Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1805
Żyjemy w czasach anemokracji. Greckie słowo anemos (wiatr) przydaje się dla wyjaśnienia istoty dzisiejszych zachowań politycznych. Rzucanie słów na wiatr, pustosłowie, czcza gadanina i fałszywe obietnice wyborcze – wszystko to pokazuje, na jakim poziomie toczy się debata, spór czy dyskurs polityczny.
Slogany i frazesy zastępują realne programy polityczne. Nikt nie przywiązuje wagi do spierania się o pryncypia i wartości, nie liczy się logika wywodów i autentyczne znaczenie terminów, do lamusa odeszło myślenie przyczynowo-skutkowe. Wiedzę fachową i ekspercką zastąpiły „prawdy objawione” i wymyślone na potrzeby chwili.
Żenujący poziom intelektualny, a nawet językowy wielu kandydatów prawie nikogo nie zaskakuje i nie dziwi. Autorytety naukowe, niezależnie od dyscypliny, ulegają na naszych oczach erozji i świadomej deprecjacji.
Zanik dziennikarskiej rzetelności kompensuje zwykła demagogia, manipulacja oraz brak profesjonalizmu i bezwstyd, wyrażające się w chwytliwych i bzdurnych nagłówkach, pomówieniach, insynuacjach, kłamstwach i zniesławieniach.
Najgorsze jednak jest to, że partie pretendujące do rządzenia wielomilionowym społeczeństwem licytują się nawzajem, wpadając w pułapki demagogicznych argumentów, aby w imię zanegowania programów politycznych konkurentów, dezawuować przy okazji zdobycze współczesnej wiedzy naukowej.
Nastąpiło pomieszanie celów i środków, nie wiadomo co jest strategią, a co taktyką postępowania politycznego. Liczą się osobiste, egoistyczne kaprysy i zachcianki, emocje dominują nad rozumem, a polityczni bossowie w praktyce nie wiedzą, dokąd prowadzą swoje społeczeństwa i państwa w dłuższej perspektywie.
Nikt nie pyta o kwalifikacje do rządzenia i kompetencje, które powinny być podstawą legitymizacji współczesnych elit politycznych. Usłużni eksperci i serwilistyczni doradcy potrafią uzasadnić i usprawiedliwić każdy absurd i każde fałszerstwo.
Kampanie wyborcze przybierają charakter karnawałowych festynów, a ich mottem jest hasło przypominające antyczne panem et circenses, schlebiające tanim gustom i tandetnym publicznym rozrywkom, a także hojnemu rozdawnictwu. Pobudza to do udziału w wyborach tę część społeczeństwa, która nie jest ani dobrze wyedukowana, ani wyrobiona politycznie. Gdyby przeprowadzić wśród tych obywateli egzamin z zasad demokracji, czy choćby podstaw konstytucji, to okazałoby się, że jedynie znikomy ułamek procenta poradziłby sobie z prawidłowymi odpowiedziami. Wszak tu nie o wiedzę chodzi.
Anemokracja wyraża się w zniszczeniu standardów przyzwoitości w polityce. Każdy obecnie może pretendować do roli reprezentanta suwerena, nie mając ku temu ani kwalifikacji merytorycznych, ani moralnych. Wybory mają zresztą charakter fasadowy i rytualny. O wyborze decyduje bowiem wola prezesów i miejsce na liście komitetu wyborczego, a nie oferta kandydata.
Trwa prosta reprodukcja elit, oparta na powiązaniach koteryjnych, partyjno-oligarchicznych i lobbingowych. Skutkuje ona niską jakością kadr zarządzających i administrujących państwem. W konsekwencji postępuje biurokratyzacja aparatu państwowego, który staje się wyobcowanym instrumentem dominacji państwa nad obywatelami.
Kampanie wyborcze mają charakter widowiskowy, często kiczowaty, pretensjonalny, acz merytorycznie powierzchowny. Nie wywołują żadnej dyskusji, która w żywotnych sprawach dla społeczeństwa i państwa prowadziłaby do jakiegokolwiek konsensusu. Domniemany konsensus, czyli brak sprzeciwu dotyczy natomiast takich spraw, wokół których praktycznie się nie dyskutuje, na przykład bezapelacyjnego zagrożenia ze strony Rosji (wszystko jedno czy realnego, czy wyimaginowanego), albo kosztownego sojuszu militarnego z Ameryką (który nie wiadomo, jakie przyniesie konsekwencje).
Cynicy i ludzie wyrachowani skrywają się za słusznymi postulatami zagwarantowania bezpieczeństwa, nie zważając ani na koszty materialne, ani na konsekwencje jednostronnych uzależnień od amerykańskiego hegemona.
Manipulacje służą cynicznemu odwracaniu uwagi społeczeństwa od spraw naprawdę ważnych. Sprzyjają rozbudzeniu plemiennych instynktów solidarnej wspólnoty, której zagrażają wyimaginowane niebezpieczeństwa. Prawdziwymi (np. rzeczywistym stanem finansów publicznych, zanieczyszczeniem środowiska, negatywnymi skutkami monokultury węglowej i ocieplenia klimatycznego, deficytem wody, pustynnieniem gleb, załamaniem opieki zdrowotnej, itd.) nikt nie zawraca sobie głowy. Padają natomiast obietnice, nawet konkretne daty rozwiązania tych problemów, ale z rzeczywistością nie ma to nic wspólnego.
Państwo to wspólna sprawa
W Polsce brakuje przede wszystkim mechanizmów państwowych oddzielonych od bieżącej walki politycznej. Polska kultura polityczna nie przyjęła wzorów zachodnich, związanych zwłaszcza z apolitycznością biurokracji państwowej (służby cywilnej) i jej służebnością wobec interesów państwa, a nie koterii politycznych. Nasze wzory przypominają rozwiązania wschodnich reżimów, od których werbalnie chcielibyśmy być jak najdalej. W praktyce jednak występuje silna „azjatyzacja” kultury politycznej. Brakuje polityk instytucjonalnych, które byłyby przekazywane kolejnym ekipom rządzącym, niezależnie od ich ideowej proweniencji. Byłyby również w stanie mobilizować energię społeczną dla realizacji celów korzystnych dla całego państwa.
Rząd finansuje z pieniędzy publicznych kampanię wyborczą. Funduje dodatkowe obciążenia dla przedsiębiorców, obiecując podwyżki najniższego wynagrodzenia. Jak za czasów „realnego socjalizmu” rządzący próbują dekretować podział bogactwa społecznego, zmierzając do obiecywanego dobrobytu na skróty.
Nie od dzisiaj wiadomo, że wpuszczanie pieniądza na rynek generuje inflację. Wystarczy przyjrzeć się wpływowi 500+ na koszt zakupu koszyka podstawowych produktów. Wielu ekonomistów nazywa to niefrasobliwym majstrowaniem przy gospodarce. Uderza przy tym niesymetryczne i nierówne traktowanie przedsiębiorców rodzimych w stosunku do zagranicznych gigantów i korporacji międzynarodowych.
Zwolnienia z podatku, dotacje i subwencje są na porządku dziennym, ale nie dotyczą one narodowej sfery gospodarki. Podobne zjawisko preferowania i inwestowania w obce gałęzie przemysłu odnosi się do zamówień dotyczących uzbrojenia armii. Państwo jest bezwzględne i opresyjne wobec słabych politycznie i ekonomicznie, ale miękkie i wyrozumiałe wobec potentatów – krajowej oligarchii i zagranicznych ośrodków władzy i kapitału.
Populizm i ciągoty autorytarne idą ze sobą w parze. Rządzący traktują państwo jak prywatną korporację. Czują się jej właścicielami i nie ukrywają, że należy im się odpowiedni zysk. Koncentracja władzy w ręku najwyższych funkcjonariuszy państwowych i brak kontroli prowadzą do rozkwitu rozmaitych patologii. Następuje przesuwanie ośrodków decyzyjnych do ciał nieformalnych i pozakonstytucyjnych. Podporządkowanie władzy wymiaru sprawiedliwości i kontroli, służb specjalnych i policji wzmaga bezkarność i arogancję, które to zjawiska są typowe dla reżimów dyktatorskich i nepotycznych.
Z wnikliwej obserwacji wynika, że kandydaci wygłaszający płomienne zapewnienia, tak naprawdę gardzą elektoratem, uznając – jak mawiano już w XVIII wieku – że „lud jest naiwny i głupi”. Źródła pogardy dla zwykłych ludzi sięgają postszlacheckiego dziedzictwa, ale także nomenklatury komunistycznej.
Elity współczesne nie dokonały takich przewartościowań w swoich wzorach zachowań, aby naprawdę szanować ludzką godność, upowszechniać kulturę dialogu i porozumienia opartego na kompromisie (wystarczy przywołać żenujące potraktowanie strajkujących nauczycieli czy osób niepełnosprawnych). Z wyborczych obietnic nikt przecież naprawdę nikogo nie rozlicza, a po zwycięskich wyborach można znowu zapomnieć o jakichkolwiek ograniczeniach, wynikających z prawa, a tym bardziej z moralności.
Historia – broń obosieczna
Historia stała się polem bitwy, a osławiona „polityka historyczna” rządzących nie tylko pochłania olbrzymie środki publiczne, ale także poprzez manipulowanie narracją historyczną buduje kolejne źródła polaryzacji politycznej społeczeństwa.
Na temat mitologizacji i zakłamywania historii pod kątem bieżących celów politycznych napisano wiele tomów, ale na nieczytającej i leniwej myślowo części elektoratu nie robi to żadnego wrażenia. Kogo obchodzi weryfikacja fałszerstw historycznych, jeśli dla wielu ludzi ważniejsze są populistyczne i schlebiające gustom prostego ludu obietnice wyborcze? Brak refleksji krytycznej wobec własnej historii powoduje przywiązanie Polaków do czarno-białych schematów, irracjonalnego heroizmu i bezsensownych ofiar. Duża w tym wina wadliwej edukacji historycznej. Wygląda na to, że rządzącym zależy na wyborcach bezmyślnych i posłusznych, zewnątrzsterownych i przekonanych – jak w dawnych wiekach – o jakiejś nadzwyczajnej misji i preponderancji kulturowej w skali Europy i świata.
Mimo że od 1989 roku mijają trzy dekady, to punktem odniesienia w debacie politycznej jest ciągle okres Polski Ludowej. Wypowiedzi polityków na ten temat rażą jednak swoją ahistorycznością, prowincjonalnym zacietrzewieniem i chęcią wymazania części historii. Zapomina się świadomie o uwarunkowaniach geopolitycznych tamtego czasu. Polska stanowiła państwo satelickie Moskwy, ale dla wszystkich na Wschodzie i Zachodzie było rzeczą oczywistą, że jej powojenna zachodnia granica, wytyczona z woli i przy determinacji Stalina, została uznana dzięki ZSRR.
Po upadku komunistycznego imperium polskie rządy zapomniały o tych gwarancjach, ciesząc się zarówno z historycznej klęski Niemiec, jak i rozpadu państwa radzieckiego.
Drażnienie obu sąsiadujących z Polską mocarstw pretensjami historycznymi nie sprzyja jednak dzisiejszej stabilności geopolitycznej. Unia Europejska nie przyjęła na siebie żadnych zobowiązań dotyczących geopolityki, a ta, jak wiadomo, jest funkcją zmiennych układów sił. Jeśli Rosja stanie się kiedyś rzeczywistym partnerem zachodnich potęg, interesy Polski zostaną kolejny raz złożone na ołtarzu wielkomocarstwowych stosunków. Kto wątpi, że historia lubi się powtarzać, ten jest naiwnym idealistą.
Rządzący i kandydaci do rządzenia przypisują sobie monopol na patriotyzm i wyjątkowe dziejowe posłannictwo. Wszystkim, którzy mają odmienne zdanie na temat pojmowania rzeczywistości politycznej, bądź interpretacji wydarzeń historycznych, odmawiają racji. Ba, wprost przypisują działanie na szkodę, zdradę ideałów i zaprzaństwo. Temu służy obwinianie poprzednich ekip rządowych, włącznie z groźbą postawienia ich liderów przed najwyższymi trybunałami. Posługują się przy tym magicznym zaklęciem „racji stanu”, która jest osobliwie pojmowana wyłącznie jako synonim dobra, gdy tymczasem racja stanu, zawiera w sobie wszystkie dobre i złe strony władzy.
Jeśli racja stanu utożsamiana jest z racją rządzących, a ci postępują niekoniecznie mądrze i etycznie, to okazuje się, że w imię tej mglistej kategorii popełniano nieraz w historii okrutne zbrodnie.
Nowoczesne państwa nie sięgają już do tej anachronicznej legitymacji, usprawiedliwiającej wszelkie, także błędne i niesprawiedliwe decyzje. Demokratyczna legitymizacja władzy publicznej nakazuje posługiwać się kategorią interesu społecznego w jego różnych wymiarach – podmiotowych i przedmiotowych. Narodowy wymiar interesu jest powszechnie rozumiany jako wartość odpowiadająca ogółowi społeczeństwa, narodowi obywatelskiemu, a nie jakiejś uprzywilejowanej grupie ludzi sprawujących władzę. Dzisiejsze rządy są legitymizowane w wyborach powszechnych i dzięki poparciu obywateli mają mandat do sprawowania władzy wyłącznie w ich imieniu i interesie, a nie interesie własnym!
W polskiej anemokracji występuje rażąca selektywność i rozdwojenie jaźni w pojmowaniu tożsamości. Owszem, Polska ma być europejska w dostępie do wszelkich apanaży, ale daleka od „eksperymentów kulturowych czy obyczajowych”. Unika się dyskusji na temat potencjału innowacyjnego Europy, ile i jak moglibyśmy się nauczyć od narodów mających cywilizacyjne przewagi nad nami. Nikt nie podnosi problemu edukacji społeczeństwa, jak osiągnąć nie tylko poziom materialny istniejący w Niemczech, czy szerzej w Unii Europejskiej, ale także jak zbudować wysoką kulturę polityczną i obywatelską, stworzyć podobne gusta i aspiracje.
Państwo dobrobytu to nie tylko pełna kiesa i rozpasana konsumpcja, to przede wszystkim zmiany mentalne w kierunku demokracji uczestniczącej i sprawiedliwej redystrybucji bogactwa społecznego, a także odpowiedzialności za wspólnotę, od lokalnej począwszy, na globalnej kończąc.
Nikt z rządzących nie zastanawia się nad tym, jak nowoczesną polskość wpisać w szerszy kontekst europejski. Przeciwnie, rządzących Polską interesuje to, jakie trwałe bariery zbudować, by polskość zakonserwować w prowincjonalnym zaścianku, w narodowym egoizmie i uprzedzeniach do innych. Sięganie do haseł nacjonalistycznych i ksenofobicznych to typowe metody budowania syndromu oblężonej twierdzy. Sprzyja temu instrumentalizacja Kościoła i upolitycznienie religii katolickiej.
W sprawach polityki zagranicznej elity polityczne nie potrafiły wykreować oryginalnej myśli politycznej, sięgając do mitomanii własnej wielkości, albo do koncepcji historycznie przebrzmiałych (od idei Międzymorza, poprzez pomysły Jerzego Giedroycia, po ideę jagiellońską). Elity polityczne są wyobcowane i coraz bardziej izolowane, a przez to narażone na rozmaite upokorzenia. Te upokorzenia mogą być udziałem nie tylko konkretnych osób, ale także państwa i jego autorytetu. Nie stworzono profesjonalnego aparatu służby zagranicznej, ani niezależnych ośrodków analitycznych i eksperckich, które byłyby w stanie pokazać prawdziwy obraz sytuacji. Z tych wszystkich powodów występuje dezorientacja w rozpoznawaniu trendów w polityce międzynarodowej i przemian zachodzących w poszczególnych państwach.
Geopolityka kompleksów
Z obserwacji procesów ekonomicznych wynika, że system międzynarodowy znalazł się w trudnym momencie, kiedy załamuje się przewaga cywilizacyjna Zachodu, podważa się przywództwo Stanów Zjednoczonych, a wyłania się globalny kapitalizm wielobiegunowy, póki co bez naczelnego hegemona. Słabnąca pozycja USA skłania je do podejmowania chaotycznych, awanturniczych działań i do militarnego angażowania się w różnych rejonach świata.
Rywalizacja o utrzymanie dotychczasowych i walka o nowe strefy wpływów prowadzi do ożywienia wyścigu zbrojeń, który może doprowadzić do nieobliczalnego starcia.
USA poniosły porażki w Afganistanie, Iraku, Libii i w Syrii, doprowadzając te państwa do ruiny. Celem odwrócenia uwagi od tych porażek kreują nowe źródła zagrożeń (np. Iran), a wielu polityków na świecie daje się omamić tej propagandzie. Tworzy się klimat nowej „zimnej wojny”, aby uzasadniać dążenia militarystów amerykańskich do wypróbowania kolejnych generacji broni, na której produkcję nakłady są większe niż za czasów istnienia radzieckiego „imperium zła”.
Na takim tle Polsce wmawia się, że jest ciągle ofiarą rosyjskiego imperializmu, zatem powinna wchodzić w takie powiązania z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi, aby odsuwać od siebie jak najdalej rosyjskie zagrożenie.
Tymczasem nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Dzisiejsza Rosja nie jest dawnym Związkiem Radzieckim. Postawy polskich polityków wobec Rosji są oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji, pchającej Polskę w ramiona Ameryki, stawiającej ją w pozycji największego wroga Rosji, a być może także „zapalnika” konfliktu globalnego.
Militarystyczna i agresywna geostrategia amerykańska czyni z Polski państwo frontowe w konfrontacji z Rosją. Mało kto dostrzega paradoks, że im więcej amerykańskiej obecności wojskowej na obszarze Polski, tym będzie ona bardziej zagrożona, a mniej bezpieczna.
Paradoks baz amerykańskich (wszystko jedno pod jaką nazwą) polega właśnie na tym, że zamiast ochrony przed atakiem z zewnątrz, będą one taki atak prowokować. Jest przecież dość oczywiste, że system zbrojeń amerykańskich w Polsce staje się elementem strategii ofensywnej i uderzeniowej na Rosję. Gdy ta zareaguje swoim zdecydowanym sprzeciwem, możemy mieć do czynienia z „polskim kryzysem rakietowym”, przypominającym odległe czasy kryzysu karaibskiego 1962 roku.
Pośród polskich elit politycznych istnieje przekonanie, że im większe będzie zaangażowanie Waszyngtonu w sprawy regionu, tym silniejsze będą motywacje kolejnych administracji amerykańskich do poświęceń w obronie tej części świata. Pomija się w tym kontekście wielostronną strategię Stanów Zjednoczonych, które prowadzą grę na wielu globalnych azymutach i w imię swoich egoistycznych interesów uprawiają politykę dynamiczną, pełną przewartościowań i zwrotów w duchu Realpolitik. Wbrew temu, co się sądzi w Warszawie, w odniesieniu do Rosji dzisiejsze sprzeczności interesów państw Zachodu, w tym USA, nie mają charakteru antagonistycznego. Mimo doraźnie zarządzanych wobec Rosji sankcji, jej stosunki dyplomatyczne z Zachodem mają charakter otwarty i nie pozbawiony elementów współpracy. Tymczasem Polska przyjmując pryncypialne antyrosyjskie stanowisko wyklucza siebie z wszystkich możliwych „formatów” dialogu.
Przyjęcie tezy o śmiertelnym zagrożeniu dla interesów egzystencjalnych Polski ze strony Rosji służy kręgom politycznym – tak obozu rządzącego, jak i szerokiej opozycji – do podejmowania bądź promowania inwestycji kosztownych, a nawet szkodliwych (np. w zakresie uzbrojenia czy zakupu drogiego gazu amerykańskiego). Stanowi kamuflaż dla rosnących uzależnień od decydentów zewnętrznych i rozmaitych grup interesu, a także pretekst do zamykania ust krytykom obranego kursu w polityce.
Mamy do czynienia ze zjawiskiem nachalnej sekurytyzacji, czyli budowania wiedzy o pewnych podmiotach czy zdarzeniach jako wyjątkowo groźnych zagrożeniach. Ich urzędowe i medialne definicje nie podlegają dyskusji. Są wyłączone z debaty publicznej, mimo że dotyczą spraw o strategicznym znaczeniu dla państwa i kolejnych pokoleń obywateli.
Co jakiś czas wybuchają spory o podział środków publicznych, zwłaszcza na tle kolizji między potrzebami pogodzenia bezpieczeństwa socjalnego (safety) z bezpieczeństwem rozumianym jako obrona przed zagrożeniami (security). Można obawiać się, że ze względu na konfliktową alokację publicznych środków dojdzie w przewidywalnej przyszłości do poważnego kryzysu społecznego. Brakuje na ten temat jawnych i rzetelnych ekspertyz, opartych na bezstronności i fachowości.
Doświadczenia ostatnich lat dobitnie pokazują, że dotychczasowa manifestacyjnie proamerykańska polityka Polski nie przynosi pożądanych efektów. Jest wyrazem słabości i politycznej dezorientacji, wynikającej z braku zręczności i niezrozumienia mechanizmów gry rozmaitych sił za oceanem.
Wycofanie się ze zmian w ustawie o IPN pod presją środowisk żydowskich z Ameryki i Izraela, a także w wyniku nacisków samego Waszyngtonu dowodzi, że w godzinie jakiejkolwiek, nawet dość banalnej próby, związek Polski z USA przybiera skrajnie trudny charakter, a „parasol ochronny” staje się wątpliwy. Widać przy tym wyraźnie, że bezpieczeństwa nie można kupić raz na zawsze i że ma ono swoją cenę wcale niepolegającą na kosztach kupowanych w USA samolotów i rakiet, czy gotowości bojowej amerykańskich żołnierzy, stacjonujących na polskiej ziemi. Istota gwarancji sprowadza się do woli respektowania statusu państwa polskiego, poważania jego autorytetu. Jeśli brakuje tych wartości, stajemy się państwem niepoważnym i marginalizowanym, wobec którego wszelkie, nawet najmniej eleganckie wolty są dopuszczalne i możliwe.
Przypadek Polski pokazuje, że słabszym państwom o wiele trudniej przychodzi realizacja rozmaitych zamierzeń wbrew interesom silniejszych graczy. Dlatego tak ważne jest mądre skorelowanie własnych wizji ładu międzynarodowego z pomysłami i wyobrażeniami państw o uznanym statusie, które mają szansę realizacji. W tym kontekście potrzebne jest uczestnictwo w rozmaitych grupach kontaktowych, inicjujących, konsultacyjnych, sterujących, zarządzających i decyzyjnych, przede wszystkim w ramach największego ugrupowania integracyjnego, jakim jest Unia Europejska.
Dzięki dobremu przygotowaniu i wyspecjalizowaniu się w określonych obszarach czy zagadnieniach, Polska ma szansę na wypracowanie interesującej oferty międzynarodowej. Warunkiem podstawowym jest jednak wyzbycie się etnocentryzmu i egocentryzmu rządzących.
Politycy w państwie demokratycznym zmieniają się u władzy dzięki alternacji sił politycznych, a państwo, które stawia na trwałe zaangażowanie i demonstruje wolę uczestnictwa w rozwiązywaniu trudnych problemów zdobywa nie tylko coraz większy szacunek, ale wpływa także na kształtowanie wzorów zachowań i reguł gry w środowisku międzynarodowym.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia oraz śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2803
Z prof. Ryszardem Ziębą, kierownikiem Zakładu Historii i Teorii Stosunków Międzynarodowych w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, jakie są przyczyny najgorszych chyba w historii powojennej stosunków Polski z Rosją, skoro nasze państwa nie są w stanie wojny?
Pojawiła się jakaś nowa doktryna w polityce zagranicznej?
Ktoś nam zlecił zagrać taką rolę? Może to kompleksy i skutek urazów historycznych?
A może słabość intelektualna polskiej dyplomacji, która nie umie ułożyć stosunków Polski z Rosją?
Bo trudno pojąć, dlaczego w ciągu 25 lat te relacje nabrały tak wrogiego charakteru.
- - Przyczyn jest znacznie więcej, do istotnych należą te historyczne, z czasów zaboru rosyjskiego, przegranych powstań narodowych, zsyłek polskich patriotów na Syberię, wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, agresji ZSRR na Polskę w 1939 roku, związane z powojenną zmianą granic i zafundowaniem nam przez Stalina ustroju „realnego socjalizmu”.
Polskie elity przesiedlone ze wschodu miały i mają poczucie wyższości wobec Rosjan i innych ludów wschodnich. Ono powoduje, że nie umiemy sformułować realistycznej polityki wobec Rosji, ani innych państw położonych na wschodzie Europy.
Wskutek tego, nasza polityka jest oparta na resentymentach, urazach historycznych, emocjach, a nie interesach.
Z tego też powodu dopiero w 2000 r. rząd sformułował pierwszy program polityki wschodniej – nb. niedobry, bo wyrażający nasze życzenia i opierający się na przekonaniu, że skoro jesteśmy w NATO i negocjujemy wejście do UE, to Rosja będzie się nas bać. Z tej megalomanii wynikają same porażki. Żadnemu rządowi nie udało się nic wskórać w stosunkach z Rosją, nie zbudował też pozytywnego programu rozwijania współpracy dwustronnej. Bo jak się nie ma nic do powiedzenia, to się mówi o przeszłości, o tym, co było, zgłasza się różne pretensje.
- Ale jest jeszcze jedna sprawa: o ile przez dziesiątki lat po wojnie Polacy rozumieli Rosjan, wiedzieli jak z nimi rozmawiać, tak po 89 r. tych umiejętności w ekipach solidarnościowych zabrakło. Przede wszystkim zanikła znajomość języka rosyjskiego, który postanowiono wytępić z przestrzeni publicznej, a przede wszystkim z edukacji. Po drugie – w dobrym tonie była nieznajomość mapy i historii narodów wschodnich, ich mentalności. To chyba świadczy o infantylizacji polityki zagranicznej Polski.
- Bo politykę robią kombatanci z dawnej opozycji demokratycznej i niedemokratycznej. Pokolenie, które doszło do władzy w 89 r. i latach późniejszych to byli inteligenci, często dobrze wykształceni, ale nie znający Wschodu. I byli przekonani, że na wszystkim się znają, więc robili tę politykę bez wyczucia, nie kierując się żadnym interesem.
- To znaczy, że nie mamy kadr do prowadzenia polityki zagranicznej?
- Niestety, nie mamy w kręgach decyzyjnych, a trochę lepiej jest w wykonawczym aparacie administracyjnym. Zresztą w polityce zagranicznej nigdy nie było dobrze z kadrami. W PRL, na placówki zagraniczne wysyłano za karę tych, którzy „podpadli” w aparacie partyjnym. Obecnie jest odwrotnie – praca w służbie dyplomatycznej jest nagrodą za zasługi w walce z komunizmem, za „spanie na styropianie”. I niektórzy z tak mianowanych do dzisiaj myślą, że Rosja jest ostoją komunizmu, bo do Rosji nie jeżdżą i nie wiedzą, że tam jest kapitalizm i to dziki, z wielkimi dysproporcjami. Oni mają w głowie kalkę z epoki minionej i mentalnie ciągle walczą z komunizmem. W Polsce brakuje koncepcji polityki wschodniej, a tam, gdzie nie ma idei królują upiory, emocje.
- W Komitecie Prognoz PAN od dawna podkreśla się, że brakuje u nas ośrodka myśli strategicznej, jeśli chodzi o rozwój państwa. A jak to jest w polityce zagranicznej?
- Tu jest najgorzej. Pierwszy dokument o charakterze strategicznym w polityce zagranicznej został przyjęty przez rząd w marcu 2012 roku, a był przygotowany z perspektywą wdrażania w życie tylko w ciągu czterech lat. Dodatkowo, strategia ta została pomieszana ze strategią naszej aktywności w UE, więc wyszło nie wiadomo co. Jest w nim mnóstwo życzeń, różnych – nawet słusznych ale nieuporządkowanych myśli. A czym jest strategia? To sposób osiągania celów przy użyciu adekwatnych do tego środków i metod. Jak nie ma celów, to jak określić środki prowadzące do nich?
- Może w tak nieprzewidywalnym świecie nie można określić celów?
- Można, tylko trzeba to umieć zrobić. Poza min. Krzysztofem Skubiszewskim, kolejni ministrowie spraw zagranicznych byli z przypadku. Np. min. Geremek wyspecjalizowany w historii średniowiecza we Francji, a nie w polityce zagranicznej, szybciej mówił niż myślał. Jak mógł odnosić sukcesy? Ten resort był łupem politycznym. W 2007 r., kiedy rząd PiS wyznaczył na min. spraw zagranicznych Annę Fotygę, prezes PiS oświadczył: „wzięliśmy MSZ”. Czyli to był łup.
- A co wynika z tej strategii?
- Nic. Jest w niej parę sloganów, ale nie ma wyspecyfikowanych celów. Polityka zagraniczna musi mieć cele nie tylko krótkookresowe, ale i średniookresowe, tak jak to jest w USA, Niemczech, Francji. Tymczasem u nas tego nie było i nie ma. W związku z tym rządzący mają dużą dowolność w określaniu celów bieżących i w reagowaniu na wydarzenia. Kiedyś prof. Remigiusz Bierzanek mówił, że politykę to prowadzą duże państwa, jak USA, ZSRR, Wielka Brytania, Francja, Niemcy RFN, a innym się tylko wydaje, że prowadzą. I ja myślę, że naszym politykom wydaje się, że to, co robią, to polityka zagraniczna.
- Bo może uważamy, że w razie czego, to i tak Unia Europejska lub USA nas uratuje...
- Kiedy zrealizowaliśmy nasze podstawowe cele strategiczne z 89 r., czyli wstąpienie do NATO i UE, to nasi politycy przestali już myśleć o strategii. W dodatku nasza polityka stała się bezalternatywna.
- Skoro tej strategii tak długo nie było i de facto nie ma, to może wynika to z jakichś dylematów trudnych do rozwiązania?
- Na początku lat 90. były takie dylematy, gdyż nie było przychylnej atmosfery dla naszych zabiegów o przystąpienie do struktur zachodnich. Nie było wiadomo, czy te struktury rozszerzą się na Wschód czy nie. Ale kiedy przystąpiliśmy do NATO i UE, to jakbyśmy stracili azymut. Podczas sesji na UW upamiętniającej 20-lecie transformacji w Polsce, zapytałem Tadeusza Mazowieckiego o aktualne cele polityki zagranicznej Polski. Usłyszałem, że najważniejsze już osiągnęliśmy, a teraz należy się zająć sprawami drobnymi, np. „sprzątaniem lasów”... Ta mało poważna odpowiedź jednak coś mówi: nasze miejsce jest w Unii, dbajmy o tę Unię, starajmy się kreować politykę unijną, a nie o niej tylko decydować.
- Zgoda, ale np. pojawia się bardzo dotkliwe dla nas embargo na nasze produkty rolne do Rosji, co skutkuje m.in. niezadowoleniem rolników i określonym wynikiem wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Czy tu nie miejsce dla aktywnej roli polityki zagranicznej Polski?
- Na wyniki tych wyborów wpłynęło wiele spraw, ale istotnie rolnicy i mieszkańcy wsi zostali zapomniani przez obecny układ rządzący i to od wielu lat. Rzeczywiście, inicjowanie przez Polskę sankcji nakładanych przez Unię Europejską i USA na Rosję, odbiło się rykoszetem – to my zapłaciliśmy najwyższą tego cenę.
- Ale to było wiadomo od początku i w środowiskach naukowych krytykowane. Wiadomo było, jak taka polityka się dla nas skończy.
- Ale to jest polski romantyzm – dla nas ważne są rzeczy wielkie, a lekceważone małe. Tymczasem dla ludzi pracujących w rolnictwie liczy się każdy grosz.
- To nie są rzeczy małe, bo mówi się o stracie w PKB wielkości ok. 1%.
- Nawet więcej – tylko eksport produktów rolnych spadł o ponad 15%. To nie są więc małe straty, ale dla kogoś, kto stracił pewny zysk i musi spłacać jeszcze kredyt to jest katastrofa. Jednak trudno oczekiwać od elit politycznych, które w większości, na czele z premierem i prezydentem, są historykami, że będą się zajmować gospodarką. Co np. Donald Tusk jako premier zrobił dla naszej gospodarki? Jaki program rozwoju w tej dziedzinie powstał? Paradoksalnie, doceniono go w Europie i powierzono stanowisko szefa Rady Europejskiej… Czyli tzw. czysta polityka przeważa nad interesami.
- Skoro nie mamy żadnej strategii i liczymy na to, że Unia za nas wszystko załatwi, to może się okazać, że koszty tego dla gospodarki są ogromne. Czy zatem powinniśmy prowadzić wojnę z Rosją?
- Rzeczywiście, prowadzimy propagandę wojenną – momentami była to wręcz histeria wywołana przez część polityków, a uprawiana przez media. Wojna ma sens wówczas – jak pisał Clausewitz – jeśli ma wytyczony cel, bo wojna jest narzędziem robienia polityki. Ale jaki jest nasz cel wobec Rosji? Tego nie określono.
Jeśli w strategii bezpieczeństwa, jaką prezydent Komorowski podpisał w początku listopada w 2014 r., mówi się, że zachowanie Rosji stwarza zagrożenie militarne dla Polski (a takie stwierdzenie pojawia się po raz pierwszy po 90 r. w dokumencie programowym), to należy zapytać, czy są np. jakieś spory terytorialne między Polską a Rosją? Otóż nie ma zasadniczych spraw spornych, które dotyczyłyby naszego bezpieczeństwa narodowego.
Ale myśmy się wdali w wielką politykę, bo nasi politycy – choć są tak proamerykańscy – nie znają jednego ważnego amerykańskiego powiedzenia: „nie boksuj powyżej swojej wagi”. A my boksujemy jak mocarstwo. Wypowiedzi panów: Tuska, Sikorskiego, Schetyny są żenujące. Przecież nikt nie chce wojny z Rosją – może poza rządem ukraińskim – ale nasi politycy zachowywali i zachowują się tak, jakby chcieli.
- To może wynikać z uporczywego podtrzymywania tzw. mitu Giedroycia, chyba w dzisiejszym świecie już nieaktualnego...To ciąg dalszy naszego romantyzmu?
- Trochę tak, bo koncepcja Giedroycia i Mieroszewskiego została wymyślona w latach 70. i ogłoszona na łamach paryskiej „Kultury” jako reakcja na sytuację, jaka wytworzyła się po zakończeniu II wojny. Z jednej strony, Giedroyć opowiadał się za uznaniem pewnych realiów, a przede wszystkim tego, że za naszą wschodnią granicą są narody, z którymi winniśmy się porozumieć, pomimo trudnej historii. Zwłaszcza z Ukraińcami, Litwinami i Białorusinami.
Ta koncepcja oznacza również przyjęcie założenia antyrosyjskiego, gdyż jeśli będzie wzmocniona niepodległość tych państw, to Rosja nie będzie w stanie prowadzić polityki wielkomocarstwowej. To napisał wprost na początku lat 90. Zbigniew Brzeziński na łamach „Foreign Affairs”: jeśli Ukraina będzie niepodległa, to Rosja nie będzie imperialna.
Poglądy te rozwijał Jan Nowak-Jeziorański po powrocie do Polski, pisząc w 2005 r., że racja stanu RP, jako państwa o orientacji atlantyckiej oznacza, że gdyby kiedykolwiek w przyszłości nasi wschodni sąsiedzi znów znaleźli się w orbicie wpływów Rosji, oznaczałoby to odrodzenie imperializmu rosyjskiego. „Rosja, pozbawiona nadziei na odzyskanie tego, co straciła w Europie Środkowej i Wschodniej i pogodzona ostatecznie ze swoimi granicami, przestanie być zagrożeniem a stanie się zdolna do odbudowy i wewnętrznej poprawy warunków materialnych ludności”. Taką to troską Jan Nowak-Jeziorański… otaczał ludność Rosji.
- Ale ta doktryna jest już chyba mocno nieświeża – świat poszedł naprzód i to nie tylko poprzez rozwój neoliberalizmu, który w latach 70. dopiero się tworzył, ale przede wszystkim poprzez zmianę cywilizacji na cyfrową, globalizację ...
- Ta doktryna opiera się na założeniu, że Rosja nie jest częścią Europy, że to jest jakiś twór azjatycki, wręcz mongolski, jak niektórzy piszą. W związku z tym, my powinniśmy Rosję odpychać od Europy, a buforem ma być Ukraina. Tyle, że ostatnio politycy nasi i amerykańscy poszli dalej – już bufor im nie wystarczał, postanowili Ukrainę przyciągnąć do Zachodu. A Rosja powiedziała na to: nie. I to spowodowało ten konflikt, który ma charakter geopolityczny.
- Konflikt konfliktem, ale my uważamy, że Rosję trzeba zniszczyć, że Rosja i Rosjanie nie mają prawa istnieć na Ziemi. Dziwne, bo nie godziliśmy się na takie traktowanie nas przez III Rzeszę…
- To koło historii...ale na szczęście nie wszyscy w Polsce tak myślą.
- Ale mamy ludzi wykształconych, upłynęło wiele lat, w pokoju, mamy marginalną granicę z Rosją. Jakie interesy muszą mieć elity polityczne państwa, rozpętując taką nienawiść?
- Nobilituje pani polską klasę polityczną nazywając ją elitą. Jak pokazują ujawnione taśmy z ich rozmów, to raczej margines społeczeństwa, a nie elity. My nie powinniśmy patrzeć tak lokalnie na to, co się dzieje na Wschodzie, na Ukrainie. Trzeba spojrzeć szerzej. Rosja staje się coraz mocniejsza, prezydent Putin uporządkował państwo po Jelcynie, a w 2007 r. upomniał się o należne Rosji miejsce, czyli współdecydowanie o losach świata. Zdaniem przedstawicieli teorii realizmu politycznego, Rosja ma prawo do tego, podobnie jak USA i inne państwa.
Naszym politykom się wydaje, że my realizujemy jakąś ideę amerykańską, podczas gdy Amerykanie już się wycofują, już o Ukrainie piszą krytycznie, a my na tym źle wychodzimy. Powstaje bowiem nowa sytuacja. Na świecie wyrosły nowe potęgi, np. grupa BRICS, więc jest pytanie, czy lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli będziemy współdziałać z Rosją, żeby konkurować skutecznie z potężnymi gospodarkami tych państw, czy odpychając Rosję? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć politycy i stratedzy. Czy nasi to zrobią – wątpliwe, bo u nas nie ma myślenia strategicznego.
- Twierdzi pan, że potrzebny jest przełom psychologiczny w polityce zagranicznej wobec Rosji.
- Tak, trzeba bowiem odejść od idei Giedroycia, gdyż świat się zmienił, staje się bardziej powiązany, współzależny. Dziś nie można patrzeć kategoriami geopolityki XIX w.
Głównymi zwolennikami odpychania Rosji nie jest UE, ale USA, które nie mogą się zaadoptować do zmieniającego się świata. Tracą pozycję hegemona, rosną im nowi konkurenci i starają się Rosję osłabić przede wszystkim ekonomicznie. Poza tym USA poniosły szereg prestiżowych porażek: w Iraku, Libii, Afganistanie, w związku z sytuacją w Syrii czy polityką programu atomowego Iranu. Teraz prowadzone są negocjacje z UE w sprawie TTIP. Co byłoby, gdyby UE takie porozumienie zawarła z Rosją? A taka strefa z Rosją – mimo prowadzonych rozmów w sprawie TTIP z USA – jest też możliwa, choć to nie jest w interesie USA. Zarówno Niemcy jak i Francuzi chcą współpracy UE z Rosją.
W Polsce jesteśmy na innym etapie myślenia politycznego. Odzyskaliśmy suwerenność i nasi politycy muszą się nią nacieszyć. Oni są nadal „pijani wolnością”. Jednak opowiadanie dzisiaj przez polityków solidarnościowych, że oni walczyli za wolność i demokrację młodych ludzi nic już nie obchodzi.
Polscy politycy preferują wizję zmieniającego się świata wg reguł klasycznej teorii realizmu politycznego. Ten przestarzały wzór nie pozwala na nowe otwarcie w polityce wschodniej, w której zamiast racjonalności i scenariuszowego myślenia dominuje nadal nieadekwatny obraz: wróg-przyjaciel. Bo na jakiej podstawie mamy prawo twierdzić, że Rosja ma zamiar zaatakować Polskę? A to słyszałem od czołowych polskich polityków. Skąd oni to wiedzą? Nie ma na to dowodów. Rosja szukała porozumienia z Polską, ale bez rezultatu.
Polska ma za granicą fatalną opinię, jako kraj rusofobiczny, podżegający do konfliktu na Ukrainie. Nasi politycy odpowiedzialni za politykę zagraniczną zachowują się jak amatorzy.
- Czy zatem polscy politycy rozumieją dzisiejszy świat?
- Myślę, że nie wszyscy. Trzeba powiedzieć, że prezydent Komorowski chyba trochę rozumie, gdyż to on ustanowił partnerstwo strategiczne z Chinami, co jest dużym osiągnięciem na tle dotychczasowych, złych stosunków, potępiania latami chińskiego reżimu. Były też dobre pociągnięcia premiera Tuska np. wobec Nigerii. My uważamy, że jesteśmy forpocztą NATO i specjalnym gubernatorem NATO na Europę Środkową i Wschodnią. Ale to się nam tylko wydaje. Tak samo, jak Lechowi Kaczyńskiemu się wydawało, że jesteśmy liderem Europy Środkowej i Wschodniej, i jak politykom PO i PiS się nadal tak wydaje. Ale lider musi być wybrany, nie mianowany przez samego siebie.
- Prof. Kołodko powiedział ostatnio, że aby zmienić relacje z Rosją trzeba teraz trzech pokoleń.
- Może mniej, bo jak obserwuję młodzież studencką, to ona nie jest antyrosyjska. Młodzi nie mają przekonania, że „Putin ma gębę bandyty” – a tak mawiał m.in. były szef polskiej dyplomacji, premier, człowiek wykształcony. To pokazuje, że poczucie wyższości wobec Wschodu i uniżoności wobec Zachodu – choć jest w nas mocno zakorzenione – może z czasem zaniknie. Trzeba wymiany elit, przejęcia władzy w kraju przez nową generację polityków, którzy wolni od mitu specjalnego posłannictwa w promowaniu demokracji na Wschodzie, zdefiniują nasze interesy państwowo-narodowe, a to im wskaże drogę do zracjonalizowania i spragmatyzowania naszej polityki zagranicznej, w tym wobec naszego dużego sąsiada, Rosji. Nie będzie to jednak łatwe, bo Rosja to trudny partner, dysponujący znacznie większymi atutami niż Polska.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1691
Koniec świata (3)
Polska, wchodząc do Unii Europejskiej, powinna dbać głównie o dobre stosunki z Niemcami, a także nie próbować odgrywać roli klina wbitego między Niemcy i Rosję.
prof. Andrzej Walicki (politolog, filozof idei)
Krakowskie Stowarzyszenie „Kuźnica” to monument w każdym wymiarze na intelektualnej mapie Polski. Wydawany przez nią periodyk „Zdanie” zawsze był wysoko ceniony za swój profesjonalizm, obiektywizm, wyważenie sądów i pluralizm w podejściu do prezentowanych zagadnień.
W maju 2016 roku „Kużnica” zorganizowała doroczne sympozjum poświęcone polskiej racji stanu. Panelistami byli wybitni przedstawiciele polskiej elity intelektualnej o lewicowej, bądź lewicująco-liberalnej proweniencji: profesorowie Andrzej Walicki, Bronisław Łagowski, Andrzej Romanowski oraz polityk, Włodzimierz Cimoszewicz.
Otwarcia dokonał dr Andrzej Kurz, szef Stowarzyszenia „Kuźnica”, odczytując posłanie b. prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego do uczestników sympozjum. Wystąpieniom panelistów, a zwłaszcza prof. Andrzeja Walickiego, wybitnego znawcy kultury rosyjskiej oraz polityki elit rosyjskich w ostatnich stuleciach, warto poświęcić więcej uwagi.
Świat, w którym przez te 3-4 dekady nastąpiło diametralne przewartościowanie wszystkiego, czego doświadczaliśmy w trakcie powojennego ładu w Europie i na świecie, ulega dematerializacji. Upadek Związku Radzieckiego, zburzenie muru berlińskiego, zjednoczenie Niemiec, a tym samym dekompozycja pojałtańskiego porządku i zwycięstwo – jak twierdził Francis Fukuyama - demoliberalnego kapitalizmu „po wsze czasy” (de facto chodziło o neoliberalny, korporacyjny, nowo imperialny projekt ekspansji kapitału w wymiarze globalnym) miało nas prowadzić tylko do dobrobytu, spokoju i stale poprawiającej się jakości życia. W wymiarze materialnym i duchowym.
Zachwyt polskiego mainstreamu czasami rządów w Rosji Borysa Jelcyna – przeciwstawianymi epoce Putina – przedstawianych jako wzór demokracji, wolności, otwarcia, (ale też zdaniem Rosjan kolejnej w historii tego kraju „wielkiej smuty”, „razkołu” i „razwału”), jest nie tylko, moim zdaniem, nieszczery i faryzejski. W tej admiracji Jelcyna i jego rządów tkwi bowiem ziarno paternalizmu i wyższości (mającej dawne, jeszcze przedrozbiorowe korzenie kontrreformacyjnego pochodzenia), jakimi elity polskie raczą – wbrew swoim prowolnościowym i prodemokratycznym deklaracjom – w zasadzie każdego Innego.
1. Tutaj dotyczy to akurat prawosławnego, przywykłego od zawsze do „knuta ruskiego” bojara, który mimo, że był panem, podlegał bezwzględnie carowi czy imperatorowi (jak to w monarchiach absolutnych było na całym świecie, oprócz I RP), nie to co polski „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” (te echa złotej wolności oraz kolonialnych zapędów w kierunku wschodnim ciągle tlą się w umysłach nadwiślańskiej inteligencji o postszlacheckiej proweniencji, podobnie jak emocjonalny kult niezwykłości I RP).
2. Poglądy części inteligencji rosyjskiej (zwłaszcza z Moskwy czy Petersburga) na Rosję są niesłychanie podobne do polskich, gdyż w swej nienawiści do przymusu państwowego, opacznym rozumieniu państwa jako omnipotentnej siły opresyjnej (a nie jako struktury porządkującej rzeczywistość, zapewniającej tym samym poczucie bezpieczeństwa ludowi) podziela ona postszlachecką i anarchistyczną de facto wizję części nadwiślańskiej inteligencji.
3. Co do chłopa pańszczyźnianego czy wschodnioeuropejskiego „mużyka” - pogarda przejawiana w tym względzie miała zawsze irracjonalne i emocjonalne korzenie, a współcześnie przeniesiona została na całą populację „Ruskich”, łącząc się z genetycznym (ponoć) w polskiej mentalności „antykomunizmem”.
Polska obecność w Unii Europejskiej nie wyrwała nas z zaklętego kręgu miotania się między poczuciem niższości i wyższości, które przeradza się w narodową cechę: wiecznej szarpaniny między Wschodem a Zachodem. W jednym z listów Jacquesa Maritaina do Józefa Czapskiego (jednego z twórców paryskiej „Kultury”) można znaleźć takie stwierdzenie francuskiego filozofa katolickiej proweniencji: „Twierdzicie, że jesteście przedmurzem chrześcijańskim, a z drugiej strony uważacie Rosjan za półludzi, macie do nich głęboką pogardę". Maria Janion („Niesamowita Słowiańszczyzna”, 2007) uważa to zdanie w dzisiejszej rzeczywistości jednoczącego się świata za nadal aktualne.
Najlepszą egzemplifikacją takiej opinii jest ocena Rosji i Rosjan dokonana przez Wacława Radziwinowicza, dziennikarza opiniotwórczej Gazety Wyborczej (przeznaczonej dla polskiego inteligenta): to kraj, w którym „na jednym końcu, choćby w Kaliningradzie, jeszcze piją, a na drugim, choćby na Czukotce, już leczą kaca”. To tak, jakby szlagwort Szwejka: „Na dworcach kradło się zawsze i będzie się kradło dalej. Inaczej nie można” odnieść do Polski i Polaków, uznając takie powierzchowne opinie o nas w wielu krajach Zachodu za obiektywne i prawdziwe.
Na tę polską, genetyczną w niektórych środowiskach i elitach, rusofobię, będącą przykładem irracjonalizmu oraz oderwania od rzeczywistości, zwraca uwagę prof. Andrzej Walicki. Przywołuje wydanie almanachu zawierającego wypowiedzi, analizy, tezy i wnioski polskich opozycjonistów z lat 1976-89 odnoszących się do relacji politycznych suwerennej Polski wobec Wschodu Europy (urzędujący prezydent Bronisław Komorowski objął tę publikację swoim patronatem, niejako sakralizując krytykowany przez Walickiego ogólny wymiar tych rozważań). Ten dokument pokazuje trwałość – co jest wybitnie szkodliwym rysem polskiej polityki i wizji na przyszłość – XIX-wiecznego poglądu o nieuchronności i nieusuwalności źródeł polsko-rosyjskich konfliktów. Sądzi się – i jest to negatywnie zaopiniowane przez Walickiego – iż polskie interesy nigdy nie mogą zejść się z interesami rosyjskimi.
Samo założenie „nigdy” jest a priori sprzeczne z podstawowymi zasadami dyplomacji i polityki. Stąd wynika wniosek, że polskim podstawowym zadaniem w Unii Europejskiej jest w tych koncepcjach blokowanie europeizacji Rosji. Bo taki rozwój sytuacji na wschodzie Starego Kontynentu zapobiegnie wzrostowi jej prestiżu i gospodarczej potęgi. Powszechne są – cytowane z wymienionego almanachu przez Walickiego – wypowiedzi polskich opozycjonistów mówiące, iż w przypadku ewentualnego upadku ZSRR „nie możemy dopuścić, by w jakiejkolwiek formie powstała Federacja Rosyjska”, a naszym podstawowym zadaniem, Polski i Polaków, jest „odepchniecie Rosji raz na zawsze od Europy i ograniczenie jej obszarów do ziem etnicznych, przynajmniej z naszej strony Uralu”. Cytaty pochodzą od współpracowników KOR - Jana Waszkiewicza i Jerzego Targalskiego (co potwierdzają również rozważania Wojciecha Maziarskiego, komentatora i publicysty Gazety Wyborczej).
Prof. Walicki wyciąga stąd wnioski, iż polska elita mianowała siebie liderem (i to już dawno) antyrosyjskiej opozycji, uważając iż tylko wtedy może być wiarygodnym partnerem Zachodu - przede wszystkim USA. Nic bardziej mylnego i anachronicznego w globalizującym się świecie. To typowy przykład antynomicznej wizji świata i rzeczywistości, nie poszukującej w żadnym przypadku kompromisów i wspólnych płaszczyzn dialogu. Irracjonalizm, uprzedzenia, rusofobia.
Czy nie jest to w jakimś stopniu marzenie polskich megalomanów, kontynuatorów myślenia kontrreformacyjnych przedsięwzięć, mających misjonarską wizję rekatolicyzacji Rosji i umieszczenia jej w obediencji papieskiej? Żyjących nadziejami na splendor w świecie chrześcijańskim – wedle mniemań XVII-XVIII wiecznych – z dokonania takiego czynu połączonego z XX-wiecznym, polskim antykomunizmem?
Czy wizja Brzezińskiego („Wielka szachownica”) o podziale Rosji – w interesie USA – na trzy oddzielne twory quasi-państwowe, zarządzane de facto przez amerykańskich plenipotentów politycznych, bądź przedstawicieli międzynarodowego kapitału (który ponoć nie ma barw narodowych) nie jest tu jakimś jej przedłużeniem? Tylko czy taka jest nasza racja stanu wobec gigantycznych zmian przebiegających we współczesnym świecie?
Prof. Bronisław Łagowski zwrócił z kolei uwagę na szkodliwość forsowanej „heroiczności koncepcji państwa”, która odwołując się do specyficznej cnoty odwagi oderwanej od jakiejkolwiek skuteczności i racjonalności tego pojęcia, prowadzi permanentnie nasz naród na manowce. „Klęski narodowe są idealizowane z powodu odwagi, jaką ponoć wykazali zabici, trzeba mieć odwagę lądowania we mgle, trzeba zachęcać sojuszników do polityki wojowniczej wiedząc, że własny kraj stałby się pierwszą ofiarą wymiany ciosów rakietowych (…). Tak jak wiara chrześcijańska utrzymywała się po części dzięki pragnieniu zemsty za ukrzyżowanie Chrystusa, tak szowinizm polski trwa w dobrym stanie dzięki rozpamiętywaniu Katynia i innych zbrodni z przeszłości”.
I postawił Profesor niezwykle zasadnicze pytanie: kto i dlaczego wywołuje w Polsce nastroje wojownicze, prowojenne, prowokacyjne?
Prof. Andrzej Romanowski w swych rozważaniach nad polską polityką wschodnią ostatniej dekady podkreślił – wskazując na rysy rusofobiczne w mentalności polskich elit (rządzących od ponad dwóch dekad Polską) – iż potępieniu rosyjskiej agresji na Gruzję w 2008 roku towarzyszyło jednocześnie „milczenie na temat awanturniczej, bez wątpienia prowokacyjnej i antyrosyjskiej polityki ówczesnego prezydenta Gruzji”. Później było jego zdaniem tylko gorzej: wyszły z naszej strony właśnie fobie, uprzedzenia, kompleksy i wspomniany paternalizm.
Łączenie Smoleńska z Katyniem, wg Romanowskiego w sposób bezkrytyczny, ignorancki i czasami wręcz nienawistny (rządząca Platforma Obywatelska grała tymi emocjami w sposób cyniczny i haniebny, kokietując skrajnie prawicowo-nacjonalistyczny elektorat PiS-u) oraz wypowiedź Grzegorza Schetyny na temat wyzwolenia KL Auschwitz czy Jerzego Targalskiego o „marszu na Moskwę” wraz z ukraińskimi nacjonalistami i faszystami dopełniają smutnego, irracjonalnego i konfrontacyjnego sposobu myślenia wielkiej części polskich elit wobec wschodu Europy.
I właśnie ten świat dla nas, Polaków, się kończy. Wizja Rosji (i przez to Rosjan), która właśnie w okresie rządów Władimira Putina wraca do roli mocarstwa ponadregionalnego – lepiej lub gorzej (zresztą z Rosją jest tak zawsze, że nie jest ona taka mocarna jak jej się wydaje, ale też nie jest taka słaba jak oceniają jej wrogowie) – mąci niesłychanie imaginacje rojące się gdzieś w zakamarkach mentalności nadwiślańskich elit o powrocie „imperium jagiellońskiego” czy jakiegoś mitycznego „Międzymorza”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Zbigniew Sabak
- Odsłon: 2021
Bić się potrafi każdy głupi.
Jak, kiedy, z kim i o co się bić – rozumieją nieliczni.
Konrad Rękas
W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że czynnikiem wyróżniającym naród i państwo w środowisku społeczności światowej jest jego tożsamość kulturowa ukształtowana historycznie. O zachowaniu państwa w środowisku międzynarodowym, mającym na celu jego bezpieczeństwo, tj. sposobie prowadzenia polityki zagranicznej, postrzegania szans, wyzwań, zagrożeń i ryzyka oraz sposobów wykorzystania w polityce siły militarnej - decyduje kultura strategiczna. Także ukształtowana historycznie.
Jak poprzez te czynniki jesteśmy postrzegani i jakie z tego płyną wnioski?
Za podstawę do odpowiedzi na pierwszą część pytania mogą posłużyć słowa J. Le Carre’a, oficera wywiadu brytyjskiego i pisarza, pełniącego służbę w latach pięćdziesiątych, który stwierdził: „Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego tylu Polaków ma do nas słabość. Zdradziliśmy ich kraj w sposób haniebny tyle razy, że gdybym był Polakiem, spluwałbym za każdym przechodzącym Brytyjczykiem, nieważne, czy cierpiałbym pod jarzmem hitlerowców czy sowietów. Brytyjczycy w swoim czasie zostawili biednych Polaków na pastwę jednych i drugich. Mimo to, moja służba szczyciła się nieprawdopodobnymi wręcz sukcesami w Polsce, gdzie niemal żenująca liczba Polaków i Polek ze słynną polską brawurą narażała życie swoje i swoich najbliższych, żeby szpiegować dla Anglii”.
Uogólniając, można dodać, że w historii niejeden raz wystawiono nas do wiatru, handlowano nami, używano jako narzędzia, jeszcze wyśmiewano i kpiono (nigdy i nikt nie chciał za Polskę umierać). My jednak jesteśmy bardzo odporni na naukę, wiedzę i praktyki prakseologiczne. Mimo, że wszystko jest budowane w oparciu o tzw. politykę historyczną, nie wyciągamy żadnych wniosków z historii. Natura postępowania zawsze jest taka sama, cele identyczne, metody porównywalne – skutki analogiczne.
Z porażek i klęsk robimy zwycięstwa (Polska wyspecjalizowała się w składaniu laurów przegranym) i w oparciu o taką filozofię budujemy przyszłość. Wobec powyższego wniosek może być jeden: nie da się zrozumieć naiwności Polaków, polskiej dyplomacji, polskiej polityki wyrażanej każdorazowo niemal w podobnym ujęciu poprzez rację stanu i interes narodowy oraz strategię bezpieczeństwa. Po prostu brak tu głębszej racjonalności.
Wiara we własną propagandę
Widać, że także obecne siły polityczne w kraju widzą w Polsce wzorzec funkcjonowania i rozwoju osadzony w przeszłości, silnie warunkowany przez tradycje i religię, który – jak uważają, wierząc we własną propagandę – powinien być zastosowany przez najbliższe subregionalne otoczenie, a także całą jednoczącą się Europę (Unię Europejską).
Specyficznym tego przejawem jest motywowanie swojej polityki koniecznością obrony „jedynie słusznych zasad” („podstawowych wartości cywilizacyjnych” – „prawdy”, „uczciwości” i „sprawiedliwości”), co w praktyce oznacza łamanie obowiązujących powszechnie norm, lub brak zasad. Sprawiło to, że w UE termin Polska nie jest już tożsamy z rządem w Warszawie.
Stopień przeświadczenia o słuszności swojej ideologii wydaje się być chorobliwy, a nawet paranoiczny. Tu mają zastosowanie słowa Ch. Mackaye’a, który powiedział: „Zdarza się, że całe społeczności ogarnia nagle obsesja na jakimś punkcie i szaleją, żeby swój upragniony cel osiągnąć. Miliony ludzi zostają jednocześnie dotknięte jednym złudzeniem i za nim podążają, dopóki ich uwagi nie zaprzątnie nowe szaleństwo, jeszcze bardziej urzekające niż poprzednie”.
Szczególnym polem, które w naszym kraju jest wykorzystywane do spełniania osobistych ambicji i prowadzenia konfrontacyjnej polityki jest obszar bezpieczeństwa - wyjątkowo delikatny, m.in. ze względu na geopolityczne położenie Polski, co pokazały doświadczenia historyczne. Delikatność problemu jest potęgowana poprzez skomplikowaną sytuację międzynarodową, w tym - eskalację napięcia w postaci coraz bardziej jawnego demonstrowania gotowości użycia potencjałów militarnych do obrony lub przeforsowania swoich racji i interesów przez głównych aktorów polityki światowej. Tych, którzy są gotowi (bo wszystko na to wskazuje) na kolejny konflikt zbrojny, wojnę pośrednią, tzn. prowadzoną cudzymi rękoma na obcym terytorium.
Jednocześnie z wielu faktów można wnioskować, że może to być wojna z ograniczonym użyciem broni masowego rażenia, prowadząca do totalnego resetu, co będzie miało katastrofalne skutki dla terytoriów państw, gdzie ona się rozegra.
Mimo to, Polska (prawie wszystkie liczące się siły polityczne) bezkrytycznie i entuzjastycznie opowiada się za utrzymaniem dotychczasowego ładu polityki światowej. Tym samym wpisuje się w procesy obrony i ekspansji jednobiegunowego świata, którego obrońcą są Stany Zjednoczone, a w szerszym rozumieniu Zachód - opierający swoją politykę na ciągłym poszukiwaniu wroga, „zarządzaniu światem” przez kryzysy, konflikty i wojny.
F. Wheen w tej kwestii pisał: /…/ „po upadku komunizmu „przeżyliśmy ciężkie czasy, szukając odpowiedniego wroga”. Znamienne, że argumentacja w tej sprawie została przeprowadzona na zorganizowanym przez Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatrów seminarium na temat nowego ładu światowego”.
W tym miejscu warto stwierdzić, że co do sprawności kreowania wroga, Polskę można traktować jak niedościgniony wzór do naśladowania. Biorąc pod uwagę doświadczenia historyczne oraz narrację wynikającą z ideologicznych założeń prowadzonej polityki bezpieczeństwa (prób kształtowania starego/nowego romantycznego modelu „Polaka patrioty”, zdolnego w przypadku sprowokowanego konfliktu do bezmyślnego uczestniczenia w wyniszczającej naród i kraj, nie mającej sensu, wojnie) proroczymi mogą być słowa cytowanego już Ch. Mackaye’a, który konstatował: „Widzimy, jak jeden naród, od wyżyn do nizin społecznych, ogarnia żarliwe pragnienie wojennej sławy, inny niespodziewanie dostaje szału na punkcie zasad religijnych, i ani jeden, ani drugi nie otrzeźwieje, póki nie przeleje całych rzek krwi i nie pozostawi potomnym gorzkiego siewu łez i cierpień”.
Obie wymienione w cytacie cechy (pragnienie wojennej sławy i szał na punkcie zasad religijnych) dotyczą w całej rozciągłości naszego kraju, a ich synergia, jak pokazuje historia, może być wyjątkowo niebezpieczna w warunkach, gdy wciąż jesteśmy zdolni kopiować historyczne błędy. Dziś, jak nigdy wcześniej, partykularne interesy przesłaniają istotne sprawy, w tym konstruktywne myślenie nad przyszłością.
Wodzu, prowadź!, czyli polska polityka wojenna
J. Kirschner, analizując możliwości osiągania zwycięstw bez walki, bez agresji, zauważa, że żyjemy „w czasach, gdy na każdym rogu czają się ludzie chcący włączyć nas do swoich planów i sprawić, abyśmy walczyli za nich, większość z nich nie ma pojęcia o tym, czym są prawdziwe zwycięstwa”. Odpieranie agresji – wojna sprawiedliwa - jest niezwykle szlachetną, patriotyczną i konieczną czynnością państwa. Czym innym jest jednak demonstracyjne wpisywanie się w politykę prowokowania i stymulowania przez wielkie mocarstwa kolejnej wojny leżącej tylko w ich interesie („Wielkie państwa mają skłonność do prowadzenia wojen, w ich polityce rodzą się wielkie ambicje i zamiłowanie do wojny”).
W ostatnim czasie można było usłyszeć z ust wpływowych ludzi dwie niepokojące informacje - dalekie od racjonalnego myślenia i realizmu politycznego, nie biorące pod uwagę możliwych konsekwencji. W pierwszej nawoływano do otwartej wojny przeciwko jednemu z sąsiednich państw. W drugiej akcentowano potrzebę (w ramach „odstraszania”) wyposażenia naszych sił zbrojnych w broń jądrową.
Pomysły takie w warunkach realizacji obecnej polityki światowej, której stan jest określany jako „tląca się III Wojna Światowa”, mogąca w każdej chwili przejść w katastrofalną nuklearną fazę, są ze względu na możliwe skutki dla kraju, głęboko nie na miejscu. A jednocześnie wpisują się w historyczną logikę polskiej polityki nie liczącej się z zasadą, że w polityce nie uruchamia się procedur i działań, jeżeli nie da się przewidzieć możliwych skutków (rzeczywistość nie może wyprzedzać wyobraźni).
Wszystko wskazuje, że żadne kalkulacje w tym względzie nie były prowadzone. Do działań daleko, ale słowa padły. Jakie więc w aktualnej sytuacji geopolitycznej mogą być skutki takiego rozwoju sytuacji?
Problem pierwszy jest ściśle związany z naszą fobią wobec państwa, które jest uznawane za odwiecznego wroga, a w sytuacji gdy stało się jednym z ostatnich podmiotów na drodze do celu, który nazywa się „Nowy porządek świata”, wpisuje się idealnie w ten megatrend. Ludzka natura ma ciemną stronę.
„Nienawiść jest rzeczą ludzką. /…/ Wrogowie są niezbędni, bo zapewniają nam autoafirmację i dostarczają motywacji. /…/ Rozwiązanie jednego konfliktu i zniknięcie jednego wroga rodzi siły psychiczne, społeczne i polityczne, które stwarzają nowych” - twierdzi S. Huntington. My mamy ciągle jednego wroga - wszystkie opcje polityczne licytują się w nienawiści do niego. Był, jest i będzie. Dlaczego? – bo tak być musi, więc najważniejszym celem jest szkodzenie mu za wszelką cenę, nawet cenę ewentualnej własnej zagłady.
Nikt nie zważa, że jedną z najniebezpieczniejszych opcji budowania bezpieczeństwa jest obsesja, która całkowicie wypacza rozsądek myślenia. W naszym przypadku w celu usunięcia „zagrożenia” prowadzi się agresywną politykę i nawołuje do wojny. Politycy odpowiedzialni za bezpieczeństwo naiwnie twierdzą - bez kalkulacji operacyjnych oraz analizy rzeczywistej sytuacji strategicznej - że w każdej chwili grozi nam agresja i trzeba przygotowywać się do wojny. Jednak taka ocena może wynikać z interesów i strategii innych - prezydent bowiem publicznie usłyszał słowa: „Myślę, że jednym z krajów, który zostanie poddany pewnej presji, jest pański”.
Wciągnięcie Polski i jej terytorium (w pewnym sensie na własne życzenie) w kolejną kontrolowaną wojnę pośrednią wpisującą się w ciąg sterowanych konfliktów i „rewolucji” mających na celu ukształtowanie nowego ładu światowego, jest niebezpiecznym precedensem. Niestety, realnym.
Trzeba zaznaczyć, że niekoniecznie chodzi tutaj wyłącznie o wojnę z zewnętrznym podmiotem, czy uczynienie z nas pola bitwy dla potęg nuklearnych, które nie są skłonne do konfrontacji (mogącej skończyć się obopólną zagładą) na własnym terytorium. Jak pokazują doświadczenia ostatnich lat, strategią „rozwiązywania” geopolitycznych problemów w wybranych regionach są sterowane konflikty wewnętrzne, które kończą się fatalnymi bezpośrednimi konsekwencjami dla tych państw. W Polsce wojna domowa wszystkich ze wszystkimi nie jest nierealna. Polityczna sytuacja wewnętrzna temu sprzyja.
Prowokowanie do wojny
Jednym z najczęściej używanych pojęć w narracji na temat bezpieczeństwa jest „odstraszanie”, które jest mylnie rozumiane i interpretowane i wymagałoby dookreślenia. Zwiększanie wydatków na zbrojenia, tworzenie nowych sił, wyposażanie ich w nową broń winno wynikać ze strategicznych kalkulacji operacyjnych.
Aktualnie mamy taką sytuację, że NATO, które ma nawet kilkunastokrotną przewagę nad każdym innym podmiotem polityki światowej i nie jest przez nikogo zagrożone, aby „zmniejszyć ryzyko bycia zaatakowanym” rozbudowuje swój potencjał militarny, dyslokuje swoje siły w nowych regionach, stymuluje też nastroje społeczne w kierunku niepewności. Tym samym w oczach innych zwiększa swoje możliwości ataku na podmioty uznane prze tę organizację za stanowiące zagrożenie.
Taka polityka nie ma nic wspólnego z odstraszaniem, jest wręcz zastraszaniem i prowokowaniem do wojny, bo odstraszanie staje się czynnością ofensywną. Polska, wpisując się w tę politykę, jest automatycznie postrzegana jako źródło zagrożenia i daje powód do uczynienia z nas pola bitwy dla wojsk państw trzecich.
Specyficzną formą tego mechanizmu jest „odstraszanie nuklearne”. My, w przypadku wejścia w posiadanie broni jądrowej (co zadeklarowaliśmy) lub udzielenia pozwolenia na jej rozmieszczenie u nas przez inne państwo, automatycznie stajemy się celem potencjalnego ataku. Jakie to pociąga za sobą konsekwencje?
Broń jądrowa ze względu na możliwości rażenia ma szczególny statut moralny. Ani użycia tej broni, ani nawet groźby jej użycia w uprawnionych celach nie da się usprawiedliwić – jej skutki są wszystkim znane. Już pobieżna analiza pozwala sformułować konkluzję, iż Polska z geopolitycznego punktu widzenia to miejsce „zgniotu”. Jako obszar konfliktu militarnego, z góry skazana jest na potworne zniszczenia, a w przypadku globalnej wojny z użyciem broni atomowej, na unicestwienie. Musimy zrobić wszystko, żeby nasze terytorium lub terytorium subregionu nie zamieniło się nawet przez przypadek, w jądrowy teatr działań wojennych. Z punktu widzenia możliwych skutków nie ma znaczenia, czyja broń jądrowa będzie eksplodować na naszej ziemi – następstwa będą jednakowe.
I jeszcze jeden argument. Arsenały broni masowego rażenia wymagają kontroli w postaci logiki i zdrowego rozsądku, twierdzi S. Hawking. Z tego względu powierzenie jej Polsce wydaje się mało prawdopodobne.
Problem odpowiedzialności, czyli granice szaleństwa
Wspominany Ch. Mackay w kontekście bezmyślnego prowadzenia wojen powiedział: „szaleństwo ogarnia całe tłumy, rozum zaś ludzie odzyskują powoli, i pojedynczo”. W dzisiejszym świecie, gdzie „wszystkim” przyświeca jeden cel – bezpieczeństwo zbiorowe (czyli pokój), na co dzień prowadzone są bardzo okrutne wojny.
W warunkach globalizacji, każdy podmiot prawa międzynarodowego jest w mniejszym lub większym stopniu w te wojny zaangażowany i w konsekwencji staje się ich, przynajmniej pośrednią, stroną. Musi realizować politykę wpisującą się w scenariusze pisane przez głównych aktorów polityki światowej. Dotyczy to także Polski. Należy jednak wziąć pod uwagę, że takim jak my, entuzjastycznym (świadomym, podświadomym lub nieświadomym) podwykonawcom czyichś interesów, zgodnie ze słowami T. Nagela, „świat może zgotować (a może już zgotował – ZS) sytuacje, w których nie da się obrać uczciwego czy moralnego kierunku działania, wolnego od winy i odpowiedzialności za zło”.
Władze polskie, mające aspiracje do bycia elitą intelektualną, z trudnością znoszące prawdę o swojej omylności, mimo wszystko muszą pamiętać, że gdzieś są granice każdego szaleństwa. Bo „są takie rozstrzygnięcia, których musimy unikać za wszelką cenę i są takie koszta, na które nie wolno się godzić”. Sytuacja geopolityczna Polski jest taka, jaka jest. Trzeba nauczyć się żyć z tym, co nam dano i pamiętać, że zwyciężają ci, którzy wiedzą, kiedy walczyć, a kiedy nie. Prawda jest bezlitosna, ale logiczna i racjonalna.
Zbigniew Sabak
dr hab. Zbigniew Sabak jest profesorem Państwowej Szkoły Wyższej w Białej Podlaskiej
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.