Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 387
Problemem Polski od wieków było utrzymanie lojalności rządzących wobec własnego państwa. Brak instynktu państwowego i kierowanie się prywatą doprowadzały wielokrotnie w historii do sytuacji skrajnych, wręcz tragicznych, kiedy państwo przechodziło w obce ręce. W celu ukrycia nieudolności panujących uciekano w metafizykę, powierzano losy państwa i narodu siłom wyższym, opatrznościowym, maryjnym. Korzystne koincydencje zdarzeń nazywano „cudami”. Sobie przypisywano udział w kreowaniu wyłącznie ich korzystnych skutków. Błędami zawsze obciążano innych. Nieufność sąsiedzka kazała szukać „przyjaciół daleko, a wrogów blisko”.
Z doświadczeń wynika, że rządzący państwem polskim, od początku jego dziejów, mieli problem z uzasadnieniem swojego wyłącznego prawa do sprawowania władzy nad zasiedlonym przez przodków terytorium. Wynikało to w dużej mierze z asymetrii sił i ograniczonych możliwości, a także dystansów cywilizacyjnych. Często odwoływano się do protekcji zewnętrznej, gdyż bez niej niemożliwe było sprawowanie jakiejkolwiek realnej władzy. Obecnie pojawia się także wiele pytań w przestrzeni publicznej, kim są ludzie tworzący w Polsce kolejne rządy. Czy reprezentują oni interesy polskie, czy też są przedstawicielami obcej agentury?
Koncentracja bogactwa społecznego w rękach nielicznych, co stało się nieuchronnym produktem neoliberalnego modelu globalizacji, stworzyła nową jakość międzynarodowych zależności. Obecnie to już nie same mocarstwa pretendują do uzależniania państw mniejszych i słabszych. To potęga globalnych koncernów ogranicza realną władzę rządzących. Stają się oni marionetkami w grze interesów wielkiej oligarchii, w której prym wiodą multimiliarderzy, często przyznający się nie do narodowej, lecz do kosmopolitycznej proweniencji. Skorumpowane i wystraszone elity państw podrzędnych, przede wszystkim niekompetentne i nieprzygotowane fachowo do obrony swoich racji, ulegają zjawisku znanemu od starożytności.
Jest to klientelizm, który oznacza trwałą tendencję do kształtowania układów zależności hierarchicznych, występujących w różnych epokach, od niewolnictwa, poprzez feudalizm po kapitalizm oraz w różnych odmianach ustrojowych. W procesie historycznym zmieniały się formy i środki oddziaływań patronów na klientów, hegemonów na satelitów, opiekunów na podopiecznych, ale istota patronażu czyli powiązań personalnych, biurokratycznych, wojskowych i gospodarczych pozostawała niezmienna. Klientelistyczne praktyki zawsze pociągały za sobą budowanie zależności decyzyjnych, co w przypadku relacji międzypaństwowych, a także międzybiznesowych skutkuje wpływem i kontrolą silniejszego nad słabszym, a w skrajnych przypadkach stosowaniem ukrytych i jawnych form przymusu.
Istotą klientelistycznych zależności jest podporządkowanie instytucji i działań państwa partykularnym celom ekonomicznym, wojskowym i politycznym potężnych grup interesu. Państwo rezygnuje ze swoich funkcji regulacyjnych na rzecz ochrony interesu prywatnych korporacji. Demokracja liberalna zamiast chronić przed taką patologią, sprzyja degeneracji polityki. Widać to najlepiej na przykładzie Stanów Zjednoczonych, które pozostają dla wielu naiwnych Polaków ciągle nieomylnym i niedoścignionym wzorem.
Między subordynacją a koordynacją
Tragedia polskich rządów ostatnich trzech dekad sprowadza się do tego, że nie były one w stanie określić wyraźnej granicy między subordynacją a koordynacją w stosunkach Polski z USA. Amerykański patron stał się wyrocznią we wszystkich sprawach związanych z transformacją ustrojową. Jak przystało na hegemona, jego wpływ szczególnie zaważył na usytuowaniu Polski w układzie geopolitycznym Zachodu i Rosji.
Z wdzięczności za „opiekę” warszawskie kręgi władzy, niezależnie od ideowej proweniencji, dokonały „samozhołdowania” wobec Ameryki. Wyraża się to nie tylko w hołubieniu kolejnych amerykańskich ambasadorów nad Wisłą, ale przede wszystkim w bezgranicznym zaspokajaniu żądań amerykańskich koncernów zbrojeniowych. Zawieranie kontraktów na wielomiliardowe zobowiązania idzie w parze z nagminnym lekceważeniem procedur przetargowych. Jeśli jest inaczej, to opinia publiczna powinna o tym wiedzieć. Jawność informacji jest przymiotem rządów demokratycznych. Jeśli informacje są niedostępne lub świadomie ukrywane, mamy do czynienia z państwem mafijnym.
Żenująca i straceńcza nadgorliwość polskich polityków wobec Kijowa także była motywowana chęcią przypodobania się kręgom amerykańskich opiekunów. Windowanie wydatków zbrojeniowych do niebotycznych rozmiarów, na pewno nadmiernych w stosunku do możliwości i wyrzeczeń społecznych, to wynik pogardy dla potrzeb obywateli, wbrew patriotycznej tromtadracji i faktom. Utopiona w zależnościach atlantyckich Polska nigdy nie wydostanie się na pozycję samodzielnego i asertywnego gracza. Kompradorskie elity, żyjące złudzeniem trafności i skuteczności swoich działań, z pewnością do tego nie dopuszczą. Zawsze przecież mogą sięgać do wsparcia stacjonujących w Polsce sojuszniczych „legionów”.
Trzeba tu zauważyć, że klientelizacja ma także drugą stronę. Oprócz dewastowania autonomii decyzyjnej oznacza szansę na zdobycie przy pomocy możnego protektora wyższej pozycji w rankingu reputacji państw, podbudowania prestiżu czy zdobycia dostępu do określonych dóbr. W kalkulacjach polskich elit politycznych, i tych o pochodzeniu posolidarnościowym, i tych o proweniencji pokomunistycznej, chodziło właśnie o uwiarygodnienie się w oczach nowego protektora, zdobycie jego zaufania, a przede wszystkim roztoczenia opieki, która okazała się niezwykle kosztowna. Odnosi się wrażenie, że dzisiejsza Polska jest mniej suwerenna i niezależna niż w czasach „realnego socjalizmu”.
Służalczość - cecha akceptowalna?
Rządzący Polską wywodzą się z dwu głównych rodowodów – posolidarnościowego i pokomunistycznego - choć dominujący POPiS zmarginalizował środowiska poperelowskie. W obu przypadkach na politykach tych formacji spoczywa grzech pierworodny transformacji ustrojowej. Zamiast bowiem starać się zdiagnozować własny interes narodowy i bronić go w zderzeniu z drapieżnym kapitałem Zachodu, wszyscy gremialnie poszli na łatwiznę, wybierając nowych protektorów i oddając im za bezcen majątek narodowy. Jak pisze Witold Modzelewski, „rękami tych polityków likwidowano kolejne działy gospodarki, bo stanowiłyby konkurencję dla zachodnich koncernów”. Polska stała się „liderem działań na własną szkodę”, wygląda na to, że „tej pozycji nikt nam nie odbierze” (Polska-Rosja. Koniec „naszej wojny”, t. 11, lata 2023-2024, Warszawa 2024).
Ten stan dobrowolnej submisji wobec obcej protekcji trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Wyraża się on w bezdyskusyjnej aprobacie zachodnich rozwiązań ustrojowych i ich uzasadnień ideologicznych, w gorliwym popieraniu imperialistycznych „wojen Zachodu”, wysyłaniu swoich żołnierzy do ataku na Afganistan czy Irak. Milczenie i amnezja towarzyszą obecnie tym skompromitowanym „wyprawom”, a ich bilans zysków i strat pozostaje nieznany.
Społeczeństwo, a przynajmniej jego „oświecone” części, nie jest jednak ślepe na błędy i obojętne wobec narastających kosztów, wynikających z klientelizmu i serwilizmu władz. Kolonizowanie przez nie własnego narodu musi się kiedyś skończyć wielkim buntem. Poza tym alienacja elit politycznych, którą obserwujemy w Polsce, nie jest zjawiskiem nowym. Ma też swoje ograniczenia czasowe, wynikające choćby ze społecznej cierpliwości. Gdy zostanie przekroczona granica racjonalności w procesach samosatelizacji, dojdzie do społecznego wrzenia, jak to już nieraz w historii bywało. Taki jest bowiem instynkt samozachowawczy narodu polskiego. Stanie się to zwłaszcza wtedy, gdy załamie się wydolność gospodarcza i nastąpi degradacja pozycji społecznych (materialnych) obywateli. W mediach społecznościowych, które stały się dogodnym kanałem przekazu nastrojów, można odczuć coraz większe niezadowolenie z narastającej relatywizacji wszystkich wartości politycznych, demontażu instytucji publicznych, ogłupiania własnego narodu i prowadzenia polityki przez błaznów z obcego nadania.
Poddawanie się instruktażowi zewnętrznemu i brak odwagi w obronie swojego interesu ze szczególną jaskrawością ujawniły się po wybuchu wojny na Ukrainie. W odruchu naiwnej solidarności wpuszczono do kraju, poza wszelkimi procedurami kontroli i rejestracji, masy uchodźców wojennych i ludzi o nieznanej proweniencji. Z obserwacji wynika, że z tej okazji skorzystali najbardziej przedsiębiorczy obywatele Ukrainy, dla których Polska stała się przystanią w korzystaniu z dogodnych warunków bogacenia się (wykup mieszkań, zwolnienia z podatków, dotacje i zasiłki, przywileje socjalne, darmowe usługi i preferencje).
W powszechnej opinii kolejne rządy nie miały i nie mają prawa ani żadnej legitymacji moralnej do uruchamiania ogromnej pomocy finansowej i materialnej sąsiedniemu państwu, kosztem własnych obywateli. Zawarte bez parlamentarnej procedury ratyfikacyjnej Porozumienie o współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa z 8 lipca 2024 roku stanowi wyraz samobójczego postępowania władz. Dowodzi bezmyślnego ograniczania swoich kompetencji na rzecz innego państwa. Należy mieć nadzieję, że w przyszłości doczeka się właściwego osądu.
Wyliczenia oficjalne, wzięte choćby ze strony internetowej Prezydenta RP opiewają na kwotę ok. 14 mld zł udzielonej pomocy Ukrainie w sprzęcie, uzbrojeniu, logistyce, gdy fachowe szacunki sięgają 100-200 mld zł. Istnieje podejrzenie, że przy trwającej anomii w państwie, podatnicy nigdy nie doczekają się rzetelnego bilansu. Będą natomiast długo odczuwać skutki szalejącej inflacji, napędzanej niewspółmiernymi do możliwości nakładami na „nie naszą wojnę”.
Zorganizowane kłamstwa
Wszystko to dzieje się w kontekście rozbudowanego lobbingu korporacji zachodnich, które nie tylko korzystają z licznych ulg w kraju, ale stały się także beneficjentami „otwartego rynku” z Ukrainą. Wobec obcych wpływów na decydentów istnieje w Polsce zmowa milczenia. Media masowe są proamerykańskie, proukraińskie i proizraelskie. Pozostają natomiast z zasady antyrosyjskie. Zamiast odrębnej i niezależnej analizy, mamy stronnicze komentarze i jednostronne oceny. W ramach obowiązującej rusofobii jako doktryny politycznej ściga się wszystkich „szpiegów Putina”, dowodzi się kremlowskich spisków i wpływów rosyjskich wśród samych polityków, zwłaszcza opozycji. Ten hałas ma sprzyjać odwracaniu uwagi od rozbudowanego lobbingu innych podmiotów – przede wszystkim z USA, Izraela, Niemiec czy Ukrainy. Zwłaszcza nad lobbingiem ukraińskim nikt się nie chce skrzętnie pochylić, choć jest on najbardziej widoczny, w swojej formie bezczelny, a w skutkach niebezpieczny.
Wiara w kult siły prowadzi do tragicznego opowiadania się za wojną jako jedynym sposobem rozstrzygnięcia konfliktu ukraińskiego. „Pokój przez siłę” stał się polityczną obsesją, a powoływanie się na konieczność zapewnienia w ten sposób bezpieczeństwa jest niczym innym jak zorganizowanym kłamstwem. Przywódcy polityczni „instytucjonalnego” Zachodu ponad rozum postawili swoje emocje i namiętności. Kierowanie się nienawiścią do oponentów stało się jedną z cech „geopolityki emocji”. Szkoda, że roztropność i rozwaga w wielu przypadkach ustąpiły rusofobicznej narracji, narzucanej przez „lilipucie” państwa Europy bałtyckiej i „chorą na Rosję” Polskę (Bronisław Łagowski).
Propaganda wojny - ogłupianie społeczeństw
Polscy politycy mają obsesję na tle ponownego popadnięcia w rosyjską strefę wpływów, mimo że instytucjonalnie państwo przynależy do struktur Zachodu. Wygląda to tak, jakby podejrzewali, że ów Zachód może kolejny raz Polskę zdradzić (nagminne jest przywoływanie analogii do Jałty). Ulegają „geopolityce strachu”, którą sojusznicy zachodni skutecznie podsycają. „Straszenie i ogłupianie od wieków było, jest i będzie najlepszym biznesem: przestraszony – pisze W. Modzelewski – nie będzie się targować i zapłaci dużo za swoje bezpieczeństwo”.
W wyniku licznych deficytów koncepcyjnych w ramach zintegrowanego Zachodu jego elity postawiły na „mobilizację poprzez wojnę”. Zaangażowanie na rzecz Ukrainy przeciw Rosji oznacza z jednej strony odwracanie uwagi od problemów społecznych i gospodarczych na własnym podwórku. Z drugiej strony jest pretekstem do konsolidacji Unii Europejskiej w rywalizacji transatlantyckiej. Tyle, że ta konsolidacja nie jest możliwa i skuteczna bez dostępu do tanich surowców energetycznych, zasobów naturalnych, chłonnego rynku rosyjskiego, a także bogactwa oligarchów, płacących na Zachodzie podatki od transakcji i nieruchomości.
Społeczeństwa Niemiec, Francji czy Austrii coraz mniej godzą się na wyrzeczenia, ale rządzący w państwach Unii Europejskiej czekają, jak nowe „światowe przywództwo” zdecyduje. Jeśli administracja Donalda Trumpa postanowi porozumieć się z Rosją i zakończyć wojnę na Ukrainie, albo ją przynajmniej zamrozić, to kolejny raz okaże się, że europejscy politycy są jedynie wykonawcami woli atlantydów.
Podobnie głos polskiej dyplomacji będzie bez znaczenia. Mizeria argumentacyjna na rzecz utrzymywania stanu wojny jak najdłużej, do „ostatniego Ukraińca”, pokazuje „wąskotunelowe” myślenie i paraliż koncepcyjny obu obozów politycznych i ich liderów. Widać wyraźnie, że Polska nie dysponuje ani pokojową inicjatywnością, ani żadnym potencjałem negocjacyjnym, a obniżenie rangi kilkudziesięciu szefów placówek dyplomatycznych, w tym w stolicach strategicznych graczy, oznacza wykluczenie się na własne życzenie z rozmów kuluarowych i konsultacji poufnych.
Mizeria polskiej dyplomacji
Elity polityczne Polski znalazły się w niewoli ładu hierarchicznego i hegemonicznego, dyktowanego przez obce interesy, przede wszystkim zza Atlantyku. Mimo demonstrowania woli przewodzenia różnym gremiom (Trójkąt Lubelski, Inicjatywa Międzymorza, Grupa Wyszehradzka, Trójkąt Weimarski), skuteczność i sprawczość polskiej dyplomacji jest znikoma. Minister spraw zagranicznych braki nadrabia napuszoną retoryką i nadętą miną, a jego polemiki, czy raczej pyskówki z rosyjskimi dyplomatami czy demonstracje niechęci świadczą o infantylizmie i marnej kompetencji, a nie o rozumieniu użyteczności dyplomacji w rozwiązywaniu krwawych dramatów.
Przede wszystkim Polska nie liczy się w „wielkiej wojnie” o energię i władzę między Rosją i Chinami a Stanami Zjednoczonymi. Mimo, że te ostatnie dzięki „rewolucji łupkowej” narzuciły Europie swoje dostawy LNG, to jednak okazuje się, iż nadal nie może ona osiągnąć należytego poziomu bezpieczeństwa energetycznego bez Rosji. Wszystko wskazuje na to, że wielu polityków zachodnich jest skłonnych uznać determinację Kremla i zgodzić się na ustępstwa kosztem Ukrainy. Na naszych oczach rodzi się więc źródło głębokich rozczarowań i zawiedzionych nadziei. I utrzymuje się brak jakiejkolwiek refleksji na rzecz przewartościowań geopolitycznych.
Polska, a zwłaszcza jej władze – rządzący i opozycja – wpadła w pułapkę „wojny narracyjnej”. Mimo, że zmienia się sytuacja geopolityczna, państwo polskie poprzez swoich przedstawicieli jawi się bezbronne, nieporadne i podatne na wskazówki płynące tylko z jednego źródła. Wielkie potęgi prowadzą natomiast grę pozorów, blefują, a przede wszystkim dbają o interes geopolityczny swoich państw.
Z tych względów czas najwyższy zmienić narrację z wojennej na pokojową. W interesie Ukrainy leży jak najszybsze zawieszenie działań zbrojnych, choćby ze względu na ofiary i cierpienia ludności cywilnej, odciętej od zaopatrzenia w energię. Polska powinna popierać postulaty zagwarantowania Ukrainie przez Zachód bezpieczeństwa, ale nie swoim kosztem. Dotychczasowe kwoty i różnorodność udzielonej pomocy trzeba wykorzystać jako atut w redukcji dalszych obciążeń. Rozejm między wojującymi stronami zmniejszy ryzyko eskalacyjne, choćby przez prowokacje czy błędy, mające na celu wciągnięcie stron trzecich do wojny. Oby jednak decyzje ustępującego prezydenta Ameryki, upoważniające Ukrainę do użycia broni dalekiego zasięgu na terytorium Rosji nie przekreśliły wszystkich powyższych dywagacji.
Polskich elit politycznych w obecnym kształcie nie stać na takie zdiagnozowanie naszego miejsca w międzynarodowym układzie sił, aby wyzwolić się z psychologii wrogości wobec Rosji i ślepego zafascynowania wzorcami płynącymi z Zachodu. Nie ma nikogo odważnego pośród polityków, aby stwierdzić, że globalistyczna standaryzacja na modłę unijną lub amerykańską prowadzi do utraty najważniejszych atrybutów wewnątrzsterowności i tożsamości narodowej. O przywróceniu jakiejś dozy realnej suwerenności państwa nie ma nawet co marzyć, gdyż uzależnienia zewnętrzne we wszystkich sferach życia społecznego są nieodwracalne. Wystarczy spojrzeć na mapę baz i rozmaitych stanowisk wojskowych NATO i USA na obszarze Polski. Tam, gdzie wchodzą obce wojska, zawsze przecież – a jakże - pod szyldem sojuszniczym, tam płaci się wysoką cenę wolności i autonomii wewnętrznej w zamian za gwarancje mitycznego bezpieczeństwa.
Odwrót od klientelizmu jest raczej niemożliwy. To, co udałoby się być może uratować, to zmianę narracji na temat aktualnej rzeczywistości. Rządzący muszą uświadomić sobie, jak negatywne skutki dla cywilizacji zachodniej przyniosła turbokapitalistyczna globalizacja, degradując państwa i narody do pozycji petentów i klientów. W przypadku Polski przydałaby się refleksja nad wykorzystywaniem naszej złożonej historii do rozgrywania Polaków w stosunkach z największymi sąsiadami. Obrona różnorodności cywilizacyjnej świata, a nie urządzanie go na jedną „nihilistyczną” modłę może stać się doprawdy w sprzyjających okolicznościach ziarnem nowej narracji przyczynowo-skutkowej.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6668
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1498
Polityka wschodnia polskich rządów zwących się „niepodległościowymi”, ostatecznie służyła i służy interesom niemieckim.
Schemat polityki wschodniej polskich rządów, które w tradycyjnej historiografii nazywamy „niepodległościowymi”, jest od ponad dwustu lat prawie ten sam:
• rządzący deklarują „wyzwolenie się z zależności” od Rosji (Związku Radzieckiego) i przyjmują antyrosyjską, albo antykomunistyczną retorykę;
• wyzwolenie to nazywane jest „niepodległością”, którą tym samym „odzyskano”;
• następuje seria wrogich działań wobec nowego przeciwnika, również bardzo kosztownych ekonomicznie dla polskiej strony, bo w obronie niepodległości, która jest „bezcenna”, jesteśmy gotowi zapłacić każdą cenę;
• strategicznym celem tej polityki jest „wypchnięcie Rosji z Europy”, odłączenie od jej terytoriów możliwie największej liczby „niepodległych państw”: czym bardziej są sztucznym tworem, tym lepiej, bo są słabsze i mają z nami „wspólnego wroga”.
Jawnym lub niejawnym patronem tejże polityki były początkowo Prusy, a następnie zjednoczone Niemcy, będące prawdopodobnie twórcą tej koncepcji.
Taktycznym celem tej polityki są możliwie najgorsze stosunki polsko-rosyjskie, w płaszczyźnie zarówno politycznej, jak i gospodarczej, likwidacja wszelkich wzajemnych kontaktów, bo każdy z nich jest oczywistą „zdradą”.
Strategiczny cel jest znany i kilkukrotnie skutecznie osiągnięty: Berlin ponad Polską podaje rękę Rosji i dystansuje się do naszej „bezzasadnej” wrogości, przez co zyskuje w Petersburgu (Moskwie) wdzięcznego sojusznika, z którym wspólnie rozwiązuje trudne problemy, a przede wszystkim „problem Polski”.
Obecnie scenariusz ten jest na etapie trzecim, czyli narastającej wrogości obu stron. My oczywiście mamy ku temu również nasze powody, bo tragedia smoleńska ma bezprecedensowy charakter i nie mieści się w dotychczasowych scenariuszach. Od 2010 roku urosła do rangi nierozwiązywalnego problemu, także z naszej, polskiej winy, bo całość śledztwa związanego z wyjaśnieniem przyczyn tej katastrofy (zamachu?) powinna być od początku w polskich rękach, względnie należało powołać też międzynarodową komisję nadzorującą te działania. Teraz już nie cofnie się straconych lat i żadna ze stron sporu nie ma racjonalnego i wiarygodnego wyjścia z powstałej sytuacji.
Drugim nie mieszczącym się w powyższym scenariuszu faktem jest obecnie chęć wyzwolenia się obecnego rządu polskiego z zależności od Berlina, co jest całkowicie sprzeczne z poprawnością III RP. Mamy więc teraz „dwóch wrogów”, czyli jest powtórka sytuacji z lat międzywojnia, gdy wywodzący się z proniemieckiej orientacji politycy sanacyjni chcieli również uniezależnić się od poprzednich protektorów.
Bezceremonialna sugestia, że Berlin może dziś doprowadzić do odbudowy swoich wpływów w Warszawie i zorganizuje powrót byłego szefa rządu „na białym koniu”, była kolejnym sygnałem o wyjątkowym znaczeniu. Na reakcję Warszawy nie trzeba było długo czekać – podniesiono sprawę reparacji wojennych, która na wiele lat stanie się osią stosunków polsko-niemieckich. Nikt, kto będzie chciał zdobyć władzę w Warszawie lub u tej władzy się utrzymać, nie odstąpi od tych żądań.
Nie po raz pierwszy berlińscy politycy, tak jak w 1917 roku, udowadniają swoją tępotę lub całkowity brak wyobraźni, a historycznych analogii jest wiele. Gdyby Ludendorff z Hindenburgiem nie wymyślili bolszewickiej dywersji w Rosji, nie byłoby robotniczej rewolty w Niemczech w 1918 roku i w konsekwencji upadku (rok od przewrotu bolszewickiego) monarchicznych Niemiec, których tak nieudolnie bronili w tej wojnie.
Polskie żądania reparacyjne przyspieszą jednak prorosyjskie działania Berlina, o czym już niedawno mówił Christian Lindner, szef FDP (partii liberalnej), bo wobec polskiej wrogości do obu sąsiadów trzeba przejść do etapu czwartego, czyli „rozwiązania problemu polskiego”.
Rosyjsko-niemieckie zbliżenie utrudnia aneksja Krymu oraz krwawy konflikt we wschodniej Ukrainie, bo Berlin od stu lat wspiera antyrosyjską wersję „samostijnej” Ukrainy. Jaki z tego wniosek? Chyba jest oczywisty: to abecadło polityki.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 570
Osiemdziesiąta rocznica konferencji jałtańskiej oraz ekstrawaganckie propozycje amerykańskiego prezydenta na temat zakończenia konfliktów w Gazie i na Ukrainie skłaniają obserwatorów do refleksji nad aktualną wartością suwerenności terytorialnej i samostanowienia narodów. Granice państw znów stają się funkcją interesów mocarstwowych, można je dowolnie przesuwać według kaprysów megalomańskich przywódców, a bogactwa narodowe, nawet te czekające dopiero na odkrycie, stają się przedmiotem gier i konszachtów geopolitycznych.
Spotkanie „wielkiej trójki” w Jałcie w lutym 1945 roku, mimo że obrosło legendą „zdrady” mocarstw zachodnich wobec Polski, miało – mówiąc bez histerii - pozytywne skutki dla położenia podstaw pod nowy, moralnie niesprawiedliwy, ale realnie jedyny możliwy ład międzynarodowy, będący konsekwencją bipolaryzacji stosunków międzynarodowych. W rezultacie zwycięstwa nad faszyzmem wyłoniły się bowiem dwa zwycięskie bieguny, wokół których zaczęła się koncentracja sił im podporządkowanych. Mimo wrogości ideologicznej, strategie wzajemnego odstraszania oparte na pacie atomowym pozwoliły przetrwać temu ładowi efektywnie przez blisko pół wieku.
Po każdej ze stron blokowego podziału obowiązywała dyscyplina hegemoniczna. Jest ona jednak przez historyków oceniana w sposób asymetryczny. Mało kto bowiem wypomina Stanom Zjednoczonym ewidentne ingerowanie w procesy polityczne i konsolidacyjne w Europie Zachodniej, na przykład we Francji, w Niemczech Zachodnich czy Włoszech, natomiast gros krytycznej uwagi skupia się na radzieckiej strefie wpływów, czyli państwach tzw. Europy Wschodniej, gdzie obowiązywał surowy dyktat Moskwy.
O dziwo, państwa wschodnioeuropejskie przeszły przez skuteczny proces powojennej odbudowy materialnej i instytucjonalnej, a po rozpadzie ZSRR udało im się szybko dokonać reorientacji politycznej i dołączyć do struktur zachodnich. I to z całym bogactwem pojałtańskiego inwentarza, zwłaszcza kształtem granic i podziałami ludności. Każdy, kto wzywa do rewizji dziedzictwa Jałty musi więc zdawać sobie sprawę z tego, że grozi to zanegowaniem całego ładu normatywnego, opartego na Karcie Narodów Zjednoczonych. Jeśli runie konstrukcja reguł gry, wypracowanych w wyniku współpracy „wielkiej trójki”, nastanie czas chaosu, ale i ryzyka „nowego rozdania” w kształtowaniu mapy świata.
Kłopoty z przewidywaniem
Polacy, którzy kwestionują postanowienia jałtańskie, nie rozumieją tego, że ich postawa grozi podważeniem trwałości własnych granic. Z pozycji beneficjenta Polska mogłaby stać się ofiarą nowego dyktatu, bo przecież w kwestii porządku terytorialnego nigdy nic nie jest przesądzone raz na zawsze. Wystarczy spojrzeć na limologię, czyli wiedzę o granicach państw, aby zrozumieć, że obecny stan rzeczy jest tylko jednym z przejściowych formatów określonego miejsca i czasu.
W ładzie pojałtańskim nie kwestionowano istnienia poszczególnych narodów i nie negowano ich prawa do samostanowienia. Uznanie suwerenności terytorialnej zapewniło średnim i małym państwom równość prawną, a jednocześnie stanowiło pewną formę ochrony przed otwartą dominacją wielkich mocarstw.
Wprawdzie taka interpretacja sprowadzała się wyłącznie do gwarancji formalnych niepodległości, ale i tak była ogromnym krokiem naprzód w stosunku do wszystkich ładów międzynarodowych z przeszłości. Często zapomina się, że imperializm epoki kolonialnej oznaczał ogromną niesprawiedliwość dziejową, a cała historia potęg zachodnich opierała się przecież na ekspansji i uzależnianiu słabszych od silniejszych. Na porządku dziennym były ich strefy wpływów, interesów i odpowiedzialności. Tylko naiwni idealiści mogą wierzyć, że te formy hierarchicznych zależności znikną kiedyś z powierzchni Ziemi i że nastanie ład egalitarny, oparty na równości wszystkich uczestników.
Wyznaczanie granic państw zgodnie z wymogami stabilności systemowej oraz ograniczeniami geopolitycznymi należało zawsze do wojennych zwycięzców. Zmiany granic były też konsekwencją dziedziczenia, grabieży czy transakcji kupna-sprzedaży (np. Luizjana, Floryda czy Alaska). Każdą formę przejęcia terytoriów i ludności można było zastąpić kolejnymi regulacjami. Wojny i dyplomacja były podstawowymi instrumentami przywracania i stabilizowania równowagi sił. Wyznaczanie granic bardziej służyło interesom dynastycznym i imperialnym niż narodowym. Dopiero w XIX wieku zaczęła upowszechniać się tzw. zasada narodowości, która dała początek upodmiotowieniu narodów, aspirujących do posiadania własnych państwowości.
Państwo suwerenne a narodowe
Po II wojnie światowej samostanowienie narodowe stało się głównym źródłem legitymizacji suwerennych państw. Ideologicznym spoiwem obu wartości są nacjonalizmy etniczne i obywatelskie, leżące u podstaw przekonania, że najbardziej sprawiedliwy podział terytorialny świata powinien pokrywać się z granicami wspólnot narodowych. Jest to oczywiście założenie idealistyczne, bo w praktyce między doktryną a realiami występują duże rozbieżności. Istnieją tysiące narodów, ale tylko około dwustu suwerennych państw.
Współczesne mitologizowanie systemu międzynarodowego, jakoby wszystkie państwa były wobec siebie suwerenne i równe jest ogromnym nieporozumieniem. Apologeci Ameryki przez ostatnie trzy dekady po zakończeniu „zimnej wojny” wmawiali sobie i nam istnienie jakiegoś liberalnego ładu międzynarodowego, gdy w rzeczywistości nigdy taki ład nie miał miejsca. Stosunkami międzynarodowymi rządzi bowiem nieustannie dialektyka rywalizacji i współpracy, walki i kompromisu. To od dynamiki stosunku sił między największymi potęgami i ugrupowaniami państw zależy stabilność systemowa. Naprzemienność przewag siły bądź nadrzędności prawa powoduje, że różnicują się formy wzajemnych oddziaływań mocarstw oraz ugrupowań państw, ale ich istota pozostaje niezmienna. Trwa bowiem nieustanna walka o wpływy, dominację i prymat (hegemonię) w wymiarach regionalnych i na szczeblu globalnym.
Samostanowienie narodów i suwerenność terytorialna państw w wymiarze realizacyjnym zawsze były i są pochodną politycznej woli tych, od których zależy utrzymanie ładu. Inaczej mówiąc, wszystkie akty samostanowienia w postaci proklamowania niepodległych jednostek geopolitycznych były wyrazem pewnej zgody, jaka zaistniała w danym momencie między największymi potęgami. W wyniku przegranej wojny przez Hitlera i jego sojuszników to właśnie „mocarstwa jałtańskie” otworzyły nową epokę w zakresie doktryny i praktyki samostanowienia. A to, że same współtworzyły nowe jednostki geopolityczne, nawet wbrew woli zainteresowanych, wynikało z ich pozycji zwycięzców.
Przede wszystkim po II wojnie światowej bez woli mocarstw zwycięskich nie dokonałaby się dekolonizacja, oznaczająca obalenie zasady wyższości rasowej. Był to jeden z najważniejszych procesów suwerenizacyjnych w dziejach, w którym zatriumfowała zasada samostanowienia narodów (ograniczona przez uti possidetis iuris, czyli zachowanie granic pokolonialnych). Jej ideał znalazł wyraz w Deklaracji o przyznaniu niepodległości krajom i narodom kolonialnym (rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 14 grudnia 1960 roku), a rozszerzenie zasady samostanowienia nastąpiło w Deklaracji zasad prawa międzynarodowego ONZ z 24 października 1970 roku, gdzie zapisano m.in., że „utworzenie suwerennego i niepodległego państwa, stowarzyszenie się lub połączenie z niepodległym państwem, bądź obranie jakiegokolwiek innego statusu politycznego, o którym swobodnie zadecydował naród – to sposoby prawa do samostanowienia przez ten naród”.
Prawo, moralność i realia
Zdając sobie sprawę ze złożoności materii, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że wszystkie suwerenne państwa już istniejące traktują jako nadrzędną zasadę integralności terytorialnej. To oznacza kontrę wobec zasady samostanowienia. Obrona terytorialnego status quo zgodnie z pewną logiką bezwładności oznacza bowiem uniemożliwianie realizacji prawa do samostanowienia przez narody skolonizowane i podbite (okupowane). W rzeczywistości mamy do czynienia z nieudawaną hipokryzją państw i ich rządów, jeśli chodzi o realne wsparcie dążeń niepodległościowych konkretnych grup narodowych. Widać to najlepiej na przykładzie fałszywego wsparcia dla Palestyńczyków. Wiele rządów popiera „dwupaństwową” koncepcję rozwiązania problemu palestyńskiego, ale ulega szantażowi moralnemu ze strony Izraela oraz presji kolejnych administracji Stanów Zjednoczonych, aby nie dopuścić do powstania niepodległej Palestyny.
Samostanowienie narodów, niezależnie od wymiaru normatywnego, stanowi więc we współczesnym systemie międzynarodowym wątpliwy moralny imperatyw, a nie twardą regułę prawa. Propozycje Donalda Trumpa na temat redefiniowania statusu samodzielnych jednostek geopolitycznych oraz terytoriów niesamodzielnych pokazują, że wbrew oczekiwaniom Ameryka dąży do zdemontowania dotychczasowych instytucji, których źródła sięgają współpracy mocarstw z czasów II wojny światowej. Widać także wyraźnie, że przyszłość ONZ jest zagrożona, a wiele państw za przykładem USA demonstruje wobec niej lekceważenie.
W sprawie samostanowienia paradoks polega na tym, że już od dłuższego czasu rozmaite organizacje narodowowyzwoleńcze i niepodległościowe, a tym bardziej ruchy separatystyczne są uznawane za terrorystyczne. Sięgają one bowiem do stosowania siły przeciw swoim opresorom. Tymczasem prawo międzynarodowe dopuszcza użycie siły przez narody uciemiężone, poddane zależności kolonialnej, okupacji lub dyskryminacji rasowej, a wojny narodowowyzwoleńcze nie bez powodu przypominają „wojny sprawiedliwe” z odległej przeszłości, gdy świat chrześcijański zmagał się z „poganami i heretykami”.
Z enuncjacji amerykańskiego prezydenta wynika jednak, że USA nie zamierzają respektować prawa do samostanowienia narodów w dochodzeniu do własnej państwowości. Chodzi bardziej o tworzenie nowych form afiliacji jednostek już istniejących – stowarzyszeniowych czy kondominialnych. W każdym jednak przypadku, (od symbolicznej Grenlandii poczynając), projektowana afiliacja wymagałaby wyrażenia woli większości (zapewne kwalifikowanej) mieszkańców danego obszaru.
Przypadki utworzenia niepodległego Kosowa w 2008 roku przy udziale mocarstw zachodnich oraz aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku można zakwalifikować jako rezultaty trwającej od dłuższego czasu irredenty, czyli dążeń miejscowej ludności do oderwania od dotychczasowego państwa i związania się z państwem macierzystym (odpowiednio z Albanią i z Rosją). Podobnego uzasadnienia nie można było niestety zastosować wobec separatystycznych „republik” w Donbasie, co przy wszystkich innych uwarunkowaniach spowodowało wybuch tragicznej wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Co cenniejsze?
Na tych przykładach widać wyraźnie, że państwa o wiele ostrzej reagują na pogwałcenie czyjejś suwerenności i integralności terytorialnej przez agresora niż w obronie prawa do samostanowienia. Przypadki Kosowa i Krymu pokazują, że niezależnie od oburzenia, wspólnota międzynarodowa jest gotowa zaakceptować wymuszone zmiany terytorialne, zbieżne z interesami ludności na spornych obszarach. Natomiast gdy w grę wchodzi przejmowanie aktywów terytorialnych na drodze zbrojnego zawładnięcia, reakcja zbiorowa jest o wiele bardziej zdecydowana.
Suwerenność państwa jest jego atrybutem i stanowi podstawę konstytutywnej normy formalnoprawnej równości państw. Oparcie terytorialne suwerenności jest gwarancją istnienia państwa. Bez terytorium państwo pozostaje fikcją.
Samostanowienie narodowe bazuje natomiast na moralnym postulacie sprawiedliwości. Jest podstawą normy preskryptywnej (tzn. wskazującej na działania pożądane i akceptowane przez większość), która zaleca oparcie podziału terytorialnego na uzasadnionych roszczeniach przynależności narodowej. Problem jednak w tym, że ocena zasadności owych roszczeń spoczywa najczęściej w gestii wielkich potęg, które kierując się egoistycznymi interesami, niekoniecznie popierają słuszne dążenia do utworzenia nowych państw czy tendencje odśrodkowe w państwach już istniejących.
Suwerenność terytorialna ma charakter konserwujący zastane status quo, choć procesy narastających współzależności, internacjonalizacji i integracji nadają jej w wielu przypadkach wartość iluzoryczną. Tymczasem samostanowienie narodów ma znaczenie dynamizujące, gdyż ciągle niesie niespodzianki pojawienia się nowych jednostek geopolitycznych i konieczność reakcji na nie. W tym kontekście szczególnie niebezpieczne są nieprzemyślane projekty zmian status quo w odniesieniu do Strefy Gazy.
Absurdalny pomysł Donalda Trumpa o przejęciu tego terytorium i uczynienia z niego „riwiery Bliskiego Wschodu” za cenę czystek etnicznych i masowych przesiedleń ludności oznaczałby podważenie moralnej i prawnej koncepcji, że dane terytorium należy do określonego narodu. Runęłaby cała konstrukcja w miarę logicznego, ukształtowanego w ciągu kilku stuleci porządku powestfalskiego.
Jakiekolwiek decydowanie o losach innych narodów bez pytania ich o zdanie oznacza przede wszystkim podważanie podstawowych zasad prawa międzynarodowego. Dlatego dezynwoltura Donalda Trumpa wyrażająca się w pomyśle przejęcia przez USA Strefy Gazy świadczy nie tylko o instrumentalnym traktowaniu prawa Palestyńczyków do samostanowienia, ale jest także wyrazem pogardy dla całego dorobku prawnego i politycznego w dziedzinie pokojowego współistnienia. Jest wyrazem darwinizmu geopolitycznego, który przypomina poglądy XIX-wiecznych geopolityków niemieckich z Friedrichem Ratzelem na czele.
W kontekście deklaracji Trumpa jeszcze większy niepokój pojawia się w odniesieniu do planu pokojowego dla Ukrainy. Nie wiadomo bowiem, czy z równym lekceważeniem potraktuje on prawo do samostanowienia ludności na zajętych przez Rosję terytoriach. Jeśli uzna prawa Rosji do aneksji części wschodniej Ukrainy, to znaczy, że przyzwoli na dokonywanie zmian terytorialnych na drodze wojny. Będzie to powrót do praktyk dawno zarzuconych i moralnie potępionych. Jeśli wszak opowie się za odzyskaniem przez Ukrainę obszarów utraconych podczas wojny, to znaczy, że stanie w obronie suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy, ale w kolizji z prawem do samostanowienia narodowego ludności rosyjskojęzycznej, dążącej do połączenia z Rosją na wzór Krymu.
Zmiana filozofii geopolityki?
Wszystkie te niewiadome są niczym wobec radykalnej zmiany całej filozofii geopolityki. Trump bowiem ze swoimi akolitami otwiera drogę do powrotu polityki siły (power politics), nawiązującej bezpośrednio do regulowania stosunków społecznych na zasadzie „kto kogo?” Władca Imperium Americanum stawia siebie ponad wszystkimi podmiotami decyzyjnymi, ignoruje interesy innych uczestników stosunków międzynarodowych, mniemając, że wszystko na świecie można kupić i sprzedać, podbić czy zawojować. A przecież USA, a tym bardziej sam Trump, nie mają prawa dysponować swobodnie cudzą własnością ani narzucać innym, bez ich woli, swoje absurdalne projekty zmian w podstawach ładu międzynarodowego.
W sprawie pokoju na Ukrainie wymagany jest kompromis z uwzględnieniem interesów nie tylko samej Ukrainy, ale przede wszystkim Rosji. Tym bardziej, że w wojnie rosyjsko-ukraińskiej nie ma i nie będzie jednoznacznego zwycięzcy. Oprócz suwerenności terytorialnej i samostanowienia narodowego kwestią rozstrzygającą będzie więc uznanie niepodzielności bezpieczeństwa obu stron konfliktu. Oznacza to, że żadna z wojujących stron po zakończeniu działań zbrojnych nie może się czuć zagrożona ich wznowieniem przez swojego przeciwnika.
Póki co, amerykański prezydent stawia na komercyjny dyktat wobec Ukrainy. Gwarancje bezpieczeństwa udzielone temu państwu musiałyby być sowicie opłacone, aby były skuteczne. Tymczasem ukraiński prezydent nie ma obecnie takiego umocowania swojej władzy, aby na długie lata poddać państwo ukraińskie skutecznej protekcji amerykańskiej. Gotowość oddania w ręce Amerykanów olbrzymich zasobów naturalnych Ukrainy (także tych, które pozostają pod kontrolą rosyjską) świadczy o tym, że obecne władze ukraińskie w sposób bezprecedensowy szafują suwerennością terytorialną, co nie ma legitymacji w postaci woli zbiorowej. Takie decyzje wymagają zawsze przyzwolenia wyrażonego w głosowaniach powszechnych.
W świetle szalonych pomysłów amerykańskiej dyplomacji trzeba więc zdecydowanie bronić stanowiska wyrażonego w prawie międzynarodowym, że suwerenność terytorialna jest ściśle powiązana z moralnym prawem narodów do decydowania o własnym losie. Skończyły się czasy, kiedy władcy mogli sprzedawać zasoby terytorialne na zasadzie transakcji nieruchomości.
W projektach Donalda Trumpa tkwi zatem niebezpieczna pułapka zastawiona na ukraińskiego prezydenta. Jeśli ulegnie on presji amerykańskiej, może spotkać się z odmową swojego społeczeństwa zatwierdzenia w przyszłości szykowanych transakcji. Należy bowiem mieć nadzieję, że cyniczne rozgrywanie przez Trumpa adresatów jego rewizjonistycznych pretensji prędzej czy później skończy się porażką na rzecz powrotu do uznanych powszechnie reguł gry.
Stanisław Bieleń

