Politologia (el)
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 10729
Warunkiem właściwego sformułowania interesu narodowego przez elity rządzące – zgodnie z założeniami konstruktywizmu – jest rzetelne rozpoznanie środowiska międzynarodowego, identyfikacja interesów partykularnych, kolektywnych i komplementarnych. Zadanie to zależy od jakości przywództwa politycznego, sprawności i kompetencji ludzi zatrudnionych w aparacie służby zagranicznej.
Kategoria interesu narodowego należy do centralnych w dziedzinie polityki zagranicznej i stosunków międzynarodowych. Jej analityczne i wyjaśniające walory są jednak przeceniane, co wynika z powszechności stosowania, często w znaczeniu intuicyjnym i zdroworozsądkowym.
Czym jest interes narodowy?
Interes narodowy w sensie przedmiotowym odnosi się do czynników motywacyjnych w polityce państwa, stanowiących odzwierciedlenie naturalnych tendencji do obrony posiadanych wartości i zdobywania wartości pożądanych. Jest instrumentem mobilizującym, integrującym i konsolidującym elity polityczne i obywateli danego państwa w sferze działań i oddziaływań międzynarodowych. Można go traktować dwojako – jako kategorię ideologiczną i idealizacyjną oraz jako wytyczną pragmatycznego działania w polityce zagranicznej.
W pierwszym przypadku interes narodowy wskazuje na rangę wartości nadrzędnych, lub uznawanych za takie w danej zbiorowości narodowej. W drugim – chodzi o stymulator aktywności, oparty na kalkulacji zysków i strat w osiąganiu celów, jakie przed państwem wyznacza strategia polityczna. W obu przypadkach interes narodowy wyraża się w retoryce politycznej, która sprzyja uzasadnianiu działań podejmowanych w jego realizacji.
W sensie podmiotowym najbardziej typowe jest ujmowanie go w odniesieniu do narodu w znaczeniu etnicznym, rozumianego jako grupa społeczna o homogenicznej kulturze, wspólnym języku, religii, tradycjach czy obyczajach. Na uwagę zasługują tu koncepcje nacjonalistyczne, odwołujące się do zmitologizowanej solidarności i tożsamości opartej na więzach krwi.
W nowoczesnym, zracjonalizowanym ujęciu interes narodowy odnosi się raczej do politycznej wspólnoty obywatelskiej, w której wszystkie jednostki łączy lojalność wobec państwa, takie same reguły równości i wolności niezależnie od pochodzenia etnicznego, wyznania czy języka.
Im większe zaangażowanie obywateli w artykułowanie interesu narodowego i im silniejsza demokratyczna kontrola nad państwem, tym mniejszy jest dystans między rozumieniem interesu przez społeczeństwo a polityką państwa. W państwach wielonarodowych interes narodowy stanowi wypadkową interesów części składowych i w przypadku kolizji z ich oczekiwaniami, zawsze przeważa interes całości, odpowiadający przede wszystkim interesowi narodu tytularnego.
Realizm polityczny a zadania państwa
Pod względem teoretycznym kategorię interesu narodowego najbardziej spopularyzował realizm polityczny. Wielu przedstawicieli tego nurtu, od Hansa Morgenthaua i Johna Hertza poczynając, wskazywało na główny motyw zachowań państw w anarchicznym środowisku międzynarodowym, jakim jest przetrwanie. Zadaniem każdego państwa jest ochrona jego fizycznej, politycznej i kulturowej tożsamości, całości i pewności. Miejsce zajmowane w systemie dystrybucji sił decyduje o możliwościach zagwarantowania tych wartości. Potęga i bogactwo stanowią niezbędne środki dla przetrwania państw i ich bezpieczeństwa. Dążenie do maksymalizacji potęgi (obejmujące ochronę własnego stanu posiadania, ale i ekspansję kosztem innych) leży więc u podstaw definiowania interesu narodowego w całej tradycji realistycznej, od czasów starożytnych do współczesności.
Krytycy realizmu wskazują z jednej strony na ograniczenia poznawcze redukujące życie międzynarodowe do rywalizacji i walki, będących konsekwencją deterministycznie pojmowanego stosunku sił, a z drugiej strony na zbyt enigmatyczną treść tej kategorii, która ignoruje rolę interpretacji różnych złożonych czynników występujących w stosunkach międzynarodowych.
Realizm polityczny przecenia obiektywne i materialne komponenty interesu narodowego, podczas gdy na konkretne zachowania decydentów państwowych wpływają subiektywne odczucia czy wyobrażenia.
Z powodu wyżej wskazanych słabości na kategorię interesu narodowego warto spojrzeć z perspektywy konstruktywistycznej. Zgodnie z interpretacją Alexandra Wendta, to nie anarchia międzynarodowa kreuje motywacje zachowań państw, lecz one same, definiując swoje interesy i tożsamości w pluralistycznym systemie międzynarodowym, tworzą środowisko przypominające anarchię.
Konstruktywistom przypisuje się także stwierdzenie, że artykulacja interesów państwa stanowi konkretyzację jego tożsamości w stosunkach międzynarodowych. To decydenci polityki zagranicznej mają najwięcej do powiedzenia, jeśli chodzi o interpretację interesu narodowego. Już dawno stwierdzono, że interesem narodowym jest niekoniecznie to, co obiektywnie najlepsze dla zbiorowości zamieszkującej państwo, lecz to, co rządzący za najlepsze uznają.
Interpretacja interesu narodowego
Interpretacja interesu narodowego zależy zawsze od rozumienia okoliczności warunkujących zachowania międzynarodowe państwa. To zaś jest funkcją ich wiedzy, doświadczenia i wrażliwości poznawczej, a także ideologii.
Politycy wykorzystują często kategorię interesu narodowego w sposób instrumentalny, w celu pobudzania poparcia społecznego dla swoich koncepcji i programów politycznych. Interes narodowy jest przedmiotem gier politycznych i walki o władzę między rywalami. Rozmaite frakcje polityczne ścierają się ze sobą o to, aby udowodnić przywiązanie do narodowych wartości i zdobyć trwałe miejsce na scenie politycznej. Spośród wszystkich instytucji publicznych to jednak rząd ma najwięcej środków, aby w zależności od diagnozy sytuacji formułować oceny tego, co jest optymalne w danych okolicznościach dla państwa i jego obywateli. Prowadzona przez rząd polityka zagraniczna jest platformą artykulacji, definiowania i realizacji interesu narodowego.
Pod szyldem interesu narodowego kryją się uświadamiane preferencje państw, które powstają jako rezultat wewnętrznych potrzeb materialnych i funkcjonalnych. Preferencje te powstają również pod wpływem czynników zewnętrznych, często jako wynik naśladownictwa oraz uczenia się na wzorach sprawdzonych lub przeżytym doświadczeniu innych uczestników stosunków międzynarodowych. Mogą wynikać ze zobowiązań sojuszniczych, lojalności czy podległości wobec silniejszego partnera, protektora bądź hegemona.
We współczesnym świecie ważnym uwarunkowaniem preferencji państw są też normy etyczne, polityczne i prawne, które określają, co jest dopuszczalne, a co nie w zachowaniach międzynarodowych. Naruszenie reguł akceptowanych przez uczestników „społeczności międzynarodowej” wywołuje restrykcje tak ze strony państw, ich ugrupowań, jak i instytucji międzynarodowych, np. ONZ. Preferencje państw są wreszcie pochodną ról i utrwalonych pozycji oraz statusów w środowisku międzynarodowym (siły moralnej, prestiżu, uznania, rangi, osiągnięć i sukcesów).
Interes narodowy jest kategorią zbiorczą, obejmującą rozmaite interesy cząstkowe czy sektorowe o charakterze: politycznym, gospodarczym, wojskowym, technologicznym, kulturalnym i społecznym. W każdej z tych dziedzin można wyodrębnić interesy: żywotne i drugorzędne, wieczyste i doraźne, kolektywne i indywidualne, egoistyczne i altruistyczne, aspiracyjne, operacyjne i polemiczne.
Najbardziej przekonująca klasyfikacja, zaproponowana w literaturze polskiej przez Józefa Kukułkę, do dzisiaj nie straciła swojej wartości analitycznej i poznawczej. Jego podział na trzy typy interesów wskazuje na znaczenie leżących u ich podstaw potrzeb egzystencjalnych, koegzystencjalnych i funkcjonalnych.
Interesy egzystencjalne obejmują zaspokojenie materialnych i świadomościowych potrzeb państwa w stopniu zapewniającym jego przetrwanie, bezpieczeństwo, całość, pewność, identyczność, przystosowanie i rozwój; interesy koegzystencjalne obejmują zaspokojenie materialnych i świadomościowych potrzeb państwa w zakresie: autonomii, suwerenności, uczestnictwa, przynależności, łączności, współżycia, współpracy, współzawodnictwa, korzyści, wzajemności, pozycji i roli; natomiast interesy funkcjonalne obejmują: zaspokojenie materialnych i świadomościowych potrzeb państwa w zakresie międzynarodowej informacji, percepcji, regulacji, skuteczności, sprawności i innowacji w procesach uczestnictwa międzynarodowego.
We współczesnym coraz bardziej zglobalizowanym i współzależnym systemie stosunków międzynarodowych interes narodowy poszczególnych państw splata się z interesami zespołowymi i zespolonymi (sojuszniczymi, integracyjnymi). Choć tendencje egoistyczne i partykularne nieraz biorą górę nad tendencjami altruistycznymi i uniwersalnymi, to jednak obserwuje się coraz więcej zrozumienia dla strategii kooperacyjnych i akomodacyjnych, kosztem strategii rywalizacyjnych. Jednakże państwa „rzadko zachowują się jak święci”; nawet gdy głoszą wzniosłe hasła i szlachetne intencje, często realizują własne, pojmowane egoistycznie interesy. Warto o tym pamiętać przy analizie interesu narodowego współczesnej Polski.
Tożsamość geopolityczna Polski - podstawa formułowania interesu narodowego
Historia i położenie geopolityczne decydują o tożsamości cywilizacyjnej takich państw jak Polska, które przez pryzmat dawnych uzależnień i doznanych krzywd definiują swój interes narodowy, określając przyjaciół i rywali, dystans psychologiczny w polityce sąsiedzkiej i gotowość bądź niechęć do normalizacji stosunków. Polacy są mocno przywiązani do geopolityki, próbując przy jej pomocy wytłumaczyć wszystkie nieszczęścia historyczne i zagrożenia bieżące.
Klasyczna geopolityka próbowała wyjaśniać rozmaite konflikty terytorialne między państwami, niezależnie od ich orientacji ideologicznej. Stopień dzisiejszych konfliktów maleje jednak w zależności od stopnia zintegrowania ze sobą jednostek geopolitycznych. W Unii Europejskiej mało kto na serio rozważa wpływ geopolityki. Liczą się przede wszystkim wzajemne interesy gospodarcze, dynamika rozwojowa i daleko posunięta konsolidacja celów i działań.
To oznacza, że Polska przestaje na płaszczyźnie geopolitycznej rywalizować z Niemcami czy Francją. Mając zbieżne cele i poszukując podobnych rozwiązań problemów gospodarczych czy politycznych, dąży z tymi państwami do komplementarności interesów i ich koordynacji.
Jedynie z Rosją Polska stale bazuje na geopolitycznych uzasadnieniach, które mają charakter ideologiczny. Geopolityka bowiem przydaje się – zwłaszcza w mediach i argumentacji części elit – jako narzędzie ideologicznej obrony. Według tej filozofii, jest rzeczą oczywistą, że Rosja chce znów sobie podporządkować Polskę, ta zaś jest zmuszona przed nią się bronić. Dramatyczne wydarzenia w sąsiedztwie Polski dodatkowo potęgują te obawy i zagrożenia.
Postrzeganie Rosji wyłącznie jako państwa wrogiego i agresywnego przez pryzmat konfliktu ukraińskiego skutkuje poważnym zubożeniem poznawczym. Doszło do absurdalnej sytuacji już nie tylko w sensie psychologicznym, ale i praktycznym. Nic bowiem, co zrobi Rosja, nie zasługuje na zrozumienie i niczego, co zrobi Ukraina, nie wolno krytykować. Podgrzewanie atmosfery wysokiego napięcia wywołuje pilną konieczność wzmacniania potencjału obronnego. Zapomina się wszak, że ze strony Rosji mamy do czynienia z potężnym arsenałem jądrowym, którego broń taktyczna krótkiego zasięgu przeważy każdy arsenał konwencjonalny. Rosja w razie zmasowanej napaści na nią przy użyciu środków konwencjonalnych, zgodnie ze swoją doktryną wojskową, nie zawaha się sięgnąć do arsenału jądrowego. Wtedy dokona się globalne samobójstwo. Szkoda, że takiej groźby nie dostrzegają polscy politycy.
Atuty położenia
Polska znajduje się we wrażliwym strategicznie układzie sił geopolitycznych. Panuje wszak przekonanie, że dzięki zasadniczym zmianom w bezpośrednim sąsiedztwie oraz instytucjonalnym afiliacjom z Zachodem położenie geopolityczne przestało być czymś wyjątkowym i fatalnym. Uwolnienie od sytuacji konfliktowych z sąsiadami i otwarcie na procesy integracyjne uczyniło Polskę ważnym ogniwem stabilizującym w Europie Środkowej. Szczególnym wzmocnieniem tej pozycji stało się przekonanie społeczeństwa polskiego, że zawsze stanowiło ono część zachodnioeuropejskiego dziedzictwa kulturowego.
Ze względu na położenie geopolityczne Polska jest naturalnym miejscem spotkania i dialogu trzech części dawnej Europy Wschodniej, obejmującym region niemieckojęzyczny, naddunajsko-bałkański i dawne ziemie Rzeczypospolitej wielu narodów. Wykorzystanie tej szansy jest wyzwaniem zarówno dla elit politycznych, jak i środowisk opiniotwórczych i intelektualnych.
Jednym z możliwych rozwiązań jest konsolidacja zespołu państw, związanych wspólnym interesem geopolitycznym, sąsiedztwem i lokalizacją przestrzenną. Chodzi o ugrupowanie środkowoeuropejskie, niekoniecznie łączone z koncepcją Międzymorza, w którym Polska wraz z Rumunią mogłaby odgrywać role inicjatywne, choć niekoniecznie przywódcze. Te bowiem są źle odbierane przez mniejsze państwa regionu.
Istotą strategii państw Europy Środkowej jest nie tyle przeciwważenie potencjału dwu największych potęg, tj. Niemiec i Rosji, ile kontrowanie ich inicjatyw geopolitycznych, prowadzących do uzależniania państw słabszych. Polska, wchodząc w bliskie związki z państwami mniejszymi, mogłaby postawić na role samodzielne, bardziej „autonomiczne” także w stosunku do Stanów Zjednoczonych. To przecież nie jest tak, że sojusz z Ameryką przeszkadza Polsce mieć dobre stosunki z innymi państwami, w tym z Rosją czy Chinami. Jak uczy doświadczenie Turcji, a także Węgier, mniejsze państwo może tak zdefiniować swoje interesy wobec hegemona, że ten ostatni nie może ich lekceważyć, a wręcz przeciwnie, musi się z nimi liczyć.
Pułapka silniejszego sojusznika
Wskazane wyżej ograniczenie odnosi się do złudnego przeświadczenia, że „specjalne” stosunki z najpotężniejszym mocarstwem zapewniają Polsce pełne zrozumienie jej interesów u wielkiego partnera i równe traktowanie. Jest to tzw. pułapka silniejszego sojusznika. Nie ma niestety gwarancji, że druga strona nie wykorzysta przewagi dla przeforsowania swoich interesów.
Słabsza strona może oczywiście upominać się, jeśli starczy jej odwagi i determinacji, o większe koncesje ze strony sojusznika, ale ryzykuje posądzenie o utratę lojalności i wiarygodności. Ten strach przed takim osądem paraliżuje decydentów politycznych, którzy „wypadnięcie z łask” możnego protektora traktują jako największe niebezpieczeństwo, przede wszystkim dla nich samych.
Ten przykład można odnieść do stosunków polsko-amerykańskich po 1989 r. Żadna ekipa rządząca Polską nie była w stanie zdefiniować ceny za bezwarunkowe poparcie dla Ameryki. Politycy polscy, niezależnie od ich proweniencji ideowej, stali się zakładnikami przekonania, że wszelka opozycja wobec Stanów Zjednoczonych oznaczałaby powrót do afiliacji prorosyjskich. Stworzony został taki klimat mentalny (zarówno w gabinetach politycznych, jak i w mediach), że Polska w istocie nie ma żadnego pola manewru w negocjacjach z Amerykanami. Przede wszystkim, ekipy rządzące w Polsce nie wyzbyły się kompleksu niższości wobec USA i nie rozumieją konieczności używania argumentów pragmatycznych, a nie ideologicznych. Sprawa zniesienia obowiązku wizowego dla obywateli polskich, wyjeżdżających do USA, symbolizuje głęboką asymetrię w traktowaniu Polski przez amerykańskiego sojusznika.
Obiektywnie rzecz biorąc, Polska zawsze będzie leżeć na pograniczu Europy atlantyckiej i kontynentalnej. To położenie jest przyczyną trwałej sprzeczności między tendencją do traktowania jej jako najbardziej wschodniego kraju Zachodu a tendencją do traktowania jej jako najbardziej zachodniego kraju Wschodu. Nie chcąc być strefą buforową, bardziej lub mniej świadomie staje się państwem frontowym. Podmiotowość strategiczna Polski jest więc funkcją położenia geopolitycznego i zaangażowania na obszarze Europy Środkowej i Wschodniej sił sojuszniczych, zwłaszcza NATO i Stanów Zjednoczonych. Na dłuższą metę takie uzależnienie prowadzi jednak do zmajoryzowania Polski przez obce potęgi, z czego warto sobie zdawać sprawę, zanim będzie za późno.
Osobliwe kryteria
W polskiej polityce zagranicznej działa się według osobliwych kryteriów, zwalczając nielubiane „reżimy niedemokratyczne” – Rosji i Białorusi, a wspomagając hybrydalne ustroje oligarchiczne na Ukrainie, w Gruzji czy Azerbejdżanie.
Zwłaszcza zaangażowanie na rzecz Ukrainy wymaga głębszego namysłu, a nie jedynie reakcji emocjonalnych. Nikt nie podważa zasadności pomocy Ukrainie w jej transformacji ustrojowej oraz utrzymaniu suwerennego statusu.
Poparcie dla Ukrainy nie może jednak być bezwarunkowe i pomijać istotne uwarunkowania wewnętrzne, które mogą zadecydować o przyszłości tego państwa. Należy do nich: przewlekły stan braku konsolidacji ustrojowej; trwałe tendencje separatystyczne na wschodzie kraju, łącznie z aktywnością terrorystyczną na całym obszarze; ograniczony charakter władzy centralnej, tak w sensie terytorialnym, jak i administracyjnym; umacnianie wpływów oligarchicznych i mafijnych (nowe władze korzystają z poparcia starych struktur korupcyjno-przestępczych); permanentny stan zapaści gospodarczej, której nie są w stanie zmienić ani Unia Europejska, ani międzynarodowe instytucje finansowe; różnice polityczne i rozłamy w obozie rządzącym; brak krytycznego spojrzenia na historię stosunków ukraińsko-polskich i inne.
Trwała wrogość w stosunkach ukraińsko-rosyjskich, na którą się zanosi, nie powinna implikować niekończącej się szkodliwej konfrontacji w stosunkach polsko-rosyjskich. Polityka zagraniczna Polski musi skupiać się na potrzebach i korzyściach, dotyczących bezpośrednio polskich obywateli, a nie na cudzych sprawach. Wymierne straty gospodarcze, będące wynikiem włączania w konflikt z Rosją, ponosi przede wszystkim polskie społeczeństwo, które w dłuższej perspektywie upomni się o swoje racje i zrewiduje kształt sceny politycznej.
Bezkrytyczna orientacja na Ukrainę jest niebezpieczna z dwu powodów. Po pierwsze, nie wynika z własnej diagnozy interesów, jest natomiast jednoznacznym działaniem na rzecz Stanów Zjednoczonych. Po drugie, nie ma żadnych gwarancji, że Ukraina ze względu na swoją ideologię nie stanie się w przyszłości państwem antypolskim. Przestrzegają przed tym wnikliwi obserwatorzy (np. Bronisław Łagowski), ale nie znajduje to żadnego odbicia w głębszej refleksji politycznej czy intelektualnej. Warto wreszcie wyartykułować oczekiwanie, podzielane przez wielu członków Unii Europejskiej (np. Węgry, Czechy, Słowację, Bułgarię, Finlandię, ale i Hiszpanię czy Włochy), że Ukraina nie może podejmować i eskalować takich działań, które w rezultacie zagrażają interesom innych państw.
Trudno zrozumieć, jakie są kryteria skuteczności polskiej aktywności międzynarodowej. Odnosi się wrażenie, że jedynym kryterium są pochlebstwa i pochwała ze strony zachodnich mediów i polityków. Polskie rządy prowadzą politykę nieograniczonego zaufania do amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa, domagając się budowy tarczy antyrakietowej, która siłą rzeczy w razie konfliktu globalnego uczyni z Polski pobojowisko, jakim była w dwu wojnach światowych. Wynika to z tego, że ludzie kreujący polską politykę i definiujący polskie interesy nie wyobrażają sobie utrzymania niepodległości bez protekcji amerykańskiej. Prowadzi to do serwilizmu i samosatelizacji, ale o dziwo, nie budzi głębszej refleksji krytycznej ani w opozycji politycznej, ani w opinii społecznej.
Przeciętny obserwator podejrzewa (co wyraża się choćby na różnych forach internetowych), że stosunki między Polską a USA nie mogą być ani partnerskie, ani równoprawne, gdyż u ich podstaw leży głęboka asymetria potencjałów i interesów, której nie zasłonią najwznioślejsze hasła i deklaracje. Nawet minister spraw zagranicznych – co pokazała afera podsłuchowa – potrafił w chwili szczerości wyznać, że takie sojusze są niewiele warte.
Polska nigdy nie była strategicznym partnerem Stanów Zjednoczonych, dlatego mimo entuzjazmu elit politycznych należy dokonać realistycznej diagnozy i obiektywnej oceny tych zobowiązań, wskazać na ich ideologiczny i deklaratywny wymiar, bardziej w kategoriach wiary i entuzjazmu, niż faktów i nakładów. Bez zauważenia ogromnej dysproporcji nie tyle w potencjałach, bo ta jest oczywista i stawia Polskę na dalekim miejscu względem USA, ile w spojrzeniu na rangę w stosunkach międzynarodowych.
Stany Zjednoczone są mocarstwem globalnym i prowadzą politykę globalną, w której dla Polski przypada naprawdę niewiele miejsca. Region Europy Środkowej jest uznawany za bezpieczny i stabilny, a obsesje antyrosyjskie nie robią większego wrażenia na Amerykanach. Rozgrywają oni z Rosją swoją „wielką grę” geopolityczną, w której Polska może zostać wykorzystana nie jako podmiot i równoprawny sojusznik, ale jako instrument i pionek na szachownicy.
Stanisław Bieleń
Prof. Stanisław Bieleń jest politologiem, pracownikiem Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego
(1) Jest to pierwsza część obszernego tekstu opublikowanego w czasopiśmie naukowym „Stosunki Międzynarodowe – International Relations” nr 2 (t . 50) 2014
Drugą część opublikujemy w numerze następnym, Nr 12/15 SN.
Śródtytuły i podkreślenia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1917
Z profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, sinologiem i politologiem, Bogdanem Góralczykiem rozmawia Anna Leszkowska.
- Panie Profesorze, przyzwyczailiśmy się do postrzegania Chin jako państwa o gospodarce odtwórczej, mało innowacyjnej. Tymczasem osiągnięcia tego państwa w takich branżach jak IT czy kosmiczna pokazują, że Chiny umiały przestawić się na gospodarkę innowacyjną, co np. nam się ciągle nie udaje. W czym tkwi sekret chińskiej zmiany?
- Po pierwsze, trzeba podkreślić, że nawet w latach rewolucji kulturalnej – największego zamieszania w Chinach – program kosmiczny wyłączono całkowicie spod wpływów Czerwonej Gwardii czyli hunwejbinów. Pokazuje to, że Chińczycy potrafią zgodzić się na wyłączenie spod jakiejkolwiek ideologii dziedzin o nadrzędnym znaczeniu dla państwa.
Po drugie, chińskie elity mają świadomość, że ich cywilizacja była kiedyś kwitnąca i innowacyjna i przyniosła tak epokowe wynalazki jak np. proch, papier, kompas, porcelanę czy jedwab. Widać z tego, że Chińczycy mają wolę polityczną oraz poczucie tożsamości i historii.
Jednak chiński system kształcenia – także i obecny – nie sprzyja innowacyjności, polega bowiem na pamięciowym przyswajaniu formuł. Ale Chiny od grudnia 1978 roku rozpoczęły bezprecedensowy proces transformacji – głównie ekonomicznej, a później i innych dziedzin.
Ten proces miał różne fazy, ale pod koniec XX wieku stało się jasne, że Chiny odradzają się jako mocarstwo, że stały się drugą gospodarką świata.
W latach 2012-2013 doszła do władzy obecna, tzw. piąta generacja z prezydentem Xi Jinpingiem, która zmienia azymuty i już nie buduje jak poprzednie elity chińskiego mocarstwa po cichu, ale wychodzi z bardzo śmiałymi wizjami tego, co Chiny chcą i do czego zmierzają.
Przybrało to nazwę dwóch nowych celów: na stulecie Komunistycznej Partii Chin (1.07.2021) i stulecie Chińskiej Republiki Ludowej (1.10.2049).
Pierwszy cel polega na wprowadzeniu nowego modelu rozwojowego opartego nie na eksporcie, ale na kwitnącym rynku wewnętrznym i klasie średniej, którą trzeba zbudować, a tym samym przejść najtrudniejszy egzamin, jaki się przechodzi w okresie zmian, czyli od ilości do jakości. Już nie można się opierać na podróbkach, trzeba tworzyć własne rozwiązania. Drugi cel - na stulecie ChRL – to wielki renesans Chin, które zamierzają być najbardziej kwitnącą cywilizacją na globie. A tego nie da się osiągnąć bez pokojowego zjednoczenia z Tajwanem.
Te cele sformułował Xi Jinping pod koniec 2014 roku, natomiast na ostatnim XIX Zjeździe KPCh, w październiku 2017 roku, dodał jeszcze jedną datę – 2035 rok, kiedy to Chiny mają się stać społeczeństwem innowacyjnym. Ale żeby tak się stało, Chiny w 2015 roku przyjęły 10-letni program Made in China 2015-2025, wzorowany na niemieckim programie Industrie 4.0. Chodzi więc o to, żeby już nie kraść, nie podrabiać, nie importować, ale tworzyć coś nowego.
W tym kontekście trzeba dodać jeszcze jeden ważny element: kiedy Chiny pod koniec 1978 roku ruszały do reform, to ówczesny wizjoner Deng Xiaoping, który cały ten program wymyślił i uruchomił, zaproponował, aby wysyłać studentów i doktorantów na najlepsze uczelnie świata, do USA, Wielkiej Brytanii, Japonii, Niemiec. Początkowo wysyłano najzdolniejszych, ale po 2-3 latach program stypendialny zmodyfikowano tak, aby wykształcić elity na potrzeby modernizacji państwa, czyli głównie w naukach ścisłych, inżynieryjnych, biotechnologii. Dzięki temu przez ostatnie 40 lat wykształcono na Zachodzie ponad 3,5 miliona Chińczyków władających biegle obcymi językami. Wyniki tego już widać w najwyżej punktowanych czasopismach naukowych, w których Chińczycy publikują swoje prace.
Czyli mamy tu program świadomego kształtowania elit i program kształtowania polityki przemysłowej i modernizacji państwa (program Chiny 2015-2025). Ponadto Chiny już obecnie wydają na B+R ok. 2% PKB (u nas jest to od lat poniżej 0,5%PKB), a chcą dogonić tych, którzy wydają najwięcej – Koreę Południową i Japonię, które wydają powyżej 3,5% PKB. To jest program rządowy, w którym zapisano stały wzrost nakładów na B+R, a równocześnie położono nacisk na własną wynalazczość.
I jeszcze sprawa, o której się na świecie nie mówi - a to błąd – że ważną rolę w tej modernizacji państwa odgrywają surowce w postaci pierwiastków ziem rzadkich, bez których nie jest możliwy postęp naukowo-techniczny. Chiny w tym obszarze mają monopol – i na produkcję, i na ich eksport (ponad 90%). Obecna wojna handlowa między USA a Chinami jest także wojną właśnie o technologie. Chiny już są dla nas wyzwaniem w wymiarze gospodarczym i handlowym, a chcą być też w wymiarze technologicznym, dlatego mamy szum wokół firmy Huawei.
- Możliwe, że nie mniejsze wyzwania niż w branży IT Chiny rzucą reszcie świata w technologiach kosmicznych…
- Chiński program kosmiczny jest od początku – z konieczności - autonomiczny, niezależny od rosyjskiego i amerykańskiego (w przeciwieństwie do programu atomowego). Chińczycy w konstruowaniu programu kosmicznego nie mogli korzystać z wcześniejszych osiągnięć Rosjan i Amerykanów, a mimo to, ich program uważany jest za trzeci w świecie pod względem rangi (po rosyjskim i amerykańskim). Jednak co ciekawsze – Chińczycy konkurują tu nie z USA czy Rosją, ale z Hindusami o to, kto pierwszy wyśle misję – może i załogową - na Marsa.
- Ale mają i takie programy jak stworzenie sztucznego słońca czy księżyca do oświetlania miast…
- Mam co do takich pomysłów mieszane uczucia, bo moim zdaniem, tego rodzaju inżynieria idzie tam zbyt daleko. Podam dwa, najbardziej spektakularne przykłady: wykopany ponad tysiąckilometrowy tunel do transportu wody z tybetańskich lodowców na pustynię do Xinjiangu (Sinciangu) oraz wykorzystywanie jodku srebra do sterowania pogodą, wywoływania sztucznych opadów – także nad Tybetem. To są ryzykowne działania, a mimo to – za zgodą władz – wprowadza się je w życie.
Ale znam jeden niebywały projekt, prof. Hu Anganga – jednego z najważniejszych chińskich strategów i ekonomistów, który jako pierwszy wyszedł z koncepcją zielonej gospodarki, opisując ją w książce Chiny. Innowacyjny zielony rozwój. Ten cel, budowy zielonej gospodarki, już teraz program rządowy, to jeszcze jedna sprawa, na którą winniśmy zwracać uwagę, skoro mówimy o innowacyjności. Chiny bowiem już wyprzedziły UE, jeśli idzie o alternatywne źródła energii. W ramach strategii przechodzenia na zieloną gospodarkę, jak sugeruje Hu Angang, powinno się jedną z prowincji - Quinghai – zrobić płucami Chin, nie wpuszczać tam przemysłu i ją zalesiać.
- Zmiana w podejściu do innowacyjności w Chinach była w jakimś stopniu uwarunkowana ustrojem i zarządzaniem?
- Dotychczas ustrój pozwalał umiejętnie sterować gospodarką i planować. W Chinach nic się nie dzieje na żywioł, tam jest wymieszanie rynku z interwencjonizmem państwowym. Chińczycy mają przemyślaną wizję państwa i staranną, świadomą strategię jej implementacji do gospodarki. Ale ok. 1,5 roku temu obecny przywódca Chin odszedł od strategii Denga Xiaopinga, czyli kolektywnego cesarza. Takim kolektywnym cesarzem w Chinach jest siedmioosobowy Stały Komitet Biura Politycznego KC KPCh. Xi Jinping idzie w stronę jedynowładztwa, systemu autorytarnego, który może być skuteczny, ale na krótką metę. Jest więc pytanie, czy da się pogodzić ów skrajnie autorytarny system (Chiny autorytarne były zawsze) z innowacyjnością, która wymaga ducha przedsiębiorczości i otwartych umysłów.
W tym kontekście warto obserwować, co się będzie działo z systemem edukacji w Chinach, który jest sztywny, pamięciowy, odgórnie narzucany i sterowany. Chińczycy bowiem uruchomili bezpośrednie połączenie między Pekinem a Helsinkami i minimum raz w tygodniu liczna delegacja chińska leci do Finlandii, żeby poznawać fiński system szkolnictwa, uchodzący za najlepszy w świecie. Chińczycy zebrane tam doświadczenia już implementują punktowo u siebie.
- A czy ten ustrój pozwala sprawnie zarządzać rozwojem naukowym?
- Pomaga. Do 2010-2012 roku system polityczno-gospodarczy opierał się na ekspansji i eksporcie, czego efektem był dwucyfrowy wzrost PKB. Ten obecny jest skierowany już na innowacyjne społeczeństwo, zieloną gospodarkę, a nawet bezwęglową. Bo Chiny, podobnie jak Polska, też mają energię głównie z węgla, choć jest to tylko 69% a nie 90% jak u nas. Zakłada się, że do 2030-2032 roku energia z węgla będzie stanowić tylko 50%, pozostałe 50% będzie pochodzić z OZE.
Jedynym wąskim gardłem jest brak dobrze wykształconej klasy średniej, zwłaszcza inżynierów, co utrudnia realizację wielkich projektów infrastrukturalnych, jakie Chiny realizują: jedwabnych szlaków, czy szybkich kolei. Pojawiają się głosy, aby ich importować ze świata, tyle że w Chinach nie ma zwyczaju przyjmowania obcych pracowników, bo zawsze był to najludniejszy kraj globu, z którego eksportowało się siłę roboczą, nie odwrotnie. Kłopot z kadrą inżynierską próbują więc rozwiązać tworzeniem technicznych szkół zawodowych na różnym poziomie.
- Czy technologie zachodnie są jeszcze dla Chin atrakcyjne?
- Świat jest zglobalizowany i choć Chiny może są największą wyspą na tym świecie, to jednak i one są włączone w światowe systemy. Przez trzy dekady, a na pewno po 1992 roku – wbrew traumie Tiananmen – do Chin przyszedł wielki kapitał, bo Chiny po rozpadzie ZSRR otworzyły mu szeroko wrota. Wykorzystywanie obcego kapitału – bez względu na sposób jego pozyskania - było zresztą jednym z podstawowych źródeł rozwoju Chin. Natomiast w latach 2014-2015 w Chinach dokonał się przełom kopernikański – po raz pierwszy Chiny stały się eksporterem kapitału i zgodnie z celami wyznaczonymi na 100-lecie partii i ChRL chcą być eksporterem największym na świecie. Patrząc na chińskie patenty, rozwiązania techniczne i technologiczne w wielu dziedzinach, widać że Chiny mają co dawać światu.
- Z przewrotu kopernikańskiego w Chinach moglibyśmy wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie?
- Po raz pierwszy w chińskich dziejach, czyli od ok. 5 tys. lat, w interesie Chin jest wejście do Polski. To widać choćby z przebiegu dwóch jedwabnych szlaków, spośród których ten lądowy wytyczono przez nasze terytorium. Powinniśmy z tego skorzystać, bo Chińczycy mają pieniądze, wolę i strategię, z tym że mają inne interesy niż my. Ale wiedząc o tym, powinniśmy to mądrze rozegrać, na co się jednak nie zanosi, gdyż Huawei nie jest kompatybilny z Fort Trump. Bo jeśli stawiamy na Amerykanów, to automatycznie wykluczamy Chińczyków.
Dlaczego tak jest? Świat zachodni, głównie USA, ale i Niemcy, stawiały na Chiny przez blisko cztery dekady, inwestowały tam uważając, że im się to opłaci. Ale w 2018 roku nastąpiła wyraźna zmiana: zamiast zaangażowania Zachodu w Chinach zaczęła się strategiczna konkurencja z nimi, która nie wiadomo do czego doprowadzi, bo już mamy wojnę handlową, wojny celne – oby tylko nie było wojny prawdziwej, która kolejny raz potwierdziłaby prawdziwość pułapki Tukidydesa, czyli zderzenia interesów dotychczasowego hegemona (USA) z pretendentem (Chiny). Znaleźliśmy się bowiem w bardzo niebezpiecznym momencie dla świata, kiedy jedno mocarstwo szybko rośnie, a dotychczasowy hegemon – relatywnie słabnie.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1067
Spośród wielu zasad prawa międzynarodowego publicznego na czoło wysuwa się nigdzie nieskodyfikowana zasada praworządności międzynarodowej, inaczej nazywana zasadą legalizmu (rule of law). Wynika ona z powszechnego przekonania państw, że dla ochrony interesów wspólnoty międzynarodowej i każdego jej uczestnika z osobna konieczne jest przestrzeganie w praktyce norm zwyczajowych i stanowionych, a zwłaszcza ius cogens (norm imperatywnych) i zasad Karty Narodów Zjednoczonych.
O ile normy traktatowe, stanowione na drodze negocjacji dyplomatycznych, mogą ulegać zmianom, o tyle normy bezwzględnie obowiązujące, w tym zasady Karty, nie mogą być przedmiotem negocjacji i indywidualnych interpretacji. Są one bowiem rezultatem woli powszechnej uczestników stosunków międzynarodowych.
Każde państwo stosujące nielegalnie siłę wobec innego państwa narusza zakaz jej użycia według art. 2 ust. 4. Karty NZ, która jest fundamentalną zasadą prawa międzynarodowego. Sprawcy naruszenia prawa nigdy otwarcie nie przyznają się do takich czynów. Świadomie budują własne narracje, aby usprawiedliwić to, co nielegalne i niedopuszczalne. Okazuje się, że przy pomocy wojny wszystko można uzasadnić, nawet najbardziej absurdalne pomysły i racje.
Podobnie jak w przypadku inwazji na Irak w 2003 roku przez Stany Zjednoczone, tak obecnie Rosja odwołuje się do „ideologicznych” uzasadnień swojej agresji (denazyfikacja i zaprzestanie ludobójstwa) oraz uderzenia wyprzedzającego. Występując w obronie ludności rosyjskojęzycznej Donbasu Rosjanie nie zadbali, aby ten stan rzeczy jednoznacznie potwierdzić z udziałem gremiów międzynarodowych. Sięgnięto raczej do uzasadnień ideologicznych i propagandowych. Tak jak kiedyś konstatowała Susan Sontag, wszystkie wojny, nawet jeśli są prowadzone z tradycyjnych powodów (zagarnięcie ziem, grabież zasobów, ochrona ludności) są przedstawiane jako „starcia cywilizacji” i „wojny kultur”, przy czym każda ze stron rości sobie pretensje do wyższości i uznania przeciwników za barbarzyńców. Następuje „enemizacja” relacji międzyludzkich. Wróg jest obecny wszędzie, jeśli tylko zaprzecza „naszym” wartościom. Stanowi bowiem zagrożenie „naszej tożsamości”, „naszej wiary” i „naszego sposobu życia”. To złoczyńca i bluźnierca, rzucający wyzwanie wyższym i lepszym – bo „naszym” – wartościom.
Wojna i prawo
Wydaje się, że wiele zamieszania w prawie międzynarodowym wprowadziła doktryna interwencji humanitarnej, w imię której mocarstwa uznały – poza kompetencjami ONZ – że mogą podejmować działania w obronie praw człowieka, w tym swoich obywateli poza granicami. Mogą wkraczać zbrojnie w sprawy wewnętrzne innych państw, jeśli uznają, że prowadzą one politykę dyskryminacji czy ludobójstwa wobec własnych obywateli. Bez upoważnienia Rady Bezpieczeństwa ONZ interwencja humanitarna nie stanowi jednak wyjątku od zakazu użycia siły lub groźby jej użycia.
Powoływanie się na prawo do (zbiorowej) samoobrony samozwańczych „republik ludowych” – Ługańska i Doniecka – również nie wytrzymuje krytyki. W świetle prawa międzynarodowego te twory geopolityczne nie są uprawnione, jako części składowe Ukrainy, do zwracania się o pomoc i interwencję zbrojną przeciw macierzystemu państwu. Gdyby prawo międzynarodowe dopuszczało taką sytuację, to prowadziłoby do totalnej anarchizacji. Każda jednostka terytorialno-administracyjna, bądź polityczna (np. opozycja), niezadowolona ze swojego położenia w danym państwie, mogłaby zwracać się z prośbą o interwencję zewnętrzną. Zasada suwerennej równości państw (art. 2 ust. 1. Karty NZ) oznacza przede wszystkim prawo każdego państwa do równości wobec prawa, integralności terytorialnej oraz wolności i niepodległości politycznej. Każda interwencja zewnętrzna, dokonywana w jakiejkolwiek formie, narusza zatem zasadę suwerennej równości państw.
Uznanie niepodległości republik w Donbasie (22 lutego 2022 roku) w granicach całych obwodów– ługańskiego i donieckiego – oznaczało zanegowanie przez Rosję prawa do istnienia państwa ukraińskiego w granicach administracyjnych dawnej republiki radzieckiej (które po rozpadzie ZSRR oparto na granicach istniejących w jego ramach według zasady uti possidetis – „niech pozostanie tak, jak posiadacie”). Władimir Putin, sięgając do rewizjonistycznej interpretacji „sztucznych” granic w ramach ZSRR (co akurat było prawdą), podważył rację istnienia Ukrainy w dzisiejszych jej granicach. Trudno jednak zgodzić się z uznaniem „republik ludowych” za państwa durante bello, a więc podczas trwającego konfliktu. Takie uznanie jest pogwałceniem suwerenności państwa macierzystego. Stanowi bezprawną interwencję w jego stan posiadania i władztwa.
W postawie Rosji wobec uznania „republik ludowych” (wcześniej w 2008 roku wobec Abchazji i Osetii Południowej) występuje sprzeczność, jeśli chodzi o stanowisko względem Kosowa. Rosja blokuje jego uznanie, a tym samym stoi na przeszkodzie w przyjęciu go do ONZ. Na tym przykładzie widać wyraźnie, jak geopolityczne interesy mocarstw ograniczają zasadę samostanowienia narodów i jak instrumentalnie traktuje się różne jednostki geopolityczne. Na ekspansywną praktykę uznawania przez Rosję nowych podmiotów ostrożnie i podejrzliwie spoglądają Chiny, które przeciwstawiają się tendencjom secesjonistycznym i suwerenizacyjnym Tybetu, Sinciangu, Hongkongu i Tajwanu.
W dyskusji na temat kształtu ładu pozimnowojennego Rosja jednoznacznie powołuje się na zasadę niepodzielności bezpieczeństwa. Zgadza się z prawem wyboru sojuszy przez zainteresowane państwa pod warunkiem, że zwiększanie bezpieczeństwa jednych nie może się odbywać kosztem bezpieczeństwa innych. Ta zasada została zapisana w Karcie Bezpieczeństwa Europejskiego OBWE w Stambule, 19 listopada 1999 roku. Ponieważ obecnie nikt poza Rosją nie przywołuje tego dokumentu, warto zacytować stosowne przepisy z rozdz. II, pkt. 8: „Każde państwo uczestniczące ma równe prawo do bezpieczeństwa. Potwierdzamy niezbywalne prawo każdego państwa uczestniczącego do swobodnego wyboru lub zmiany rozwiązań dotyczących jego bezpieczeństwa, w tym do zmiany układów sojuszniczych w miarę ich ewolucji. Każde państwo ma również prawo do neutralności. Każde państwo uczestniczące będzie respektować prawa wszystkich innych państw w tym zakresie. Nie będą one umacniać swojego bezpieczeństwa kosztem bezpieczeństwa innych państw”. A w pkt. 9.: „Bezpieczeństwo każdego państwa uczestniczącego jest nieodłącznie powiązane z bezpieczeństwem pozostałych państw. Ludzki, ekonomiczny, polityczny i wojskowy wymiar bezpieczeństwa traktować będziemy jako jedną, nierozerwalną całość”.
Można oczywiście lekceważyć tego rodzaju zapisy jako niemające mocy prawnej, ale przecież państwa członkowskie OBWE nie podjęły w ogóle dyskusji na temat ich dzisiejszej interpretacji. Każda uczciwa diagnoza sytuacji w Europie Wschodniej wskazuje, że po ekspansji NATO na wschód w latach 1990 - 2000 została zachwiana równowaga sił, a Rosja miała prawo poczuć się osaczona. Strategia koncentracji sił (bandwagon) wokół amerykańskiego hegemona – zwycięzcy w „zimnej wojnie” - musiała wywołać reakcję innych potęg w imię przywrócenia balance of power. Rosja uznała, podobnie zresztą jak wspierające ją w tym względzie Chiny, Indie czy Brazylia, że strategia ta w sposób naturalny prowadzi do imperializacji i zawojowania świata przez jedno mocarstwo, co prędzej czy później wywoła zanegowanie unilateralnego przywództwa przez rywali. Tak było od najdawniejszych czasów, że po okresie hegemonii w systemie międzynarodowym powracała poligonia, czyli wielobiegunowość. Najczęściej działo się to poprzez długie i krwawe wojny.
Krucjata ideologiczna
Narracja rosyjska odwołuje się do zagrożeń interesów egzystencjalnych, nawiązując do licznych naruszeń prawa międzynarodowego przez państwa Zachodu, a interwencje zbrojne przeciw Jugosławii (Serbii), Irakowi, Libii i Syrii uznaje za haniebne łamanie zasad Karty NZ. W kategoriach pewnych analogii można byłoby zgodzić się z takim rozumowaniem. Ale kierując się przesłankami aksjologicznymi nie można dopuścić do takiego oto poglądu, że jeśli ktoś popełnił przestępstwo (i nawet gdy nie został za nie ukarany), to innym też wolno popełniać przestępstwa. Żadne więc wcześniejsze agresje i wojny nie są usprawiedliwieniem dla kolejnych agresji i wojen, obojętnie przez kogo wszczynanych.
Wojna na Ukrainie jest konsekwencją krucjat ideologicznych Zachodu ostatnich dekad. Pod przykrywką globalizacji Zachód realizuje swoją ekspansję w duchu neoliberalizmu na obszary, gdzie swoje „żywotne” interesy mają inne mocarstwa – zwłaszcza Rosja. Ukraina płaci cenę przeciągania jej na jedną ze stron. Przyczyny powyższych zjawisk tkwią w naturze współczesnego kapitalizmu korporacyjnego, który niszczy konkurencję, prowadzi rabunkową eksploatację planety, podporządkowuje interesy słabych państw i poprzez monopole finansowe, informacyjne i zbrojeniowe nakręca koniunkturę wojenną, celem dokonania redystrybucji zasobów (nowe strefy wpływów, likwidacja ostatnich bastionów suwerenności, zanim dojdzie do zwarcia z Chinami). Temu służy krucjata antyrosyjska. Na jej przykładzie widać, jak fantazmaty o liberalnym ładzie międzynarodowym zostały skonfrontowane z nową rzeczywistością, powodując ogromne straty materialne i ludzkie, ale także wysokie ceny energii, wysoką inflację, groźbę recesji, oraz potęgując rywalizację o nowe rynki i zasoby w skali globalnej.
Wojna na Ukrainie jest przykładem niezwykłego zaangażowania zewnętrznego po stronie napadniętego państwa. Dowodzi realnego wdrażania idei solidarności przez państwa i organizacje międzynarodowe, choć trudno to zjawisko oceniać jedynie w wymiarze moralnym. Należy także postawić pytanie – w czyim interesie i na czyją korzyść (cui bono) jest ona prowadzona. A także, jak wszystkie te przedsięwzięcia wyglądają w świetle prawa. Otóż oddziaływanie państw popierających Ukrainę ma przede wszystkim charakter wsparcia polityczno-dyplomatycznego, propagandowego i logistycznego (dostawy broni i uzbrojenia, doradztwo wojskowe, pomoc techniczna, szkolenie wojsk i wsparcie wywiadowcze). To wszystko powoduje, że konflikt może przerodzić się w długotrwałe „wykrwawianie” stron. Następstwem może być ich desperacja. Rosja może sięgnąć w ostateczności po broń masowej zagłady (o czym jest mowa w jej doktrynie wojennej), a Ukraińcy zwrócą się w stronę terroryzmu narodowowyzwoleńczego na niespotykaną dotąd skalę. Wydaje się, że największymi przegranymi będą strony bezpośrednio wojujące. UE zostanie całkowicie uzależniona od USA, a te jako zwycięzca będą ustalać reguły nowego porządku z Chinami. W ten sposób USA na jakiś czas przedłużą swoją hegemonię w systemie zachodnim i być może dzięki konsolidacji swojego społeczeństwa unikną wewnętrznych wstrząsów.
W imię celów najwyższych – obrony państwa ukraińskiego i jego obywateli - państwa i dwa ugrupowania: Unia Europejska i NATO, podejmują szereg działań, opartych na niejasnych zasadach. Na przykład, trwa masowy przesył broni na Ukrainę, co musi rodzić pytania o sposób jej dystrybucji, w czyje ręce ona trafia oraz jaki będzie sposób kontroli śmiercionośnych systemów po zawieszeniu walk. Pytania takie nie są bez znaczenia w kontekście negatywnych doświadczeń irackich, libijskich czy afgańskich.
O wielu posunięciach wobec Ukrainy decyduje wola polityczna państw wspierających, czyli akty wewnętrzne różnej rangi odgrywają większą rolę niż umowy międzynarodowe. Prawo jest funkcją siły i pokazuje, że zależy od woli najważniejszych graczy, a jej wyraz ma często charakter niejawny, bądź dla potrzeb opinii społecznej zmanipulowany. Ma się wrażenie, że dominują ustalenia pozaprawne, skrywane przed publicznością. Jest to zjawisko niebezpieczne, zwłaszcza że rządzący podejmują kosztowne zobowiązania, za które przyjdzie płacić kolejnym rządom i społeczeństwom.
Podwójne standardy
Podejmując masowe sankcje wobec Rosji, państwa zachodnie odstępują od zobowiązań traktatowych, zwłaszcza zasady dobrej wiary (bona fides), ufności i wiarygodności (pacta sunt servanda), nie mówiąc o naruszaniu prawa własności. Jeśli pax est servanda, to ze względu na wojnę można byłoby powołać się na wygaśnięcie umów, ale przecież nikt spośród stosujących sankcje wobec Rosji nie jest formalnie stroną w tej wojnie. Podobnie nie można przywoływać klauzuli zasadniczej zmiany okoliczności (rebus sic stantibus). Czym zatem, jeśli nie żywiołową dezynwolturą jest rozpętanie akcji odwetowych wobec Rosji, z brakiem respektu dla norm międzynarodowych? Jednocześnie, gdy Rosja zastosowała środki odwetowe choćby wobec Polski, odcinając dopływ gazu, wywołało to oburzenie głowy państwa i gotowość do podjęcia kroków prawnych wobec Gazpromu. Czy nie są to podwójne standardy, a może raczej logika oparta na „moralności Kalego”?
Brak woli kompromisu i determinacja każdej ze stron na rzecz utrzymania swoich stanowisk okazały się tragiczne w skutkach. Rosja – podobnie jak wielokrotnie czynili to Amerykanie – przyznała sobie pełne prawo do podjęcia „środków zaradczych”. Stanowi to bezpośrednie nawiązanie do doktryny George’a W. Busha, zakładającej dopuszczalność uderzeń wyprzedzających i wojnę prewencyjną. Daje to pole dla rozmaitych woluntarystycznych posunięć, grożących nieobliczalnymi konsekwencjami. Doktryna uderzeń wyprzedzających jest sprzeczna z zasadą samoobrony (art. 51 Karty NZ), co jednak trudno odróżnić od „antycypacyjnej” samoobrony w odpowiedzi na zbliżający się atak.
Z uwagi na „sakralny” charakter wojny na Ukrainie, „heroizację” obrony ojczyzny i walkę „aż do zwycięstwa” trudno o kreślenie perspektyw działań wojennych i ich konsekwencji. Być może Ukraina zgodzi się na rezygnację z aspirowania do członkostwa w NATO, co może być warunkiem wstępnym zawieszenia broni. Czy jednak taka koncesja nie zostanie uznana za przejaw stosowania przymusu zewnętrznego? Każda umowa zawarta pod przymusem, według konwencji wiedeńskiej o prawie traktatów z 1969 roku (art. 52) byłaby uznana za nieważną. Status bezpieczeństwa Ukrainy musiałby zatem być zagwarantowany na mocy wielostronnych traktatów, których treści nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Rozrachunki in spe
W bilansowaniu tej haniebnej wojny przyjdzie czas na różne obrachunki. Przede wszystkim muszą być postawione pytania, jaka Ukraina, także pod względem ustrojowym (i ideologicznym), będzie zasługiwać na wieloletnie wsparcie w odbudowie. Przecież co do standardów funkcjonowania gospodarki, wymiaru sprawiedliwości czy wolności politycznych nawet państwa ją wspierające mają wiele wątpliwości. Jaka będzie rola oligarchów, którzy z ukrycia biorą udział w kreowaniu przyszłości? W jaki sposób wspólnota międzynarodowa wyegzekwuje od władz Ukrainy poszanowanie standardów międzynarodowych, dotyczących choćby ochrony mniejszości narodowych, językowych czy religijnych? Jak dotąd, jedynie Węgrzy upomnieli się o los swojej mniejszości na Rusi Zakarpackiej. Poza tym, jak w każdych rozliczeniach, przyjdzie czas na refleksję o odpowiedzialności politycznej za sprawczość każdej ze stron przed wybuchem wojny i w czasie jej trwania. Doświadczenie choćby sanacyjnej Polski pokazuje, że historia wystawia rachunki wszystkim rządzącym, nawet gdy w chwili uniesień byli uznawani za bohaterów.
Z pewnością nikt z rzetelnych badaczy i obserwatorów nie pominie pytania, o co właściwie toczy się ta wojna – o samodzielność Ukraińców (których?) we władaniu własnym państwem (w jakich granicach?), o ich dobrobyt i samostanowienie, czy o zwasalizowanie wobec atlantyckiego protektora? Trzeba mieć świadomość, że nie da się automatycznie przeszczepić zachodnich wzorów demokracji do państwa o zupełnie odmiennych tradycjach ustrojowych i autorytarnej kulturze politycznej. Każdy system polityczny wyrasta na gruncie własnych wartości i wzorów. Wojna na Ukrainie wyraźnie nasiliła konflikt ideologiczny, który przypomina najgorsze czasy „pierwszej zimnej wojny”.
Trwająca wojna jest katastrofą cywilizacji europejskiej. Jej barbarzyński charakter skazuje Rosję na anatemę, odpowiedzialność polityczną, materialną i karną, ale także dyskwalifikuje państwa zachodnie w ich irracjonalnym eskalowaniu wojny „w celu deeskalacji”. Dozbrajanie Ukrainy w imię nieustępliwości wobec agresora powiększa straty ludzkie i materialne, ogranicza determinację stron na rzecz zawieszenia broni i wolę negocjacji. Istnieje poważna groźba rozlania się wojny poza granice Ukrainy, a także zmiany jej charakteru z ograniczonej wojny konwencjonalnej w stronę wojny nuklearnej.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3100
Z dr. Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem, politologiem z Akademii Finansów i Biznesu Vistula i publicystą tygodnika „Sieci” rozmawia Anna Leszkowska
- Czy Edward Snowden, który jest przez rząd USA nazywany zdrajcą i szpiegiem, rzeczywiście nim jest?
- Czy jest szpiegiem – nie wiadomo, ale wiele wskazuje na to, że nie. Gdyby był, to jego ujawnienie w sytuacji, gdy nie groziło mu wykrycie, byłoby błędem jego i obcej agencji wywiadowczej z nim współpracującej. W interesie państwa za taką agencją stojącego byłaby dalsza działalność Snowdena w tzw. amerykańskiej wspólnocie wywiadowczej, jego awans, zdobywanie coraz większej wiedzy, szerszego dostępu do informacji oraz być może osiąganie tam władzy. Na końcu tej drogi mógłby zająć ważne i wpływowe stanowisko, realizując instrukcje obcego państwa. To byłby wielki sukces kontrwywiadu ofensywnego, czyli przejmowania władzy nad wywiadem i kontrwywiadem przeciwnika. W tej sztuce odnoszone były w historii liczne sukcesy, także w XXI wieku, w szczególności przez wywiady sowiecki, rosyjski i chiński.
Wszystko przemawia za tym, że Snowden jest naprawdę niezależnym społecznikiem, który postanowił w drodze nieposłuszeństwa obywatelskiego zaalarmować społeczeństwo i naród amerykański oraz świat, w szczególności sojuszników USA, że dzieją się rzeczy złe. I w świetle idei i historycznej praktyki nieposłuszeństwa obywatelskiego nie jest to zdrada, a czyn godny pochwały.
Ideę nieposłuszeństwa obywatelskiego stworzono w USA w I połowie XIX w. po części z inspiracji francuskiej, ale i własnych doświadczeń w trakcie budowy amerykańskiego społeczeństwa. Jest ona uważana za jedną z koniecznych gwarancji wolności i demokracji. Zatem dziś wielu Amerykanów (w tym polityków i osób kształtujących opinię publiczną) twierdzi, że Snowden nie jest zdrajcą, a przeciwnie – bohaterem narodowym.
- Pochwala jego działanie np. Daniel Ellsberg, który w 1971 r. ujawnił tajne dokumenty Departamentu Obrony USA nt. wojny w Indochinach. Mówi, iż Snowden jest „nieocenionym darem dla demokracji”.
- I to największym darem w historii. Nawet przypisuje Snowdenowi zasługę większą niż jego własna, wynikająca z ujawnienia tzw. Papierów Pentagonu, co było jednym z największych wydarzeń i przełomów politycznych w dziejach USA. Gdyby nie sprawa Papierów Pentagonu, mogłoby nie dojść do afery Watergate, gdyż w rezultacie działań Ellsberga i redakcji „The New York Times”, federalny Sąd Najwyższy USA po burzliwej rozprawie uznał, że interes publiczny, prawo do w wiedzy o tym, co władze czynią, przeważa nad interesami samej władzy i dlatego publikacja takich dokumentów i informacji, jak zawarte w Papierach Pentagonu, jest zgodna z konstytucją USA. To był przełomowy wyrok Sądu Najwyższego.
- Wydaje się jednak, że gdyby dzisiaj Snowden wrócił do USA, mógłby zostać potraktowany jak Bradley Manning (informator Assange'a), czyli uwięziony i skazany...
- Manning nie został jeszcze skazany, choć jest uwięziony od maja 2010. Rozprawa zaczęła się stosunkowo niedawno – kilka miesięcy temu – i toczy się wyjątkowo powoli, nietypowo jak na amerykańskie sądy. Manning został oskarżony nie dosłownie o zdradę, ale o szpiegostwo i pomaganie przeciwnikowi – przedstawiono mu zarzuty ujawnienia tajnych informacji dotyczących obrony narodowej. Zarzut o zdradę jest bardzo rzadki w amerykańskim prawie, chociaż bardzo częsty w publicystyce i mowach polityków.
Różnice między działaniem Manninga a Snowdena są drugorzędne, istotne bardziej dla prawników amerykańskich, np. to, że Manning w trakcie popełniana tego czynu był żołnierzem, w przeciwieństwie do Ellsberga i Snowdena.
Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż Snowden działa tak, jakby jednocześnie był Manningiem i Assangem. Sam wywiózł dokumenty, jak i je w części opublikował, sam wszedł w kontakt z redakcjami czasopism amerykańskich i zagranicznych, idąc dokładnie śladami Assange'a i Wikileaks. I choć Wikileaks zaczęła mu też udzielać pomocy, to początek jego działań był samodzielny. Być może teraz – choć to przypuszczenie, które rzeczywistość może w każdej chwili zweryfikować - Wikileaks pomaga Snowdenowi nawiązywać kontakty z czasopismami poza angielskim kręgiem kulturowym. Bo np. niezwykle ważne dokumenty, chyba nawet ważniejsze od tych początkowo ogłoszonych w „The Guardian” i „The Washington Post”, ogłosił niemiecki „Der Spiegel”. To już jest operacja w skali globalnej.
Warto pamiętać, że w USA idea nieposłuszeństwa obywatelskiego, chroniąca takie postacie jak Manning i Snowden, jest wbudowana w prawo zwyczajowe. A w krajach o angielskiej kulturze prawnej prawo zwyczajowe jest dużo ważniejsze, niż w europejskiej kulturze kontynentalnej, do których należy Polska. Te kultury prawne są tak różne, że niezrozumiałe dla siebie nawzajem.
W Polsce ludziom niezwykle trudno uwierzyć – nawet zawodowym prawnikom - że prawo zwyczajowe jest równorzędne ze skodyfikowanym, a nie jego uzupełnieniem, jak to się przyjmuje w Polsce, Francji, czy Niemczech. Przy czym amerykańskie prawo mocno chroni coś jeszcze – status dziennikarza. Manning nie rości sobie prawa do takiego statusu. Podobnie jak Snowden, jest źródłem dla mediów. Natomiast Assange twierdzi, że Wikileaks jest medium, a wszyscy, którzy tam pracują są dziennikarzami. Władze USA tego stanowiska nie uznały, ale jest też niezwykle znaczące, że wobec Assange'a nie wysunęły najmniejszego zarzutu prawnego. I nie ma znaczenia, że on jest cudzoziemcem. Z oświadczeń władz USA wynika, że popełnił ciężkie przestępstwa przeciw USA, a państwo to ma zwyczaj ścigać w takim przypadku po całym świecie także cudzoziemców. To, że przeciw Assange'owi nie sformułowano żadnego wniosku oskarżycielskiego, wynika z obaw, iż amerykańskie sądy potraktowałyby go jako dziennikarza. A dziennikarza w dzisiejszej Ameryce skazać jest niezwykle trudno.
- Snowden jest w dużo gorszej sytuacji – nie jest dziennikarzem, ma też skomplikowaną sytuację prawną. Rzecz jednak polega na tym, że wszyscy mówią o Snowdenie, ale nie mówią o istocie, czyli podsłuchach. Snowden przecież mówi o sprawach niezwykle istotnych, iż „rząd przyznał sobie władzę, do której nie jest uprawniony. Nie ma żadnego publicznego nadzoru. Właśnie dlatego, tacy ludzie jak ja mają prawo, aby przekroczyć granice, której przekraczać nie wolno”. („The Guardian”)
- W dużym stopniu jego sytuacja przykrywała kwestie inwigilacji aż do momentu publikacji w „Der Spiegel”. Świat cały czas się interesuje, co się dzieje ze Snowdenem, bo w gruncie rzeczy nie wiadomo, gdzie on jest. Ale publikacje w „Der Spiegel” i burza polityczna, która się w UE zerwała, przywracają proporcje problemom. I teraz również media amerykańskie, bardziej otwarte na świat, zaczynają się skupiać na podsłuchach i innych formach masowej inwigilacji, a nie na tej postaci.
- W komentarzach dotyczących działania Snowdena pojawiają się dwa stanowiska: popierające jego działania, ale i potępiające, głoszone przez ludzi uznających prymat bezpieczeństwa nad wolnościami…
- Moim zdaniem, jest to fałszywy dylemat, a ta debata na Zachodzie została dawno rozstrzygnięta na korzyść tego, że trzeba chronić jedno i drugie. Jest to trudniejsze, ale możliwe i konieczne. I o ile głosy przeciwne – które odżyły zwłaszcza wśród konserwatystów amerykańskich, w szczególności polityków Partii Republikańskiej, ale i wśród mniejszości Partii Demokratycznej – mówią, że trzeba bezpieczeństwu podporządkować wolność i demokrację, to większość chce jednak jednego i drugiego – i bezpieczeństwa, i swobód.
W USA ta dyskusja zaczęła się w czasie wojny secesyjnej, gdy prezydent Lincoln ograniczył aktem prezydenckim konstytucyjne swobody obywatelskie, za co był mocno krytykowany i potępiany. Tylko w warunkach działań zbrojnych toczących się blisko stolicy jego polityka mogła przetrwać do końca wojny domowej. Ten spór odżywał podczas wojen światowych i w czasie zimnej wojny. Dopiero podczas zimnej wojny Amerykanie stworzyli nowoczesną i do dziś obowiązującą definicję bezpieczeństwa narodowego. Obejmuje ona nie tylko zapewnienie bezpieczeństwa przeciw obcej inwazji, bombardowaniu czy działaniom terrorystycznym, ale również zapewnienie ciągłości American way of life. To bardzo pojemny termin, oznaczający nie tylko styl, ale całą filozofię życia i system wartości. Amerykanie odrzucają tym terminem kompromisy, nie tylko w dziedzinie swobód, ale i dobrobytu materialnego. Wyjątkiem były okresy wojen światowych, gdy byli skłonni przejściowo tolerować odgórne ograniczenie konsumpcji – np. po Pearl Harbor nie wolno było – z pewnymi wyjątkami – produkować samochodów osobowych w USA. Ale już podczas zimnej wojny nie zgodzono się na ustępstwa ekonomicznie, na to, żeby było biedniej, za to bezpieczniej. Amerykanie chcieli mieć jedno i drugie – stale rosnący dobrobyt materialny obok swobód wolności i demokracji. I osiągnęli to. Dzisiaj Al-Kaida nie jest aż takim zagrożeniem, jakim był stalinizm, faszyzm, czy militaryzm japoński, więc dziś argumenty na rzecz kompromisów są słabsze niż wówczas. W debacie wyraźnie wygrywają zwolennicy bezpieczeństwa i wolności oraz demokracji razem wziętych, a nie jednego zamiast drugiego.
- Amerykanie, którzy przykładają taką wagę do przestrzegania praw demokracji u siebie, stosują zupełnie inną miarkę wobec innych. To nie tylko więzienie w Guantanamo, ale de facto eksterytorialna baza podsłuchowa w Świadkach Iławeckich, o której mało u nas kto wie, choć istnieje od 1993 roku i ma zasięg 1000 km. Co dziwniejsze, nawet u nas nikt o tym nie dyskutuje! Czy to wynika z powszechnej zgody ludzi na inwigilację?
- Na świecie nie ma obojętności wobec tego rodzaju obiektów czy działań. Czasem jest przyzwolenie jak w Wielkiej Brytanii, a to dlatego, że większość Brytyjczyków uważa, iż na tym korzysta, bo Amerykanie dzielą się z nimi częściowo tym, co wyszpiegują na całym świecie. Dzielą się wiedzą uzyskaną w szczególności w ramach programu Echelon, obejmującego wywiady 5 anglojęzycznych państw najbliżej ze sobą współpracujących, które były częściami imperium brytyjskiego: USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii i samej Wielkiej Brytanii (AUSCANNZUKUS). Te kraje najszczodrzej dzielą się w swoim gronie informacjami w zamian za udostępnienie swoich terytoriów pod bazy podsłuchu, nasłuchu i wszelkiej obserwacji. Największa na świecie amerykańska baza nasłuchowa znajduje się w Wielkiej Brytanii (Menwith Hill), bo wśród Brytyjczyków przeważają zwolennicy takiej współpracy uważający, że USA są gwarantem bezpieczeństwa ich państwa.
W większości państw świata współpraca wywiadowcza z USA jest niewielka albo żadna. Nie ma poczucia korzyści z danych wywiadowczych, natomiast jest potwierdzone przez Snowdena poczucie powszechnego szpiegowania przez Amerykę, i to nawet szpiegowania sojuszników. A także szpiegowania obywateli amerykańskich, co dla Amerykanów jest wstrząsem. Jak wynika z opublikowanych przez Snowdena danych, masowe zbieranie informacji przez służby wywiadowcze USA to działanie albo wprost poza amerykańskim prawem, w tym konstytucyjnymi gwarancjami dla obywateli, albo nadużywanie prawa i naciąganie wyjątków. Tym bardziej obywatele i władze innych państw są zaniepokojeni i protestują. USA przecież nie daje jakichkolwiek gwarancji reszcie świata. Np. prezydent Obama po ujawnieniu przez Snowdena informacji o programach wywiadowczych zapewniał, że działania służb są niewielkim, uzasadnionym i rozsądnym wkroczeniem w obszar prywatności, i że dzięki nim wzrosło bezpieczeństwo obywateli USA. Ale już nie powiedział tego obywatelom państw sojuszniczych: Polakom, Francuzom, Niemcom, Izraelczykom, Japończykom czy Koreańczykom z Korei Południowej, a nawet Brytyjczykom. Stany Zjednoczone nawet nie udają, że stosują jakiekolwiek samoograniczenia wobec reszty świata, nawet wobec najbliższych sojuszników. W tym nie zapewniają ochrony informacji osobistych czy gospodarczych.
- Czy pana zdaniem, to co zrobił wcześniej Assange, a teraz Snowden, jest początkiem globalnej rywalizacji cybernetycznej, bo chyba nie cyberwojny?
- Można mówić o zimnych wojnach cybernetycznych, bo takie się toczą z dużym nasileniem od początku lat 90. Być może część większych przecieków Manninga i Assange'a była sterowana, ale nie ma na to żadnych dowodów, nawet poszlak. Być może inne, mniejsze przecieki, których zdarzyło się znacznie więcej, były elementem wojny lub polityki, ale nie wiadomo czyjej. Nie byłoby to dziwne, a nawet byłoby spodziewane, biorąc pod uwagę metody działania nowoczesnych służb specjalnych i sił zbrojnych. Walka cybernetyczna czyli informatyczna nasila się w skali globalnej, a największymi graczami są w niej USA, Chiny, Rosja, Izrael, w mniejszym stopniu – Europa. Sądząc z potencjału technologicznego Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Japonii, Indii, czy Korei Południowej – należy przypuszczać, że te państwa są równie głęboko zaangażowane w tę rywalizację. Wystarczy popatrzeć na liczbę satelitów, jakie mają, zwłaszcza jawnie wojskowych czy mieszanego przeznaczenia.
- Jakie pan przewiduje skutki działań Snowdena?
- Będzie mocne dążenie w poszczególnych państwach i koalicjach różnych państw do ograniczenia szpiegowania i jednocześnie do wzrostu wymiany rezultatów szpiegowania pomiędzy sojusznikami. Jeżeli to się nie uda, czyli np. państwa europejskie, będące obecnie celami inwigilacji amerykańskiej, nie osiągną z tego więcej korzyści, a jednocześnie w tych państwach rozwinie się mocny ruch obywatelski, to wielu polityków różnych partii będzie działać na rzecz gwarancji swobód takich, z jakich korzystają Amerykanie. Władze USA mogą zablokować wszelkie działania w NATO dla ograniczenia szpiegowania. Ale już nie – działania UE. Stąd można się spodziewać w Unii działań wewnętrznych, w tym wzmocnienia gwarancji wolności dla obywateli, i działań zewnętrznych, czyli twardych negocjacji z USA. Jeżeli się nie udadzą międzynarodowe porozumienia zwiększające gwarancje dla obywateli i wszystkich podmiotów gospodarczych – prywatnych i publicznych – to czeka nas więcej zimnej wojny i wyścigu zbrojeń. Bo każde państwo, czy koalicja państw, czując się zdana na sama siebie, będzie szpiegować coraz bardziej. Zacznie jeszcze szybciej przybywać satelitów, komputerów, programów, ludzi, nauki i pieniędzy przeznaczanych na ten cel. Jeśli dziś nastał Orwell 2.0, to rezultatem będą Orwell 3.0, 4.0, itd. bez końca.
- Dziękuję za rozmowę.