Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2115
Jak pisał francuski badacz Dominique Moïsi („Geopolityka emocji. Jak kultury strachu, upokorzenia, nadziei przeobrażają świat”), strach jest psychiczną reakcją w obliczu nadciągającego rzeczywistego lub wyolbrzymionego niebezpieczeństwa. To pewien stan emocjonalny jednostek i grup społecznych, który wyzwala odruchy obronne. Powoduje wyostrzenie uwagi na otoczenie, ale zdradza także słabe punkty ludzi i ich zbiorowości. Ma z pewnością funkcje mobilizujące, aby przeciwdziałać realnemu, bądź urojonemu zagrożeniu. Kiedy jednak przeradza się w obsesję, poważnie ogranicza zdolność do nawiązywania normalnych kontaktów, ma efekty paraliżujące.
Przesadny strach prowadzi do aberracji w postrzeganiu innych, wywołując paniczne reakcje obronne, pogarszające sytuację, a nie odwrotnie. Strach nie sprzyja budowie zaufania. Prowadzi raczej do eskalacji wrogości, narastania uprzedzeń i negatywnych nastawień. Potrafi spętać racjonalne myślenie, prowokować wybuch zbiorowych paranoi, ksenofobicznych histerii, podejrzliwości i wykluczenia.
Zjawiska te wystąpiły w stalinowskim Związku Radzieckim, ale także w III Rzeszy czy w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych XX wieku wskutek erupcji maccartyzmu.
We współczesnych stosunkach międzynarodowych największym źródłem obaw i lęków stał się terroryzm i jego pochodne (np. cyberterroryzm), a także masowy napływ obcych, imigrantów, uchodźców i wszelkiego rodzaju banitów. Społeczeństwa wielu regionów świata obawiają się negatywnych skutków globalizacji, niepewności gospodarczej, krachu na rynkach finansowych, katastrof ekologicznych i naturalnych, od globalnego ocieplenia po pandemie.
Strach ma związek z małą wiedzą, ale i niewielką kontrolą nad tym, co może wystąpić w przyszłości. Odradzanie się ruchów skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych bywa w wielu krajach źródłem obaw, ale przez rządzących jest nieraz lekceważone, jakby brakowało skojarzeń z przeszłością, do czego mogą one doprowadzić.
Karmienie fobiami
Szczególnym obiektem uprzedzeń i negatywnych nastawień w stosunkach międzynarodowych jest Rosja, której zarzuca się powrót do polityki rewizjonizmu geopolitycznego, a nawet rewanżyzmu. W Polsce strach przed nią jest być może większy niż gdziekolwiek indziej. Może jeszcze na Litwie karmi się społeczeństwo podobnymi fobiami. Strach ten jest o tyle uzasadniony, że oba nasze państwa znalazły się między trybami nowej konfrontacji (w dużej mierze na własne życzenie), a ścierające się ze sobą machiny Ameryki i Rosji w razie ewentualnego zderzenia zmiażdżą wszystko, co napotkają na drodze.
W porównaniu do innych państw Rosja nie jest ani bardziej agresywna, ani groźna. Sami Rosjanie w swojej masie są przekonani o tym, że są narodem o nastawieniach pokojowych i przyjaznych, przewidywalnym i rozsądnym. Rządzący Rosją utrzymują z kolei, że nie mają żadnych zamiarów, aby zmieniać dzisiejszy świat według jakichś ideologicznych preferencji, tak jak to bywało za czasów ZSRR. Wprawdzie Rosja nie praktykuje demokracji w zachodnim rozumieniu, ale jest bliska Zachodowi ze względu na uznane standardy kapitalistycznej gospodarki. Rosjanie są beneficjentami globalizacji, korzystają ze swobody podróżowania i lokowania swoich zasobów w świecie na dogodnych dla nich warunkach. Nowe generacje obywateli Rosji nie zamierzają rezygnować z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji i otwierania się na inne kultury. W tym sensie Rosja upodabnia się do innych zaawansowanych w rozwoju społeczeństw i państw. Byłaby skrajnie nieodpowiedzialna, gdyby działała na szkodę własnych interesów.
Jednakże potencjał Rosji, zwłaszcza wielkość armii oraz aspiracje mocarstwowe, w tym także charakter ustroju wewnętrznego, rodzą w sposób naturalny obawy w środowisku międzynarodowym. Najbardziej obawiają się jej Stany Zjednoczone, którym Rosja sprzymierzona na przykład z Chinami może rzucić poważne wyzwanie, jeśli chodzi o ich dominację w świecie pozimnowojennym. Aktorzy gry międzynarodowej obawiają się przede wszystkim ryzyka ewentualnej konfrontacji, którego nikt dokładnie nie potrafi oszacować. Podobnie jak nikt na świecie nie jest w stanie przewidzieć przyszłego rozwoju wydarzeń w samej Rosji.
Istotnym obciążeniem w postrzeganiu Rosji z zewnątrz jest niechlubna przeszłość jej poprzednich wcieleń ustrojowych, pamięć mniejszych sąsiadów o doznanych krzywdach ze strony agresywnego tyrana czy to za czasów carskich, czy komunistycznych. Na Zachodzie Rosja „straszy” już od XIX wieku, kiedy stała się ważnym mocarstwem zwycięskim w wojnach napoleońskich. Jako „żandarm” Europy zasłynęła swoją polityką opresji choćby na ziemiach polskich. Mało kto pamięta jednak, że na równych prawach uczestniczyła w utrzymaniu równowagi ładu powiedeńskiego aż do I wojny światowej, wchodząc w sojusznicze koligacje z mocarstwami zachodnimi.
Dorabianie gęby
Nie bez znaczenia w budowaniu strachu jest obecna polityka Moskwy w „bliskiej zagranicy”, która jest oceniana negatywnie jako ekspansywna i zaborcza. Zwłaszcza aneksja Krymu – niezależnie od uwarunkowań – jest traktowana jako źródło negatywnych nastawień i obaw przed kolejnymi tego rodzaju aktami. Przyjęło się twierdzenie, że „Putin w sposób dowolny zmienił podstawowe reguły współczesnych stosunków międzynarodowych, wtrąciwszy resztę świata w wir dyplomatycznej niepewności” (M. Kalb, Imperialna gra. Putin, Ukraina i nowa zimna wojna). Ze względu na swoją nieobliczalną – zdaniem polityków zachodnich – strategię, wprowadza do stosunków międzynarodowych poczucie paniki. Zwłaszcza państwa małe, w najbliższym otoczeniu Rosji, takie jak Gruzja, Estonia, a nawet Mołdawia po negatywnych doświadczeniach ulegają rozmaitym fobiom i obsesjom, co skłania je do „ucieczki” pod parasol ochronny NATO i Stanów Zjednoczonych. Sojusz ten jednak wraz ze swoim liderem nie jest wystarczająco wiarygodny w wypełnianiu zobowiązań, więc rodzi to kolejne obawy i nakręca spiralę niespełnionych oczekiwań.
Doszło przy tym do dziwacznej personifikacji polityki Rosji, jakoby za wszystkimi jej aktami stał sam prezydent o demonicznym nazwisku i patologicznej osobowości. Koncentrowanie uwagi na tym wątku doprowadziło do ogromnych uproszczeń i nieporozumień. Do języka powszechnego weszły przy tej okazji takie stwierdzenia, jak na przykład Angeli Merkel, że Putin stracił „dyplomatyczny rozum” i żyje „w innym świecie”, czy Madeleine Albright, iż „pod wieloma względami karmi się złudzeniami”. Trzeźwo skontrował je sędziwy Henry Kissinger, który trafnie zauważył, że „demonizowanie Władimira Putina to nie polityka; to wymówka, że takiej polityki brak” (Kalb, s. 22-23).
Specyficznej retoryce antyrosyjskiej warto poświęcić jeszcze kilka zdań. Chyba nie ma na świecie innego państwa, które miałoby tak złą prasę poprzez zwykłe skojarzenia z pojedynczymi słowami, na przykład: samodzierżawie, bolszewizm, stalinizm, łagry, ale także sowietyzacja czy imperium. W tej terminologii wyraża się z jednej strony tragiczna prawda o rosyjskiej historii, z drugiej jednak otwiera się pole do budowania negatywnego wizerunku współczesnej Rosji.
Gdy Putin podejmuje próby regionalnej integracji w masywie eurazjatyckim, od razu pojawiają się skojarzenia o odbudowie imperium. Mało komu przychodzi do głowy, że przestrzeń poradziecka jest naturalnym obszarem oddziaływań rosyjskich w różnych wymiarach. Nie jest to bynajmniej odstępstwo od reguły, według której postępują inne potęgi. W przypadku Rosji jest to jednak nieomal zbrodnia. Rosjan oskarża się o amoralizm w polityce w postaci Realpolitik, tak jakby nie była ona wynalazkiem Zachodu. Podobnie jest z zarzutem o prowadzenie polityki divide et impera wobec Unii Europejskiej, co prowadzić ma do rozbijania jej jedności. Tymczasem powszechnie wiadomo, że Unia Europejska nie ma wspólnej polityki zagranicznej, trudno więc nie stosować wobec poszczególnych partnerów europejskich i jej jako całości odmiennych strategii. Zwłaszcza że Rosja ma wielowiekowe tradycje bezpośrednich więzi z wieloma państwami wchodzącymi dziś w skład tej struktury integracyjnej.
Apetyt na cudze
Strach można uzasadniać obiektywnymi uwarunkowaniami, jak i subiektywnymi zwidami. Od strony obiektywnej Rosja jest najbardziej rozległym terytorialnie państwem, którego nie można pomijać w żadnej grze geopolitycznej. Bogactwo ziem rosyjskich od wieków kusi tych, którzy z zewnątrz ostrzą sobie apetyty na rosyjską przestrzeń, nieprzebrane surowce i żyzną stepową glebę. W Stanach Zjednoczonych, które same do małych państw nie należą, od wielu lat odzywają się głosy o niesprawiedliwym podziale planety między różnymi nacjami.
Amerykanie nie ukrywają swoich pretensji do zasobów rosyjskich. Dają temu wyraz politycy różnych opcji, wtórują im media masowe, a nawet intelektualiści. Ich zdaniem, warunki materialne sprzyjają ciągłemu odradzaniu się imperializmu rosyjskiego, a ten prowadzi do naturalnych ambicji mocarstwowych. Strach więc kieruje umysłami polityków amerykańskich, aby nie dopuścić do kolejnego wzmocnienia państwa rosyjskiego, ale też boją się oni na Rosję uderzyć bezpośrednio, bo wiedzą, że zwycięstwo nie jest pewne, albo też wielkość szkód i ofiar może być większa niż osiągnięte zyski.
W sensie subiektywnym Rosję przedstawia się jako wyjątkowo wysublimowanego wroga, który przenika wszystkie struktury państwa amerykańskiego. Tzw. Russiagate, związana z wyborami prezydenckimi w 2016 roku pokazuje nie tyle zaangażowanie rosyjskich służb specjalnych w przebieg wyborów prezydenckich w USA, ile aberracje związane z postrzeganiem rozmaitych uczestników gry wyborczej, nad którymi nie były w stanie zapanować sztaby dwu najważniejszych kandydatów na urząd prezydencki.
Paradoks polega na tym, że mimo jej atutów, Rosji odmawia się międzynarodowego znaczenia. Skazuje się ją raczej na status „bezbronnego” państwa „trzeciego świata”. Surowcowa gospodarka i jej uzależnienie od cen eksportowanych bogactw naturalnych – ropy naftowej, gazu ziemnego i drewna, korupcja i niska wydajność pracy, kryzys depopulacyjny, ograniczone swobody kreatywności, polityczny obskurantyzm elit – to zjawiska, które decydują o tak marnym wizerunku i niskiej kwalifikacji w zachodnich rankingach. Ale jednocześnie ten sam Zachód w jakiś niewytłumaczalny sposób wyolbrzymia „rosyjskie fatum” i przypisuje Putinowi nadzwyczajne umiejętności. Ogromną rolę w tym procesie odgrywa podejrzliwość, błędy percepcyjne, ale także zwykła ignorancja.
Przede wszystkim od rozpadu ZSRR na Zachodzie zapanowało błogie przekonanie, że Stany Zjednoczone „wygrały zimną wojnę”. Jest to szkodliwy mit nie tylko dla stosunków amerykańsko-rosyjskich, ale i dla samych Stanów Zjednoczonych, które przypisują sobie rolę „jedynego zwycięzcy”, mogącego dyktować warunki pokonanemu. Pokonanym był ZSRR, a nie upokorzona Rosja, która wyłoniła się z jego przestrzeni. Można było z dużą pewnością przewidzieć, że taka polityka spotka się z jej gniewnym sprzeciwem. Gdy minął czas jelcynowskiego rozprzężenia, nadeszły lata asertywnej strategii Putina. Spełzły wszelkie nadzieje na demokratyzację czy modernizację na modłę zachodnią. Kreml znów zaczął zaskakiwać swoją zdecydowaną postawą, co spotkało się z poważnym niezrozumieniem na Zachodzie. Wielu bowiem ekspertów, jak i polityków nie doceniało ani rosyjskiego dziedzictwa, ani nie potrafiło właściwie pojąć współczesnych racji rosyjskich. Tylko ktoś skrajnie niedouczony i naiwny mógł sobie obiecywać, że Rosjanie bez większego sprzeciwu zgodzą się na wszystkie warunki zachodnie, zapominając o swojej tożsamości. Przecież nie jest prawdą twierdzenie, że to, co dobre dla Ameryki, równie dobrze służy reszcie świata. W kontekście analogii między polityką USA wobec Kosowa a aneksją Krymu Putin ironicznie spopularyzował rzymskie powiedzenie: Quod liced Iovi, non licet bovi (co wolno Jowiszowi, nie wolno wołowi). Wbrew tej logice, rosyjski niedźwiedź (nie wół) nie musi nikogo pytać o zgodę, nikt nie może stanąć na jego drodze.
Słabość dyplomacji
Zjawisko wzajemnej mispercepcji utrzymuje się dotąd po obu stronach. Każda z nich zarzuca drugiej fałszywe pojmowanie historii, złe intencje i ekspansjonistyczne motywy. Szkopuł tkwi także w tym, że współczesna dyplomacja każdej ze stron, pełna uproszczonych analogii historycznych, retorycznych chwytów i teatralnych gestów nie pomaga ani Rosji, ani Zachodowi w wyjściu z trudnej sytuacji. Dlatego cenne są głosy takich amerykańskich intelektualistów i polityków, jak Jack Matlock, Robert Gates czy Henry Kissinger, którzy wykazują nie tylko dużą przenikliwość analityczną, jako doświadczeni badacze i politycy, ale także starają się empatycznie zrozumieć racje drugiej strony.
Niestety, ich stanowiska i opinie są radykalnie odmienne od dominujących poglądów w establishmencie amerykańskim*.
Zwracają oni uwagę na to, podobnie jak czyni to w Rosji Dmitrij Trenin, że nie tylko Stany Zjednoczone wygrały „zimną wojnę”. Do jej pozytywnego zakończenia przyczynił się sam Związek Radziecki, który pod rządami Michaila Gorbaczowa przeprowadził „aksamitny” rozwód ze swoimi satelitami w Europie Wschodniej i w sposób pokojowy zdemontował komunizm u siebie. To nie zostało docenione na Zachodzie. Podobnie przywódcy mocarstw zachodnich nie uznali za słuszne przyznania Rosji od samego początku właściwego statusu w ich gronie, co spowodowało narastanie traumy, przypominającej niemiecki syndrom powersalski.
Nie trzeba mieć specjalistycznej wiedzy, aby stwierdzić, że rozszerzanie NATO na wschód było niczym innym jak napędzaniem strachu Rosji, która uważała ten sojusz za bezpośrednie zagrożenie swoich żywotnych interesów bezpieczeństwa. Syndrom „oblężonej twierdzy” nie jest bynajmniej wymysłem propagandy, stał się objawem lęków elit i społeczeństwa przed „zepchnięciem do narożnika”.
Jak pisał Marvin Kalb, „Putin żyje w osobliwym zakątku Kremla, gdzie współistnieją strach i nieposkromiona pycha splątane w niezdarnym uścisku” . Szkoda tylko, że ten przenikliwy obserwator dziejów Rosji nie zauważył, gdzie tkwią przyczyny takiego syndromu osaczenia, odcięcia i izolacji.
Syndrom ten znajduje odbicie w narastającej asertywności, a nawet agresywności polityki rosyjskiej w odpowiedzi na posunięcia Zachodu. Najostrzej przejawiło się to przy okazji wojny gruzińskiej 2008 roku i wojny na Ukrainie w 2014 roku. Rosja dokonała wówczas zdecydowanych posunięć militarnych, które zaczęły grozić istniejącemu status quo. To, co było pierwotnie skutkiem polityki ekspansji Zachodu, stało się dla niego źródłem nowych zagrożeń. W istocie po tych wydarzeniach najwięcej strachu wywołuje nie realna polityka Putina, lecz niepewność co do dalszych jego posunięć.
Stany Zjednoczone traktują Rosję protekcjonalnie, mimo jej potencjału nuklearnego, który równoważy potęgę amerykańską. Rosja uchodzi za wiarygodnego gracza w „klubie atomowym”, stąd nie wymaga szczególnej troski ze względu na ciągle utrzymujący się „pat atomowy”. Więcej strachu niż ona napędzają Ameryce rakiety północnokoreańskie, czy ambicje nuklearne Iranu. W stosunkach z Moskwą brakuje jednak dialogu na temat kontroli zbrojeń strategicznych, co może skończyć się nieprzewidzianymi konsekwencjami z uwagi na wprowadzanie przez obie strony strategicznych systemów nienuklearnych. Poza tym w dialogu rozbrojeniowym dla zwiększenia jego skuteczności powinny brać udział także Chiny, ale Stanom Zjednoczonym na tym specjalnie nie zależy.
Inna groźba ma związek z aktywnością sił powietrznych i morskich w różnych obszarach granicznych między Rosją a NATO. Incydenty w powietrzu czy na morzu, prowokacyjne manewry i gry wojenne, a także rozmieszczanie broni i wojska przez każdą ze stron konfrontacji pozostają obecnie tematem najważniejszych doniesień agencji informacyjnych. Należy zauważyć rosyjskie zdolności operowania na wielu teatrach wojennych także na poziomie podprogowym, tzn. z możliwością wykorzystania „wojen hybrydowych”, które zwiększają ryzyko konfrontacji zbrojnej na wielką skalę.
Nowa zimna wojna
Wbrew zaostrzonym sankcjom i atmosferze wokół Russiagate w USA istnieje pewien respekt dla Rosji i Putina, którego traktuje się mimo wszystko jako racjonalnego decydenta, realizującego bezwzględnie interesy swojego państwa. Amerykanie podkreślają oczywiście słabości gospodarki rosyjskiej, zarzucają Putinowi ograniczanie wolności i łamanie zasad państwa prawa. Jednocześnie te same amerykańskie administracje wspierają skrajnie konserwatywne i reakcyjne państwa arabskie (Arabia Saudyjska), nie występują przeciw odwrotowi Turcji od demokracji, ani nie krytykują satrapii środkowoazjatyckich, często sprzężonych z Rosją.
Stan napięć między Rosją a Zachodem od kilku lat porównuje się do „nowej zimnej wojny”. Wprawdzie Rosji nie dzielą od Zachodu takie różnice ideologiczne jak kiedyś, ale propaganda zachodnia usilnie wmawia, że ta analogia jest jak najbardziej uzasadniona. Rosja nie przyjęła bowiem po klęsce w „zimnej wojnie” wartości zachodnich i nie podporządkowała się prymatowi USA w świecie.
Przeciwnie, po okresie „smutnej” dekady lat dziewięćdziesiątych ub. wieku zaczęła demonstrować swoje odrębne stanowisko w wielu sprawach międzynarodowych, a także zabiegać o odbudowę swojej mocarstwowości. Wszystko to oddaliło ją raczej niż przybliżyło do Zachodu.
O ile nawet stosunki z Europą Zachodnią wyglądały całkiem optymistycznie, o tyle obawa Ameryki przed podważaniem jej autorytetu i hegemonii spowodowały, że cała reszta Zachodu znalazła się wnet pod amerykańską presją. Przede wszystkim Zachód przypisuje sobie przewagi moralne, które dają mu prawo osądzać Rosję i stosować wobec niej rozmaite środki nacisku, w tym sankcje.
W Europie Zachodniej, mimo nastrojów rusofobicznych, ciągle utrzymuje się przekonanie, iż bez udziału Rosji trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie systemu bezpieczeństwa światowego, podobnie jak trudno byłoby ją wykluczyć z obrotu surowcowego czy zaopatrzenia energetycznego. Choć nie wypowiada się tej konstatacji wprost, ale wielu obserwatorów przyznaje, że to nie rosnąca potęga, ale słabość Rosji może mieć dramatyczne następstwa dla ładu międzynarodowego, zwłaszcza w jej bezpośrednim sąsiedztwie (D. Trenin, Should We Fear Russia? Polity Press, Cambridge 2017).
Konfrontacja czy pragmatyzm?
Obecnie na Zachodzie ścierają się dwie strategie postępowania wobec Rosji, których rezultatów nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jedna z tych strategii ma charakter konfrontacyjny. Chodzi w niej o konsekwentne ukaranie Rosji, zmuszenie jej do wycofania wojsk z Ukrainy i rezygnacji z kontroli nad Krymem oraz doprowadzenie do dyskredytacji władcy Kremla, poprzez jego upokorzenie i ostateczne odsunięcie od władzy. ** Jest to strategia prowojenna.
Druga ze strategii ma charakter akomodacyjny i bardziej pragmatyczny. Nie odwołuje się do pryncypiów moralnych i prawnych, lecz do oceny stanu faktycznego, przede wszystkim stosunku sił między Ukrainą a Rosją.
Na bazie istniejącego status quo należy poszukiwać rozwiązań pośrednich, jakiegoś modus vivendi. Trzeba przyjąć do wiadomości, że Rosja ani nie zrezygnuje z Krymu, ani też nie ustąpi na Ukrainie. „Putin rzucił Zachodowi niebezpieczne wyzwanie i Zachód musi znaleźć magiczną formułę, jak zakończyć małą wojnę, zanim przerodzi się w wielką” (Kalb). Pokładanie wiary w „magicznych formułach” bardziej świadczy o bezradności Zachodu, a nie o jego racjonalnej kreatywności dyplomatycznej. Brakuje zwykłej dobrej woli pośród zachodnich elit politycznych, a nawet szerszych kręgów społecznych, które zostały ukształtowane w triumfalizmie pozimnowojennym, pod sztandarami „końca historii” i zwycięstwa zachodnich wartości w skali całego świata.
Wyjście z sytuacji będzie niezwykle trudne, gdyż iluzje i psychologiczne nastawienia trwają dłużej, niż fakty, które je do życia powołały. Jeśli jednak w ostatecznym rachunku istnieje wybór między wojną z Rosją a kompromisowym rozwiązaniem, nawet kosztem Ukrainy, Zachód na czele z USA wybierze kompromis. Nikt bowiem na Zachodzie nie chce „umierać za Kijów”.
Jeśli uzna się, że i Zachód - jak pisał Kissinger – nie jest bez winy, wówczas „rzeczowa ocena” obecnej sytuacji na Ukrainie prowadzi do nieuniknionego wniosku: „Jeśli Ukraina ma przetrwać, nie jako upadłe państwo, lecz jako jedno z tych, które posiada wystarczające możliwości, aby regulować swoje rachunki, musi najpierw dobić targu z Rosją w kwestiach politycznych i gospodarczych, głównie dlatego, że nie ma innego wyboru. Jeżeli Zachód i Stany Zjednoczone nie zdecydują się pokryć długów Ukrainy i walczyć w jej obronie, Ukraina nieubłaganie pozostanie podatna na rosyjskie naciski. Jest niewiele powodów, aby wierzyć, że Zachód pragnie obecnie wziąć na swoje barki to niebezpieczne i kosztowne brzemię” (Kalb).
A w Polsce…
W Polsce katastrofalne wizje na temat agresywności Rosji, roztaczane w wystąpieniach polityków i w mediach, prowadzą nie tylko do wzrostu nastrojów rusofobicznych, ale także motywują władze do podejmowania działań mobilizacyjnych, usprawiedliwiają militaryzację państwa oraz pilne poszukiwanie „twardych” gwarancji sojuszniczych. Strach związany z istnieniem wspólnego wroga jest „karmą polityczną” dla sojuszu polsko-amerykańskiego.
Polscy decydenci polityczni muszą rozważyć, czy w razie ewentualnej utraty gwarancji ze strony amerykańskiego protektora Polska potrafi utrzymać swoją pozycję i obronić swoje racje w stosunkowo nieprzyjaźnie usposobionym do niej bezpośrednim sąsiedztwie. Oparcie strategii bezpieczeństwa, a także zaopatrzenia gazowego wyłącznie na gwarancjach amerykańskich niesie duże ryzyko niepewności ze względu na nieprzewidywalność polityki administracji amerykańskiej. Doświadczenie uczy, że Amerykanie realizują przede wszystkim swoje interesy, a nie kierują się sentymentami, jak to niekiedy jest odbierane nad Wisłą.
Strach ma więc różne oblicza. Nie jest nim bynajmniej jedno źródło zagrożeń. Czasem nawet bliski sąsiad i sojusznik, jakim są Niemcy, może być przyczyną odradzania się fobii i narastania niepokojów. Zwłaszcza groźba niemiecko-rosyjskiej współpracy gospodarczej, w tym zaopatrzenia energetycznego, jest traktowana jako główne źródło zagrożeń.
Niemałą rolę w kreowaniu atmosfery strachu odgrywają Stany Zjednoczone, które promują własny gaz na rynkach środkowoeuropejskich, a także obawiają się wzrostu niezależności Niemiec i ich zbliżenia z Rosją. Omijanie przez rosyjski tranzyt gazowy takich państw jak Polska czy Ukraina nie tylko pozbawia te państwa zysków, ale marginalizuje je wobec głównych źródeł zaopatrzenia. Wszystko to rodzi opór zarówno w Warszawie, jak i w Brukseli czy Waszyngtonie.
Mało kto spośród polskich polityków zdaje sobie sprawę z tego, że emocje oparte na strachu odkładają się trwale w pamięci zbiorowej. Raz wywołany strach trudno potem usunąć. Staje się on endemiczną cechą zbiorowości, tkwiącą immanentnie w jej tożsamości, dziedziczonej z pokolenia na pokolenie. Strach wobec Rosji nakręca postawy pesymistyczne, karmi polską martyrologię historyczną i ze względu na degradację więzi sąsiedzkich prowadzi do budowania trwałych mentalnych murów i kordonów. Ogranicza nawet rutynowe gesty dyplomatyczne, które od najdawniejszych czasów są świadectwem dobrej woli i przyjaznego nastawienia do siebie.
Odgrzewanie starych krzywd i kreowanie nowych jest wyłącznie źródłem kolejnych niepotrzebnych zadrażnień i niezrozumiałych prowokacji. Od strony Rosji nie będzie wiało grozą jedynie wtedy, gdy Polacy – uznając geopolityczną asymetrię i realny stosunek sił - zaczną poszukiwać pragmatycznego kompromisu, domagać się respektu dla siebie, ale i szanować jej odmienność oraz różnice zdań na wielu polach międzynarodowej aktywności. W obecnej sytuacji politycznej w Polsce jest to jednak marzenie ściętej głowy.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
* Paradoks dzisiejszej sytuacji nasyconej fobiami i lękami, a nawet obsesją na tle rosyjskim powoduje, że z politycznego punktu widzenia bezpieczniej jest być antyrosyjskim. Kontakty z politykami rosyjskimi, a nawet z ambasadorem Rosji w państwie pobytu mogą być źródłem poważnych kłopotów. Ostrzał medialny obejmuje także specjalistów od spraw rosyjskich, którzy często wolą się nie wychylać, aby nie stracić posad czy dotychczasowych koneksji.
**(Znawcy rosyjskiej problematyki (np. Richard Pipes) przestrzegają, że zniknięcie Putina i zastąpienie go kimś innym w aktualnych uwarunkowaniach nie spowoduje żadnej pożądanej przez Zachód zmiany. Przeciwnie, nigdy nie wiadomo, czy Putin nie zostanie zastąpiony kimś gorszym i bardziej radykalnym. Otacza go bowiem klika ultranacjonalistycznych zelotów i każdy z nich może być z perspektywy Zachodu gorszy niż Putin.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 708
O tym, jak mizerna jest wiedza inkwizytorów poprawności politycznej na temat struktury systemu międzynarodowego przekonałem się, gdy zostałem napiętnowany za określenie Stanów Zjednoczonych „hegemonem”. Ta komiczna sytuacja przypomina mi dawne czasy, gdy jako początkujący autor w czasach słusznie minionego ustroju nie mogłem Związku Radzieckiego nazywać „supermocarstwem”, gdyż termin kojarzył się ówczesnym cenzorom ze złowrogim imperializmem amerykańskim. A Kraj Rad nie mógł być przecież imperialistyczny. Dzisiaj podobnie reagują gorliwi i bezkrytyczni obrońcy Ameryki. Rażąca ignorancja idzie w parze z bezwstydną arogancją. Epitety i pomówienia zastępują analityczny tok rozumowania.
Do wyjątku w Polsce należą badania dotyczące hierarchii państw i zależności między nimi. Opublikowana w 2006 roku w Białymstoku książka Ryszarda Skarzyńskiego Anarchia i policentryzm. Elementy teorii stosunków międzynarodowych wśród rodzimych badaczy spotkała się z niezrozumieniem i krytyką, choć dobitnie pokazała, na czym polegają procesy koncentracji i polaryzacji sił, uzasadniające istniejącą w każdej epoce hierarchię międzynarodową. To ten osobliwy „porządek dziobania” determinuje faktyczne położenie państw, ich status i możliwości oddziaływań. Nie można zrozumieć pozycji i ról międzynarodowych Polski, pomijając system współzależności, w którym z własnej woli i z udziałem nowych protektorów się znalazła.
„Przestrzeń stosunków międzynarodowych nie jest światem równo przyciągających się i równo odpychających się atomów. Wypełnia ją nie prosta struktura biegunowa, ale układ złożonych zależności, kształtowany przez różne siły, większe i mniejsze, ważniejsze i całkiem mało znaczące, a jednak obecne. Dlatego uczestnicy stosunków międzynarodowych przyciągają się i odpychają wzajemnie z różną energią, której wartość dynamicznie zmienia się w przestrzeni i czasie” (Skarzyński, s. 316).
Zrozumienie mechanizmów zależności państw utrudnia idealistyczna koncepcja ich suwerennej równości, przyjęta w Karcie Narodów Zjednoczonych (art. 2.1), która odnosi się do równości formalnoprawnej, ale nie do równości materialnej. Treści tej zasady brzmią dziś anachronicznie, gdyż nie jest prawdą, że każde państwo korzysta z praw związanych z pełną suwerennością. Nigdy zresztą tak nie było. Stan formalny suwerenności państw nie pokrywał się ani ze stanem faktycznym w sferze wyboru ustroju wewnętrznego, ani w sferze afiliacji międzynarodowych. Dramat Ukrainy dobitnie pokazuje, jak stosunkowo duże państwo stało się krwawą „kartą przetargową” w grze geopolitycznej mocarstw i nie może samo stanowić o sobie.
Zarówno liberalni realiści, jak i internacjonalistyczni liberałowie są zwolennikami tezy, że państwa są suwerennie równe, z tym że w systemie międzynarodowym są „równi i równiejsi”. Taki podział wynika zresztą z formalnego przywileju stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, które posiadają: USA, Chiny, Wielka Brytania, Francja i Rosja. Jest to efekt pax victoriana, ustanowionego po zakończeniu II wojny światowej. Obecnie także inne potęgi pretendują do takiego statusu, ale póki co, ONZ pozostaje niereformowalna, a zatem i mało skuteczna. Oznacza to, że mamy naprawdę do czynienia z „suwerenną nierównością”, która odzwierciedla hierarchię systemu międzynarodowego, opartą przede wszystkim na różnicy potencjałów i zdolnościach ich wykorzystania. Warto dodać, że tę „piątkę” stanowią mocarstwa jądrowe.
Dotychczasowa wizja podziału świata
Internacjonalistyczni liberałowie, których najlepiej wyraża obecna administracja amerykańska, narzucają światu wizję podziału według kryterium demokracji liberalnej. W tej interpretacji rządy, które nie mają wystarczającej legitymacji demokratycznej nie mają prawa do równej reprezentacji w systemie międzynarodowym. Hegemon amerykański decyduje o nowej linii podziału między światem mitycznej demokracji a reżimami autorytarnymi, pozbawionymi tych samych praw. Uniwersalizacja wartości Zachodu stale wymaga rozprawiania się przy pomocy siły z różnymi postaciami „zła”, stawiającymi opór i broniącymi swojego stanu posiadania. W historii były to zmagania z barbarzyńcami i poganami, absolutyzmem i monarchizmem, faszyzmem, komunizmem i fundamentalizmem, a obecnie terroryzmem i autorytaryzmem. Inaczej mówiąc, przez pryzmat swojego posłannictwa cywilizacyjnego Zachód ze Stanami Zjednoczonymi na czele arbitralnie przypisał sobie prawo decydowania o tym, kto zasługuje na „suwerenną równość”, a kto nie.
Eliminując, czy podporządkowując sobie prawdziwych czy wyimaginowanych wrogów, Zachód burzy dotychczasowy porządek normatywny w stosunkach międzynarodowych, oddzielając ideologiczną legitymizację swoich działań od ich legalności w świetle obowiązującego prawa międzynarodowego. Jeśli to liberalna demokracja i ochrona praw człowieka są aksjologiczną podstawą ładu, to państwom zachodnim wolno w imię tych wartości wkraczać w sprawy wewnętrzne innych państw, narzucać rozmaite sankcje i podejmować „humanitarne interwencje”, podejmować arbitralne decyzje w sprawie samostanowienia nowych jednostek geopolitycznych z naruszeniem terytorialnej integralności państw. Pod osłoną internacjonalistycznego liberalizmu powraca na arenę międzynarodową polityka siły, która cofa system międzynarodowy do czasów zimnowojennych. Jednakże nawet wtedy państwa potrafiły wypracować reguły gry, które pozwalały utrzymywać „zbrojny pokój” w stanie względnej stabilności.
Już w początkach lat pięćdziesiątych ub. stulecia amerykański realista polityczny John Herz przestrzegał przed lekceważeniem dylematu bezpieczeństwa państw (ich obaw przed wzajemnym nakręcaniem zbrojeń i eskalacją zagrożenia), w imię demokracji i praw człowieka, bo prowadzi to politykę siły do katastrofalnych skutków. Przede wszystkim rujnuje podstawowy mechanizm stabilności międzynarodowej, jakim jest równoważenie sił (balance of power). Dzisiejsza opozycja Chin czy Rosji wobec Zachodu wyraźnie pokazuje, że państwa są gotowe w imię obrony swojego bezpieczeństwa i stanu posiadania poświęcić wszystkie inne wartości, także pokój, dobrobyt czy reputację.
Krucjaty „demokracji”
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku charakterystyka systemu międzynarodowego skupiła się na koncentracji potęgi w ręku jednego mocarstwa, które ogłosiło się zwycięzcą w konfrontacji zimnowojennej. Nastał „unipolarny” moment w procesach polaryzacyjnych. Triumfalizm Stanów Zjednoczonych wyrażał się w przekonaniu, że USA są jedynym i niezastąpionym supermocarstwem, ze względu na swoją globalną odpowiedzialność polityczną, siłę militarną, potencjał ekonomiczny i atrakcyjność kulturową. Zbigniew Brzeziński nie widział alternatywy dla amerykańskiej hegemonii w perspektywie nadchodzącej generacji. Choć pojawiały się w USA koncepcje systemu policentrycznego (Samuel Huntington, Kenneth Waltz), to jednak establishment amerykański uwierzył w swoje niepodważalne i wyłączne przywództwo światowe. Wbrew przestrogom samego Brzezińskiego, Amerykanie stracili zdolność odróżniania pojęć przewagi od wszechmocy, co uruchomiło procesy niebezpieczne nie tylko dla utrzymania roli globalnego lidera, ale także destrukcyjne dla całego systemu międzynarodowego.
Za tym poszły projekcje ideologiczne o charakterze misyjnym i ekspansywnym. Polityka siły stawała się narzędziem nawracania „reszty świata” na wartości Zachodu. Liberalne hasła polityczne (w wydaniu demokratów i republikanów) często miały przykrywać naruszanie norm prawnomiędzynarodowych. Ingerowanie w sprawy wewnętrzne wielu państw poprzez „interwencje humanitarne, „kolorowe rewolucje”, albo „wiosny wolności” oznaczało aktywność na rzecz „poszerzania swobód obywateli” za cenę podkopywania integralności i bezpieczeństwa tych państw w różnych regionach świata (Jugosławia, Irak, Libia, Syria). To prędzej czy później musiało doprowadzić do wybuchu konfrontacji między zwolennikami zmian i obrońcami status quo.
Realiści polityczni od dawna przestrzegali, począwszy od Hansa Morgenthaua po Johna J. Mearsheimera, że odwoływanie się do moralności w stosunkach międzynarodowych musi być powiązane z roztropnością polityczną, jeśli chodzi o konsekwencje działań. Liczy się zatem wybór „mniejszego zła”, a nie dążenie do osiągnięcia celu za wszelką cenę. „Są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne; przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna” (Fiodor Dostojewski). Uwzględnianie alternatywnych skutków działań należy do podstawowych reguł realistycznej i racjonalnej gry politycznej.
Wpuszczenie lisa do kurnika
Zastanawia, dlaczego różni uczestnicy systemu międzynarodowego tak łatwo pogodzili się z tezą o hegemonicznej roli USA. Czy był to jedynie wynik przewagi w stosunku sił, słabości konkurentów i rywali, czy także jakiejś niefrasobliwości i łatwowierności, że wszystkie relacje ułożą się na zasadzie konsensusu (oczywiście waszyngtońskiego) i dobrej woli uczestników mitycznej „społeczności międzynarodowej”? Warunki dla przejęcia przez Amerykę pełnego przywództwa globalnego były idealne. Sprzyjała temu koniunktura gospodarcza i rewolucja technologiczna. Chiny były dopiero na początku swojego mocarstwowego wzrostu. Rosja po rozpadzie ZSRR sama była na granicy upadku. Tworząca się Unia Europejska za cenę transatlantyckich gwarancji bezpieczeństwa deklarowała wprost, że chce być wyłącznie „mocarstwem normatywnym” pod „parasolem ochronnym” USA. Pod atlantycką protekcję garnęły się też państwa dawnego bloku wschodniego, wykorzystujące osłabienie Rosji dla reorientacji swojej polityki bezpieczeństwa i związania się z Zachodem.
Mimo wiary w „łagodną” hegemonię szybko okazało się, że supermocarstwo atlantyckie nie zamierza respektować konsensualnego charakteru prawa międzynarodowego. Że samo chce w sposób jednostronny rozstrzygać różne sporne sprawy, przyjmować własne rozwiązania prawne oraz bojkotować niewygodne organizacje międzynarodowe. Ciekawe jest to, że niewiele autorytetów międzynarodowych zaprotestowało przeciw cynicznemu wykorzystywaniu przez USA instrumentów normatywnych (wypowiadaniu porozumień rozbrojeniowych, zrywaniu umów, wymierzaniu kar, przejmowaniu cudzego mienia, wyłączaniu spod jurysdykcji swoich firm i obywateli i in.).
Stany Zjednoczone, budując reputację mocarstwa hegemonicznego, nie są w stanie zastąpić żadnego kolektywu, który w stosunkach międzynarodowych pełni funkcje regulacyjne. Posługują się jednak cynicznymi instrumentami uzależniania na skalę globalną i to być może jest głównym źródłem lojalności, a nawet służalczości elit politycznych wielu państw (perswazja, indoktrynacja, lobbing, korupcja, przekupstwo). Presja na rządy ze strony organizacji kontrolowanych przez USA, od agend ONZ począwszy, zwłaszcza Banku Światowego i Światowej Organizacji Zdrowia, po liczne giganty korporacyjne, prywatne banki i firmy wywiadowcze, prowadzi do ubezwłasnowolnienia rządów, ich zastraszenia i w rezultacie uległości. Tylko nieliczna grupa państw może w obecnych warunkach pozwolić sobie na sprzeciw wobec amerykańskiej hegemonii. Prowadzi to niestety do konfrontacji, gdyż każdy, kto nie podziela wartości i racji hegemona, staje się jego naturalnym wrogiem. Pisał o tym Carl Schmitt, ale pomimo pewnej mody na przywoływanie tego myśliciela w polskiej publicystyce, mało kto wiąże te idee z hegemonią amerykańską.
Pochlebcy Ameryki w różnych miejscach globu zachwycają się, że eksternalizuje ona (tzn. transmituje na zewnątrz) swoje najlepsze wzory ustrojowe. Prawda jest zupełnie inna. Demokracja liberalna na naszych oczach przeżywa rozmaite kryzysy, związane z legitymizacją władzy, jej podziałem i wzajemną kontrolą, zawłaszczaniem państwa i oligarchizacją. Same Stany Zjednoczone są siedliskiem wielu patologii, związanych z naruszaniem zasad ustrojowych, przechwytywaniem realnej władzy przez niekontrolowane przez nikogo układy sił, instrumentalizacją praw i wolności, w tym wolności wypowiedzi. Trudno uznać te wartości i wzory za godne naśladowania.
Siła manipulacji i propagandy
Zastanawia jednak, dlaczego ten idealistyczny, a przecież nie idealny internacjonalizm znajduje tak wielu zwolenników i propagatorów w świecie. Z pewnością jest wynikiem niewiedzy i naiwności, ale także rezultatem wyrafinowanej wojny informacyjnej i psychologicznej. Bardzo trudno jest odróżnić ślepotę poznawczą wielu środowisk od skutków zorganizowanej manipulacji i propagandy. Kenneth Waltz wskazywał na irracjonalne podłoże takich zjawisk, wynikające ze ślepego przekonania obywateli demokratycznych państw, że stoją oni po stronie dobra, ponieważ żyją w demokracjach. Demokracje mają natomiast prawo atakować innych właśnie za to, że są niedemokratyczni.
Przez lata wpajano ludziom fanatyczne przekonanie, że tylko Zachód jest strażnikiem postępu cywilizacyjnego, że na „białym człowieku” spoczywa odpowiedzialność za pokój i dobro planety. Doprowadziło to do przyjęcia ideologicznego fundamentalizmu, który stanowi podstawę liberalnego/demokratycznego imperializmu. Samo to pojęcie zawiera w sobie contradictio in adiecto (sprzeczność w przymiotniku), ale to nie przeszkadza, aby traktować je jako uzasadnienie dla amerykańskiej hegemonii.
W Polsce takiej terminologii się nie używa, bo nie ma uczciwych badań amerykanistycznych. Analitycy i dziennikarze nie cytują literatury amerykańskiej, w której pełno jest odniesień do negatywnych skutków hegemonii USA dla ładu międzynarodowego. Brakuje rzetelnej diagnozy, jak ideologia warunkuje interesy elit amerykańskich, które pod maską szczytnych haseł o wolności i demokracji dążą do podporządkowania sobie kolejnych społeczeństw i państw. Elity te są niezdolne do spojrzenia na siebie oczami innych i wyciągnięcia wniosków ze szkodliwych skutków swojej pychy.
Liberalny fundamentalizm prowadzi do licznych aberracji poznawczych. Przede wszystkim stawia w opozycji każdego, kto nie wyznaje wartości Zachodu. Ta metoda negatywnej identyfikacji politycznej pozwala operować manichejskim podziałem świata na swoich i obcych, na dobro i zło. Przyjmuje się wbrew faktom, że liberalne demokracje z natury nie są agresywne. Agresywność przypisują natomiast wrogom demokracji.
Przerzucanie win na oponentów jest podstawowym zabiegiem propagandowym. W świetle tej narracji wszystkie nieszczęścia są przypisywane Władimirowi Putinowi i jego osobistym ambicjom odbudowy Rosji imperialnej. W takim ujęciu niemożliwym jest rozróżnienie między możliwościami wypracowania kompromisu a polityką uspokajania agresora. Żaden appeasement z powodów pryncypialnych nie wchodzi w grę. Niemożliwe jest także osiągnięcie jakiegoś modus vivendi na drodze kompromisu.
Zgodnie z zasadą suwerennej równości państw, prawo międzynarodowe narzuca na wszystkich wzajemne ograniczenia, aby możliwe było wielostronne koordynowanie, a nie jednostronne dyktowanie rozwiązań żywotnych problemów wspólnoty międzynarodowej, w tym pokoju i bezpieczeństwa. Tymczasem w amerykańskiej wizji świata występuje wyraźny podział na podmioty i przedmioty, na państwa będące mentorami w dziedzinie demokracji wobec tych, którzy dopiero do niej pretendują. Rosję traktuje się jako przedmiot liberalnego internacjonalizmu, co przekłada się na podważanie autorytetu władz rosyjskich w systemie międzynarodowym ze względu na niedopasowanie do wartości Zachodu. Powrót do normalności w relacjach Zachodu z Rosją nie może więc opierać się na jakimś kolejnym „resecie”, ani na „nowym otwarciu”. Warunkiem porozumienia jest taka transformacja Rosji, aby to jej obywatele w sposób demokratyczny mogli decydować o dalszych losach ich państwa. Pod taką formułą „demokratyzacji” można rozumieć zarówno przygotowywanie z udziałem Zachodu kolejnego historycznego nieszczęścia Rosji w postaci rewolucji, jak i jej fragmentację, co na obecnym etapie wiedzy wykracza poza możliwości poznawcze.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4246
Z prof. Uniwersytetu Warszawskiego, politologiem Jackiem Czaputowiczem, autorem książki Suwerenność, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, mówi się, że w XXI wieku będziemy mieć do czynienia z państwami posuwerennymi. Czy jesteśmy świadkami zaniku suwerenności i upadku państw narodowych?
- Tak nie można powiedzieć, bo suwerenność wydaje się być trwała. Na pewno suwerenność nie zanika, ale zmienia się i będzie się zmieniać jej treść. Na różnych etapach rozwoju ludzkości pojawiają się określone atrybuty suwerenności – jedne odchodzą, w to miejsce pojawiają się inne. Zmienia się też historycznie ulokowanie suwerenności, czyli władzy legalnej i akceptowanej, która kieruje społeczeństwami czy to w formie imperiów, czy państw narodowych.
Zainteresowanie suwerennością istotnie ostatnio wzrosło i to ze strony wielu dyscyplin naukowych. Ja zajmuję się suwerennością od strony stosunków międzynarodowych i nauk politycznych, ale suwerenność interesuje także historyków, ekonomistów, filozofów.
- Suwerenność wzbudza jednak wiele konytrowersji. Po wstąpieniu Polski do UE temat ten powraca w wielu dyskusjach, w których niepokój budzi fakt scedowania na UE przez Polskę 80% swoich kompetencji w sferze gospodarczej i 60% w sferze prawodawczej …
- Oczywiście, że ważne jest to, co się dzieje tu i teraz, ale przy badaniu suwerenności nie sposób pomijać na nią wpływu filozofii i historii, które są niezbędne przy interpretacji jej zmian – także w procesie integracji europejskiej. Przecież Unia Europejska miała analogie historyczne. W średniowieczu Europa też miała system władzy podzielonej, było odniesienie do władzy cesarza i papieża na poziomie europejskim, państwa narodowego na poziomie państwa, pana feudalnego na poziomie interioru. Dzisiejsze podziały władzy odpowiadają średniowiecznym. Niektórzy porównują Unię Europejską do systemu imperialnego, inni – do systemu federalnego.
A dlaczego jest to takie ważne i dyskutowane przez polityków? Bo dotyczy władzy, a polityk danego państwa nigdy nie powie, że państwo narodowe coś traci wskutek integracji. Raczej będzie interpretował, że jest to wspólne wykonywanie suwerenności w Europie, tworzenie większej puli, itd.
Moja teza jako politologa jest tu jednak inna. Jeżeli suwerenność zdefiniujemy jako władzę na danym terytorium, to państwo traci jej część na rzecz UE, nie może ingerować już w tych dziedzinach, które są scedowane na poziom unijny. Ale jeżeli suwerenność zdefiniujemy jako realizację interesu narodowego, to powiemy, że państwo zyskuje nowe możliwości realizacji interesu narodowego, bo ma więcej środków, wpływ na to co się dzieje w innych państwach na kontynencie, itd. Zatem spór dotyczy tu samej definicji suwerenności.
- W książce opisuje pan różne aspekty suwerenności, wydaje się jednak, że czasach globalizacji kluczowe znaczenie ma suwerenność ekonomiczna, której uszczuplenie bywa często wymuszane. Czy istotnie globalizacja jest zagrożeniem dla suwerenności?
- Tutaj znów dotykamy problemu definicji. Jesteśmy przyzwyczajeni do koncepcji suwerennej równości, która się ugruntowała w prawie międzynarodowym i stosunkach politycznych wraz z powstaniem ONZ, po II wojnie światowej. Jeszcze w okresie międzywojennym ta gradacja suwerenności była akceptowana: były kolonie, protektoraty, terytoria zależne, nie wszyscy byli równi. Natomiast wraz z procesem dekolonizacji zaczęto uważać, tak jak jest zapisane w karcie NZ, że każde państwo jest równe.
Jest to jednak pewna fikcja, bo wiemy, że państwa nie są względem siebie równe, że występuje wśród nich pewna hierarchia.
Z perspektywy ONZ, np. Somalia, Afganistan, czy Republika Środkowoafrykańska to państwa suwerenne. Jednak my widzimy, że są to państwa upadłe, które nie spełniają kryteriów państwowości empirycznej, nie kontrolują tego, co się dzieje na ich obszarze. Czyli kiedyś nie uznalibyśmy je za państwa, natomiast wg prawa międzynarodowego są one równe innym państwom.
W literaturze używa się takich określeń jak: państwo przednowoczesne, nowoczesne i ponowoczesne. Niektóre państwa afrykańskie są na poziomie takim, jak Europa w XIV i XV w., przednarodowe. System kolonialny ujął te państwa w granicach terytorialnych, ale narody się jeszcze nie wykształciły. Państwa muzułmańskie to poziom okresu wojen religijnych, gdzie religia jest czynnikiem dominującym, jak w średniowieczu chrześcijańskim. Państwa azjatyckie i Ameryki Łacińskiej to odpowiednik XIX-wiecznej Europy, gdzie państwa rywalizują zgodnie z zasadą siły, dominacji, wymuszania. Tylko część państw na świecie, jak europejskie, USA, Kanada, Australia, to świat ponowoczesny, gdzie ważne są idee równości i wolności, podbój jest niewyobrażalny, a bezpieczeństwo zapewnione. Mamy więc różne rodzaje współistniejących państwowości.
- Czyli wszyscy mają jednakowe prawa, ale niektórzy większe?
- Zgodnie z podejściem prawnym, najważniejszą cechą suwerenności jest uznanie państwa przez innych członków społeczności międzynarodowej. Ale jest też podejście politologiczne, które mówi, że najważniejszą cechą suwerenności jest władza, która w sposób legalny może stosować przymus. Jeżeli mówimy, że USA to hipermocarstwo, hegemon, państwo dominujące, czy neoimperium, to mamy do czynienia z suwerennością niczym nieograniczoną – państwo może robić co chce.
Pokazuję w książce rywalizację suwerenności rozumianej jako cecha państwa, tzn. prawa robienia tego, co się chce, i suwerenności jako instytucji społeczności międzynarodowej, tzn. zabezpieczenia państwa przed ingerencją w sprawy wewnętrzne ze strony innych państw. Między tymi rozumieniami suwerenności występuje sprzeczność.
- Ale to jest prawny punkt widzenia suwerenności. Gdyby potraktować ją od strony ekonomicznej – co dzisiaj ma ogromne znaczenie – trudno byłoby ocenić, czy jesteśmy suwerenni, czy nie jesteśmy...
- To jest koncept, który wymyka się definicji i inaczej wygląda z punktu widzenia różnych dyscyplin naukowych. Państwa, rywalizując ze sobą, uzależniają się wzajemnie. Inną sprawą jest, czym się kierują w tej rywalizacji. I tutaj pojawiają się poza państwami inni aktorzy stosunków międzynarodowych: korporacje transnarodowe, organizacje międzynarodowe, różne grupy społeczne, itd. Powstaje więc kolejny problem: mówi się, że państwa tracą kontrolę nad korporacjami transnarodowymi, które przenoszą ponad granicami inwestycje, dochody, zyski. Państwa nie są już w stanie sprawować kontroli nad przepływami przez granice, co było tradycyjnym atrybutem suwerenności.
- Suwerenność na ogół jest pojmowana jako poszanowanie terytorium. Tymczasem przykład Grecji pokazuje, że utrata suwerenności ekonomicznej może być początkiem utraty suwerenności terytorialnej, politycznej, itd. Czy to wynika z globalizacji?
- W UE suwerenność państw jest różna: Niemcy mają ją dużą, ale suwerenność Grecji jest mniejsza, państwo nie może realizować wypracowanej polityki.
Naukowcy do tej pory twierdzili, że w procesie integracji europejskiej państwa tracą suwerenność. Ja uważam, że jedne tracą, a inne zyskują. Np. suwerenność Niemiec rośnie kosztem suwerenności innych państw.
Suwerenność możemy porównać do kamienia lub koszyka. W pierwszym przypadku, suwerenność jest niezmienna jak kamień; w drugim - atrybuty suwerenności się zmieniają, wyjmujemy co niepotrzebne, a wkładamy nowe. W ujęciu historycznym oznacza to zmianę treści suwerenności. Gdy przywołamy klasyczne atrybuty suwerenności, np. granice, stanowienie prawa, rozstrzyganie sporów, bicie monety, to w UE w większości przypadków kompetencje są dzielone między państwa członkowskie a UE.
- Wydaje się, że UE jest dobrym przykładem związku państw, na ogół korzystnego dla większości z nich. Ale wymuszone przez globalizację uszczuplanie suwerenności to już zjawisko oceniane przez narody i społeczeństwa bardzo krytycznie. Czy można zatrzymać te złe konsekwencje dla suwerenności wskutek globalizacji?
- To pytanie dotyczy celu istnienia społeczności ludzkiej. Jeżeli jest to ochrona jakiegoś dobra wspólnego, to niekiedy najlepiej się to realizuje w warunkach państwa. Ale być może będzie inaczej. Są badacze, którzy uważają, że winniśmy dążyć do stworzenia jakiejś kosmopolitycznej wspólnoty światowej.
- …i rządu światowego
- Być może tak, ale to jest pytanie, czy forma organizacji, jaką jest państwo to dobry środek do realizacji celu, czy nie. Wielu badaczy postmodernistycznych uważa, że dobrze byłoby, żeby państwo obumarło. Inni twierdzą, że niosłoby to poważne zagrożenia.
Natomiast co robić, żeby zapobiegać pewnym negatywnym cechom globalizacji, jak możliwość eksploatacji danego państwa przez inne, czy przez firmy ponadnarodowe? Trzeba mieć dobry rząd, który realizuje cele społeczne i sprzyja rozwojowi państwa. Jeżeli państwo jest niewydolne i skorumpowane, to popada w zależność. Optymistyczne jest jednak, że los tego świata jest w naszych rękach – jeżeli stworzymy system efektywny, rządy demokratyczne, które będą nastawione na realizację dalekosiężnych celów, to wówczas mamy szansę rozwoju.
- Obecnie w hierarchii ważności suwerenność ustępuje miejsca prawom człowieka, które są traktowane jako prawo naturalne, podobnie jak wcześniej traktowano suwerenność. Czy suwerenność odejdzie do lamusa i z tego powodu?
- Jest tutaj spór między komunitaryzmem a kosmopolityzmem, w którym jednostka ludzka jest przede wszystkim człowiekiem i ma pewne prawa z faktu bycia nim. Komunitaryści z kolei uważają, że jednostka ludzka jest przede wszystkim obywatelem i ma pewne prawa wynikające z przynależności do danej wspólnoty narodowej. W związku z tym prawa Amerykanina, Polaka, czy Chińczyka się różnią, bo wynikają z praw danego narodu.
Prawa człowieka jako uniwersalne związane są z podejściem kosmopolitycznym, które głosi, że prawo do życia, rozwoju, demokracji, przynależą każdemu człowiekowi, niezależnie od narodowości. Jest to spór, z którego wynika też możliwość uznania interwencji w wewnętrzne sprawy innego państwa za legalną, bądź nie.
Przyjmuje się zatem, że obowiązkiem społeczności międzynarodowej jest zapewnienie podstawowych praw człowieka i zapobieganie np. ludobójstwu. Ale to wiąże się z ingerencją w sprawy innego państwa, pogwałceniem jego suwerenności. Inni sądzą, że interwencja jest niedopuszczalna, właśnie z uwagi na poszanowanie suwerenności i jej nadrzędności. We współczesnym świecie od lat 90. XX w. dominuje jednak prawo do interwencji humanitarnej, które pozwala naruszać suwerenność państw w przypadkach uzasadnionych. Takie interwencje nie są nadużywane, nawet uważa się, że powinno się tego środka używać częściej.
- Świat jest zbyt złożony, aby państwa mogły realizować swoje interesy autonomicznie? Komu jest potrzebna suwerenność?
- Uważam, że suwerenność terytorialna na poziomie państw jest rozwiązaniem korzystnym, dobrym, a pozbawienie państw suwerenności byłoby ryzykowne. Dziś państwa rywalizują ze sobą w ramach społeczności międzynarodowej, a gdyby ich nie było rywalizacja występowałaby między ludźmi i to w całej przestrzeni światowej. Niewykluczone, że w przypadku wyborów do parlamentu światowego zwyciężyłaby nie jakaś wielonarodowa partia, ale najbardziej liczna nacja. Ofiarą tego systemu padałyby mniejszości, których dzisiejsze państwo narodowe broni. Suwerenne państwo jest gwarancją bogactwa i pluralizmu życia politycznego na świecie.
- Wróży pan długą historię państwu narodowemu…
- Tak sądzę i uważam, że to jest dobre rozwiązanie: społeczność międzynarodowa, akceptacja dla różnorodności jest dobrem, a ujednolicenie przyniosłoby niepowetowane straty.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2090
Przedstawiamy wystąpienie prof. Stanisława Bielenia wygłoszone na konferencji w Instytucie Studiów Podatkowych 6 listopada 2018, podczas której dyskutowano o problemach poruszonych w najnowszej książce prof. Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Myśli o Rosji i bolszewizmie w 100-lecie niepodległości.
Książka Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Myśli o Rosji i bolszewizmie w 100-lecie niepodległości jest publikacją niezwykłego pasjonata w komentowaniu polskiej historii, odzieraniu jej z absurdów i mitów. Ale przede wszystkim ma walor refleksyjny i powiedziałbym - intelektualnie prowokacyjny. Uświadamia, jak trudno jest wyjść poza ramy myślenia obrzędowego, opartego na legendach i truizmach. Autorowi książki należy się przede wszystkim podziękowanie za świeżość interpretacji, za metodyczne zdejmowanie fałszywych masek i komiksowych kostiumów, w które ubierano historię Polski w minionym stuleciu. Jestem przekonany, że dzięki lekturze czytelnik zatrzyma się choć przez chwilę nad fałszywą świadomością historyczną Polaków.
Książka Profesora Modzelewskiego nikogo nie pozostawi obojętnym. Prowokuje do zadawania kolejnych pytań, na przykład o zakres i skutki kolaboracji Polaków z zaborcami i okupantami w różnych fazach podległości i niepodległości oraz relatywizację ocen tych czynów. O rolę Kościoła katolickiego w kultywowaniu martyrologiczno-straceńczej aury, „bogoojczyźnianej cepelii”, gloryfikacji obrazów męczeństwa i śmierci oraz uruchamianiu zbiorowych emocji. Nie bez znaczenia jest także grzech megalomanii narodowej, pozwalający zrzucać winy za własne niegodziwości na innych.
Na szerszą uwagę zasługują tkwiące immanentnie w polskim społeczeństwie ciągoty autorytarne, a także brak respektu dla merytokracji, pluralizmu i konkurencji w kreowaniu elit politycznych. Po lekturze nasuwa się refleksja, dlaczego Polacy nie chcieli, czy też nie potrafili, nauczyć się długofalowego myślenia o stosunkach z sąsiadami i ze światem, tak jak to na przykład zrobili Finowie. Dlaczego geopolityka stanowi fatum, a niemoc intelektualna i brak wewnątrzsterowności są klątwą, która dotyka kolejne pokolenia?
Po lekturze nie sposób nie zastanowić się choćby przez chwilę nad dwoma pojęciami, które w słowniku politycznym Polaków uległy absolutnemu zmitologizowaniu. To „niepodległość” i „suwerenność”.
Niepodległość a suwerenność
Niepodległość odnosi się bardziej do sfery uczuć niż faktów. Jest swoistym afektem, ekspresją emocji, stanem ducha. Odzyskanie niepodległości to był stopniowy, procesualny powrót (nie jednego dnia!) na mapę polityczną Europy, państwa kruchego i ułomnego, z płonącymi granicami i brakiem uznania. I wtedy, i obecnie zdajemy sobie sprawę z tego, że najważniejszym czynnikiem był nie patos tego aktu dziejowego, lecz realne zdobycie wyłączności suwerennego władztwa nad terytorium i ludnością.
Konstytutywną cechą państwa jest bowiem jego suwerenność, która – jak wiadomo nie tylko z teorii państwa i prawa międzynarodowego, ale i z praktyki – jest wartością niejednoznaczną i można by rzec – stopniowalną. Odnosi się do statusu prawnego państwa. Nikt nie ma jednak pełnej suwerenności, mówiąc słowami Ludwika Ehrlicha – pełnej samowładności i całowładności, czyli wyłącznej kompetencji podmiotowej i przedmiotowej. Dlatego też suwerenność relatywizuje pojęcie niepodległości.
W całym okresie międzywojennym suwerenność Polski miała charakter problematyczny, a późniejsze odsłony polskiej państwowości, tej podziemnej z czasów II wojny światowej i tej realnosocjalistycznej, charakteryzowała suwerenność formalna, ograniczona, albo wręcz symboliczna.
Zdaniem apologetów III RP dopiero po 1989 roku Polska odzyskała pełną suwerenność. Profesor Modzelewski wyprowadza nas jednak szybko z tego błędu i dobrego samopoczucia. O ile bowiem, jego zdaniem, okres 1989-2004 charakteryzowały rządy mające demokratyczną legitymizację, akceptujące ograniczoną suwerenność ekonomiczną i polityczną naszego państwa, o tyle lata 2004-2018 stanowią okres „zapoczątkowany legalnym przystąpieniem do Unii Europejskiej, czyli dobrowolnym zrzeczeniem się części suwerenności na rzecz niedemokratycznie wybranych »organów wspólnotowych«.
W tych ramach ustrojowych władze państwa posiadają legitymizację demokratyczną, istnieje legalna opozycja i nominalnie wolna prasa, w większości będąca własnością obcego kapitału. Członkostwo w Unii Europejskiej podporządkowało politycznie i gospodarczo władze polskie interesom niemieckim, realizującym po stu latach wizję Mitteleuropy, czyli niemieckiej przestrzeni gospodarczej i politycznej w tej części świata”. To mocna i jednoznaczna diagnoza dzisiejszej sytuacji.
Profesor Modzelewski odnosi się do najważniejszego wyzwania interpretacyjnego roku 1918 – czy odzyskanie niepodległości było rzeczywiście wysiłkiem narodu, czy tylko „szczęśliwym przypadkiem”, a jeśli tak, to z czyim udziałem i przy czyim wsparciu. Odsłanianie roli czynnika niemieckiego (tej obcej intrygi) i dziwacznego „sojuszu” Piłsudskiego z bolszewikami uważam za najciekawsze aspekty wywodów.
Nie sposób odmówić Autorowi przenikliwości w ocenie wyrachowanej gry politycznej, jaką prowadziły Niemcy wobec odtworzenia państwa polskiego. Rodzi się oczywiście pytanie, dlaczego polscy historycy nie są w stanie (nie potrafią, nie mogą, nie chcą?) pokazać krytycznie tej strony prawdy historycznej. Dlaczego w oficjalnej doktrynie politycznej ciągle sięgamy do legend, okłamując się na temat własnego położenia w ówczesnej grze geopolitycznej mocarstw?
Legenda „odrodzenia” państwa
Profesor Modzelewski ujmuje legendę „odrodzenia” przez pryzmat trzech zupełnie nieracjonalnych aspektów, które osłabiały i osłabiają rangę państwa. Legendę – warto dodać - obowiązującą we wszystkich okresach „odrodzonej” państwowości, w tym również okresu 1944-1989. Są to: rezurekcjonizm, mirakulizm i etnicyzm.
Pierwszy aspekt legendy, zwany rezurekcyjnym, stanowi, że Polska po 123 latach „niebytu” „zmartwychwstała”, wracając na mapę Europy. W ten sposób unieważnia się wszystko, co było jakąś formą czy surogatem polskości między 1795 a 1918 rokiem, łącznie z Księstwem Warszawskim czy Królestwem Kongresowym, nie mówiąc o rządach władz powstańczych 1831 roku, 1846 roku i 1861 roku. „Unieważnienie tych zdarzeń jest nadużyciem, wręcz zafałszowaniem przeszłości”.
Nawet, gdy Polacy byli traktowani przedmiotowo, to jednak rejestrowali swoje formy organizacyjnego bytu w świadomości ówczesnych społeczeństw i państw. Zerwanie z tą przeszłością było na rękę mocarstwom zachodnim, które nie musiały mieć wyrzutów sumienia, że nie popierały w XIX wieku (dotyczy to także USA) sprawy polskiej.
W swojej zasadniczej wymowie rezurekcjonizm był skierowany przeciw Rosji, aby nie uznać – zgodnie z romantyczną tradycją – jej pozytywnego wpływu na zachowanie form polskości, zwłaszcza w Królestwie Kongresowym do 1830 roku. Tradycja „wskrzeszenia” czy „zmartwychwstania” odbija się negatywnie także na pojmowaniu fazy Polski Ludowej w historii Niepodległej jako swoistej „czarnej dziury”, „komunistycznej uzurpacji”.
Aspekt „cudotwórczy” tej legendy odwołuje się do wyjątkowości, nadprzyrodzonego charakteru aktu odbudowy państwowości polskiej. Mirakulizm nakazuje widzieć w nim jedynie zwycięstwo dobra, sprawiedliwości, uświęcenia i łaski Opatrzności. „Cud nad Wisłą” dodatkowo wzmacnia tę legitymizację.
W przypadku potęg zachodnich polska egzotyka cudów budziła odruch politowania. Często zresztą zbywano ją milczeniem, gdyż nie mieściło się to w żadnych racjonalnych opisach rzeczywistości. Polacy sami pomniejszali w dziele odzyskania niepodległości rolę czynnika ludzkiego. Przelewali krew, także w armiach zaborców, a potem sukces złożyli w ręku sił nadprzyrodzonych.
Trzeci aspekt ma charakter etnicystyczny, kładący nacisk na rewaloryzację polskości, odrębność i rewindykację. Polska została odbudowana jako czyste „rasowo” państwo „dla Polaków”. Zrezygnowano z budowy narodu obywatelskiego (demosu) na rzecz narodu etnicznego (etnosu). Plemienna identyfikacja wzięła górę. Była bardziej atrakcyjna, zwłaszcza w czasie kolejnej próby, jaką była II wojna światowa. Dawała poczucie uczestnictwa w czymś ważnym i pięknym, niezależnie od politycznej orientacji. Wspólnota etniczna odzyskała w 1918 roku „swoje państwo”, w którym „obcy” – a było ich ok. 1/3 ludności - nie mogli czuć się jej „dziećmi”.
Paradoksalnie, koncepcję państwa jednego narodu zrealizowali dopiero dwaj najwięksi kaci Polaków - Hitler i Stalin, doprowadzając do eksterminacji ludności żydowskiej, wchłaniając ziemie wschodnie Rzeczypospolitej, wysiedlając Niemców i przesuwając granice Polski na zachód.
Chichot historii sprawił, że najlepszy kształt granic etnicznych, jakie Polska miała w dziejach, zawdzięcza ona tyranowi ze Wschodu. Reminiscencje „Polski dla Polaków” powracają obecnie w sprzeciwie wobec napływu obcych, migrantów czy uchodźców. Zamiast dyskusji o możliwościach mądrej odpowiedzi na wyzwania związane z wielkimi przemieszczeniami ludności, Polacy – mimo swojej masowej emigracji do innych krajów – tkwią w obawach i stereotypach. Paradoks polega zresztą na tym, że polskie władze głośno sprzeciwiają się napływowi uchodźców, ale ochoczo przyjmują migrantów zarobkowych, bynajmniej nie tylko z Ukrainy, ale także z państw islamskich. Dzieje się to bez głębszej refleksji co do skutków tych procesów.
Rosja „biała” czy „czerwona”?
Wracając do zasadniczego wątku mojego wystąpienia, najbardziej kontrowersyjnym wątkiem w książce Profesora Modzelewskiego jest stwierdzenie w odniesieniu do Rosji, że „przez większość minionego stulecia (w l. 1918-1991) Polska nie miała żadnych stosunków z tym państwem, ze względu na jego brak w sensie prawnym i faktycznym. „Nasze relacje z jej największym wrogiem – państwem bolszewickim, a potem sowieckim – były bardzo skomplikowane, bo najpierw po cichu wspieraliśmy je w walce z Rosją, potem nasi podopieczni skoczyli dwa razy do gardła i za drugim razem ze skutkiem śmiertelnym dla naszego państwa, a następnie wyzwolili nas spod okupacji niemieckiej i utworzyli swoją wersję państwa polskiego. Bezsporne jest to – pisze Profesor – że wrzucenie do jednego worka naszych stosunków z Rosją i Związkiem Radzieckim jest nie tylko błędem metodologicznym, lecz również prowadzi do fałszowania naszej przeszłości (w imię obowiązującej poprawności historycznej)” .
Biorąc pod uwagę praktykę stosunków międzynarodowych w XX wieku, niezależnie od różnych niuansów prawnych, muszę stwierdzić, że teza ta, aczkolwiek oryginalna i śmiała, trudno broni się w zderzeniu z realiami. W stosunkach międzynarodowych bowiem górę bierze geopolityka, tj. funkcjonowanie określonych sił państwowych w czasie i przestrzeni, nie zaś ich wewnętrzna forma ustrojowa. Zachód ostatecznie uznał państwo radzieckie (USA nawiązały z Moskwą stosunki dyplomatyczne w 1933 roku). Ze Stalinem paktowano, a w czasie II wojny światowej utworzono z nim wielką koalicję antyfaszystowską. Także w okresie powojennym, a zwłaszcza w okresie tzw. odprężenia stosunki z radziecką Moskwą były całkiem oficjalne i prawomocne. Po rozpadzie ZSRR nowa Rosja nie odżegnała się od przeszłości radzieckiej i nigdy nie ogłosiła swojej niepodległości, stojąc na gruncie kontynuacji formalno-prawnej (sukcesja stałego miejsca w RB ONZ, sukcesja jądrowa, członkostwo w organizacjach międzynarodowych).
Na miejscu Rosji carskiej powstały kolejne jej wcielenia ustrojowe, które przetrwały do lat dziewięćdziesiątych ub. stulecia na zasadzie faktów dokonanych. Przyjmując stanowisko Profesora Modzelewskiego, wpadamy w pułapkę fikcji prawnej. Na rzecz ciągłości państwowej przemawia także ten argument, że Rosjanie, poszukując swojej nowej tożsamości, nie odżegnują się od żadnej z poprzednich formacji ustrojowych – ani carskiej, ani komunistycznej. W jednym można przyznać Panu Profesorowi rację, że odnoszenie się do geopolitycznych układów sił ma poważną wadę metodologiczną, gdyż nie uwzględnia zmieniających się uwarunkowań ustrojowo-politycznych.
Konrad vs Wokulski
Nie spierając się wszak o istotę państwa rosyjskiego, na stosunki polsko-rosyjskie można spojrzeć z perspektywy rozmaitych determinizmów. Mam świadomość, że takie ujmowanie zagadnień grozi uproszczeniami, ale gdy złoży się w całość wszystkie determinizmy jako czynniki warunkujące, to będziemy mieć pełniejszy obraz sytuacji. Zastrzegam oczywiście, że w krótkim wykładzie nie sposób wyeksponować całej złożoności tematu.
Począwszy od skomplikowanej historii stosunków wzajemnych (darujmy sobie przywoływanie bogatej faktografii), determinuje je także geografia, geopolityka, kultura, religia (by nie powiedzieć cywilizacja), psychologia, czy wreszcie aksjologia i różne racje polityczne.
Wszystkie z tych uwarunkowań odwołują się do dwu ukształtowanych historycznie wizji - odwiecznej wrogości (to wizja romantyczna, mickiewiczowska, oparta na narracji insurekcyjnej i martyrologicznej) i strategicznego egzystencjalnego zagrożenia (wizja pseudorealistyczna, imitująca nieudolnie cudze diagnozy). W historii polskiej myśli politycznej realizm zawsze przegrywał z idealizmem, tak jak etos kupiecki (kompromisu) przegrywał z etosem rycerskim (walki). To Konrad z III części Dziadów, a nie Stanisław Wokulski determinuje polskie imaginarium na temat Rosji.
Między cywilizacjami
W kontekście gry geopolitycznej, jaka od wieków toczy się między romańskim, germańskim i anglosaskim Zachodem a peryferyjnym wobec nich Wschodem, a ściślej Rosją, w odniesieniu do Polski powraca nieustannie pytanie o jej graniczny, przechodni i pomostowy charakter. W dyskursie politycznym przewijają się takie cechy, jak: tranzytowość, przepustowość, korytarz dla wędrówek i przemarszów (inaczej korytarz strategiczny), buforowość, frontowość, poligon doświadczalny i pole bitewne. Kulturoznawcy dowodzą z kolei jej transkulturacji, przenikania się kultur, ich kontaminacji, hybrydyczności i niejednoznaczności.
Istotą owego „przechodniego” charakteru Polski nie jest jednak geografia, lecz międzycywilizacyjne ulokowanie między Zachodem a Rosją, czyli wedle dość anachronicznej dziś kalki - światem „cywilizowanym” i „niecywilizowanym”. W XXI wieku Zachód kojarzy się jednoznacznie ze zdobyczami demokracji i wysokiej kultury. Na Wschodzie natomiast nieustannie panują tyranie, despocje i autokracje.
Postrzeganie pozycji Polski kieruje więc uwagę nie w stronę granicy między krajami w sensie geograficzno-kulturowym, czy między państwami w sensie polityczno-administracyjnym, lecz między odrębnymi światami, między różnymi cywilizacjami. Wiąże się z tym piętno pogranicza (geograficznego, kulturowego, mentalnego), międzykulturowości, strażnika zachodniej cywilizacji, a także rola przedmurza i kordonu.
Warto zauważyć, że u wielu obserwatorów z tych wszystkich cech wypływa wizja wyjątkowości (stąd rozmaite mesjanizmy, misjonizmy i prometeizmy) oraz obsesja na tle zagrożeń, strach przed wrogiem. Z tego względu proponowano już dość dawno, jak kiedyś Eugeniusz Romer, przyjęcie dla Polski Odrodzonej misji państwa integrującego inne organizmy geopolityczne, co oznaczało pretendowanie do roli spoiwa między cywilizacjami Wschodu i Zachodu.
Inni geografowie okresu międzywojennego jak Michał Janiszewski czy Stanisław Pawłowski wyprowadzali z tego położenia „dialogiczny” charakter, odwołując się do historii świetności I Rzeczypospolitej wielu narodów, która mogła istnieć przez kilka stuleci dzięki moralnej i społecznej solidarności. Ta cecha była jednocześnie źródłem jej słabości. Prowadziła do synkretyzowania kultur i obyczajów, co doprowadziło do jej zagłady.
Być może takie rozpoznanie skłoniło Feliksa Konecznego* do przyjęcia tezy o „binarnej” opozycyjności Wschodu i Zachodu. Pisał Koneczny: „Upadła Polska dlatego, że poszukując niby syntezy Zachodu ze Wschodem, zrobiła z siebie karykaturę cywilizacyjną – i upadnie znowu, jeżeli nie przestanie na nowo tej karykatury urządzać”.
Współcześnie do owego wewnętrznego pęknięcia cywilizacyjnego Polski nawiązuje Aleksandr Dugin, który przypisuje Polsce „dualistyczne” położenie między cywilizacjami. Dostrzega on w polskiej „heterodoksyjnej” tożsamości (słowiańsko - łacińskiej) dramatyczne rozdarcie. Polska bowiem nie może zjednoczyć się ze światem wschodnim pod względem religijnym, ale do Zachodu nie pasuje pod względem kulturowo-etnicznym. „W geopolityce Polska pozostaje częścią kordonu sanitarnego, rozdzielającego kontynent euroazjatycki na dwie części (...). Polska nie może w pełni zrealizować swojej eurazjatycko-słowiańskiej istoty, gdyż przeszkadza jej w tym katolicyzm, ani swojej zachodnioeuropejskiej tożsamości, gdyż przeszkadza jej własna słowiańskość, tzn. język, zwyczaje, archetypy, klimat miejsc itd. Na skutek tej dwoistości, tej graniczności sytuacji Polska zawsze pada ofiarą trzeciej siły, tak jak dziś atlantyzmu”.
Może nie warto cytować Dugina, niezbyt przyjaźnie usposobionego w swoich poglądach wobec Polski. Ale przecież podobne czy paralelne wizje snuli także myśliciele zachodni. Brytyjski filozof historii Arnold Toynbee zwracał na przykład uwagę na to, że „cywilizacja środkowoeuropejska” jest zbyt słaba, aby wytrzymać napięcie między Wschodem a Zachodem. Prędzej czy później ulega wpływom którejś ze stron. Zgodnie z tą prawidłowością upieranie się Polski przy swojej specyfice i środkowoeuropejskiej tożsamości nastawi do niej wrogo i Wschód, i Zachód, co skończy się tym, że po raz kolejny w historii stanie się strefą konfliktu.
Zdaniem polskiego badacza Jana Sowy (Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą), państwa Europy Środkowej i Wschodniej są zbyt silne, aby ktokolwiek mógł narzucić im własny system wartości i sposób postrzegania świata. Są jednocześnie zbyt słabe, aby mogły stanowić o sobie. Dochodzi więc do zastanawiającego socjologicznie zjawiska – samokolonizacji – poszukiwania obcych wzorców kulturowych i wcielania ich w życie bez wyraźnego zewnętrznego przymusu, niejako na własne życzenie.
Rezultatem takiego postępowania są trudności w budowaniu własnej tożsamości – zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Przez to Polska staje się przedmiotem gry geopolitycznej Zachodu i Wschodu, swoistym „Bożym Igrzyskiem”, co oznacza ścieranie się na jej obszarze obcych interesów i wpływów, zabieganie o trwałą dominację i kontrolę potęg kontynentalno-atlantyckich (głównie Niemiec i USA) oraz eurazjatyckich (głównie Rosji).
Wchłonięcie dawnych satelitów Moskwy przez Unię Europejską i NATO zmodyfikowało strefy bezpośredniej kontroli, ale nie zapobiegło ich instrumentalnemu traktowaniu. Na dodatek Polska sama skomplikowała swoje położenie w ramach Zachodu. Tuż po rozpadzie bloku wschodniego polskie elity polityczne podkreślały oczywistość „powrotu do Europy”, przez co rozumiano przywrócenie naturalnych afiliacji z całym Zachodem. Tymczasem politycy schyłku drugiej dekady XXI wieku postawili na „suwerenizację” względem Europy i nawiązanie ścisłych więzi z USA. Polityka dzisiejszej administracji amerykańskiej jest w dużej mierze antyunijna, co czyni z Polski zakładnika interesów Waszyngtonu i konfliktuje z Unią Europejską, której Polska jest przecież pełnoprawnym członkiem.
Pułapka „dwóch wrogów”
Polskie rządy po 1989 roku nie były w stanie rozwiązać „kwadratury Niemiec i Rosji” (to określenie jednego z prawicowych publicystów Rafała Ziemkiewicza), mimo normalizacji stosunków z Berlinem i prób zbudowania „dobrego sąsiedztwa” z Moskwą. Największy dyskomfort wynika stąd, że Polska nie potrafi stworzyć w żadnej konstelacji (ani z Niemcami, ani z Rosją), takiej koalicji, która dawałaby na długi czas gwarancje bezpiecznego i niezależnego rozwoju. Jednocześnie polskie elity prześladuje świadomość, że potencjalne połączenie potęgi niemieckiej gospodarki z olbrzymimi zasobami naturalnymi Rosji daje taką synergię i przewagę, że są one w stanie zdominować cały kontynent. Dla Polski oznacza to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Mamy zatem powrót do sytuacji „dwóch wrogów”, czyli przy negatywnym nastawieniu do Rosji podejmowane są próby wyzwolenia się rządu Prawa i Sprawiedliwości z zależności od Berlina. Wolta od europejskiego kontynentalizmu w kierunku atlantyzmu prowadzi jednak ewidentnie do kolejnej pułapki.
Podniesienie sprawy reparacji wojennych i obawa przed powrotem „na białym koniu” do polskiej polityki byłego szefa rządu na wiele lat określa perspektywę stosunków polsko-niemieckich. Przede wszystkim temat reparacji wojennych może wprowadzić na nowo do dyplomacji kwestię statusu tzw. Ziem Odzyskanych. Zdaniem Profesora Modzelewskiego, „polskie żądania reparacyjne przyspieszą jednak prorosyjskie działania Berlina”. Polska skonfliktowana z Rosją nie będzie natomiast mogła liczyć na jej wsparcie.
Z tych obserwacji wynika dość niepokojąca konstatacja. W stosunkach Polski z Niemcami i z Rosją występuje obecnie potężna dysproporcja, jeśli chodzi o poziom zbliżenia i normalności. Paradoksalnie jednak, większe zagrożenia dla suwerenności Polski płyną ze strony sojuszniczych Niemiec, a nie izolowanej i skonfliktowanej Rosji.
Zdaniem Autora książki, ze stuletniej historii polskiej niepodległości należałoby wyciągnąć jeden najważniejszy wniosek, że ze względu na położenie geograficzne Zachód – wszystko jedno, czy to Niemcy, Francja i Wielka Brytania, czy wreszcie Stany Zjednoczone – wspiera wyłącznie antyrosyjską wersję państwa polskiego. Wszystkie mocarstwa, a Niemcy w szczególności, począwszy od sławetnej koncepcji Mitteleuropy, popierają „polskie aspiracje”, jeśli ich istotą i celem jest skonfliktowanie z Rosją.
Również zjednoczonej Europie Polska jest potrzebna wyłącznie w wersji antyrosyjskiej. „Poważnych państw nie stać – pisze Witold Modzelewski – na bezsensowny, antymoskiewski jazgot – przynosi on straty gospodarcze, a na to nie mogą sobie pozwolić. Oczywiście, Polaków stać na to, bo dla nich najważniejszy jest »honor«, a on nie pozwala na jakikolwiek dialog z Rosją (to jest przecież »zdrada«). Przydzielono nam rolę hałaśliwego, ale niezbyt groźnego pieska, który ma szarpać nogawki Putinowskim dygnitarzom. Gdy w Rosji zwyciężą prozachodni (czyli proniemieccy) politycy, zostaniemy uciszeni jednym słowem, bo już nikt nas nie będzie potrzebować, gdyż nie będzie już antyrosyjskiego frontu”.
Polityka rusofobii
Mimo uporczywej propagandy, można zaryzykować twierdzenie, że w obecnej sytuacji geopolitycznej nie ma państwa w pobliżu polskich granic, któremu wprost zależałoby na destabilizacji Polski. Straszenie Rosją jest wyłącznie skutkiem aberracji w jej postrzeganiu. O ile Rosja odcina się od jakichkolwiek agresywnych zamiarów wobec Polski, o tyle polscy politycy i media masowe kreują z jej strony największe zagrożenie. Mimo zawziętej walki politycznej między PiS i PO, istnieje ponadpartyjny konsensus w sprawie negatywnej polityki wobec Rosji. Jedynie ojciec premiera próbuje mieć na ten temat odmienne zdanie, co jednak jest raczej elementem folkloru, a nie realnej polityki.
Intensywne nasilanie rusofobii na długie lata eliminuje Polskę z gry na Wschodzie Europy, ale co grosza, pozbawia ją także udziału w wielu projektach odbudowy relacji Zachodu z Rosją.
Dystansowanie się wobec Rosji wcale nie umniejsza wagi problemu rosyjskiego w polskiej polityce. Rosja stale bowiem pozostaje dla Polski jednym z najważniejszych strategicznych punktów odniesienia. Bez niej Polacy nie są w stanie siebie zdefiniować, ani określić swojego miejsca w Europie.
Wszystkie nieudolności rządzących i nieszczęścia w życiu społecznym są łatwo objaśniane przy pomocy rosyjskiej ingerencji. Paradoks polega także na tym, że im bardziej Polska odcina się od Rosji, tym mocniej uzależnia się od protekcji amerykańskiej. Afektywny stosunek do Rosji, przedstawianej w czarnych barwach, służy konstruowaniu polskiej tożsamości jako państwa zwasalizowanego wobec Ameryki. Z enuncjacji polskich polityków odwiedzających Stany Zjednoczone można wywnioskować, że najważniejszym celem polskiej dyplomacji jest oparcie gwarancji amerykańskich dla bezpieczeństwa Polski na sojuszu antyrosyjskim.
Problem z oceną polskiej polityki wobec Rosji nie dotyczy przedmiotu badań, lecz osobliwości podmiotów odpowiedzialnych za tę politykę. Otóż istnieje jakaś metafizyczna niemoc pośród polskich elit politycznych, uznających, że w sprawach stosunków z Rosją Polska nie może wykazać się żadną samodzielną inicjatywą, która mogłaby przynieść jakieś pozytywne rezultaty. Z tych powodów poddają się całkowicie obcym oczekiwaniom, przyjmując fałszywe założenie, że interesy sojuszników są identyczne z własnymi interesami narodowymi. Nasuwają się tu na myśl różne skojarzenia na temat tych postaw - od marionetkowych i klientelistycznych po kompradorskie. Przekonanie przywódców politycznych o swojej moralnej wyjątkowości i pełen pretensji stosunek do świata świadczą o ich zadufaniu i prowincjonalizmie.
Zastanawia też upieranie się przy swoich stanowiskach, podczas gdy stanowiska sojuszników ulegają przewartościowaniom i relatywizacji, zgodnie z regułami i dynamiką gry międzynarodowej. U podstaw polskiej nieustępliwości, jakiegoś irracjonalnego przywiązania do pryncypiów czy też niczym nieuzasadnionych prócz ideologicznego zacietrzewienia aksjomatów leżą subiektywne, emocjonalnie zabarwione i często błędne oceny sytuacji i własnych możliwości.
Wiele niepowodzeń praktycznych, a także błędów natury poznawczej jest usprawiedliwianych rosyjską agenturą wpływu. Jest to wygodne wytłumaczenie, ale i samoośmieszanie się służb odpowiedzialnych za eliminowanie takich zagrożeń.
Nieudolność w rozpoznawaniu uwarunkowań współczesnej gry geopolitycznej z udziałem nowych potęg, brak kompetencji pośród analityków i odwagi pośród doradców prowadzi do błędnego koła.
Zamiast katalizatora – rygiel
Ignorancja w sprawach międzynarodowych i brak myślenia alternatywnego pozbawiają Polskę możliwości „wygrywania” na wielu kierunkach aktywności. Stawianie na jedno „centrum” za oceanem eliminuje różnicowanie ryzyka i możliwości, nie pozwala wykorzystywać wszystkich szans rozwojowych także w ramach wspólnoty euroatlantyckiej. Sprowadza Polskę na manowce opozycyjności między Zachodem a Wschodem, przyczyniając się do naiwnej „angelizacji” tego pierwszego, a do histerycznej „satanizacji” drugiego. W takiej optyce górę bierze irracjonalność, oznaczająca działanie na własną szkodę.
Najważniejszym wyzwaniem w stosunkach polsko-rosyjskich jest powrót do stabilnej normalności, która powinna opierać się na suwerennej diagnozie interesów i uspokojeniu psychologicznym. Skonfliktowane strony muszą – po pierwsze - zmienić swój stosunek do przedmiotu konfliktu, sposobu wyrażania pretensji oraz wzajemnego postrzegania. Podstawowe pytanie dotyczy zatem woli politycznej każdej ze stron, ale także wpływu uwarunkowań zewnętrznych. Te ostatnie wiążą się z przypisywaniem Polsce przez Stany Zjednoczone roli „rygla” wobec Rosji, a nie katalizatora zbliżenia. Największy problem w stosunkach polsko-rosyjskich polega więc na kolizji interesów własnych z interesami definiowanymi przez amerykańskiego protektora.
Po drugie, ograniczenie dla normalizacji w stosunkach polsko-rosyjskich wynika z ukrainizacji polskiej polityki wschodniej. Nie brakuje diagnoz, że polityka Polski na odcinku ukraińskim jest tworzona przez wpływowe środowiska lobbujące na rzecz kijowskich oligarchów. Antyrosyjskie ostrze współpracy polsko-ukraińskiej ma usprawiedliwiać amnezję wobec zbrodni ukraińskich nacjonalistów, które próbuje się przykryć w pamięci historycznej zbrodniami sowieckimi.
Tymczasem inne są oczekiwania polskiego społeczeństwa. Wbrew pozorom, przeciętny Polak nie jest ani takim rusofobem, ani takim ukrainofilem, jak przedstawiają go media i politycy. Społeczeństwo jest zmęczone prymitywną antyrosyjską propagandą, nakręcaniem psychozy wojennej i podejrzliwością o agenturalność, militaryzacją życia publicznego i kosztami sankcji gospodarczych.
W tym kontekście musi jednak dziwić brak społecznej inicjatywy na rzecz budowania przesłanek zbliżenia i pojednania z Rosjanami. Opinia publiczna w tej materii jest wyjątkowo zewnątrzsterowna. W czasach PRL rodziły się na przykład oddolne inicjatywy na rzecz pojednania polsko-niemieckiego, które wyprzedzały działania władz. A przecież też było sporo powodów, aby niezabliźnione rany skutecznie blokowały otwarte myślenie (na przykład w bońskich elitach ówczesnej RFN roiło się od ludzi powiązanych z reżimem hitlerowskim).
Obecnie trudno na przykład zrozumieć, dlaczego tak bardzo pasywne są środowiska kultury, dlaczego brak jest rzeczników polsko-rosyjskiego dialogu wśród dziennikarzy, pisarzy, a nawet rosjoznawców na uczelniach wyższych. Nie wiadomo, czy jest to wynik braku odwagi, czy negatywnych skutków powszechnej indoktrynacji i jakiegoś psychologicznego zastraszenia. A może wszystkiego po trosze. Być może przejawia się w tym także syndrom ogłupienia zbiorowego. Jak na razie, mało kto zastanawia się, jak poprzez wzajemne zbliżenie zbudować podstawy pokojowego współżycia następnych pokoleń. Obstawanie każdej ze stron przy swojej wersji prawdy historycznej i dopominanie się satysfakcji moralnej (a także materialnej) blokuje postęp na drodze normalizacji i pojednania.
Brak dyskusji, brak badań
Profesor Modzelewski nawołuje, aby przy okazji Wielkiego Jubileuszu podejść do minionego stulecia refleksyjnie, a nawet krytycznie. Jest to kapitalna okazja, aby spojrzeć po nowemu na polską tożsamość narodową i państwową, ewolucję położenia geopolitycznego i trafność opartego na nim rozumowania. W pełni podzielam ten apel.
Katalog problemów, które nigdy nie uzyskały rzetelnej diagnozy obejmuje kilka ważnych zagadnień, od których zależy wiele współczesnych wyborów politycznych, a nawet strategicznych. Chodzi na przykład o dziedzictwo epoki jagiellońskiej (Dominium Jagiellonum) i jego wpływ na stosunki Polski z dzisiejszą Litwą, Białorusią, Ukrainą, Mołdawią, a nawet z Gruzją.
Warto byłoby pochylić się nad niezdolnością do opanowania przez polskie elity polityczne podstawowych reguł Realpolitik, tak jak to zrobili przywoływani już przeze mnie Finowie. Ciekawe byłoby przy tym zastanowienie się, jakie lekcje płyną z radzieckiej hegemonii dla dzisiejszych relacji z hegemonem amerykańskim.
Oprócz tego, na myśl każdego obserwatora przychodzi rola Stanów Zjednoczonych Ameryki w procesach kreowania i obrony polskiej niepodległości. Czynnik anglosaski w polityce polskiej nigdy nie został dogłębnie zbadany, gdyż oficjalnie zadekretowana poprawność polityczna oraz polskie kompleksy nakazują omijać tę problematykę, bądź traktować ją pobłażliwie.
Aż dziw bierze, że mimo rozwiniętych studiów amerykanistycznych w Polsce nie znajduje się ani jednej naukowej publikacji, która w sposób krytyczny traktowałaby o polityce Stanów Zjednoczonych wobec Polski Odrodzonej.
Powtarzane są utarte slogany o szczególnej roli Wilsona i jego przyjaźni z Paderewskim. Tymczasem rzetelna analiza mogłaby wykazać to, że Polskę tak w okresie międzywojennym, jak i obecnie traktuje się jako „komiwojażera” interesów amerykańskich, a nawet jako „dywersanta” na Wschodzie, w interesie Anglosasów.
Jaki to czynnik psychologiczny blokuje trzeźwą ocenę, że mimo tylu doznanych historycznych zawodów Polska nie potrafi nabrać chłodnego dystansu i racjonalnie zdefiniować swoich interesów sojuszniczych na zasadach poszanowania suwerennej godności, a nie samosatelizacji? Istnieje doprawdy subtelna różnica między rolą eksponenta wartości świata zachodniego a rolą gorliwego stronnika interesów mocarstwa hegemonicznego.
Jeśli zostanie utrzymane nieprzejednane stanowisko wobec Rosji, to zdolność Polski do efektywnego działania w skomplikowanym świecie współzależności będzie niemożliwa. Choćby w kontekście wykorzystania nowych tras transportowych i komunikacyjnych między Europą i Azją, w szczególności z Chinami.
Zabiegi Polski o konsolidację ugrupowania państw w strefie tzw. Trójmorza narażają je na przyjęcie funkcji limitrofów, okrążających Rosję i wrogo do niej usposobionych. Wprawdzie interesy i stanowiska tych państw wobec współpracy z Rosją są bardzo zróżnicowane, ale samo podnoszenie takich haseł musi wywoływać zwieranie szeregów po przeciwnej stronie.
Wiele małych i średnich państw na tym obszarze już dawno przekonało się, że demonstrowanie swoich racji w duchu zacietrzewienia i nieprzejednania nie jest wyrazem siły, ale słabości (por. Finlandia, Czechy, Słowacja, Węgry, Austria, Włochy, państwa bałkańskie). Dlatego część sąsiadów z Północy i Południa wybiera raczej politykę pragmatyzmu i kupieckiej zaradności, przynoszących wymierne korzyści. Wobec takich realiów koncepcja Trójmorza wydaje się jedynie jakimś niedookreślonym projektem geopolitycznym rozgrywanym przez Stany Zjednoczone, który bez ich udziału staje się zwykłą fantasmagorią.
Antyrosyjskie obsesje przeszkadzają w zrozumieniu podstawowego imperatywu, że Rosja dominuje pod wieloma względami w przestrzeni poradzieckiej i z tej dominacji ani sama nie zamierza rezygnować, ani nikt nie ma skutecznego sposobu – co pokazały wydarzenia na Ukrainie – wyrugowania jej stamtąd. Jedynym rozwiązaniem pozostaje zbudowanie jakiegoś modus vivendi, a ten jest możliwy tylko przy zrozumieniu i poszanowaniu wzajemnych interesów.
Stanisław Bieleń
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
* Feliks Koneczny, zapomniany nieco historiozof polski (1862-1949) odrzucał ideę Polski jako obszaru syntetyzującego elementy kultur różnocywilizacyjnych. „W dążeniu do syntezy cywilizacyjnej zachodnio-wschodniej kryje się dla Polski nicość kulturalna i polityczna”. Polska między Wschodem a Zachodem, Odczyt wygłoszony w 1927 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.