Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 633
W jednej z ostatnich książek słynny historyk anglosaski Niall Ferguson zauważa już w pierwszym zdaniu, że „współcześnie jeszcze nigdy nie dotknęła nas tak wielka niepewność co do przyszłości, a zarazem nie dała o sobie znać tak wielka ignorancja odnośnie do przeszłości, jak teraz” (Fatum. Polityka i katastrofy współczesnego świata). To znaczy, że zapomniana i zmitologizowana przeszłość nie daje szans na wyciągnięcie wniosków z popełnianych kiedyś błędów, a brak wyobraźni i wiedzy nie pozwala na antycypowanie zagrożeń, możliwych do uniknięcia w przyszłości.
Zdanie to nabrało szczególnego znaczenia w związku z groźną pandemią koronawirusa, przedłużaniem bezsensownej wyniszczającej wojny na Ukrainie, tragedią Gazy oraz powracającymi katastrofami naturalnymi, jak trzęsienia ziemi, nie tak dawno w Turcji i w Syrii, a ostatnio w Maroku. Wielu ludzi uświadomiło sobie, że zjawiska pandemiczne, erupcje wulkanów, ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej i wojny, znane od pradziejów, mogą nie tylko zaskakiwać swoją intensywnością i niszczycielskimi skutkami, ale znamionować nieznane i groźne perspektywy ekonomiczne, społeczne, geopolityczne czy technologiczne.
Czterej jeźdźcy Apokalipsy – Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć – doświadczali wszak ludzkość w różnych odstępach czasu w całej historii. Mówiąc obrazowo, nieszczęścia i kataklizmy często deptały sobie po piętach, a czasem wręcz maszerują ramię w ramię. Co interesujące jednak, to skutki katastrof, nawet tych geologicznych, ekologicznych czy biologicznych w dużej mierze zależały od aktywności ludzkiej. Może z wyjątkiem uderzeń olbrzymich meteorytów. Nawet trzęsienia ziemi są tym tragiczniejsze w skutkach, im gorsza jest jakość budownictwa, zaniedbania ostrzegawcze i urbanistyczne. Podobnie negatywne skutki pandemii obnażyły marną kondycję służby zdrowia, nieporadność rządzących i wieloletnie błędy prewencyjne.
Co ciekawe, dzięki medialnemu nagłaśnianiu można było zaobserwować niewspółmierny do liczby ofiar wzrost nastrojów panikarskich i histerycznych (infodemia), co zresztą różne rządy wykorzystywały do ograniczania swobód, bądź demontowania mechanizmów demokratycznego zarządzania. Wraz z technologiami informatycznymi niepomiernie wzrósł potencjał szerzenia dezinformacji, manipulacji faktami, dostarczania gotowych ocen i osądów o charakterze stronniczym.
Sięgając do rozmaitych skojarzeń historycznych, można pokusić się o stwierdzenie, że pandemie nie powstrzymywały ludzi przed wywoływaniem innych kataklizmów. „Czarna śmierć” (dżuma) w średniowieczu nie zapobiegła eskalacji wojny stuletniej, a słynna grypa „hiszpanka” nie zapobiegła wojnie domowej w Rosji. Obecnie nikogo nie dziwi, że patogen koronawirusa może szybciej rozprzestrzeniać się ze względu na masowe przemieszczenia ludności, spowodowane katastrofami wojennymi i klęskami żywiołowymi.
Przyzwyczajanie do wojny
Wojna to dla wielu ludzi vis maior. Traktuje się ją w kategoriach paraliżującej nieuchronności, mimo że świadomie wywołują ją politycy. Nagle wszystkie racjonalne kontrargumenty tracą sens wobec tego jedynie słusznego wyboru. Każde, nawet najgłupsze i najbardziej szkodliwe działania są usprawiedliwiane działaniem „siły wyższej”. Z punktu widzenia trzeźwej oceny interesu narodowego jest to rozumowanie absurdalne i szkodliwe.
Widać wyraźnie, że jeszcze groźniejsze skutki od zakażenia ludzkich organizmów patogenem niesie ze sobą zakażenie umysłów bakcylem wojny. Te są bardziej tragiczne w skutkach, bo prowadzą do fizycznej zagłady ludzi, ale także niewyobrażalnych cierpień, zniszczeń moralnych i materialnych. Przy okazji występuje zjawisko znane z frazy Hannah Arendt, czyli „banalność zła”. Ludzi przyzwyczaja się do wojny, tak że z czasem staje się ona niemal naturalnym stanem funkcjonowania. Narzucana narracja przeradza się w wojenną ideologię, w imię której warto się poświęcać, a nawet oddać życie. Przerażeni i zdezorientowani ludzie ulegają psychozie wojny, a ogłupiająca propaganda czyni ich zakładnikami wojujących ze sobą stron.
Podobieństwo pandemii i wojny polega więc na sianiu zamętu w umysłach ludzkich na skalę dotąd niespotykaną. Kampanie propagandowe w obu przypadkach skupiają się nie na przekazywaniu prawdy, ale na podsuwaniu niewyrobionemu odbiorcy kłamstw i bzdur, a przede wszystkim na demonizowaniu wybiórczych źródeł katastrof, bez wnikliwych diagnoz ich uwarunkowań. Sprowadzanie wybuchu wojny do woli jednego człowieka jest największym absurdem dzisiejszej propagandy.
Obecnie straszy się ludzi rozmaitymi tragicznymi konsekwencjami zmiany klimatu, wzrostem poziomu mórz czy uderzeniem w Ziemię kolejnej asteroidy, podczas gdy na co dzień to głupota i samowola polityków oraz ukrytych interesariuszy sprowadza na ludzi rzeczywiste klęski energetyczne, komunikacyjne czy żywnościowe. Podobnie jest z każdą wojną. I nikt za to w praktyce nie ponosi odpowiedzialności.
Jednocześnie niewiele się robi dla uświadomienia ludzkości w dziedzinie katastrofalnych skutków innych zagrożeń, jakie niesie na przykład ze sobą inżynieria genetyczna, systemy sztucznej inteligencji, groźba otwartej cyberwojny (wyłączenie wszelkiej newralgicznej infrastruktury dla życia ludzi), czy koszmarne scenariusze rozwoju nanotechnologii. Najsmutniejsze jest to, że niewiele rządów (jeśli w ogóle choć jeden) troszczy się o jakiekolwiek środki zaradcze wobec zagrożeń o nieznanym prawdopodobieństwie i nieokreślonym czasie wystąpienia.
Co gorsza, same rządy w obawie przed nieznanymi zmianami zmierzają w stronę społecznych katastrof, poddając ludzi wszechobecnej inwigilacji i kontroli, o jakiej nie śniło się nawet George’owi Orwellowi. Zdaniem wielu znawców problematyki, jest to prosta droga do globalnego totalitaryzmu. Nawołując do zjednoczenia ludzkości przeciwko rozmaitym zagrożeniom, zakłada się „dyby” na dotychczasowe zdobycze cywilizacyjne, w tym wolności obywatelskie. Nowe ideologie, oparte na tyranii poprawności politycznej i pseudoegalitaryzmie oraz „biciu się w piersi” za grzechy poprzednich pokoleń, pogłębiają procesy destrukcji. Degeneracja jakości sprawowania rządów potęguje negatywne skutki tych procesów.
Wracając do zagrożeń wojennych, ich eskalacja wymyka się spod kontroli. W czasie trwającej wojny na Ukrainie zaczęło działać fatalne prawo inercji, niezdolność do alternatywnego myślenia, zła wola, żądza odwetu i zemsty. Rządy tracą zdolność do przerwania krwawej jatki. Przeciwnie, dokładają starań, aby zapał wojenny nie słabł, aby kolejne transze pomocy podtrzymywały zdolność rażenia, a transze sankcji ją ograniczały. Trwa paradoksalny pęd w stronę przepaści. Możni tego świata z dala i z wyrachowaniem obserwują teatr haniebnej wojny kosztem niewinnych ludzi.
Wojny niczego nie uczą
W kontekście tego, co dzieje się na Ukrainie, ale także w świetle masakry Gazy, trudno uwierzyć, jak ochoczo świat Zachodu popiera wojenną konfrontację. Wychodząc niby z innych przesłanek moralnych, unikając rozpoznania rzeczywistych przyczyn, zarówno w przypadku wojny na Ukrainie, jak i izraelskiego odwetu wobec Palestyńczyków, wiele rządów przy mniejszym lub większym wsparciu społecznym zaprzecza ideałom pokoju i rozumowi politycznemu. Być może dopiero doświadczenia olbrzymich zniszczeń, ludzkich exodusów oraz widma klęski skłonią do poszukiwania środków zaradczych. Niestety, dla wielu niepotrzebnych ofiar nie będzie to mieć już żadnego znaczenia. Jak pisze Ferguson, „zdumiewająco szybko zapominamy o tym, że dopiero co staliśmy twarzą w twarz ze śmiercią, i ponownie zaczynamy spoglądać w przyszłość, starając się wymazać z pamięci tych, którym nie poszczęściło się tak jak nam i nie myśleć o kolejnej katastrofie”.
Od lat pięćdziesiątych ub. wieku, kiedy liderzy przeciwstawnych bloków wojskowo-politycznych zdobyli dostęp do broni masowej zagłady, istnieje groźba popełnienia zbiorowego samobójstwa z woli skonfliktowanych stron. Wydawało się, że konfrontacja zimnowojenna nauczyła liderów mocarstw pewnej powściągliwości nie tylko w dążeniu do użycia, ale nawet samego myślenia o użyciu broni jądrowej. Rezultatem świadomej aktywności było ograniczanie wrogości i respektowanie zasady nieagresji. Uznano, że użycie broni jądrowej, czy innej masowego rażenia, nie jest ani racjonalne, ani moralnie dopuszczalne. Świadomość skutków zastosowania tych broni uruchamiała wyobraźnię racjonalnych decydentów, że po wojnie atomowej świat ogarnie nuklearna zima. Ci, którzy przeżyją mieliby zazdrościć tym, którzy zginęli w pożodze.
W świetle tego, co dzieje się na Ukrainie mocarstwa posiadające tę broń, w tym Rosja, USA i Wielka Brytania, są gotowe do relatywizacji etycznych intencji oraz działań. Samo posiadanie broni jądrowej pozwala już nie tylko na grożenie nią, ale także deklarowanie zamiaru jej warunkowego użycia, choćby na ograniczonym polu walki. Gdzie się zatem podziały wcześniejsze porozumienia o zakazie użycia broni jądrowej? Przecież miały one charakter dobrowolnych zobowiązań każdej ze stron i były zawierane w dobrej wierze. Tworzyły mechanizmy zabezpieczające, aby żaden szaleniec nie spowodował ekstremalnej katastrofy.
Zakaz wojny jądrowej ma charakter imperatywu kategorycznego, za którym opowiadają się rządy, organizacje międzynarodowe, kościoły, ruchy społeczne, ludzie nauki i kultury. Co się takiego stało, że przy możliwości użycia broni jądrowej znowu majstrują polityczni szaleńcy i nieobliczalni generałowie? I to po każdej ze stron konfrontacji Zachód-Rosja. Dr Strangelove ze słynnej satyry filmowej Stanleya Kubricka (1964) znów przestaje się martwić i zaczyna „kochać” bombę.
Wszyscy stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ mają status atomowych potęg (USA, Rosja, Chiny, Wielka Brytania, Francja). Na nich spoczywa bezwzględna odpowiedzialność za pokój i bezpieczeństwo międzynarodowe. To od nich tzw. społeczność międzynarodowa ma prawo oczekiwać, aby w sytuacji nadzwyczajnej pilnie zwołali posiedzenie na najwyższym szczeblu, postawili wszystko na jedną szalę w celu uratowania tego, co jest wartością najważniejszą, czyli pokoju.
Na nic przydają się kolejne manifesty wojenne płynące z Waszyngtonu, jeśli brakuje w nich woli wygaszania „ognisk zapalnych”, grożących eskalacją. Oprócz amerykańskiej i atlantyckiej mantry, że Zachód nie pozostawi Ukrainy w potrzebie, dobrze byłoby poznać wszystkie prawdopodobne konsekwencje strategii wojennej Zachodu wobec Rosji. Nie wystarczy mamić mas nadzieją na całkowite pokonanie Putina jako agresora, bez perspektywy na powojenne współżycie skłóconych państw i narodów. Podobnie rzecz się ma ze stanowiskiem wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Albo powstaną dwa państwa skazane na koegzystencję pod patronatem Zachodu, albo dojdzie do anihilacji całego regionu Bliskiego i Środkowego Wschodu.
Warto byłoby dowiedzieć się, jak sztaby specjalistów USA i NATO szacują ryzyko wymknięcia się tych konfliktów spod kontroli i przekształcenia ich w III wojnę światową. Rosja do takiej wojny nie zmierza, co wynika z jej deklaracji, jak i materialnych możliwości. Kto więc stanowi obecnie o groźbie eskalacji wojennej? Ryzyko tego stanu ponosimy my wszyscy.
Łatwo zacząć, trudniej skończyć
Coraz więcej analityków zastanawia się, co jest najważniejszym czynnikiem popularnego na Zachodzie „parcia do wojny”. Niejedno seminarium naukowe zostanie z pewnością poświęcone wyjaśnieniu tego fenomenu. Obecnie jednak należy stawiać pytania nie tyle, jak doszło do wojny, lecz jak ją można zakończyć bez powiększania kosztów i szkód. Marzy się, aby kontrola i dogląd rubieży frontowych nie wynikały jedynie z paternalistycznej roli amerykańskiego hegemona, dążącego do pokonania wroga. Chciałoby się usłyszeć odmienny scenariusz na rzecz zakończenia absurdalnej wojny i wszczęcia skutecznej inicjatywy pokojowej.
System międzynarodowy jest oparty na pluralizmie uczestników, różnorodności ustrojowej i wielokulturowości. Ta złożoność jest cechą identyfikacyjną państw i narodów. Nie sposób podporządkować jej jednej ideologii i jednej władzy. Chyba, że zgodnie z eschatologicznym przekonaniem o kresie ludzkości świat pogrąży się w totalnym chaosie, zbliżając się nieuchronnie do katastrofy wywołanej przez technologię. Wtedy północ na „zegarze zagłady” oznaczać będzie nuklearny armagedon.
Wojna, choćby najbardziej sprawiedliwa, nigdy nie jest lepsza od najgorszego nawet pokoju. Nieprawdą jest, że poprzez wojnę zbudujemy pokój. Przywoływanie co i raz „złotej” myśli rzymskiego historyka z IV w. n.e. Wegecjusza: si vis pacem, para bellum (chcesz pokoju, gotuj się do wojny) świadczy nie tyle o braku pogłębionej refleksji historycznej, ile o ślepocie poznawczej. Przecież w warunkach istnienia arsenałów jądrowych jakakolwiek wojna na pełną skalę grozi unicestwieniem wszystkich. Ten, kto rozpocznie ją jako pierwszy, zginie jako drugi. Możliwość zadania ciosu odwetowego każdej ze stron równowagi strategicznej jest istotą pata atomowego. I to ona dotąd gwarantowała stabilność „zbrojnego pokoju”.
Ktokolwiek zatem odwołuje się do rzekomych ponadczasowych mądrości, musi zdawać sobie sprawę z tego, że najczęściej oznaczają one samospełniającą się przepowiednię. Jeśli bowiem któraś ze stron rywalizacji zbroi się celem odstraszania drugiej, to kiedyś zapewne zechce zaryzykować uderzenie prewencyjne. W wyścigu zbrojeń rodzi się bowiem oczywisty dylemat bezpieczeństwa: kto kogo zaatakuje jako pierwszy? Zresztą ileż można produkować i gromadzić broni, amunicji i śmiercionośnego sprzętu w celu trwałego odstraszania?
Wreszcie kończy się cierpliwość którejś ze stron i trzeba zużyć zgromadzone arsenały, aby móc znowu uzupełniać zapasy. Taka jest logika działania ogromnego kompleksu zbrojeniowego, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, którego produkcja wymaga ciągle nowych zamówień ze strony państw. Te muszą więc cyklicznie organizować „wyprawy” wojenne, mające postać rozmaitych interwencji zbrojnych, aby podtrzymywać, a nawet rozkręcać rozwój gospodarki za pomocą militaryzacji.
Państwa średniej rangi, a do takich należy Polska, nigdy nie będą w stanie dorównać pod względem poziomu zbrojeń wielkim mocarstwom, w tym silniejszym od siebie sąsiadom. Dlatego muszą kreować doktryny obronne, a nie zaczepne i ofensywne. Uznawanie za swoją specjalność beznadziejną walkę z dużo silniejszym przeciwnikiem powinno wreszcie wpłynąć otrzeźwiająco na młode pokolenia Polaków w kierunku realistycznych przewartościowań polityki bezpieczeństwa, z odrzuceniem romantycznego insurekcjonizmu i misyjnego prometeizmu.
Chcąc utrzymać trwały pokój z silniejszymi sąsiadami, trzeba - oprócz zbrojeń i wsparcia sojuszniczego - budować na co dzień więzi kompromisowe i stosować strategie układania się poprzez kooperację, a nie rywalizację. Ta bowiem prędzej czy później doprowadzi do takiego stanu napięć, że zderzenie będzie nieuchronne. A wynik starcia jest przesądzony stosunkiem sił. Istnieje na ten temat ogromna wiedza politologiczna i historyczna, ale nie każdy polityk ma na jej temat jakiekolwiek pojęcie. Dlatego naraża się Polaków na egzystencjalne zagrożenia z powodu niewiedzy, naiwności i szalonych emocji rządzących amatorów i ignorantów.
W kontekście rozmaitych zagrożeń pojawia się więc zapotrzebowanie na odpowiedzialnych i skutecznych przywódców, którzy zamiast pustosłowia i puszenia się, okażą ludzką empatię i zdolność do racjonalnego reagowania. Tymczasem mamy na świecie wyjątkowy deficyt mądrych liderów, którzy sprostaliby wyzwaniom, postawili się szaleńcom i stanęli w prawdzie. Obecnie także w Polsce rządzą ludzie „zdolni do wszystkiego”, ale to nie oznacza, że są kompetentni i roztropni. Obserwując scenę polityczną, można dojść do wniosku, że w pewnych sytuacjach nawet to, co wydaje się nieprawdopodobne, staje się możliwe. Od czasów Cycerona wiadomo, że często szczuje się ludzi do fatalnych wygłupów. Wtedy nawet błahe błędy mogą nieść zbrodnicze skutki.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1012
Co najmniej od czasów Platona i Arystotelesa ludzie wierzą w racjonalny porządek polityczny, oparty na wcielaniu akceptowanych społecznie wartości w życiu publicznym. Zgodnie z tą wiarą, jednostka może wykształcić przymioty racjonalności i logiki, zastosować je do odkrycia prawdy i podejmować trafne decyzje.
Racjonalizm znalazł wybitnych kontynuatorów w postaciach Karola Monteskiusza, Antoine Nicholasa de Condorceta, Georga Hegla, Augusta Comte’a, Johna Stuarta Milla, Johna Deweya i wielu innych.
Dla orędowników racjonalizmu kluczem do naprawy świata w wymiarach ekonomicznym, politycznym i społecznym, a nawet moralnym jest świadome kierowanie się rozumem. Sokratejska wizja mądrości ma charakter optymistyczny. Poprzez ciągłe poszukiwania, masową edukację, eksperymentowanie i inżynierię społeczną ludzie mogą doskonalić swoje instytucje, osiągając coraz lepsze rezultaty. To z takich inspiracji płynęło optymistyczne przekonanie utopijnych autorów (od Tomasza Morusa począwszy), że można połączyć indywidualne szczęście ze zbiorową harmonią, zaspokajając uniwersalne ludzkie tęsknoty i aspiracje.
W XX wieku dzięki J. Deweyowi w Stanach Zjednoczonych uwierzono w „sojusz między nauką i demokracją”, a jego rezultatami były liczne programy „budowy nowego społeczeństwa”, propagowane przez wielu prezydentów, zwłaszcza tych odwołujących się do doktryny liberalnej. Tak wtedy, jak i obecnie rzadko zdarzało się, że zamiary, przemyślenia i plany odnosiły skutki bliskie tym zamierzonym. Dawały jednak ludziom nadzieję i przeświadczenie, że warto myśleć pozytywnie (Norman V. Peale, Moc pozytywnego myślenia, 1952).
Inklinacje do tworzenia utopijnych wizji przyszłości były właściwe w ub. stuleciu także doktrynom totalitarnym i nacjonalistycznym, w tym komunizmowi i faszyzmowi. Ponieważ wiele z nich poniosło klęskę, istnieje naturalna tendencja do zwracania się w stronę przeszłości, którą traktuje się jako nieskończoną skarbnicę pomysłów na rozwiązywanie problemów w każdych okolicznościach. Nostalgia i żal za „utraconą Arkadią” prowokują do myślenia pesymistycznego. Pozwalają spojrzeć na przyszłość z retrospektywy, a miejsce utopii zastąpić wymyśloną przez Zygmunta Baumana „retrotopią”, powodowaną ciągłym strachem przed niepewną przyszłością.
Oczywiście rzadko się zdarza, że politycy wyciągają trafne wnioski z historii. Historia wcale nie jest – jak chciał tego Cyceron w słynnej sentencji Historia est magistra vitae – nauczycielką życia. Trzeba szczególnych okoliczności, aby wnioski formułowane na podstawie minionych wydarzeń i błędnych decyzji miały dobroczynne skutki dla tego, co się dzieje obecnie i co nastąpi w przewidywalnej przyszłości.
Antyracjonalizm
Przeciwieństwem racjonalizmu jest antyracjonalizm, który akcentuje raczej ludzkie słabości i ograniczenia rozumu ludzkiego w zakresie możliwości kreowania idealnych systemów społecznych i politycznych. Tradycje tego nurtu wywodzą się od wybitnych przedstawicieli XVIII-wiecznej myśli konserwatywnej: Davida Hume’a, Adama Fergussona, Adama Smitha i Edmunda Burke’a. To od nich wypływa przekonanie, że porządek społeczny i polityczny formuje się przez doświadczenie i tradycje, a nie poprzez reformy czy rewolucje.
Odwoływanie się do „ciemnych” stron natury ludzkiej prowokowało wielu myślicieli i pisarzy w XIX-XX w. do snucia wniosków pesymistycznych na temat losów ludzkości, przyszłości cywilizacji Zachodu czy upadku państwa narodowego. Warto pamiętać w tym kontekście o twórczości Henry’ego Adamsa, Fiodora Dostojewskiego, Oswalda Spenglera, ale także Alberta Camusa czy George’a Orwella.
Współcześnie do tej tradycji myślenia nawiązuje nurt realizmu politycznego, który zdobył największą popularność w XX wieku w świecie anglosaskim. Począwszy od poglądów protestanckiego teologa Reinholda Niebuhra, przez Hansa Morgenthaua i sędziwego Henry’ego Kissingera, po Kennetha Waltza i Johna J. Mearsheimera przewija się myśl, że niedoskonały z racjonalistycznego punktu widzenia świat jest rezultatem działania czynników stanowiących immanentną część natury ludzkiej – egoizmu, walki o byt, o dominację nad innymi. W świecie rywalizujących potęg i interesów cnoty moralne nigdy nie mogą zostać w pełni wcielone w życie, co najwyżej można do nich dążyć poprzez równoważenie interesów i łagodzenie konfliktów. Łatwiej jest osiągnąć mniejsze zło niż absolutne dobro.
Realizm polityczny jest z natury pesymistyczny w ocenie perspektyw racjonalności politycznej. Niebuhr w swojej książce Moralny człowiek i niemoralne społeczeństwo podkreślał, że ludzie od czasów Oświecenia upatrywali przyczyny problemów społecznych w złej woli rządzących lub w niewiedzy, pomijając ten zasadniczy fakt, że to egoizm każdego człowieka sprawia, iż działania czysto etyczne są niemożliwe. Z tego myślenia wynika przestroga, że ludzie nigdy nie będą całkiem rozumni, a proporcje rozumu do motywacji impulsywnych stają się coraz bardziej niekorzystne dla tych pierwszych, kiedy przechodzimy od poziomu jednostek do poziomu grup społecznych.
Realiści polityczni pojmują świat takim, jaki jest, bez nadziei na jakąś nadzwyczajną zmianę, która zapewni ludzkości dobrobyt w skali masowej i zagwarantuje powszechne bezpieczeństwo. W tym sensie są bardziej uczciwi od liberałów, którzy w imię nieosiągalnych ideałów – wolności, demokracji i wzrostu gospodarczego reprodukują na coraz większą skalę wszystkie patologie i bolączki korporacyjnego kapitalizmu, wywołując coraz więcej społecznych rozczarowań.
Towarzyszący realizmowi pesymizm nie neguje jednak postępu. Wręcz przeciwnie, realiści uznają wielkie dokonania ludzkości na rzecz bardziej bezpiecznego i zamożnego świata. Ale jednocześnie zauważają, że dzieje się to często kosztem natury ludzkiej, ukrytego i bezwzględnego wyzysku, degradacji środowiska, a także zwiększania podatności człowieka na różne nieszczęścia i katastrofy, powodowane jego grabieżczym instynktem i niszczycielskim charakterem działań.
Taka postawa pozwala na uświadamianie sobie ryzyka rozmaitych przedsięwzięć na rzecz postępu. Lepiej być przygotowanym na rozmaite nieszczęścia, niż być ich bezmyślną ofiarą. Zwracał na to uwagę jeden z największych pesymistycznie nastawionych filozofów niemieckich Friedrich Nietzsche, uznając, że tragiczna wizja życia ludzkiego jest podstawą postępu i ucieczki od wielu nieszczęść. Jemu też przypisuje się twierdzenie, że pesymizm wyprzedza w myśli politycznej optymizm, gdyż ludzie od najdawniejszych czasów byli na łasce sił natury i innych ludzi, co wiązało się z niepewnością i ciągłym zagrożeniem. Trzeba więc było podejmować roztropne działania, aby uniknąć nieszczęścia. Potwierdzają to dzieła starożytnych tragików greckich – Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa.
Dystopie
Dla realistycznych pesymistów typowe są dystopie, tj. negatywne osądy zastanej rzeczywistości (kontra-utopie). W literaturze XX wieku można znaleźć wiele utworów, wskazujących na dysfunkcjonalność współczesnych społeczeństw i systemu międzynarodowego jako całości. Klasycznymi dziełami w tym gatunku (niektóre zyskały światową popularność dzięki przeniesieniu na ekrany) są np.: Jewgienija Zamiatina My (1924), Aldousa Huxleya Nowy wspaniały świat (1932), George’a Orwella 1984 (1949) czy Williama Goldinga Władca much (1954).
Dystopie i utopie oddają charakter nastrojów i oczekiwań społecznych w danym okresie. Po II wojnie światowej miały inspirujący wpływ na intelektualistów, którzy choćby na forum Klubu Rzymskiego podejmowali próby predykcji i prognozowania tendencji rozwojowych ku przestrodze i rozwadze rządów i społeczeństw.
„Czarne” wizje przyszłości, które pojawiają się w ramach rozmaitych badań i analiz naukowych odzwierciedlają nie tylko katastroficzne lęki przed skutkami wyzwolenia rozumu ludzkiego z moralnych ograniczeń. Chodzi także o to, że coraz więcej ludzi obawia się, że dotychczasowe kierunki rozwoju stają się źródłem coraz większych zagrożeń, łącznie z totalnym unicestwieniem ludzkości. Ludzkość intuicyjnie obawia się, że światem z ukrycia kierują złowrogie siły (obserwujemy „wysyp” rozmaitych teorii spiskowych), które w postaci wyobcowanych i zdradzieckich elit żerują na całej „reszcie” ludzkości. Zbadanie tego zjawiska jest ważnym wyzwaniem poznawczym, ale jak dotąd w Polsce tylko nieliczni analitycy mają odwagę o tym mówić.
W świetle brutalnej gry międzynarodowej, prowadzącej do rewizjonizmu geopolitycznego, pogłębiania się kryzysu prawa międzynarodowego i narastania tendencji prowojennych, pesymizmowi realistów politycznych towarzyszą fatalistyczne i katastroficzne wizje perspektyw rozwojowych.
Realiści nie są jednak zwolennikami apokaliptycznego sposobu myślenia. Nie zdają się na fatum, lecz na roztropność decydentów politycznych, na pogodzenie się z realiami nawet za cenę rezygnacji ze sprawiedliwości, aby tylko przywrócić stabilność i pokój. Bezkompromisowość i nieustępliwość w wielu sytuacjach mają walory pozytywne, a nawet heroiczne. Ale mogą też świadczyć o ślepym zacietrzewieniu, utracie wewnątrzsterowności i braku wrażliwości na rosnącą skalę zniszczeń i liczbę ofiar w konflikcie.
Klasyczny realizm polityczny i jego współczesne emanacje uczą, że kombinacja odstraszania i dyplomacji jest skuteczniejsza niż otwarta wojna. Tę trudno skończyć, póki nie nastąpi przesilenie w stosunku sił i pokonanie jednej ze stron. Odwoływanie się do kompromisu staje się niewykonalne, gdy żadna ze stron nie godzi się na „paktowanie z diabłem”.
Tu widać wyraźnie, jak trudno wykreślić granice między moralizmem a cynizmem, między idealizmem a irracjonalizmem. Pesymizm realizmu politycznego podważa racjonalność procesów decyzyjnych i mądrość aktorów politycznych, którzy przeceniają swoje możliwości działania. Często także popadają w pychę, która poprzedza katastrofę. Wszystko zależy więc od tego, jakie decydenci przyjmują założenia, leżące u podstaw ich pojmowania świata. Jeśli jest on podzielony między dobro i zło na zasadzie przeciwności ideologicznych, nie ma w nim miejsca na kompromis, a zatem i trwały pokój. Jeśli natomiast skupiają uwagę na ochronie egzystencjalnych interesów przetrwania każdej ze stron konfliktu, możliwe jest znalezienie mechanizmów równoważących, stabilizujących ich dotychczasowy stan posiadania i zabezpieczających przed jego degradacją.
Wprawdzie media masowe bombardują nas informacjami o rosnącej gospodarce światowej i nieustannym postępie naukowym (tylko Rosja upada!), ale wiele oznak na niebie i ziemi wskazuje, że wizja przyszłości rysuje się w czarnych barwach. Najbardziej wymownym, bo namacalnym przez każdego mieszkańca globu jest kryzys energetyczny. Ale za nim czają się inne, równie niebezpieczne kryzysy: klimatyczny, hydrologiczny, ekologiczny, żywnościowy, migracyjny i in. Pandemia koronawirusa i konsekwencje globalnego konfliktu Zachodu z Rosją i Chinami, z wojną na Ukrainie w jego centralnym tle, pozwalają uświadomić sobie, że jesteśmy ofiarami systemowej, zorganizowanej przemocy, zadawanej przez logikę nieograniczonego wzrostu gospodarczego. Opiera się on na koncentracji zasobów finansowych świata w rękach wąskiej elity bogaczy i zarządzaniu naszym życiem przez sieć wielkich korporacji, które kosztem „suwerennych” państw przejmują kontrolę nad całością życia społecznego.
Wielu ludzi ciągle jednak żyje w błogim śnie bezproblemowego polepszania swojego dobrobytu, nie uświadamiając sobie ponurej sytuacji uzależnienia i podporządkowania. Mało ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że strukturalna przemoc wokół nas czyni wolność każdego człowieka iluzją i fikcją. Jest to wolność bez wyboru i nawet ograniczonego pola manewru.
Problem z liderami
Realizm polityczny ze swoją pesymistyczną filozofią, począwszy od antycznego historyka Tukidydesa uczy nas, że przywódcy polityczni w wielu epokach stają się zakładnikami swoich własnych aspiracji i żądz. Nie są w stanie trwale zapanować nad wszystkimi innymi uczestnikami życia międzynarodowego, ani nad ich środowiskiem. Mogą jednak poprzez dążenia hegemoniczne i imperialistyczne podboje zakłócać równowagę systemową, prowadząc do katastrof wojennych, skazujących ludność na traumatyczne cierpienia. W stosunkach międzynarodowych ciągle brakuje mechanizmów, które mogłyby zatrzymać liderów politycznych w realizacji ich wyolbrzymionych aspiracji, a przede wszystkim zapobiec świadomemu i nieświadomemu budowaniu negatywnych scenariuszy przyszłości. Realizm polityczny nie jest oczywiście receptą na „wieczny pokój”, ale dzięki powściągliwości liderów politycznych może przyczynić się do o ograniczenia już istniejących konfliktów i zmniejszenia liczby przyszłych wojen.
Pesymistyczna wizja przyszłości ma obecnie związek z negatywnymi konsekwencjami procesów globalizacyjnych, które jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ub. stulecia niosły olbrzymie nadzieje i sporo optymizmu. Tzw. globalne zarządzanie miało pomóc we włączeniu do współzależnego systemu suwerenne państwa, gdy tymczasem tworzące je instytucje i organizacje wielostronne uczyniło instrumentami gry o wpływy najsilniejszych, przede wszystkim korporacji transnarodowych i największych potęg. Zamiast bardziej egalitarnego i demokratycznego systemu globalnego powstał jeszcze bardziej zhierarchizowany i asymetryczny układ, osłabiający możliwości oddziaływania pojedynczych państw. Demontaż ich suwerenności następuje na naszych oczach, choć rządzący wydają się być ślepi i głusi. Nie chcą dostrzec, że złe zarządzanie wewnętrzne powoduje przejęcie funkcji państwa przez struktury zewnętrzne. Słabi przegrywają z silniejszymi nie tyle na polu bitwy, ile poprzez wielopoziomowe uzależnienia od ponadnarodowych i pozapaństwowych centrów decyzyjnych (związki integracyjne, korporacje, grupy interesu, tajne służby i in.).
W polskiej nauce i myśli politycznej brakuje pogłębionej refleksji nad realizmem politycznym. Mimo powszechnego zapatrzenia w Stany Zjednoczone, amerykański dorobek teoretyczny jest słabo przyswajalny, a umiejętności diagnozowania swoich interesów i lokowania rzeczywistej, a nie wyimaginowanej pozycji międzynarodowej Polski są na żenująco niskim poziomie. Polska myśl polityczna nawiązuje ciągle do tradycji romantycznej. Miejsce „prometeizmu mesjanistycznego” zajął „prometeizm demokratyczny”, a optymistyczna wiara w fałszywą moralność i lekceważenie potęgi materialnej na rzecz posłannictwa dziejowego prowadzi rządzących, jak i ich protagonistów do uprawiania fałszywej, nieodpowiedzialnej polityki.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: al
- Odsłon: 4937
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2349
Nie jest łatwo badać problematykę polskiej pamięci historycznej w dzisiejszych uwarunkowaniach politycznych. Naukowe interpretacje tego zjawiska nie są pozbawione aspektu wartościującego, a wiele publikacji ma wyraźny kontekst polityczny, by nie powiedzieć partyjny. Wielu polskich intelektualistów wcale nie kryje się ze swoimi sympatiami czy antypatiami politycznymi, co rzutuje negatywnie na ich obiektywizm i wiarygodność badawczą.
Przy wielu okazjach ujawnia się mizeria intelektualna, brak wiedzy,
kwalifikacji moralnych i merytorycznych, ale także brak dobrej woli w ocenie realiów rosyjskich. Uderza przede wszystkim przypisywanie Rosjanom „apologii przeszłości dyktatorsko-reformatorskiej i przeszłości czarnosecinnej, przeszłości prawosławno-słowianofilskiej i przeszłości bolszewicko- stalinowskiej” (A. Michnik, Polityka historyczna, wariant rosyjski, „Gazeta Wyborcza”, 28.09.06).
A przecież w Rosji istnieją różne warianty myślenia o historii. Poza tym nie ma ona innej historii i nie dokona jej rewizji na zasadzie całkowitego odrzucenia, gdyż to oznaczałoby irracjonalne zaprzeczenie własnej tożsamości. Takie oczekiwania wobec niej świadczą raczej o naiwnym i utopijnym myśleniu oczekujących, albo o świadomym manipulowaniu opinią publiczną.
Niestety, badacze historii współczesnej odegrali negatywną rolę w budowaniu pamięci historycznej. Nie dokonali rekonstrukcji polskiej historii z punktu widzenia nauki, lecz kolejny raz zajęli miejsce obrońców doktryny politycznej, dopasowując się do oczekiwań władzy.
Pamięć historyczna została poddana ideologizacji. Doświadczenie jednostkowe i zbiorowe zostało podporządkowane narzuconej przez polityków narracji. W odniesieniu do historii najnowszej górę bierze – co widać choćby po kulcie żołnierzy wyklętych – narracja insurekcyjna i romantyczna, patetyczna i egzaltowana, odwołująca się do kultu śmierci pozbawionej sensu. W kontekście pamięci historycznej wypromowano slogan „polityki historycznej”, mający charakter „wytrychu”, którym posługują się politycy i propagandyści.
Hasło wylansowane w 2005 r. w programie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości od początku miało bardzo instrumentalny charakter. Nie odnosiło się do naukowej refleksji nad historią, lecz raczej do jej interpretacji, przydatnej w budowaniu wizerunku partii i w umacnianiu jej linii politycznej. Chodziło o zweryfikowanie historii ostatnich dekad na swoją korzyść, przemodelowanie świadomości historycznej społeczeństwa tak, aby zdobyć poklask i poparcie dla określonego programu politycznego. Tzw. polityka historyczna weszła w ten sposób do instrumentarium polityczno-ideologicznego partii politycznych, stała
się elementem marketingu politycznego, przejęta przez media masowe stała się inspiracją dla programów informacyjnych i narzędziem propagandy. Jej cechą stała się selektywność poznawcza, patrzenie na przeszłość w sposób wybiórczy i dobierający zdarzenia na potrzeby konkretnej koncepcji politycznej.
Jest powszechnie przyjęte, że historia stanowi punkt wyjścia do działania
politycznego. „Jednak skuteczność tego działania – pisze Krzysztof Zamorski („Nostalgia i wzniosłość a refleksja krytyczna o dziejach”)– zależy od koncepcji historii, która leży u jego podstaw. Działania z natury rzeczy skierowanego na przyszłość. Jeśli jako punkt wyjścia przyjmiemy nostalgiczną wizję przeszłości, wyprowadzone z takiej historii wskazówki do działania politycznego narażone są na ograniczoną obserwację pola działania.
Jeśli zaś za podstawę przyjmiemy krytyczną wizję dziejów, obserwacja
pola przyszłego działania i możliwych jego skutków zwiększa się znacząco.
Rzecz jednak w tym, że zwolennicy »polityki historycznej« w Polsce zazwyczaj pozostają pod silnym wpływem historii nostalgicznej, będącej wytworem i reprezentowanej głównie przez historiografię tradycyjną”.
Koncepcja historii nostalgicznej negatywnie wpływa na sposób myślenia o przeszłości i jej opis. Przede wszystkim nawiązuje do zadanego kiedyś przez obcych bólu, wyrządzonych krzywd, cierpienia i poświęceń, a jednocześnie satysfakcji ze złożonej ofiary. Skuteczne uprawianie polityki z wykorzystaniem historii ma sens jedynie wtedy, gdy tzw. polityka historyczna stanie się źródłem analiz możliwych zagrożeń, próbą oceny szans na sukces konkretnych decyzji, nie zaś ideologią i próbą narzucania innym własnej wizji świata.
Martyrologia i heroizm
Elity polityczne Polski nie potrafią wykorzystać bogatego i złożonego doświadczenia historycznego w relacjach z Rosją inaczej, jak tylko w celu konfrontacyjnym. Polityka, niesłusznie i niepotrzebnie nazywana historyczną, jest demonizowana, opiera się na emocjonalnym wartościowaniu, co niewiele ma wspólnego ze sztuką racjonalnego osiągania celów. Ma ona przede wszystkim rywalizacyjny charakter, jest sztuką walki, dzielenia wszystkich na wrogów i przyjaciół, szerzeniem jednostronnej wizji Polski jako skrzywdzonej ofiary XX-wiecznych totalitaryzmów.
Polscy politycy uciekają od innych odmian politycznego działania: akomodacyjnego, konsensualnego czy kooperacyjnego. Nie potrafią przestawić polskiej świadomości politycznej na wyzwania przyszłości, nie umieją dokonać rzetelnej i odważnej weryfikacji możliwości, które są stosunkowo skromne, jeśli chodzi o aktywność międzynarodową.
W tym kontekście nie mają racji ci badacze polskiej i rosyjskiej pamięci
historycznej, którzy przypisują polskim decydentom silne przywiązanie
do tradycji liberalnej, a decydentom rosyjskim – do tradycji realistycznej.
Owszem, Polska przez wiele lat rzeczywiście polegała na instytucjach międzynarodowych, broniąc ładu normatywnego i instytucjonalnego, opartego na wartościach zachodnich. Istotą tych wartości jest sztuka budowania porozumień, oparta na gotowości brania pod uwagę odmiennych punktów widzenia o różnym stopniu złożoności, czyli na osiąganiu kompromisu.
Kompromis uznaje się za zasadę wspólnego dochodzenia do prawdy, co
oznacza, że żaden z partnerów nie zmusza drugiego do bezwzględnego podporządkowania się swoim poglądom i przekonaniom. Wręcz przeciwnie, pozostawia drugiej stronie niezależność w definiowaniu swoich racji. Istotą relacji jest „wczuwanie się” w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę słuszności. Partnerzy gotowi do dialogu są tym samym gotowi prawdę drugiego partnera uczynić częścią swojej prawdy.
Zdolność do pójścia na kompromis jest często warunkowana przez stosunek sił między stronami. Państwa zajmują postawy nieustępliwe w wielu sprawach, co może być wynikiem poczucia przewag i wynikającego z nich lekceważenia oponenta oraz niedoceniania jego determinacji.
Na przykład, w Rosji panuje przekonanie, że postawy kompromisowe i koncyliacyjne są mniej skuteczne i opłacalne niż postawy bezkompromisowe. Wyrazy dobrej woli i wspaniałomyślności mogą być potraktowane przez drugą stronę jako oznaka słabości, uległości czy podstępu.
W przypadku słabszej Polski ma ona w porównaniu z Rosją bardziej ograniczone pole manewru. Powoduje to wzrost determinacji
na rzecz obrony swoich racji. Ponadto, zamiast odwołania się do praktycznych celów (co jest typowe dla etosu kupieckiego), Polacy odwołują się do dumy i godności (do etosu rycerskiego). Stąd nastawienia kompromisowe uchodzą za „nierycerskie” i „niehonorowe”. Nawet, gdy kompromis może być uznawany za efekt nadmiernej ustępliwości, jest jednak zawsze z pragmatycznego punktu widzenia lepszym rozwiązaniem niż klęska, choćby nawet najbardziej „rycerska” i „honorowa”.
Polska nie jest w stanie pogodzić się z istniejącą asymetryczną współzależnością (a nawet zależnością od Rosji, zwłaszcza w sferze energetycznej) i jako słabsza strona relacji traktuje tę asymetrię nie jako wyzwanie, ale jako śmiertelne zagrożenie. Nawołuje więc swoich zachodnich sojuszników do „wojowania z Rosją”. Gdzie tu miejsce na postawy kompromisowe, zgodne z tradycją liberalną?
Zdaniem Bronisława Łagowskiego, w Polsce koegzystują ze sobą doskonale dwie na pozór sprzeczne tradycje – martyrologiczna i heroistyczna. Wykraczają one poza pamięć historyczną, dostarczając kryteriów słuszności w polityce, zwłaszcza zagranicznej. „Martyrologia narodowa pobudza wieczną urazę do narodów sąsiednich, które kiedyś wykorzystały swoją przewagę, by nas sobie podporządkować, i rzekomo tylko czekają na okazję, żeby to powtórzyć.
Mitologia heroistyczna z kolei każe państwu demonstrować przede
wszystkim ‘odwagę’ w stosunku do innych państw, każe wysuwać roszczenia do ich ‘solidarności’, czyli obsługiwania polskich interesów, wreszcie żądać, by podporządkowały się one polskim wyobrażeniom o historii”.
W innym miejscu tenże autor jeszcze dosadniej przedstawił istotę heroistycznej koncepcji państwa, pisząc: „odwołuje się ono do cnoty odwagi, ale ta odwaga jest oderwana od okoliczności. Klęski narodowe są idealizowane z powodu odwagi, jaką wykazali zabici, trzeba mieć odwagę lądowania we mgle, trzeba zachęcać sojuszników do polityki wojowniczej, wiedząc, że własny kraj stałby się pierwszą ofiarą wymiany ciosów rakietowych. Trzeba wyszukiwać powody do wrogości wobec innych narodów, rytualizować doznane krzywdy, żeby je zachować w pamięci na wieki i odnawiać w sobie uczucia mściwości niezbędne w utrzymywaniu gotowości do wojny”.
Spór toczy się nie o fakty czy prawdę historyczną (to slogan). Idzie raczej o różne wizje, wyobrażenia, które częściej mają charakter wizualny i audialny, niż refleksyjno-intelektualny.
Stosunek do pamięci historycznej jest wynikiem „traum i wiktymizacji,
lat niewoli, dominującej roli Kościoła z jego nauką o uwznioślającej roli cierpienia, a także niskiego czynnika realnej skolaryzacji”.
Deformacje w pojmowaniu interesu narodowego
Dzisiejsza Europa jest bardziej zdominowana przez pamięć niż przez historię. Pamięć jest kwestią indywidualnych rejestrów z przeszłości, każdy ma swoją i trudno o niej dyskutować czy też przekonywać się nawzajem. O historii można dyskutować, spierać się co do jej wersji, pamięć pozostaje jednostkowa, niepowtarzalna. „Zjednoczona Europa nie wymaga wspólnej narracji historycznej – bo taka jest nierealna – ale rozumienia historii” (Timothy Snyder, Zakładnicy pamięci, GW, 28-29.03.09).
Ponadto, Zachód żyje przyszłością, ulega kosmopolityzacji, podczas gdy Wschód Europy pogrążony jest w przeszłości.
Na tym tle świat polskiej polityki nawiązuje do tradycji nasyconej treściami ksenofobicznymi. Interes narodowy jest definiowany w kategoriach egoistycznych, jako konieczność walki z historycznymi wrogami, którzy czyhają na polską niepodległość i suwerenność.
Jedynie patriotyczne elity polityczne (definicja patriotyzmu zależy od nich samych) są świadome istoty interesu narodowego. Wszyscy wątpiący czy krytykujący je za uzurpatorskie zapędy zasługują na pogardę, albo na anatemę.
Jest to nawiązanie do tradycji, która nakazuje wpajanie narodowi kolektywnej świadomości, budowanie wyłącznej lojalności wobec własnego narodowego państwa, a raczej jego władz. Konsekwencją tego podejścia są rozmaite skłonności cenzorskie, aby przeciwstawiać się wszelkiej krytyce, która kolidowałaby z tak pojętym interesem narodowym.
W Polsce mamy do czynienia z wielością zbiorowych pamięci, a tzw. polityka historyczna państwa w formie ofensywnej ma tę wielość delegalizować i uniformizować. Stworzenie jednolitej, wspólnej „całemu narodowi” pamięci historycznej jest obiektywnie niemożliwe, gdyż różne są losy i doświadczenia historyczne Polaków, zróżnicowana jest wiedza na temat historii i podzielone są narracje historyczne.
Gdyby zastosować modną obecnie w socjologii analizę dyskursów, to okaże się, że w Polsce mamy do czynienia z kilkoma rodzajami pamięci historycznej w odniesieniu do stosunków polsko-rosyjskich, a to na poziomie programów i decyzji politycznych partii i organów władzy państwowej, na poziomie medialnym, na poziomie akademickim i edukacyjnym oraz na poziomie wspólnot religijnych. Jest wreszcie pamięć potoczna.
Zwłaszcza na poziomie politycznym i medialnym, ale chyba i edukacyjnym dokonuje się w polskiej przestrzeni publicznej stygmatyzacja pamięci historycznej wobec Rosjan. Proces ten oznacza naznaczanie, piętnowanie, przypisywanie negatywnych etykiet, odrzucanie czy niszczenie wizerunku.
Działania te mają charakter intencjonalny i metodyczny, zorganizowany
i celowy, oparty na pewnej polityce, dlatego można orzec, że są prowadzone z namysłem i premedytacją. Nie można jednak wskazać jednej instytucji, która koordynowałaby tę politykę. Wiele działań ma charakter reaktywny stereotypów Sowietów na współczesną Rosję.
Strach przed Rosją
Stygmatyzacja Rosji jako wroga jest pochodną przeczulenia na tle rosyjskiej potęgi, jej zaborczych intencji i ekspansji imperialnej. Strach przed Rosją stanowi obecnie ważne narzędzie podsycania napięcia, ale i deprecjonowania jej roli mocarstwowej.
Stygmatyzowanie oznacza utrwalanie w zbiorowej świadomości i pamięci
tego, co najgorsze w odniesieniu do Rosjan. Nie ma w tym procesie miejsca na wybaczenie, zapomnienie, czy świadomą amnezję.
W stosunku do Rosjan – państwa i jego polityków – trwa ciągłe przypominanie niechlubnych wydarzeń ze stosunków wzajemnych z jednoczesnym przemilczaniem epizodów niewygodnych, demonizowanie roli sprawczej w historii i współcześnie, kreowanie klimatu „odwiecznej” wrogości. Szczególną rolę odgrywa w tym względzie propaganda nastawiona na wskazywanie historycznego wroga, który nie przestaje grozić i szkodzić Polsce.
Negatywne spojrzenie na dzisiejszą Rosję jest obciążone antyrosyjskim dyskursem ukształtowanym jeszcze w dobie romantyzmu, pod zaborami, w czasie zrywów powstańczych. Ta insurekcyjna skaza na polskiej pamięci historycznej determinuje „kultywowanie megalomańskiej heroicznej wizji dziejów” z Rosją jako „spadkobiercą wszelkiego zła” i sprawczynią wszelkich krzywd, jakich Polacy doznawali od czasów carskich.
Lekceważenie i ośmieszanie to typowe elementy retoryki stosowanej przeciw Rosji. Wiąże się z tym poczucie wyższości wobec kultury i cywilizacji rosyjskiej. Warto zauważyć, że często osoby deprecjonujące dorobek cywilizacyjny Rosji mają nikłe pojęcie o bogactwie dziedzictwa historycznego wielkiego narodu rosyjskiego, ale także narodów tworzących olbrzymi konglomerat postimperialny.
Antyrosyjskość zlewa się z antysowietyzmem, co z kolei ma związek
z delegalizacją PRL, jako państwa satelickiego, „będącego sowieckim zaborem”. Związek Radziecki, a raczej Związek Sowiecki (mimo, że w dokumentach prawnomiędzynarodowych takiej nazwy nie używano) w tym
ujęciu był tak samo zbrodniczy (o ile nie bardziej), jak hitlerowskie Niemcy.
Stawianie znaku równości między komunizmem a nazizmem jest z jednej strony wynikiem ślepoty poznawczej i lenistwa intelektualnego, a z drugiej – świadomej ideologizacji. Nie ulega wątpliwości, że oba totalitaryzmy miały zbrodniczy charakter, ale jak zauważył Władysław Markiewicz, kierowały się całkowicie rozbieżnymi racjami etyczno-intelektualnymi i motywami praktyczno - politycznymi – do tego stopnia, że powszechnie uznawano je za skrajnie przeciwstawne. „To przekonanie o nieprzezwyciężalnej wrogości żywili przede wszystkim przywódcy i zwolennicy każdego z tych ruchów”(Dwa okresy PRL. Rozmowa z prof. Władysławem Markiewiczem, „Przegląd”, 14.03.10).
II wojna światowa w powszechnie obowiązującej narracji była starciem
dwóch totalitaryzmów, z których oba były antypolskie. Tak jak symbolem
zbrodni hitlerowskich stał się Auschwitz, tak symbolem zbrodni sowieckich
jest Katyń. O ile jednak dla hitlerowskiego nazizmu celem było fizyczne
unicestwienie wrogich ras, ludobójstwo zapoczątkowane i w zasadzie zrealizowane w stosunku do europejskich Żydów i Romów, a planowane także wobec Słowian, przede wszystkim Polaków i Rosjan, o tyle stalinowski reżim był nastawiony na likwidację wrogów wewnętrznych; dlatego najliczniejszymi jego ofiarami byli obywatele ZSRR, w pierwszej kolejności kamraci Stalina ze wspólnej ekipy bolszewickiej.
Zideologizowane ujęcia historii pomijają fakt, że gdyby III Rzesza nie została pokonana, zapewne Niemcy zrealizowaliby plan wyniszczenia polskiego społeczeństwa. Skoncentrowanie uwagi historyków i polityków w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku na represjach sowieckich spowodowało odsunięcie w cień zbrodni niemieckich, jakby mniej zasługujących na pamięć, a w każdym razie nieporuszających już
w tym samym stopniu sumień i wyobraźni jak zbrodnie Sowietów. Jak pisał Paweł Machcewicz, w takim ujęciu nie liczą się fakty, ale idee i interpretacje. Pod ich wpływem znikła różnica między eksterminacyjną polityką III Rzeszy, zagrażającą biologicznemu istnieniu narodu a terrorem sowieckim i komunistycznym, dotykającym setek tysięcy ludzi, ale po zakończeniu wojny niegrożącym już wyniszczeniem polskiego społeczeństwa, a nawet jego elit.
Stanisław Bieleń
Jest to pierwsza część eseju Autora nt. stosunków polsko-rosyjskich, jaki ukazał się w książce „Pamięć i polityka historyczna w stosunkach polsko-rosyjskich” pod redakcją naukową prof. prof. Stanisława Bielenia i Andrzeja Skrzypka.
Drugą część eseju zamieścimy w numerze następnym SN.
Wszystkie wyróżnienia pochodzą od Redakcji.