Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2565
Z prof. Ryszardem Ziębą, kierownikiem Zakładu Historii i Teorii Stosunków Międzynarodowych w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, jakie są przyczyny najgorszych chyba w historii powojennej stosunków Polski z Rosją, skoro nasze państwa nie są w stanie wojny?
Pojawiła się jakaś nowa doktryna w polityce zagranicznej?
Ktoś nam zlecił zagrać taką rolę? Może to kompleksy i skutek urazów historycznych?
A może słabość intelektualna polskiej dyplomacji, która nie umie ułożyć stosunków Polski z Rosją?
Bo trudno pojąć, dlaczego w ciągu 25 lat te relacje nabrały tak wrogiego charakteru.
- - Przyczyn jest znacznie więcej, do istotnych należą te historyczne, z czasów zaboru rosyjskiego, przegranych powstań narodowych, zsyłek polskich patriotów na Syberię, wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, agresji ZSRR na Polskę w 1939 roku, związane z powojenną zmianą granic i zafundowaniem nam przez Stalina ustroju „realnego socjalizmu”.
Polskie elity przesiedlone ze wschodu miały i mają poczucie wyższości wobec Rosjan i innych ludów wschodnich. Ono powoduje, że nie umiemy sformułować realistycznej polityki wobec Rosji, ani innych państw położonych na wschodzie Europy.
Wskutek tego, nasza polityka jest oparta na resentymentach, urazach historycznych, emocjach, a nie interesach.
Z tego też powodu dopiero w 2000 r. rząd sformułował pierwszy program polityki wschodniej – nb. niedobry, bo wyrażający nasze życzenia i opierający się na przekonaniu, że skoro jesteśmy w NATO i negocjujemy wejście do UE, to Rosja będzie się nas bać. Z tej megalomanii wynikają same porażki. Żadnemu rządowi nie udało się nic wskórać w stosunkach z Rosją, nie zbudował też pozytywnego programu rozwijania współpracy dwustronnej. Bo jak się nie ma nic do powiedzenia, to się mówi o przeszłości, o tym, co było, zgłasza się różne pretensje.
- Ale jest jeszcze jedna sprawa: o ile przez dziesiątki lat po wojnie Polacy rozumieli Rosjan, wiedzieli jak z nimi rozmawiać, tak po 89 r. tych umiejętności w ekipach solidarnościowych zabrakło. Przede wszystkim zanikła znajomość języka rosyjskiego, który postanowiono wytępić z przestrzeni publicznej, a przede wszystkim z edukacji. Po drugie – w dobrym tonie była nieznajomość mapy i historii narodów wschodnich, ich mentalności. To chyba świadczy o infantylizacji polityki zagranicznej Polski.
- Bo politykę robią kombatanci z dawnej opozycji demokratycznej i niedemokratycznej. Pokolenie, które doszło do władzy w 89 r. i latach późniejszych to byli inteligenci, często dobrze wykształceni, ale nie znający Wschodu. I byli przekonani, że na wszystkim się znają, więc robili tę politykę bez wyczucia, nie kierując się żadnym interesem.
- To znaczy, że nie mamy kadr do prowadzenia polityki zagranicznej?
- Niestety, nie mamy w kręgach decyzyjnych, a trochę lepiej jest w wykonawczym aparacie administracyjnym. Zresztą w polityce zagranicznej nigdy nie było dobrze z kadrami. W PRL, na placówki zagraniczne wysyłano za karę tych, którzy „podpadli” w aparacie partyjnym. Obecnie jest odwrotnie – praca w służbie dyplomatycznej jest nagrodą za zasługi w walce z komunizmem, za „spanie na styropianie”. I niektórzy z tak mianowanych do dzisiaj myślą, że Rosja jest ostoją komunizmu, bo do Rosji nie jeżdżą i nie wiedzą, że tam jest kapitalizm i to dziki, z wielkimi dysproporcjami. Oni mają w głowie kalkę z epoki minionej i mentalnie ciągle walczą z komunizmem. W Polsce brakuje koncepcji polityki wschodniej, a tam, gdzie nie ma idei królują upiory, emocje.
- W Komitecie Prognoz PAN od dawna podkreśla się, że brakuje u nas ośrodka myśli strategicznej, jeśli chodzi o rozwój państwa. A jak to jest w polityce zagranicznej?
- Tu jest najgorzej. Pierwszy dokument o charakterze strategicznym w polityce zagranicznej został przyjęty przez rząd w marcu 2012 roku, a był przygotowany z perspektywą wdrażania w życie tylko w ciągu czterech lat. Dodatkowo, strategia ta została pomieszana ze strategią naszej aktywności w UE, więc wyszło nie wiadomo co. Jest w nim mnóstwo życzeń, różnych – nawet słusznych ale nieuporządkowanych myśli. A czym jest strategia? To sposób osiągania celów przy użyciu adekwatnych do tego środków i metod. Jak nie ma celów, to jak określić środki prowadzące do nich?
- Może w tak nieprzewidywalnym świecie nie można określić celów?
- Można, tylko trzeba to umieć zrobić. Poza min. Krzysztofem Skubiszewskim, kolejni ministrowie spraw zagranicznych byli z przypadku. Np. min. Geremek wyspecjalizowany w historii średniowiecza we Francji, a nie w polityce zagranicznej, szybciej mówił niż myślał. Jak mógł odnosić sukcesy? Ten resort był łupem politycznym. W 2007 r., kiedy rząd PiS wyznaczył na min. spraw zagranicznych Annę Fotygę, prezes PiS oświadczył: „wzięliśmy MSZ”. Czyli to był łup.
- A co wynika z tej strategii?
- Nic. Jest w niej parę sloganów, ale nie ma wyspecyfikowanych celów. Polityka zagraniczna musi mieć cele nie tylko krótkookresowe, ale i średniookresowe, tak jak to jest w USA, Niemczech, Francji. Tymczasem u nas tego nie było i nie ma. W związku z tym rządzący mają dużą dowolność w określaniu celów bieżących i w reagowaniu na wydarzenia. Kiedyś prof. Remigiusz Bierzanek mówił, że politykę to prowadzą duże państwa, jak USA, ZSRR, Wielka Brytania, Francja, Niemcy RFN, a innym się tylko wydaje, że prowadzą. I ja myślę, że naszym politykom wydaje się, że to, co robią, to polityka zagraniczna.
- Bo może uważamy, że w razie czego, to i tak Unia Europejska lub USA nas uratuje...
- Kiedy zrealizowaliśmy nasze podstawowe cele strategiczne z 89 r., czyli wstąpienie do NATO i UE, to nasi politycy przestali już myśleć o strategii. W dodatku nasza polityka stała się bezalternatywna.
- Skoro tej strategii tak długo nie było i de facto nie ma, to może wynika to z jakichś dylematów trudnych do rozwiązania?
- Na początku lat 90. były takie dylematy, gdyż nie było przychylnej atmosfery dla naszych zabiegów o przystąpienie do struktur zachodnich. Nie było wiadomo, czy te struktury rozszerzą się na Wschód czy nie. Ale kiedy przystąpiliśmy do NATO i UE, to jakbyśmy stracili azymut. Podczas sesji na UW upamiętniającej 20-lecie transformacji w Polsce, zapytałem Tadeusza Mazowieckiego o aktualne cele polityki zagranicznej Polski. Usłyszałem, że najważniejsze już osiągnęliśmy, a teraz należy się zająć sprawami drobnymi, np. „sprzątaniem lasów”... Ta mało poważna odpowiedź jednak coś mówi: nasze miejsce jest w Unii, dbajmy o tę Unię, starajmy się kreować politykę unijną, a nie o niej tylko decydować.
- Zgoda, ale np. pojawia się bardzo dotkliwe dla nas embargo na nasze produkty rolne do Rosji, co skutkuje m.in. niezadowoleniem rolników i określonym wynikiem wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Czy tu nie miejsce dla aktywnej roli polityki zagranicznej Polski?
- Na wyniki tych wyborów wpłynęło wiele spraw, ale istotnie rolnicy i mieszkańcy wsi zostali zapomniani przez obecny układ rządzący i to od wielu lat. Rzeczywiście, inicjowanie przez Polskę sankcji nakładanych przez Unię Europejską i USA na Rosję, odbiło się rykoszetem – to my zapłaciliśmy najwyższą tego cenę.
- Ale to było wiadomo od początku i w środowiskach naukowych krytykowane. Wiadomo było, jak taka polityka się dla nas skończy.
- Ale to jest polski romantyzm – dla nas ważne są rzeczy wielkie, a lekceważone małe. Tymczasem dla ludzi pracujących w rolnictwie liczy się każdy grosz.
- To nie są rzeczy małe, bo mówi się o stracie w PKB wielkości ok. 1%.
- Nawet więcej – tylko eksport produktów rolnych spadł o ponad 15%. To nie są więc małe straty, ale dla kogoś, kto stracił pewny zysk i musi spłacać jeszcze kredyt to jest katastrofa. Jednak trudno oczekiwać od elit politycznych, które w większości, na czele z premierem i prezydentem, są historykami, że będą się zajmować gospodarką. Co np. Donald Tusk jako premier zrobił dla naszej gospodarki? Jaki program rozwoju w tej dziedzinie powstał? Paradoksalnie, doceniono go w Europie i powierzono stanowisko szefa Rady Europejskiej… Czyli tzw. czysta polityka przeważa nad interesami.
- Skoro nie mamy żadnej strategii i liczymy na to, że Unia za nas wszystko załatwi, to może się okazać, że koszty tego dla gospodarki są ogromne. Czy zatem powinniśmy prowadzić wojnę z Rosją?
- Rzeczywiście, prowadzimy propagandę wojenną – momentami była to wręcz histeria wywołana przez część polityków, a uprawiana przez media. Wojna ma sens wówczas – jak pisał Clausewitz – jeśli ma wytyczony cel, bo wojna jest narzędziem robienia polityki. Ale jaki jest nasz cel wobec Rosji? Tego nie określono.
Jeśli w strategii bezpieczeństwa, jaką prezydent Komorowski podpisał w początku listopada w 2014 r., mówi się, że zachowanie Rosji stwarza zagrożenie militarne dla Polski (a takie stwierdzenie pojawia się po raz pierwszy po 90 r. w dokumencie programowym), to należy zapytać, czy są np. jakieś spory terytorialne między Polską a Rosją? Otóż nie ma zasadniczych spraw spornych, które dotyczyłyby naszego bezpieczeństwa narodowego.
Ale myśmy się wdali w wielką politykę, bo nasi politycy – choć są tak proamerykańscy – nie znają jednego ważnego amerykańskiego powiedzenia: „nie boksuj powyżej swojej wagi”. A my boksujemy jak mocarstwo. Wypowiedzi panów: Tuska, Sikorskiego, Schetyny są żenujące. Przecież nikt nie chce wojny z Rosją – może poza rządem ukraińskim – ale nasi politycy zachowywali i zachowują się tak, jakby chcieli.
- To może wynikać z uporczywego podtrzymywania tzw. mitu Giedroycia, chyba w dzisiejszym świecie już nieaktualnego...To ciąg dalszy naszego romantyzmu?
- Trochę tak, bo koncepcja Giedroycia i Mieroszewskiego została wymyślona w latach 70. i ogłoszona na łamach paryskiej „Kultury” jako reakcja na sytuację, jaka wytworzyła się po zakończeniu II wojny. Z jednej strony, Giedroyć opowiadał się za uznaniem pewnych realiów, a przede wszystkim tego, że za naszą wschodnią granicą są narody, z którymi winniśmy się porozumieć, pomimo trudnej historii. Zwłaszcza z Ukraińcami, Litwinami i Białorusinami.
Ta koncepcja oznacza również przyjęcie założenia antyrosyjskiego, gdyż jeśli będzie wzmocniona niepodległość tych państw, to Rosja nie będzie w stanie prowadzić polityki wielkomocarstwowej. To napisał wprost na początku lat 90. Zbigniew Brzeziński na łamach „Foreign Affairs”: jeśli Ukraina będzie niepodległa, to Rosja nie będzie imperialna.
Poglądy te rozwijał Jan Nowak-Jeziorański po powrocie do Polski, pisząc w 2005 r., że racja stanu RP, jako państwa o orientacji atlantyckiej oznacza, że gdyby kiedykolwiek w przyszłości nasi wschodni sąsiedzi znów znaleźli się w orbicie wpływów Rosji, oznaczałoby to odrodzenie imperializmu rosyjskiego. „Rosja, pozbawiona nadziei na odzyskanie tego, co straciła w Europie Środkowej i Wschodniej i pogodzona ostatecznie ze swoimi granicami, przestanie być zagrożeniem a stanie się zdolna do odbudowy i wewnętrznej poprawy warunków materialnych ludności”. Taką to troską Jan Nowak-Jeziorański… otaczał ludność Rosji.
- Ale ta doktryna jest już chyba mocno nieświeża – świat poszedł naprzód i to nie tylko poprzez rozwój neoliberalizmu, który w latach 70. dopiero się tworzył, ale przede wszystkim poprzez zmianę cywilizacji na cyfrową, globalizację ...
- Ta doktryna opiera się na założeniu, że Rosja nie jest częścią Europy, że to jest jakiś twór azjatycki, wręcz mongolski, jak niektórzy piszą. W związku z tym, my powinniśmy Rosję odpychać od Europy, a buforem ma być Ukraina. Tyle, że ostatnio politycy nasi i amerykańscy poszli dalej – już bufor im nie wystarczał, postanowili Ukrainę przyciągnąć do Zachodu. A Rosja powiedziała na to: nie. I to spowodowało ten konflikt, który ma charakter geopolityczny.
- Konflikt konfliktem, ale my uważamy, że Rosję trzeba zniszczyć, że Rosja i Rosjanie nie mają prawa istnieć na Ziemi. Dziwne, bo nie godziliśmy się na takie traktowanie nas przez III Rzeszę…
- To koło historii...ale na szczęście nie wszyscy w Polsce tak myślą.
- Ale mamy ludzi wykształconych, upłynęło wiele lat, w pokoju, mamy marginalną granicę z Rosją. Jakie interesy muszą mieć elity polityczne państwa, rozpętując taką nienawiść?
- Nobilituje pani polską klasę polityczną nazywając ją elitą. Jak pokazują ujawnione taśmy z ich rozmów, to raczej margines społeczeństwa, a nie elity. My nie powinniśmy patrzeć tak lokalnie na to, co się dzieje na Wschodzie, na Ukrainie. Trzeba spojrzeć szerzej. Rosja staje się coraz mocniejsza, prezydent Putin uporządkował państwo po Jelcynie, a w 2007 r. upomniał się o należne Rosji miejsce, czyli współdecydowanie o losach świata. Zdaniem przedstawicieli teorii realizmu politycznego, Rosja ma prawo do tego, podobnie jak USA i inne państwa.
Naszym politykom się wydaje, że my realizujemy jakąś ideę amerykańską, podczas gdy Amerykanie już się wycofują, już o Ukrainie piszą krytycznie, a my na tym źle wychodzimy. Powstaje bowiem nowa sytuacja. Na świecie wyrosły nowe potęgi, np. grupa BRICS, więc jest pytanie, czy lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli będziemy współdziałać z Rosją, żeby konkurować skutecznie z potężnymi gospodarkami tych państw, czy odpychając Rosję? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć politycy i stratedzy. Czy nasi to zrobią – wątpliwe, bo u nas nie ma myślenia strategicznego.
- Twierdzi pan, że potrzebny jest przełom psychologiczny w polityce zagranicznej wobec Rosji.
- Tak, trzeba bowiem odejść od idei Giedroycia, gdyż świat się zmienił, staje się bardziej powiązany, współzależny. Dziś nie można patrzeć kategoriami geopolityki XIX w.
Głównymi zwolennikami odpychania Rosji nie jest UE, ale USA, które nie mogą się zaadoptować do zmieniającego się świata. Tracą pozycję hegemona, rosną im nowi konkurenci i starają się Rosję osłabić przede wszystkim ekonomicznie. Poza tym USA poniosły szereg prestiżowych porażek: w Iraku, Libii, Afganistanie, w związku z sytuacją w Syrii czy polityką programu atomowego Iranu. Teraz prowadzone są negocjacje z UE w sprawie TTIP. Co byłoby, gdyby UE takie porozumienie zawarła z Rosją? A taka strefa z Rosją – mimo prowadzonych rozmów w sprawie TTIP z USA – jest też możliwa, choć to nie jest w interesie USA. Zarówno Niemcy jak i Francuzi chcą współpracy UE z Rosją.
W Polsce jesteśmy na innym etapie myślenia politycznego. Odzyskaliśmy suwerenność i nasi politycy muszą się nią nacieszyć. Oni są nadal „pijani wolnością”. Jednak opowiadanie dzisiaj przez polityków solidarnościowych, że oni walczyli za wolność i demokrację młodych ludzi nic już nie obchodzi.
Polscy politycy preferują wizję zmieniającego się świata wg reguł klasycznej teorii realizmu politycznego. Ten przestarzały wzór nie pozwala na nowe otwarcie w polityce wschodniej, w której zamiast racjonalności i scenariuszowego myślenia dominuje nadal nieadekwatny obraz: wróg-przyjaciel. Bo na jakiej podstawie mamy prawo twierdzić, że Rosja ma zamiar zaatakować Polskę? A to słyszałem od czołowych polskich polityków. Skąd oni to wiedzą? Nie ma na to dowodów. Rosja szukała porozumienia z Polską, ale bez rezultatu.
Polska ma za granicą fatalną opinię, jako kraj rusofobiczny, podżegający do konfliktu na Ukrainie. Nasi politycy odpowiedzialni za politykę zagraniczną zachowują się jak amatorzy.
- Czy zatem polscy politycy rozumieją dzisiejszy świat?
- Myślę, że nie wszyscy. Trzeba powiedzieć, że prezydent Komorowski chyba trochę rozumie, gdyż to on ustanowił partnerstwo strategiczne z Chinami, co jest dużym osiągnięciem na tle dotychczasowych, złych stosunków, potępiania latami chińskiego reżimu. Były też dobre pociągnięcia premiera Tuska np. wobec Nigerii. My uważamy, że jesteśmy forpocztą NATO i specjalnym gubernatorem NATO na Europę Środkową i Wschodnią. Ale to się nam tylko wydaje. Tak samo, jak Lechowi Kaczyńskiemu się wydawało, że jesteśmy liderem Europy Środkowej i Wschodniej, i jak politykom PO i PiS się nadal tak wydaje. Ale lider musi być wybrany, nie mianowany przez samego siebie.
- Prof. Kołodko powiedział ostatnio, że aby zmienić relacje z Rosją trzeba teraz trzech pokoleń.
- Może mniej, bo jak obserwuję młodzież studencką, to ona nie jest antyrosyjska. Młodzi nie mają przekonania, że „Putin ma gębę bandyty” – a tak mawiał m.in. były szef polskiej dyplomacji, premier, człowiek wykształcony. To pokazuje, że poczucie wyższości wobec Wschodu i uniżoności wobec Zachodu – choć jest w nas mocno zakorzenione – może z czasem zaniknie. Trzeba wymiany elit, przejęcia władzy w kraju przez nową generację polityków, którzy wolni od mitu specjalnego posłannictwa w promowaniu demokracji na Wschodzie, zdefiniują nasze interesy państwowo-narodowe, a to im wskaże drogę do zracjonalizowania i spragmatyzowania naszej polityki zagranicznej, w tym wobec naszego dużego sąsiada, Rosji. Nie będzie to jednak łatwe, bo Rosja to trudny partner, dysponujący znacznie większymi atutami niż Polska.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1411
Koniec świata (3)
Polska, wchodząc do Unii Europejskiej, powinna dbać głównie o dobre stosunki z Niemcami, a także nie próbować odgrywać roli klina wbitego między Niemcy i Rosję.
prof. Andrzej Walicki (politolog, filozof idei)
Krakowskie Stowarzyszenie „Kuźnica” to monument w każdym wymiarze na intelektualnej mapie Polski. Wydawany przez nią periodyk „Zdanie” zawsze był wysoko ceniony za swój profesjonalizm, obiektywizm, wyważenie sądów i pluralizm w podejściu do prezentowanych zagadnień.
W maju 2016 roku „Kużnica” zorganizowała doroczne sympozjum poświęcone polskiej racji stanu. Panelistami byli wybitni przedstawiciele polskiej elity intelektualnej o lewicowej, bądź lewicująco-liberalnej proweniencji: profesorowie Andrzej Walicki, Bronisław Łagowski, Andrzej Romanowski oraz polityk, Włodzimierz Cimoszewicz.
Otwarcia dokonał dr Andrzej Kurz, szef Stowarzyszenia „Kuźnica”, odczytując posłanie b. prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego do uczestników sympozjum. Wystąpieniom panelistów, a zwłaszcza prof. Andrzeja Walickiego, wybitnego znawcy kultury rosyjskiej oraz polityki elit rosyjskich w ostatnich stuleciach, warto poświęcić więcej uwagi.
Świat, w którym przez te 3-4 dekady nastąpiło diametralne przewartościowanie wszystkiego, czego doświadczaliśmy w trakcie powojennego ładu w Europie i na świecie, ulega dematerializacji. Upadek Związku Radzieckiego, zburzenie muru berlińskiego, zjednoczenie Niemiec, a tym samym dekompozycja pojałtańskiego porządku i zwycięstwo – jak twierdził Francis Fukuyama - demoliberalnego kapitalizmu „po wsze czasy” (de facto chodziło o neoliberalny, korporacyjny, nowo imperialny projekt ekspansji kapitału w wymiarze globalnym) miało nas prowadzić tylko do dobrobytu, spokoju i stale poprawiającej się jakości życia. W wymiarze materialnym i duchowym.
Zachwyt polskiego mainstreamu czasami rządów w Rosji Borysa Jelcyna – przeciwstawianymi epoce Putina – przedstawianych jako wzór demokracji, wolności, otwarcia, (ale też zdaniem Rosjan kolejnej w historii tego kraju „wielkiej smuty”, „razkołu” i „razwału”), jest nie tylko, moim zdaniem, nieszczery i faryzejski. W tej admiracji Jelcyna i jego rządów tkwi bowiem ziarno paternalizmu i wyższości (mającej dawne, jeszcze przedrozbiorowe korzenie kontrreformacyjnego pochodzenia), jakimi elity polskie raczą – wbrew swoim prowolnościowym i prodemokratycznym deklaracjom – w zasadzie każdego Innego.
1. Tutaj dotyczy to akurat prawosławnego, przywykłego od zawsze do „knuta ruskiego” bojara, który mimo, że był panem, podlegał bezwzględnie carowi czy imperatorowi (jak to w monarchiach absolutnych było na całym świecie, oprócz I RP), nie to co polski „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” (te echa złotej wolności oraz kolonialnych zapędów w kierunku wschodnim ciągle tlą się w umysłach nadwiślańskiej inteligencji o postszlacheckiej proweniencji, podobnie jak emocjonalny kult niezwykłości I RP).
2. Poglądy części inteligencji rosyjskiej (zwłaszcza z Moskwy czy Petersburga) na Rosję są niesłychanie podobne do polskich, gdyż w swej nienawiści do przymusu państwowego, opacznym rozumieniu państwa jako omnipotentnej siły opresyjnej (a nie jako struktury porządkującej rzeczywistość, zapewniającej tym samym poczucie bezpieczeństwa ludowi) podziela ona postszlachecką i anarchistyczną de facto wizję części nadwiślańskiej inteligencji.
3. Co do chłopa pańszczyźnianego czy wschodnioeuropejskiego „mużyka” - pogarda przejawiana w tym względzie miała zawsze irracjonalne i emocjonalne korzenie, a współcześnie przeniesiona została na całą populację „Ruskich”, łącząc się z genetycznym (ponoć) w polskiej mentalności „antykomunizmem”.
Polska obecność w Unii Europejskiej nie wyrwała nas z zaklętego kręgu miotania się między poczuciem niższości i wyższości, które przeradza się w narodową cechę: wiecznej szarpaniny między Wschodem a Zachodem. W jednym z listów Jacquesa Maritaina do Józefa Czapskiego (jednego z twórców paryskiej „Kultury”) można znaleźć takie stwierdzenie francuskiego filozofa katolickiej proweniencji: „Twierdzicie, że jesteście przedmurzem chrześcijańskim, a z drugiej strony uważacie Rosjan za półludzi, macie do nich głęboką pogardę". Maria Janion („Niesamowita Słowiańszczyzna”, 2007) uważa to zdanie w dzisiejszej rzeczywistości jednoczącego się świata za nadal aktualne.
Najlepszą egzemplifikacją takiej opinii jest ocena Rosji i Rosjan dokonana przez Wacława Radziwinowicza, dziennikarza opiniotwórczej Gazety Wyborczej (przeznaczonej dla polskiego inteligenta): to kraj, w którym „na jednym końcu, choćby w Kaliningradzie, jeszcze piją, a na drugim, choćby na Czukotce, już leczą kaca”. To tak, jakby szlagwort Szwejka: „Na dworcach kradło się zawsze i będzie się kradło dalej. Inaczej nie można” odnieść do Polski i Polaków, uznając takie powierzchowne opinie o nas w wielu krajach Zachodu za obiektywne i prawdziwe.
Na tę polską, genetyczną w niektórych środowiskach i elitach, rusofobię, będącą przykładem irracjonalizmu oraz oderwania od rzeczywistości, zwraca uwagę prof. Andrzej Walicki. Przywołuje wydanie almanachu zawierającego wypowiedzi, analizy, tezy i wnioski polskich opozycjonistów z lat 1976-89 odnoszących się do relacji politycznych suwerennej Polski wobec Wschodu Europy (urzędujący prezydent Bronisław Komorowski objął tę publikację swoim patronatem, niejako sakralizując krytykowany przez Walickiego ogólny wymiar tych rozważań). Ten dokument pokazuje trwałość – co jest wybitnie szkodliwym rysem polskiej polityki i wizji na przyszłość – XIX-wiecznego poglądu o nieuchronności i nieusuwalności źródeł polsko-rosyjskich konfliktów. Sądzi się – i jest to negatywnie zaopiniowane przez Walickiego – iż polskie interesy nigdy nie mogą zejść się z interesami rosyjskimi.
Samo założenie „nigdy” jest a priori sprzeczne z podstawowymi zasadami dyplomacji i polityki. Stąd wynika wniosek, że polskim podstawowym zadaniem w Unii Europejskiej jest w tych koncepcjach blokowanie europeizacji Rosji. Bo taki rozwój sytuacji na wschodzie Starego Kontynentu zapobiegnie wzrostowi jej prestiżu i gospodarczej potęgi. Powszechne są – cytowane z wymienionego almanachu przez Walickiego – wypowiedzi polskich opozycjonistów mówiące, iż w przypadku ewentualnego upadku ZSRR „nie możemy dopuścić, by w jakiejkolwiek formie powstała Federacja Rosyjska”, a naszym podstawowym zadaniem, Polski i Polaków, jest „odepchniecie Rosji raz na zawsze od Europy i ograniczenie jej obszarów do ziem etnicznych, przynajmniej z naszej strony Uralu”. Cytaty pochodzą od współpracowników KOR - Jana Waszkiewicza i Jerzego Targalskiego (co potwierdzają również rozważania Wojciecha Maziarskiego, komentatora i publicysty Gazety Wyborczej).
Prof. Walicki wyciąga stąd wnioski, iż polska elita mianowała siebie liderem (i to już dawno) antyrosyjskiej opozycji, uważając iż tylko wtedy może być wiarygodnym partnerem Zachodu - przede wszystkim USA. Nic bardziej mylnego i anachronicznego w globalizującym się świecie. To typowy przykład antynomicznej wizji świata i rzeczywistości, nie poszukującej w żadnym przypadku kompromisów i wspólnych płaszczyzn dialogu. Irracjonalizm, uprzedzenia, rusofobia.
Czy nie jest to w jakimś stopniu marzenie polskich megalomanów, kontynuatorów myślenia kontrreformacyjnych przedsięwzięć, mających misjonarską wizję rekatolicyzacji Rosji i umieszczenia jej w obediencji papieskiej? Żyjących nadziejami na splendor w świecie chrześcijańskim – wedle mniemań XVII-XVIII wiecznych – z dokonania takiego czynu połączonego z XX-wiecznym, polskim antykomunizmem?
Czy wizja Brzezińskiego („Wielka szachownica”) o podziale Rosji – w interesie USA – na trzy oddzielne twory quasi-państwowe, zarządzane de facto przez amerykańskich plenipotentów politycznych, bądź przedstawicieli międzynarodowego kapitału (który ponoć nie ma barw narodowych) nie jest tu jakimś jej przedłużeniem? Tylko czy taka jest nasza racja stanu wobec gigantycznych zmian przebiegających we współczesnym świecie?
Prof. Bronisław Łagowski zwrócił z kolei uwagę na szkodliwość forsowanej „heroiczności koncepcji państwa”, która odwołując się do specyficznej cnoty odwagi oderwanej od jakiejkolwiek skuteczności i racjonalności tego pojęcia, prowadzi permanentnie nasz naród na manowce. „Klęski narodowe są idealizowane z powodu odwagi, jaką ponoć wykazali zabici, trzeba mieć odwagę lądowania we mgle, trzeba zachęcać sojuszników do polityki wojowniczej wiedząc, że własny kraj stałby się pierwszą ofiarą wymiany ciosów rakietowych (…). Tak jak wiara chrześcijańska utrzymywała się po części dzięki pragnieniu zemsty za ukrzyżowanie Chrystusa, tak szowinizm polski trwa w dobrym stanie dzięki rozpamiętywaniu Katynia i innych zbrodni z przeszłości”.
I postawił Profesor niezwykle zasadnicze pytanie: kto i dlaczego wywołuje w Polsce nastroje wojownicze, prowojenne, prowokacyjne?
Prof. Andrzej Romanowski w swych rozważaniach nad polską polityką wschodnią ostatniej dekady podkreślił – wskazując na rysy rusofobiczne w mentalności polskich elit (rządzących od ponad dwóch dekad Polską) – iż potępieniu rosyjskiej agresji na Gruzję w 2008 roku towarzyszyło jednocześnie „milczenie na temat awanturniczej, bez wątpienia prowokacyjnej i antyrosyjskiej polityki ówczesnego prezydenta Gruzji”. Później było jego zdaniem tylko gorzej: wyszły z naszej strony właśnie fobie, uprzedzenia, kompleksy i wspomniany paternalizm.
Łączenie Smoleńska z Katyniem, wg Romanowskiego w sposób bezkrytyczny, ignorancki i czasami wręcz nienawistny (rządząca Platforma Obywatelska grała tymi emocjami w sposób cyniczny i haniebny, kokietując skrajnie prawicowo-nacjonalistyczny elektorat PiS-u) oraz wypowiedź Grzegorza Schetyny na temat wyzwolenia KL Auschwitz czy Jerzego Targalskiego o „marszu na Moskwę” wraz z ukraińskimi nacjonalistami i faszystami dopełniają smutnego, irracjonalnego i konfrontacyjnego sposobu myślenia wielkiej części polskich elit wobec wschodu Europy.
I właśnie ten świat dla nas, Polaków, się kończy. Wizja Rosji (i przez to Rosjan), która właśnie w okresie rządów Władimira Putina wraca do roli mocarstwa ponadregionalnego – lepiej lub gorzej (zresztą z Rosją jest tak zawsze, że nie jest ona taka mocarna jak jej się wydaje, ale też nie jest taka słaba jak oceniają jej wrogowie) – mąci niesłychanie imaginacje rojące się gdzieś w zakamarkach mentalności nadwiślańskich elit o powrocie „imperium jagiellońskiego” czy jakiegoś mitycznego „Międzymorza”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Zbigniew Sabak
- Odsłon: 1766
Bić się potrafi każdy głupi.
Jak, kiedy, z kim i o co się bić – rozumieją nieliczni.
Konrad Rękas
W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że czynnikiem wyróżniającym naród i państwo w środowisku społeczności światowej jest jego tożsamość kulturowa ukształtowana historycznie. O zachowaniu państwa w środowisku międzynarodowym, mającym na celu jego bezpieczeństwo, tj. sposobie prowadzenia polityki zagranicznej, postrzegania szans, wyzwań, zagrożeń i ryzyka oraz sposobów wykorzystania w polityce siły militarnej - decyduje kultura strategiczna. Także ukształtowana historycznie.
Jak poprzez te czynniki jesteśmy postrzegani i jakie z tego płyną wnioski?
Za podstawę do odpowiedzi na pierwszą część pytania mogą posłużyć słowa J. Le Carre’a, oficera wywiadu brytyjskiego i pisarza, pełniącego służbę w latach pięćdziesiątych, który stwierdził: „Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego tylu Polaków ma do nas słabość. Zdradziliśmy ich kraj w sposób haniebny tyle razy, że gdybym był Polakiem, spluwałbym za każdym przechodzącym Brytyjczykiem, nieważne, czy cierpiałbym pod jarzmem hitlerowców czy sowietów. Brytyjczycy w swoim czasie zostawili biednych Polaków na pastwę jednych i drugich. Mimo to, moja służba szczyciła się nieprawdopodobnymi wręcz sukcesami w Polsce, gdzie niemal żenująca liczba Polaków i Polek ze słynną polską brawurą narażała życie swoje i swoich najbliższych, żeby szpiegować dla Anglii”.
Uogólniając, można dodać, że w historii niejeden raz wystawiono nas do wiatru, handlowano nami, używano jako narzędzia, jeszcze wyśmiewano i kpiono (nigdy i nikt nie chciał za Polskę umierać). My jednak jesteśmy bardzo odporni na naukę, wiedzę i praktyki prakseologiczne. Mimo, że wszystko jest budowane w oparciu o tzw. politykę historyczną, nie wyciągamy żadnych wniosków z historii. Natura postępowania zawsze jest taka sama, cele identyczne, metody porównywalne – skutki analogiczne.
Z porażek i klęsk robimy zwycięstwa (Polska wyspecjalizowała się w składaniu laurów przegranym) i w oparciu o taką filozofię budujemy przyszłość. Wobec powyższego wniosek może być jeden: nie da się zrozumieć naiwności Polaków, polskiej dyplomacji, polskiej polityki wyrażanej każdorazowo niemal w podobnym ujęciu poprzez rację stanu i interes narodowy oraz strategię bezpieczeństwa. Po prostu brak tu głębszej racjonalności.
Wiara we własną propagandę
Widać, że także obecne siły polityczne w kraju widzą w Polsce wzorzec funkcjonowania i rozwoju osadzony w przeszłości, silnie warunkowany przez tradycje i religię, który – jak uważają, wierząc we własną propagandę – powinien być zastosowany przez najbliższe subregionalne otoczenie, a także całą jednoczącą się Europę (Unię Europejską).
Specyficznym tego przejawem jest motywowanie swojej polityki koniecznością obrony „jedynie słusznych zasad” („podstawowych wartości cywilizacyjnych” – „prawdy”, „uczciwości” i „sprawiedliwości”), co w praktyce oznacza łamanie obowiązujących powszechnie norm, lub brak zasad. Sprawiło to, że w UE termin Polska nie jest już tożsamy z rządem w Warszawie.
Stopień przeświadczenia o słuszności swojej ideologii wydaje się być chorobliwy, a nawet paranoiczny. Tu mają zastosowanie słowa Ch. Mackaye’a, który powiedział: „Zdarza się, że całe społeczności ogarnia nagle obsesja na jakimś punkcie i szaleją, żeby swój upragniony cel osiągnąć. Miliony ludzi zostają jednocześnie dotknięte jednym złudzeniem i za nim podążają, dopóki ich uwagi nie zaprzątnie nowe szaleństwo, jeszcze bardziej urzekające niż poprzednie”.
Szczególnym polem, które w naszym kraju jest wykorzystywane do spełniania osobistych ambicji i prowadzenia konfrontacyjnej polityki jest obszar bezpieczeństwa - wyjątkowo delikatny, m.in. ze względu na geopolityczne położenie Polski, co pokazały doświadczenia historyczne. Delikatność problemu jest potęgowana poprzez skomplikowaną sytuację międzynarodową, w tym - eskalację napięcia w postaci coraz bardziej jawnego demonstrowania gotowości użycia potencjałów militarnych do obrony lub przeforsowania swoich racji i interesów przez głównych aktorów polityki światowej. Tych, którzy są gotowi (bo wszystko na to wskazuje) na kolejny konflikt zbrojny, wojnę pośrednią, tzn. prowadzoną cudzymi rękoma na obcym terytorium.
Jednocześnie z wielu faktów można wnioskować, że może to być wojna z ograniczonym użyciem broni masowego rażenia, prowadząca do totalnego resetu, co będzie miało katastrofalne skutki dla terytoriów państw, gdzie ona się rozegra.
Mimo to, Polska (prawie wszystkie liczące się siły polityczne) bezkrytycznie i entuzjastycznie opowiada się za utrzymaniem dotychczasowego ładu polityki światowej. Tym samym wpisuje się w procesy obrony i ekspansji jednobiegunowego świata, którego obrońcą są Stany Zjednoczone, a w szerszym rozumieniu Zachód - opierający swoją politykę na ciągłym poszukiwaniu wroga, „zarządzaniu światem” przez kryzysy, konflikty i wojny.
F. Wheen w tej kwestii pisał: /…/ „po upadku komunizmu „przeżyliśmy ciężkie czasy, szukając odpowiedniego wroga”. Znamienne, że argumentacja w tej sprawie została przeprowadzona na zorganizowanym przez Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatrów seminarium na temat nowego ładu światowego”.
W tym miejscu warto stwierdzić, że co do sprawności kreowania wroga, Polskę można traktować jak niedościgniony wzór do naśladowania. Biorąc pod uwagę doświadczenia historyczne oraz narrację wynikającą z ideologicznych założeń prowadzonej polityki bezpieczeństwa (prób kształtowania starego/nowego romantycznego modelu „Polaka patrioty”, zdolnego w przypadku sprowokowanego konfliktu do bezmyślnego uczestniczenia w wyniszczającej naród i kraj, nie mającej sensu, wojnie) proroczymi mogą być słowa cytowanego już Ch. Mackaye’a, który konstatował: „Widzimy, jak jeden naród, od wyżyn do nizin społecznych, ogarnia żarliwe pragnienie wojennej sławy, inny niespodziewanie dostaje szału na punkcie zasad religijnych, i ani jeden, ani drugi nie otrzeźwieje, póki nie przeleje całych rzek krwi i nie pozostawi potomnym gorzkiego siewu łez i cierpień”.
Obie wymienione w cytacie cechy (pragnienie wojennej sławy i szał na punkcie zasad religijnych) dotyczą w całej rozciągłości naszego kraju, a ich synergia, jak pokazuje historia, może być wyjątkowo niebezpieczna w warunkach, gdy wciąż jesteśmy zdolni kopiować historyczne błędy. Dziś, jak nigdy wcześniej, partykularne interesy przesłaniają istotne sprawy, w tym konstruktywne myślenie nad przyszłością.
Wodzu, prowadź!, czyli polska polityka wojenna
J. Kirschner, analizując możliwości osiągania zwycięstw bez walki, bez agresji, zauważa, że żyjemy „w czasach, gdy na każdym rogu czają się ludzie chcący włączyć nas do swoich planów i sprawić, abyśmy walczyli za nich, większość z nich nie ma pojęcia o tym, czym są prawdziwe zwycięstwa”. Odpieranie agresji – wojna sprawiedliwa - jest niezwykle szlachetną, patriotyczną i konieczną czynnością państwa. Czym innym jest jednak demonstracyjne wpisywanie się w politykę prowokowania i stymulowania przez wielkie mocarstwa kolejnej wojny leżącej tylko w ich interesie („Wielkie państwa mają skłonność do prowadzenia wojen, w ich polityce rodzą się wielkie ambicje i zamiłowanie do wojny”).
W ostatnim czasie można było usłyszeć z ust wpływowych ludzi dwie niepokojące informacje - dalekie od racjonalnego myślenia i realizmu politycznego, nie biorące pod uwagę możliwych konsekwencji. W pierwszej nawoływano do otwartej wojny przeciwko jednemu z sąsiednich państw. W drugiej akcentowano potrzebę (w ramach „odstraszania”) wyposażenia naszych sił zbrojnych w broń jądrową.
Pomysły takie w warunkach realizacji obecnej polityki światowej, której stan jest określany jako „tląca się III Wojna Światowa”, mogąca w każdej chwili przejść w katastrofalną nuklearną fazę, są ze względu na możliwe skutki dla kraju, głęboko nie na miejscu. A jednocześnie wpisują się w historyczną logikę polskiej polityki nie liczącej się z zasadą, że w polityce nie uruchamia się procedur i działań, jeżeli nie da się przewidzieć możliwych skutków (rzeczywistość nie może wyprzedzać wyobraźni).
Wszystko wskazuje, że żadne kalkulacje w tym względzie nie były prowadzone. Do działań daleko, ale słowa padły. Jakie więc w aktualnej sytuacji geopolitycznej mogą być skutki takiego rozwoju sytuacji?
Problem pierwszy jest ściśle związany z naszą fobią wobec państwa, które jest uznawane za odwiecznego wroga, a w sytuacji gdy stało się jednym z ostatnich podmiotów na drodze do celu, który nazywa się „Nowy porządek świata”, wpisuje się idealnie w ten megatrend. Ludzka natura ma ciemną stronę.
„Nienawiść jest rzeczą ludzką. /…/ Wrogowie są niezbędni, bo zapewniają nam autoafirmację i dostarczają motywacji. /…/ Rozwiązanie jednego konfliktu i zniknięcie jednego wroga rodzi siły psychiczne, społeczne i polityczne, które stwarzają nowych” - twierdzi S. Huntington. My mamy ciągle jednego wroga - wszystkie opcje polityczne licytują się w nienawiści do niego. Był, jest i będzie. Dlaczego? – bo tak być musi, więc najważniejszym celem jest szkodzenie mu za wszelką cenę, nawet cenę ewentualnej własnej zagłady.
Nikt nie zważa, że jedną z najniebezpieczniejszych opcji budowania bezpieczeństwa jest obsesja, która całkowicie wypacza rozsądek myślenia. W naszym przypadku w celu usunięcia „zagrożenia” prowadzi się agresywną politykę i nawołuje do wojny. Politycy odpowiedzialni za bezpieczeństwo naiwnie twierdzą - bez kalkulacji operacyjnych oraz analizy rzeczywistej sytuacji strategicznej - że w każdej chwili grozi nam agresja i trzeba przygotowywać się do wojny. Jednak taka ocena może wynikać z interesów i strategii innych - prezydent bowiem publicznie usłyszał słowa: „Myślę, że jednym z krajów, który zostanie poddany pewnej presji, jest pański”.
Wciągnięcie Polski i jej terytorium (w pewnym sensie na własne życzenie) w kolejną kontrolowaną wojnę pośrednią wpisującą się w ciąg sterowanych konfliktów i „rewolucji” mających na celu ukształtowanie nowego ładu światowego, jest niebezpiecznym precedensem. Niestety, realnym.
Trzeba zaznaczyć, że niekoniecznie chodzi tutaj wyłącznie o wojnę z zewnętrznym podmiotem, czy uczynienie z nas pola bitwy dla potęg nuklearnych, które nie są skłonne do konfrontacji (mogącej skończyć się obopólną zagładą) na własnym terytorium. Jak pokazują doświadczenia ostatnich lat, strategią „rozwiązywania” geopolitycznych problemów w wybranych regionach są sterowane konflikty wewnętrzne, które kończą się fatalnymi bezpośrednimi konsekwencjami dla tych państw. W Polsce wojna domowa wszystkich ze wszystkimi nie jest nierealna. Polityczna sytuacja wewnętrzna temu sprzyja.
Prowokowanie do wojny
Jednym z najczęściej używanych pojęć w narracji na temat bezpieczeństwa jest „odstraszanie”, które jest mylnie rozumiane i interpretowane i wymagałoby dookreślenia. Zwiększanie wydatków na zbrojenia, tworzenie nowych sił, wyposażanie ich w nową broń winno wynikać ze strategicznych kalkulacji operacyjnych.
Aktualnie mamy taką sytuację, że NATO, które ma nawet kilkunastokrotną przewagę nad każdym innym podmiotem polityki światowej i nie jest przez nikogo zagrożone, aby „zmniejszyć ryzyko bycia zaatakowanym” rozbudowuje swój potencjał militarny, dyslokuje swoje siły w nowych regionach, stymuluje też nastroje społeczne w kierunku niepewności. Tym samym w oczach innych zwiększa swoje możliwości ataku na podmioty uznane prze tę organizację za stanowiące zagrożenie.
Taka polityka nie ma nic wspólnego z odstraszaniem, jest wręcz zastraszaniem i prowokowaniem do wojny, bo odstraszanie staje się czynnością ofensywną. Polska, wpisując się w tę politykę, jest automatycznie postrzegana jako źródło zagrożenia i daje powód do uczynienia z nas pola bitwy dla wojsk państw trzecich.
Specyficzną formą tego mechanizmu jest „odstraszanie nuklearne”. My, w przypadku wejścia w posiadanie broni jądrowej (co zadeklarowaliśmy) lub udzielenia pozwolenia na jej rozmieszczenie u nas przez inne państwo, automatycznie stajemy się celem potencjalnego ataku. Jakie to pociąga za sobą konsekwencje?
Broń jądrowa ze względu na możliwości rażenia ma szczególny statut moralny. Ani użycia tej broni, ani nawet groźby jej użycia w uprawnionych celach nie da się usprawiedliwić – jej skutki są wszystkim znane. Już pobieżna analiza pozwala sformułować konkluzję, iż Polska z geopolitycznego punktu widzenia to miejsce „zgniotu”. Jako obszar konfliktu militarnego, z góry skazana jest na potworne zniszczenia, a w przypadku globalnej wojny z użyciem broni atomowej, na unicestwienie. Musimy zrobić wszystko, żeby nasze terytorium lub terytorium subregionu nie zamieniło się nawet przez przypadek, w jądrowy teatr działań wojennych. Z punktu widzenia możliwych skutków nie ma znaczenia, czyja broń jądrowa będzie eksplodować na naszej ziemi – następstwa będą jednakowe.
I jeszcze jeden argument. Arsenały broni masowego rażenia wymagają kontroli w postaci logiki i zdrowego rozsądku, twierdzi S. Hawking. Z tego względu powierzenie jej Polsce wydaje się mało prawdopodobne.
Problem odpowiedzialności, czyli granice szaleństwa
Wspominany Ch. Mackay w kontekście bezmyślnego prowadzenia wojen powiedział: „szaleństwo ogarnia całe tłumy, rozum zaś ludzie odzyskują powoli, i pojedynczo”. W dzisiejszym świecie, gdzie „wszystkim” przyświeca jeden cel – bezpieczeństwo zbiorowe (czyli pokój), na co dzień prowadzone są bardzo okrutne wojny.
W warunkach globalizacji, każdy podmiot prawa międzynarodowego jest w mniejszym lub większym stopniu w te wojny zaangażowany i w konsekwencji staje się ich, przynajmniej pośrednią, stroną. Musi realizować politykę wpisującą się w scenariusze pisane przez głównych aktorów polityki światowej. Dotyczy to także Polski. Należy jednak wziąć pod uwagę, że takim jak my, entuzjastycznym (świadomym, podświadomym lub nieświadomym) podwykonawcom czyichś interesów, zgodnie ze słowami T. Nagela, „świat może zgotować (a może już zgotował – ZS) sytuacje, w których nie da się obrać uczciwego czy moralnego kierunku działania, wolnego od winy i odpowiedzialności za zło”.
Władze polskie, mające aspiracje do bycia elitą intelektualną, z trudnością znoszące prawdę o swojej omylności, mimo wszystko muszą pamiętać, że gdzieś są granice każdego szaleństwa. Bo „są takie rozstrzygnięcia, których musimy unikać za wszelką cenę i są takie koszta, na które nie wolno się godzić”. Sytuacja geopolityczna Polski jest taka, jaka jest. Trzeba nauczyć się żyć z tym, co nam dano i pamiętać, że zwyciężają ci, którzy wiedzą, kiedy walczyć, a kiedy nie. Prawda jest bezlitosna, ale logiczna i racjonalna.
Zbigniew Sabak
dr hab. Zbigniew Sabak jest profesorem Państwowej Szkoły Wyższej w Białej Podlaskiej
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 117
Kolejny raz obchody rocznicy wyzwolenia hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau (27.01.24) były okazją do skompromitowania się wielu komentatorów i polityków. Wcale, albo tylko półgębkiem wymieniano nazwę wyzwolicieli. Każdy normalny człowiek zastanawia się, co Armia Czerwona i jej bohaterowie (najczęściej młodzi żołnierze) z 1945 roku mają wspólnego z dzisiejszą wojną na Ukrainie? Dlaczego nie można im złożyć hołdu za heroizm i poniesioną wtedy ofiarę?
Te prymitywne skojarzenia, narzucane w przestrzeni publicznej, nie pozwalają pamiętać o ludziach, którzy za cenę swojego życia ratowali życie innych ludzi. Dobrze, że chociaż nieliczni jeszcze żyjący Ocaleni nie dają się całkiem zmanipulować i nazywają rzeczy po imieniu. W świetle dzisiejszej mody, gdyby to Amerykanie wyzwolili obóz zagłady, to hołdom nie byłoby końca.
Tkwiąc w teraźniejszości, sięgamy bardziej do pamięci niż do historii. Pamięć odnosi się do codziennego przeżywania przez żywych ludzi czasów doświadczanych osobiście, prywatnie. Jest pielęgnowana i przekazywana (zapośredniczana) międzypokoleniowo. Gdy ktoś nią manipuluje, potrafi przetrwać w uśpieniu, wbrew cenzurze czy społecznemu wyparciu. Ma też prawo do amnezji i zapomnienia. Potrafi wskrzeszać z niebytu, poprawiać i uaktualniać.
Pamięć, nawet wybiórcza i zmitologizowana, jest dla żyjących czymś bardzo ważnym, aktualnym, pełnym symboliki i namiętności. Historia natomiast jest chłodnym przedstawianiem przeszłości z użyciem racjonalnych narzędzi rekonstrukcji, analizy i krytycznego wnioskowania. Dlatego to, co ludzie pamiętają z własnego doświadczenia i przeżycia, historia traktuje jako materiał mglisty, subiektywny, wymagający weryfikacji i relatywizacji.
Historia nigdy nie jest pełna, a zawsze problematyczna. Jeśli brakuje źródeł, a pamięć uległa zatarciu, powstają w niej „białe plamy”. Wystarczy jako przykład przywołać początki państwowości polskiej. Pamięć te luki wypełnia mitologią, zmyśleniem, konfabulacją.
Pamięć potrafi być świadomie selektywna. Przywołuje jedne strony zdarzeń, zapominając o tych niewygodnych czy wstydliwych. Jest bogata w przypomnienia, przywołania i autorefleksję. Obrasta w rytuały i symbole. Ba, ulega instytucjonalizacji. Pamięć instytucjonalna sprzyja umacnianiu kultury organizacji, konsolidacji dziedzictwa, kreowaniu tradycji. „Muzea, archiwa, cmentarze i kolekcje, święta, rocznice, traktaty, sprawozdania, pomniki, sanktuaria i stowarzyszenia są ostatnimi świadkami minionych wieków i tworzą iluzję wieczności. Stąd nostalgiczny aspekt owych przedsięwzięć, pełnych zbożnego i chłodnego patosu” (P. Nora, Między pamięcią a historią, Gdańsk 2022, s. 103).
Mariaż polityki i historii prowadzi do rozmaitych aberracji poznawczych. Przywołując opinię historyka Pierre’a Nory, jednej z najważniejszych postaci francuskiego i europejskiego życia intelektualnego, warto przypomnieć, że „żadna władza polityczna nie może orzekać o prawdzie historycznej”. A jednak tak się dzieje. Mało kogo obchodzi, jak manipulacje przeszłością pomagają w zrozumieniu wyzwań, które niesie przyszłość. Na pewno jednak negatywnie wpływają na dzisiejsze interpretacje „tu i teraz”.
Strażnicy jedynej „prawdy”
W Polsce rozumienie historii najnowszej oddano pod dyktat władzy politycznej, stawiającej przed badaniami i edukacją cele ideologiczne i polityczne, a mniej poznawcze i wyjaśniające. Najbardziej jaskrawym przejawem i formą ingerencji w wolność badań naukowych stało się powołanie w 1999 roku Instytutu Pamięci Narodowej (za rządów Akcji Wyborczej Solidarność, w skład której wchodziło m. in. Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich, ale i z udziałem takich tuzów obrony państwa prawnego jak Andrzej Rzepliński).
Już sama nazwa tej kontrowersyjnej instytucji wskazywała, że polska historia ma stopić w sobie wszystkie indywidualne i zbiorowe pamięci oraz podporządkować je oficjalnej interpretacji, zadekretowanej przez władzę. Na pamięć ludzi różnych, często przeciwnych orientacji ideowych, nałożono gorset „pamięci narodowej”, gloryfikującej polską etniczność, katolicyzm, wyjątkowość, misyjność. Zamiast Instytutu Historii Narodu i Państwa Polskiego powołano jednostkę spełniającą funkcje śledcze i osądzające na zlecenie aktualnie rządzących. Kolektywna, zuniformizowana pamięć ma służyć kształtowaniu patriotycznego narodu i decydować o jego heroistyczno-martyrologicznej tożsamości. Nie ma w niej miejsca na żadne wstydliwe karty kolaboracji, szmalcownictwa, szowinizmu czy klerykalizmu. W ten sposób ma też nadać nową rangę badaniom historycznym, które przybierają charakter „nauki politycznie zaangażowanej”.
U podstaw powołania IPN legło fałszywe przekonanie o szkodliwości polityki „grubej kreski”, głoszonej przez pierwszego niekomunistycznego premiera RP Tadeusza Mazowieckiego. W jej wyniku aparat władzy miał być przesiąknięty poperelowską agenturą. Lustracja osób pełniących funkcje publiczne oraz ściganie zbrodni komunistycznych stały się wytyczną nie tyle studiowania i popularyzowania historii, ile narzędziem uprawiania obsesyjnej „polityki historycznej”, pełnej manipulacji, nieufności, uprzedzeń, uproszczeń i cynicznego odwetu. Trzeba też było skontrastować czasy minione z nową epoką „wolności, demokracji i kapitalizmu”. Im gorzej pokazywano czasy „realnego socjalizmu”, tym bardziej przekonująco wypadały zasługi elit posolidarnościowych w przebudowie ustrojowej. Co z tego, że absolutnie nieprzygotowanych do rządzenia państwem. Na dodatek służebnych od samego początku wobec obcych interesariuszy.
Jeśli instytucja badawcza służy wyłącznie celom propagandy obozu rządzącego, to ją to kompromituje w oczach odbiorców dzisiejszych i następnych pokoleń. Ideologiczne kwalifikowanie tego, co w polskiej historii zasługuje na uznanie, a co na potępienie, jest kwestią bezkrytycznej służby propagandzie. Instrumentalizacja historii i walka z tzw. pedagogiką wstydu zawsze kończy się katastrofą. Albo mnożą się mity, niemające nic wspólnego z rzeczywistością (zob. pomnikomania i apologetyzacja Lecha Kaczyńskiego), albo otumanienie ludzi propagandą przybiera taki poziom, że znika jakikolwiek krytycyzm w pojmowaniu historii najnowszej. Fałszowanie historii powoduje, że ciągle tkwimy w fałszywych ocenach dzisiejszego czasu (Józef Szujski: „fałszywa historia jest mistrzynią błędnej polityki”).
Propagandziści w roli naukowców
W trwającej dyskusji o dalszych losach IPN powinny przeważyć głosy dogłębnej krytycznej analizy dotychczasowych jego dokonań. Ich rachunek wyraźnie wskazuje na wynik negatywny – ideologizację historii i dzielenie narodu według arbitralnie przyjętych ocen przeszłości. Środowisko funkcjonariuszy politycznych, mieniące się badaczami historii i formatujące narodową pamięć jest skażone propagandą i skompromitowane.
Dzisiejszy kryzys szkoły i edukacji historycznej jest zasługą metodycznej delegitymizacji prawdy. Także wynikiem prymitywizacji przekazu, pretendowania do „moralnego drogowskazu” oraz bycia „młotem na myślozbrodnie”. Dlatego rządzącym nie powinno zabraknąć odwagi i determinacji, aby tę „twierdzę zakłamania” usunąć z życia publicznego.
Przyszłość trzeba umieć przygotować na podstawie dobrze rozpoznanych błędów z przeszłości i z uwzględnieniem wrażliwości pamięci o wyrządzonych szkodach i krzywdach. Tymczasem Polsce grozi popadnięcie w kolejne iluzje o wielkich dokonaniach, heroizmie i posłannictwie dziejowym, stawianie pomników pseudobohaterom i pseudopatriotyczne wychowanie młodzieży (absurdem są różne rekonstrukcje historyczne, zwłaszcza tragicznych walk powstańczych).
Dlatego trzeba domagać się zaprzestania ogromnych nakładów finansowych na tę instytucję. Obecnie rządzący powinni się wytłumaczyć, dlaczego spełniają życzenia prezesa IPN, aby w stosunku do roku ubiegłego zwiększać jego finansowanie (z 540 mln do ok. 580 mln zł).
Władza może szybko stracić zaufanie społeczne i swoją wiarygodność, jeśli w wielu żywotnych sprawach zacznie kluczyć i udawać, że skompromitowane instytucje nadal powinny służyć „dobru Rzeczypospolitej”. Instytut Pamięci Narodowej jako jeden z pierwszych powinien być poddany jednoznacznej ocenie, aby nie wahać się co do jego przyszłości. Jego szkodliwa działalność, zatruwająca umysły Polaków, powinna być jak najszybciej zakończona. To jeden ze sprawdzianów sprawczości nowej władzy i jej rzetelnego przewartościowania polityki ostatnich ośmiu lat szczucia na siebie Polaków.
Społeczeństwo polskie jest zróżnicowane, jak każde inne. Składa się z obywateli o różnym rodowodzie, odmiennych afiliacjach światopoglądowych i karierze zawodowej. Jedni urodzili się jeszcze przed wojną (jest ich niestety coraz mniej), inni są dziećmi wojny, a cała reszta ma rodowód PRL-owski (dziadkowie i rodzice), albo szczyci się późnym wiekiem urodzenia. Już to zróżnicowanie wiekowe, decydujące o odmiennym „pochodzeniu ustrojowym” powinno skłaniać do przyjęcia realistycznego założenia, że niezależnie od swoich wyborów i woli wszyscy służyli (i służą) jednej ojczyźnie, takiej, jaka wtedy była. Późniejsze pokolenia, a zwłaszcza rządzący, nie mają żadnego moralnego prawa, aby ich rozliczać ze służby swojemu państwu. Tym bardziej, nie mogą ich karać za winy, których w myśl ówczesnego prawa i własnego sumienia nie popełnili.
Ktoś może takiemu rozumowaniu zarzucić relatywizm. Ale tego właśnie dotyczy pamięć ludzi, którzy służąc takiej czy innej idei są w stanie uzasadniać swoje czyny wolnym wyborem, koniecznością, przymusem czy strachem. Historyk z nadania politycznego nigdy nie odgadnie, co naprawdę leżało u podstaw różnych motywacji, nawet najbardziej haniebnych czynów. Nie ma też prawa występować w roli oskarżyciela i ferować wyroki. Jedynie badacz bezstronny może przybliżyć się do prawdy, ale nigdy nie może być sędzią, a tym bardziej prokuratorem. Od tego jest wymiar sprawiedliwości.
Ludzka pamięć jest wielopostaciowa i zróżnicowana. Dotyka rzeczy jednostkowych, konkretnych, wyjątkowych i niepowtarzalnych. Historię natomiast interesują procesy ciągłości i zmienności w czasie podmiotów zbiorowych, a więc narodu, społeczeństwa czy państwa. Nie ma w niej miejsca na spontaniczność doznań czy indywidualne przeżycia o dużym stopniu afektywności. Historia usiłuje zawładnąć wspomnieniami, deformuje je, przekształca i urabia po swojemu, często według ideologicznej matrycy i obowiązującej poprawności politycznej.
Pamiętniki, donosy i archiwa
Pamięć przekształcona przez historię traci swój bezpośredni charakter. Staje się pamięcią archiwistyczną. Jej źródłem są wszystkie rejestracje „obiektów i faktów”, nawet najbardziej podejrzanych i niewiarygodnych. Obsesja przejmowania i gromadzenia archiwów w Polsce, także tych z czasów komunistycznych, doprowadziła do różnych aberracji poznawczych. Nie udało się odróżnić dokumentów spreparowanych od prawdziwych. Na podstawie niejednej „fałszywki” złamano ludzkie życie.
Badaczy-prokuratorów opanowała jakaś dziwna, niemal religijna żądza gromadzenia reliktów i świadectw tego, co było. W ich mniemaniu wszystko to, co zostanie utrwalone w bazach danych, miałoby służyć „za nie wiadomo jaki dowód przed nie wiadomo jakim trybunałem historii”.
Wraz z zaogniającą się walką polityczną w niejednym kraju występuje mania zbierania i archiwizowania najdrobniejszych śladów aktywności politycznej przeciwników. Temu służą nowoczesne narzędzia rejestracji, podsłuchów czy nagrywania. Katalog rzeczy wartych utrwalenia ciągle się rozrasta, a „instytucje pamięci” rosną w siłę. Ponieważ trudno się dzisiejszym politykom wyzwolić z obsesji i mani prześladowczych, zatem kto wie, czy ratunek dla IPN nie tkwi w takim właśnie rozumowaniu.
Polskie elity posolidarnościowe w jednakowym stopniu są sparaliżowane „grzechem pierworodnym swojego poczęcia”. Nigdy przecież nie wyjaśniono roli czynnika zewnętrznego w kreowaniu nowej rzeczywistości, choć na Zachodzie jest już na ten temat dostępna literatura. Poszukując wszędzie śladów rosyjskiej agentury świadomie odwraca się uwagę od wpływu służb zachodnich. Patriotyczny szantaż ma się w Polsce doskonale. Może warto więc napisać książki nie tylko o „pionkach Putina” (Kacper Płażyński, Wszystkie pionki Putina. Rosyjski lobbing, Poznań 2023), ale także o „pionkach” Waszyngtonu, Berlina, Londynu, Tel Awiwu czy Kijowa na „polskiej szachownicy”?
Pamięć w wielu narodowych perspektywach jest traktowana jako przedmiot badań historycznych. Tymczasem w Polsce urzędowa historia niszczy pamięć jednostkową i zbiorową. Wystarczy przywołać przykład stosunku do PRL jako państwa wielkich awansów społecznych i dynamicznego pokonywania dystansów rozwojowych. Wbrew pamięci o tych dokonaniach narzuca się społeczeństwu jednostronny wizerunek „krwawej dyktatury”, a samą państwowość Polski Ludowej w procesie dziejowym traktuje się jako „czarną dziurę”. Cała nadzieja w tym, że kolejne pokolenia zechcą z zainteresowaniem odkrywać prawdziwe oblicze tamtego okresu. Podobnie zresztą, jak dzieje się z obnażeniem sanacyjnego autorytaryzmu II Rzeczypospolitej.
Pamięć bezpośrednia, osobista, prywatna, ale i zapośredniczona odgrywa szczególną rolę w konstruowaniu indywidualnych tożsamości. Pozwala na udzielenie odpowiedzi na pytanie: kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Bycie Polakiem, podobnie jak bycie Niemcem czy Finem opiera się w dużej mierze na pamiętaniu, że się nim jest. To pamięć i jej psychologiczna internalizacja zapewniają ludziom poczucie ich retrospektywnej ciągłości i pokrewieństwa z pokoleniami przodków.
Aberracje poznawcze
Zapewne nie wszyscy ludzie mają potrzebę zrozumienia, komu i czemu zawdzięczają kształt dzisiejszej egzystencji. Ale chyba w każdym niemal człowieku tkwi chęć poszukiwania tego, co go konstytuuje. Nie bez powodu rodzą się rozmaite mody na odkrywanie swoich korzeni społecznych (chłopki, służące, cham i pan, bękarty pańszczyzny, warcholstwo itd., to tylko niektóre słowa, występujące jako tytuły niedawno wydanych książek), tropienie śladów rodzinnej przeszłości, a nawet odtwarzanie drzewa genealogicznego.
Osobiście uwielbiam odwiedzanie starych cmentarzy podczas podróży do obcych krajów. Każdy, kto był kiedyś w Wilnie czy we Lwowie zgodzi się, że wymowa inskrypcji nagrobnych na Rossie czy na Łyczakowie więcej mówi o znajdujących się tam zasobach polskiej pamięci, niż wiele uczonych opowieści. A cmentarz pod Chicago uświadomił mi kiedyś, gdzie i w jakich warunkach część moich przodków znalazła swoją emigracyjną przystań.
Pamięć materializuje się w zatrzymywaniu czasu, ochronie przed zapomnieniem, w unieśmiertelnianiu postaci, rzeczy, zdarzeń. Każdy z nas, występując w różnych rolach społecznych, buduje swój „pejzaż pamięci”. Im jest on bogatszy, tym większy jest nasz potencjał tożsamościowy. Na przykład moje związki z Uniwersytetem Warszawskim, trwające ponad pół wieku, tworzą podstawy dumy i wiedzy, intelektualnej przygody i barwnej opowieści historycznej. Gdy sięgam do genezy uczelni i pokazuję jej rozkwit od lat dwudziestych XIX wieku, to mi się zdaje, że dzięki identyfikacji poprzez pamięć staję się sam autentycznym uczestnikiem wszystkich wielkich wydarzeń, które miały tu miejsce. Widzę nawet oczami wyobraźni młodego Fryderyka Chopina, gdy w Gmachu Audytoryjnym (Szkole Sztuk Pięknych) przygotowuje się do występu muzycznego w Kościele Wizytek z okazji obchodów święta Bożego Ciała.
Na zakończenie każdemu z rodaków, w tym polityków, radziłbym przeprowadzenie zwykłego ćwiczenia pamięciowego, na ile jego własna wiedza i tożsamość kształtuje się pod wpływem pamięci oficjalnej, jedynie prawdziwej, odgórnie zadekretowanej, by nie powiedzieć patetycznej i spektakularnej (choćby ceremonialne obchody różnych rocznic, na przykład „cudu nad Wisłą” czy klęski powstania warszawskiego), a na ile jest to wynik własnych poszukiwań „sanktuariów prawdy” i „pielgrzymowania” do miejsc niekoniecznie wpisanych w kanon patriotycznej symboliki. Jeśli nad tym choć przez chwilę przystaniemy, to okaże się, że zamiast sporu, czy zapraszać dzisiejszych Rosjan na obchody wyzwolenia Auschwitz spod barbarzyństwa hitleryzmu, ważniejsze jest memento w nas samych o sprawcach zagłady, którym wina nigdy nie powinna być odpuszczona i zapomniana.
Patrząc z perspektywy międzynarodowej, dzisiejszy świat podlega licznym aberracjom poznawczym. Selektywna pamięć rządzi umysłami ludzi, którzy w jednych narodach widzą tylko autokratów i zbrodniarzy, a w innych wyłącznie demokratów i oswobodzicieli. Okazuje się, że te role i wizerunki doskonale się mieszają. Jeśli nie możemy zapomnieć zbrodni hitlerowskich z czasów II wojny światowej i wypominamy dzisiaj zbrodnie rosyjskie na Ukrainie, to dlaczego tak miłosiernie podchodzimy do pamięci o wojnie wietnamskiej i horrendalnych zbrodniach dokonanych przez Amerykanów na narodach Indochin? Dlaczego Amerykanom nie pamiętamy całkiem niedawnych zbrodniczych wypraw do Iraku czy Afganistanu? A przecież można także przypominać historyczne zbrodnie belgijskie w Kongu, hiszpańskie w Ameryce, japońskie w Chinach i Korei itd. A co ze zbrodniczą polityką Izraela wobec Palestyny? Czy naprawdę dyktowana przez rządy interpretacja musi brać zawsze górę nad obiektywizmem i sprawiedliwym osądem? Jak zatem uniknąć ujarzmiania pamięci przez urzędową historię?
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.