę zaś na dość elastycznych zasadach, często podpisując umowę jedynie na usługę „przeprowadzenia egzaminu”. Prawo pracy, także w zakresie wynagrodzeń, łamią też łódzkie uczelnie państwowe.
Wyzysk doktorantów
Rośnie grupa słuchaczy i słuchaczek studiów doktoranckich. Jest ich obecnie ponad 30 tysięcy, z czego jedynie 40% otrzymuje stypendium. Z jednej strony popularyzacja studiów doktoranckich to odpowiedź na wzrost liczby studentów na uczelniach, któremu nie towarzyszył wzrost liczby etatów na uczelniach. Z drugiej – ambitni i nastawieni na kariery najlepsi absolwenci wiedzą, że nie mają czego szukać na łódzkim rynku pracy, lub też świadomi konkurencji tłumu magistrów postanawiają zdobyć kolejny dyplom, który zapewni im przewagę na rynku pracy.
Doktoranci pełnią więc rolę „mięsa armatniego”, prowadząc zajęcia, często w zastępstwie pracowników mających uprawnienia do przeprowadzania egzaminów. Tacy „pracownicy” są dla uczelni niezwykle tani – stypendium doktoranckie pochodzi spoza budżetu uczelni. Nie mają statusu ani zatrudnionych, ani studiujących. Studia doktoranckie nie wliczają się do stażu pracy, a pobierane stypendium nie stanowi przychodu pozwalającego na wzięcie kredytu w banku, a nawet zawarcia umowy na abonament w sieci telefonii komórkowej.
Dopiero po jakimś czasie doktoranci zaczęli być objęci ubezpieczeniem zdrowotnym, nie mają prawa do żadnych świadczeń, ani ochrony prawa pracy. Początkowo doktoranci podczas 4 lat studiów mogli liczyć na kilkaset do tysiąca złotych stypendium. Od kilku lat obserwuje się stopniowe znikanie stypendium z dziennych studiów doktoranckich – dostaje je mniejszość (około 40%) doktorantów, stypendium przyznawane jest owym nielicznym szczęśliwcom na okres roku, po którym konkursowa procedura przydziału stypendiów jest powtarzana.
Doktoranci bez prawa do stypendium nadal prowadzą zajęcia ze studentami, za które nie są wynagradzani i tę formę wyzysku siły roboczej przedstawia się jako zdobywanie praktyki dydaktycznej. Po tym, jak „patent” na bezpłatnych wykładowców przećwiczył Uniwersytet Łódzki, zaczął być stosowany przez inne uczelnie – praktykę tę naśladuje obecnie Uniwersytet Medyczny.
Nowi biedni, prawie biedni, czy prekariat?
Badacze struktury społecznej zwracają uwagę na zjawisko nowych biednych – bezrobotnych, dla znaczącej części, których zarobkowanie jest nieodległym w czasie doświadczeniem, oraz pracujących, których dochody nie wystarczają na zabezpieczenie podstawowych potrzeb życiowych członków ich gospodarstw domowych.
Charakterystyki working poor ujawniają, że są to ludzie aktywni, którzy podobnie jak ludzie nie doświadczający biedy, przez pracę szukają i gromadzą środki na zabezpieczenie potrzeb życiowych.
Na problem amerykańskich pracujących biednych zwróciła uwagę praca Barbary Ehrenreich, zaangażowanej dziennikarki, która wcieliła się w rolę niewykształconej siły roboczej i opisała to doświadczenie w książce „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć”. Podobny opis pracy nie pozwalającej na zaspokojenie podstawowych potrzeb mógłby powstać w oparciu o doświadczenie wielu Polaków – może dlatego nikt tu nie wpadł na ten pomysł, bo sytuację taką skłonni jesteśmy traktować jako normę. Barbara Ehrenreich, by związać koniec z końcem podejmowała równolegle dwie prace.
W Polsce trudno podjąć drugą pracę szwaczce czy kasjerce w supermarkecie, choć w zawodach robotniczych mamy długą i wciąż kultywowaną tradycję „fuch”, czyli dorabiania po pracy, głównie przez fachowców. Dziś dwuetatowcami lub dwuzawodowcami stają się częściej osoby z wyższym wykształceniem, jak lekarze, nauczyciele czy nauczyciele akademiccy. Ich niezadowalającym płacom towarzyszy system organizacji pracy pozwalającymi na pracę w kilku miejscach, czasem na kilku etatach, a kwalifikacje i uprawnienia pozwalają na uzyskiwanie dochodów ubocznych – jak korepetycje czy łapówki.
Near poor (nowi biedni ) określani są też jako missing class - kategorię tę spopularyzowała Katherine S. Newman. Opisuje ona biednych pracujących, którzy z braku lepszej pracy decydują się na zatrudnienie dorywcze w fast foodach. Ich możliwości zatrudnienia ograniczają się do prac niskopłatnych, niecenionych. Jest to pochodną sytuacji na rynku pracy braku „dobrej”, tj. stabilnej i dobrze płatnej pracy ( u Newman to m. in. przedstawiciele mniejszości etnicznych, ale także biali obywatele USA). W przypadku opisanym przez Newman ukończenie studiów owocuje lepszą, lepiej płatną pracą, awansem w hierarchii społecznej.
Termin missing class zwraca też uwagę na przeoczenie pewnego ważnego zjawiska społecznego przez badaczy społecznych. Członkami missing class są ci, którzy na drabinie społecznej lokują się powyżej linii biedy, zajmują miejsce między biednymi a klasą średnią. Dla 4-osobowego amerykańskiego gospodarstwa domowego są to dochody roczne 20 000-40 000 dolarów.
W przypadku Polski Jolanta Grotowska Leder szacuje tę wielkość ostrożnie, jako różnicę miedzy liczbą lokujących się poniżej minimum socjalnego i liczbą osób powyżej relatywnej linii biedy, tj. 34-40% ogółu osób w gospodarstwach domowych. Jeśli założyć, że 55-60% Polaków żyje poniżej minimum socjalnego, tzn. 21-13 mln., a odsetek relatywnie biednych kształtuje się na poziomie 14-18% (linia biedy relatywnej wyznaczona przez 50% średnich miesięcznych wydatków gospodarstw domowych), to zbiorowość near poor w Polsce liczy ok. 16 mln.
Członkowie missing class nie są jednak „ludźmi zbędnymi” Zygmunta Baumana, nie są także dependent welfare people, nie korzystają z pomocy społecznej. Powodem ich niepewnej egzystencji jest także brak oszczędności, własnego domu i zabezpieczeń, które są udziałem niebiednych.
Kategorie missing class, working poor i near poor bliskie są też współczesnym koncepcjom prekariatu – nowego proletariatu. Stanowią go już nie robotnicy, ale pracownicy. Prekariat w literaturze zachodniej to także grupa, która zastępuje znikającą klasę średnią.
Ale w Polsce klasa średnia zniknęła po drugiej wojnie światowej i mimo oczekiwań i nadziei wielu socjologów z początku lat 90-tych nie odbudowała się. Do zaniku klasy średniej przyczyniło się systematyczne eliminowanie inteligencji w czasie wojny, znalezienie się jej części poza Polską, a także polityka zatrudnienia PRL, faworyzująca zawody związane z produkcją i deprecjonująca branże nieprodukcyjne, co skutkowało niskimi płacami osób z wykształceniem uniwersyteckim. Nie tylko zarobki, ale inne formy pozapłacowe wynagrodzeń faworyzowały klasę robotniczą – magazynier w bibliotece, czyli pracownik fizyczny, nawet jeśli zabiał mniej niż kierowniczka biblioteki z magisterium bibliotekoznawstwa, otrzymywał dużo bardziej korzystne przydziały kartkowe.
Być może termin prekariat dobrze opisuje tych, którzy dziś zajmują środkowe pozycje w strukturze społecznej, nie spełniając jednak definicji klasy średniej. Klasa średnia powinna charakteryzować się zauważalnie odmiennym stylem życia – tu być może absolwenci uczelni tworzą odrębną grupę. Członkowie klasy średniej powinni też mieć oszczędności lub móc wziąć kredyt hipoteczny – tego kryterium absolwenci już nie zaliczają.
Proces analogiczny do „prekaryzacji”, opisującej zmiany w społeczeństwie Niemiec można zauważyć także w Polsce, choć przybiera on zupełnie inne formy: polskim prekariatem stają się też, inaczej niż na Zachodzie Europy, osoby z wyższym wykształceniem, zwłaszcza młodzi absolwenci studiów.
Zwiększenie liczby studiujących to wciąż powód do dumy polskiej polityki nie tylko edukacyjnej. Status prekariatu, jaki osiągają absolwenci to druga, wstydliwa twarz tego zjawiska.
Opracowanie: Izabela Desperak (Katedra Socjologii Polityki i Moralności Instytutu Socjologii UŁ)
Współpraca: Judyta Śmiałek (doktorantka w powyższej Katedrze)
Powyższy tekst jest końcowym fragmentem raportu z badań wykonanych w 2010 roku przez dr Izabelę Desperat przy współpracy Judyty Śmiałek pt. Młodzi w Łodzi – prekariat z wyższym wykształceniem. W całości dostępny jest w Bibliotece Online Think Tanku Feministycznego 2010 pod adresem: . www.ekologiasztuka.pl/pdf/f099prekariat-lodz.pdf