Politologia (el)
- Autor: red.
- Odsłon: 4709
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2186
Wiele wskazuje na to, że starcie rosyjsko-amerykańskie nie może skończyć się szybkim pokojowym kompromisem, gdyż oznaczałoby to zanegowanie pretensji hegemonicznych każdej ze stron.
Taka specyficzna wojna (zwana sieciową, hybrydową, by proxy, itp.) będzie prawdopodobnie toczyć się długie lata, jeśli żadne z mocarstw nie popełni błędu dalszej eskalacji.
Rosja będzie z uporem upominać się o swoje prawo do artykułowania i obrony własnych interesów. Będzie bronić aktywnej obecności w przestrzeni poradzieckiej, którą tradycyjnie uważa za strefę „uprzywilejowanych interesów”. Starcie z USA stało się nieuniknione, gdy Amerykanie przekroczyli „czerwoną linię”, oznaczającą naruszenie wyłączności Rosji do operowania w tej przestrzeni.
Koszty nieprzyjaznych kroków wobec Rosji nie zniechęcą jej kierownictwa politycznego do prowadzenia zdecydowanej polityki, mającej na celu utrzymanie przewag w przestrzeni poradzieckiej. Definiując swoje żywotne interesy, zakreśla ona granice przybliżania się do niej zachodnich instytucji bezpieczeństwa i integracji. Choć budzi to irytację polityków zachodnich, nie może być przez nich lekceważone.
Rosja, zajmując Krym przeciwstawiła się Zachodowi; dowiodła, że znowu jest w stanie sprostać mocarstwowym wyzwaniom. Jej Realpolitik sprowadza się obecnie do kalkulacji ryzyka dalszej eskalacji konfliktu. Choć Rosja nie jest w stanie pokonać Zachodu pod względem militarnym, ani przeciwważyć pod względem ekonomicznym, potrafi jednak stanąć na przeszkodzie aspiracjom geopolitycznym innych potęg. Ma też, podobnie jak i Stany Zjednoczone, świadomość tego, że użycie broni jądrowej w ewentualnej konfrontacji zbrojnej między nimi nie ma sensu. Dlatego obie strony muszą liczyć na bilansowanie zasobów konwencjonalnych.
Niebagatelne znaczenie ma mobilizacja sojuszników i ich możliwości. Szacuje się na podstawie prostej arytmetyki rozkładu głosów w ONZ, że państwa znajdujące się wraz z Rosją w pewnej opozycji wobec USA kontrolują obecnie blisko 60% globalnego PKB, mają ponad 2/3 ludności Ziemi i obejmują ponad ¾ jej powierzchni. Dynamika rozwojowa państw należących do Grupy BRICS może być zagrożeniem dla wpływów zachodnich w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej. To daje do myślenia kręgom rządzącym w USA i Unii Europejskiej.
Rosja Putina odrzuca idealistyczne wizje zbliżenia się do Zachodu, a może raczej rezygnuje ze złudzeń, jakie w różnych kręgach politycznych występowały od czasu „nowego myślenia” i idei „wspólnego europejskiego domu” epoki Gorbaczowa. Podważając uniwersalizm wartości zachodnich, Rosja postawiła na obronę własnej drogi rozwoju. Sprzeciwia się także stosowaniu instrumentów presji zewnętrznej na jej reformy ustrojowe, uznając je za przejaw ingerencji w sprawy wewnętrzne. Zarzuca Zachodowi nierówne traktowanie, choćby w porównaniu z Chinami, które nie wywołują po stronie zachodniej tylu krytyk, a przecież na nie zasługują, jeśli chodzi choćby o przestrzeganie praw człowieka.
Świat Zachodu, stosując sankcje przeciwko Rosji, cieszy się ze spadku kursu rubla, załamania cen ropy naftowej, topnienia rezerw walutowych i kurczenia się gospodarki rosyjskiej do poziomu Meksyku. Modne są scenariusze katastroficzne, oczekiwania na rozpad Rosji, albo przynajmniej takie jej osłabienie, aby przestała ona się liczyć w gronie wielkich potęg. Mało który ośrodek analityczny, zajmujący się Rosją i poradzieckim Wschodem, stara się pokazywać alternatywne drogi rozwoju sytuacji na Wschodzie, na przykład w postaci sprzymierzenia Rosji z Chinami, czy też stworzenia systemu gospodarki, opartego na juanie i rublu, które mogą zagrozić Zachodowi.
Rachuby te nie uwzględniają rzeczywistego potencjału Rosji, tkwiącego nie tylko w jej zasobach surowcowych i przyroście dochodu narodowego. Nie biorą pod uwagę tego, co stanowi pewną siłę inercji oraz ryzyka, jakie pociąga za sobą ewentualny krach gospodarki rosyjskiej.
Nikt nie wie, czy Zachód sam nie stanie się wówczas obszarem wstrząsów, które mogą doprowadzić także do osłabienia jego gospodarki.
Ponadto nie zwraca się uwagi na skalę desperacji i determinacji rosyjskiego państwa, a także społeczeństwa w obronie swoich racji. To wszystko powoduje, że geopolityka tak łatwo nie ulega kalkulacjom ekonomicznym. Może się także okazać, że wbrew oczekiwaniom różnych zachodnich liberałów, rosyjski kryzys gospodarki wcale nie doprowadzi do zmiany politycznego przywództwa w Rosji.
W ramach wojny psychologicznej i informacyjnej z Rosją modne jest obrażanie i dezawuowanie rosyjskiego przywódcy. Twierdzi się, że Władimir Putin nie jest żadnym wielkim strategiem, a jedynie reaguje na bieżące i doraźne wydarzenia. W sprawie zajęcia Krymu nie było żadnego „wielkiego planu”. Po prostu zrodziła się szczególna okazja, a Rosja ją po prostu skrzętnie wykorzystała. Nie można więc odmówić Putinowi skuteczności.
Przypisywanie rosyjskiemu przywódcy cech demonicznych wynika raczej ze słabości strony zachodniej, która nie miała ani dobrego rozeznania w sprawach ukraińskich (nikt na przykład nie przewidział „zerowej” determinacji żołnierzy ukraińskich na rzecz obrony zajmowanego terytorium), ani nie rozumie współczesnych Rosjan. Nienawiść wobec Putina wynika być może z bezsilności wobec jego determinacji, a także niemocy wobec narastania silnych tendencji antyzachodnich w Rosji.
Obecnie można już zaobserwować wśród pewnej części polityków zachodnich wypowiadanie się w duchu Realpolitik. Ponieważ oficjalnie nie wypada się wyłamywać z antyrosyjskiego frontu, zatem czynią to przede wszystkim byli wysocy funkcjonariusze państwowi, bądź funkcjonariusze niższych rang. Na przykład Gerhard Schroeder (kanclerz RFN w latach 1998-2005 ) i Valéry Giscard d’Estaing (prezydent Francji w latach 1974-1981) uważają, że Rosja ma większe prawa do Krymu niż Ukraina, ponieważ to Rosja, a nie Ukraina, wywalczyła Krym z rąk Turków.
Aneksja Krymu była niewątpliwie naruszeniem prawa międzynarodowego, ale była też oparta na przesłankach wolicjonalnych ludności krymskiej. Do aneksji doszło drogą faktów dokonanych, które mają charakter normatywny. (Fakty dokonane są najczęściej rezultatem polityki siły. Zajęcie jakiegoś terytorium poparte wolą ludności je zamieszkującej daje podstawę do aneksji czy inkorporacji, choć prawo międzynarodowe nie uznaje tych aktów za legalne.
Fakty dokonane mogą jednak przybrać charakter normatywny poprzez decyzję wyrażoną w formie traktatowej ex post lub poprzez milczącą akceptację. Mamy wtenczas do czynienia z uznaniem zmian, jak w przypadku podmiotowości quasi-państw poprzez consuetudo). W dzisiejszych okolicznościach powrót Krymu do Ukrainy jest nieprawdopodobny, stąd politycy zachodni, którzy niewiele zrobili dla zażegnania konfliktu na Ukrainie muszą poradzić sobie z tym problemem.
Polska wobec rosyjskiej Realpolitik Bagaż doświadczeń historycznych, przede wszystkim ekspansja państwa rosyjskiego kosztem państwa polskiego wpływa na podtrzymywanie wizerunku groźnego ciągle imperializmu rosyjskiego. Uważa się za prawdę kanoniczną, że Rosja dąży do odwetu za przegraną w „zimnej wojnie”, odbudowując swoją pozycję mocarstwową przynajmniej na obszarze dawnej imperialnej dominacji.
Polska nie raz w historii traciła okazje do zbudowania silnej pozycji na Wschodzie. Do najbardziej znanych należy zmarnowanie dziejowej szansy przez Zygmunta III Wazę. Być może, gdyby król polski zaakceptował koronację Władysława Wazy w obrządku prawosławnym, zamiast Rosji zaistniałoby światowe, słowiańskie imperium Rzeczypospolitej – Polski, Litwy i Wszechrusi.
Są to oczywiście dywagacje oparte na historii alternatywnej. Tymczasem w polskiej historiografii obowiązuje niepodważalna teza, że to Rosja dążyła do rozszerzania swoich wpływów na zachód kosztem Polski. Pomija się świadomie inną tezę, że polska ekspansja na wschód także miała charakter imperialistyczny, zaś zawojowanie dotyczyło obcych etnicznie ziem.
Andrzej Drawicz lubił posługiwać się historią alternatywną. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby to Polacy (książę Józef Poniatowski) zasiedli jako zwycięzcy na Kremlu, a nie Rosjanie w Belwederze (cesarzewicz Konstanty Romanow). To układ sił zdecydował w pewnym momencie, że słabnąca Rzeczpospolita uległa potędze rosyjskiej. Nie było w tym żadnego zrządzenia losu ani kary boskiej. Upadek państwa polskiego pociągnął za sobą fale represji i kolejne tragedie.
W rezultacie ukształtowały się asymetryczne wizje i narracje historii obu narodów: jedna występującego z pozycji siły i wielkoimperialnej przewagi kata, i druga – jako ofiary. Zrodzona na tym tle mentalna asymetria nie pozwala krytycznie spojrzeć na udział każdej ze stron w doprowadzeniu do takiego stanu stosunków, jaki występuje obecnie. Jak na razie, dorobek Grup ds. trudnych w tym względzie nie jest imponujący. Jeśli nie nastąpi złamanie istniejącej dotąd i nieźle się trzymającej filozofii obwiniania drugiej strony za wszystko co złe we wzajemnych stosunkach, to do niczego te Grupy nie dojdą.
Polska ma do czynienia z mocarstwową Rosją i ten stan rzeczy budzi w elitach rządzących najwięcej oporu. Powstaje bowiem pytanie, czy pogodzić się z takim statusem Rosji, czy też próbować go podważyć i zmienić. Ponieważ Polska nie ma żadnych środków, aby zrealizować ten drugi wariant, stąd nie pozostaje nic innego jak zaakceptować istniejący stosunek sił i szukać modus vivendi w stosunkach z Rosją.
Realpolitik dyktuje warunki porozumień nie między tymi, których by się chciało widzieć za stołem rokowań, lecz z tymi, którzy aktualnie tam zasiadają. Polskie marzenia, aby Rosja bez Putina była rozmówczynią Zachodu, świadczą o braku zrozumienia istniejących realiów.
Deficyt myśli geopolitycznej
Polska cierpi na deficyt własnej myśli geopolitycznej, nie potrafi wykreować takich koncepcji, które byłyby zgodne z pierwiastkami narodowej tradycji i mądrości, a jednocześnie odpowiadały współczesnym okolicznościom i wyzwaniom.
Na tle konfrontacji między Zachodem a Rosją, Polska może wygrać tylko wtedy, gdy włączy się do współpracy transeuropejskiej i euroatlantyckiej na linii USA – UE – Rosja - Chiny w formie plurilogu (termin użyty przez Ursulę Caser, ekspertkę OBWE z Portugalii, podczas spotkania Projektu Koordynacyjnego w sprawach Ukrainy w Odessie w grudniu 2014), czyli mądrego udziału w komunikacji wielostronnej. „Jagiellońskie” koncepcje i wizje Międzymorza o wydźwięku antyrosyjskim powinny ustąpić pragmatycznej strategii państwa zarabiającego na tranzycie, pośredniczącego przede wszystkim w transporcie, komunikacji i obrocie towarami między Wschodem a Zachodem.
Wybór strategii amerykańskiej stawia tymczasem Polskę w pozycji państwa frontowego, realizującego interesy plutokracji amerykańskiej w konfrontacji z Rosją, prowadzącego politykę wbrew obu potężnym sąsiadom na wschodzie i zachodzie, nierozumiejącego sąsiadów z Grupy Wyszehradzkiej, a co gorsza - prowadzącego politykę niezgodną z własnym interesem narodowym.
Realpolitik pozwala politykom na usprawiedliwianie wyższymi racjami, przede wszystkim zmitologizowaną „racją stanu”, bądź „stanem wyższej konieczności”, zachowań dwuznacznych pod względem moralnym, a niekiedy także sprzecznych z obowiązującym prawem.
W Polsce do najsłynniejszych tego rodzaju zdarzeń ostatnich lat należy usprawiedliwianie zgody na więzienia CIA w Polsce. Zgoda ta była nielegalna, a na dodatek dała przyzwolenie na stosowanie tortur. Poza odosobnionymi głosami krytyki oficjalnej polityki władz (Józef Pinior, Adam Bodnar) nie było głosów sprzeciwu. Milczały przede wszystkim ośrodki zawodowo zajmujące się ochroną praw człowieka, nie mówiąc o kościołach.
Czyżby oznaczało to, że polskie społeczeństwo, a zwłaszcza jego elity przywódcze, w sposób bezrefleksyjny poddają się interpretacji racji stanu jako wyrazu stanu wyższej konieczności, a zatem akceptują Realpolitik? Ale w imię jakich wartości? Czy solidarność w każdej sprawie i za każdą cenę ze Stanami Zjednoczonymi nie jest aby zwyczajnym nadużyciem zaufania polskiego społeczeństwa?
A może nie jest to kwestia żadnej Realpolitik, a jedynie dowód polskiej naiwności i serwilizmu władz? Może społeczeństwo polskie jest zbyt mocno zindoktrynowane i nie ma szans na racjonalizację polityki?
To zjawisko indoktrynacji i antyracjonalizmu wyraźnie uwidoczniło się w kontekście wojny na Ukrainie. Jakże łatwo ludzie dali się omamić zadufanym w sobie amatorom, mieniącym się mężami stanu, którzy walkę z Rosją uznali za najważniejszy priorytet państwa, nawet wbrew polskiemu interesowi narodowemu.
Polską polityką rządzą dwa niebezpieczne mity: jeden o „wieczystych” gwarancjach ze strony Zachodu, drugi zaś o konieczności rywalizacyjnie nastawionej polityki wobec dwóch wielkich sąsiadów. Żadne lekcje z historii nie są przydatne dla zrozumienia tej oczywistej prawdy, że nie warto „przyjaciół szukać daleko, a wrogów blisko”.
Upowszechnianie tezy o Polsce jako „amerykańskim klinie” wbitym między Rosję i Niemcy służy jednak takiej właśnie mitologizacji. USA wykorzystują trudne położenie geopolityczne Polski i grają na polskich fobiach sąsiedzkich, co otwiera im drogę do realizacji w tym regionie świata własnych interesów strategicznych.
Wszelkie natomiast pomysły na odgrywanie przez Polskę przy pomocy Waszyngtonu roli mocarstwa regionalnego mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Taka rola nie jest przecież wynikiem wyłącznie własnych aspiracji i zewnętrznej protekcji, ale w wymiarze realizacyjnym stanowi rezultat rzeczywistego znaczenia politycznego i możliwości ekonomicznych.
Polska nie jest w stanie samodzielnie wpływać na bieg zdarzeń i procesów międzynarodowych ani wobec sąsiadów, ani ugrupowań regionalnych, trudno zatem znaleźć odpowiednią skalę, na której owa ranga mocarstwowa mogłaby zostać wyraźnie oznaczona. Ponadto warto pamiętać, że wszystkie role międzynarodowe państw, wynikające z czyjejś protekcji nie mają szans na legitymizację w szerszym środowisku międzynarodowym, bo nie są wiarygodne.
Wyznaczanie przez Stany Zjednoczone Polski na lidera regionalnego nie spotyka się z entuzjazmem jej najbliższego sąsiedztwa. Nie budzi też uznania wśród „starych” członków UE. Ponadto zgoda na rolę przywódcy regionalnego z nadania Ameryki oznaczać musi ograniczenie autonomii decyzyjnej.
Już teraz zaobserwować można niepokojące zjawisko braku artykulacji własnych interesów i bezkrytyczne przyjmowanie interpretacji amerykańskich, na przykład w kwestii autoryzacji i legitymizowania przez Radę Bezpieczeństwa ONZ akcji zbrojnych w stosunkach międzynarodowych czy lekceważenia prawa międzynarodowego.
Brakuje też odpowiedzi na pytanie, w jakich dziedzinach interesy narodowe są zgodne, a w jakich rozbieżne (bo przecież niekoniecznie sprzeczne) z interesami hegemonicznego mocarstwa amerykańskiego. Podobnej diagnozy brak jest w odniesieniu do państw UE, co wcale nie wzmacnia argumentacji prounijnej.
Od elit politycznych Polski można byłoby zatem oczekiwać większej śmiałości w akcentowaniu rangi interesów własnych, odwagi w umiejętnym dystansowaniu się wobec koncepcji nieodpowiadających polskiemu widzeniu świata, nawet gdy są one zgłaszane przez najbliższych i największych sojuszników. Z przyjacielskich i sojuszniczych związków Polski ze Stanami Zjednoczonymi nie wynika żaden imperatyw przytakiwania każdemu posunięciu Waszyngtonu.
Pora na samokrytykę
Pora spojrzeć samokrytycznie na kompleksy niedowartościowania i niczym nieuzasadnioną potrzebę akceptacji własnej wielkości. Zdolność do krytycznego postrzegania rzeczywistości nie musi przecież oznaczać dyskwalifikacji w oczach drugiej strony. Przeciwnie, może podnosić rangę współuczestnictwa w wypracowywaniu racjonalnych rozwiązań.
Polska powinna działać z innymi europejskimi sojusznikami USA, nie zaś silić się na pozycję prymusa zawsze gorliwie odczytującego sugestie mentora.
Uległość wobec silniejszego świadczy raczej o bezsilności, a nie sile, o pasywności i reaktywności, a nie kreatywności i inicjatywności, jest dowodem swoistej „samosatelizacji”, nawet gdy to skojarzenie niepotrzebnie nasuwa na myśl zupełnie inne czasy i kierunki geopolityczne.
W stosunkach polsko-rosyjskich utrzymuje się wysoki poziom deficytu zaufania, który ogranicza kontakty i perspektywy normalizacji. Problem Rosji tkwi w dogmatyzacji zachowań, podczas gdy jej partnerów, w tym Polski, nie stać z kolei na większą empatię i wyjście naprzeciw oczekiwaniom Rosji w dziele jej przebudowy, ale nie tyle na modłę zachodnią, ile w stronę własnej specyfiki.
W polskiej polityce wschodniej zabrakło wielkiej, przemyślanej wizji politycznej, o uniwersalnym charakterze, z której nawet po latach mogłyby korzystać kolejne generacje polityków. Wizje muszą uwzględniać realia, gdyż inaczej stają się nieskuteczne.
Polska niepotrzebnie ustawiła się na linii frontu między zachodnimi demokracjami a wschodnimi autorytaryzmami. Ze względu na swoją geopolitykę, czyli położenie względem wielkich potęg na wschodzie i na zachodzie Polska mogła wybrać drogę łącznika, łagodzącego nowy ideologiczny podział.
Tymczasem opowiedziała się jednoznacznie po jednej ze stron, co natychmiast skonfliktowało ją z Rosją. Do tego doszła martyrologiczno-heroistyczna interpretacja historii, wykorzystywanej w polityce, co skończyło się obciążeniem syndromem katyńskim całego procesu normalizacji.
Polscy politycy widzą aktywne role Polski tylko pod kątem pogorszenia stosunków z Rosją. Nikt nie kreuje scenariuszy pozytywnych, nie szuka możliwości układania się. Po prostu przyjmuje się jako aksjomat tezę, że z Rosją dogadać się nie można i żadna normalizacja nie wchodzi w grę.
Dominuje kompleks niewiary we własne możliwości i przeświadczenie, że nie ma innych sposobów działania. Krzysztof Szczerski uważa na przykład, że „jeśliby Putin zaczął robić rzeczy, które zaczną być postrzegane jako konfrontacyjne, na przykład wokół Syrii i Iranu, to mogłyby one stać się katalizatorem ewentualnych zmian w układzie sił międzynarodowych. Wtedy wzrosłoby znaczenie Europy Środkowej i Polski jako buforów czy sojuszników niezbędnych w moderowaniu ruchów Kremla”.
Późniejsze wobec tej wypowiedzi wydarzenia wokół Ukrainy pozwoliły na aktywizację Polski na kierunku wschodnim, ale jak dotąd nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów.
Polską stronę cechuje niebywała megalomania, jeśli chodzi o analizę rosyjskich intencji. Otóż wszelkie polityczne działanie Rosji wobec Polski przyjmowane jest jako wynik jakichś przemyślanych decyzji, gdy tymczasem wiele zdarzeń nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek spójną i wyrafinowaną strategią. To raczej polska strona prowokuje Rosjan do wysokiego mniemania o sobie.
Polacy też z uporem podkreślają, że Rosjanie narzucają im warunki jako słabszej stronie. Strona polska wykazuje niewiele inicjatywności, a jeśli czyni to strona rosyjska, to natychmiast spotyka się z zarzutem, że Rosjanie narzucają Polakom swoje warunki.
Złym doradcą jest arogancja moralna i ignorowanie racji drugiej strony. Gdy putinowska Rosja w oczach Zachodu staje się znowu groźnym państwem, a Zachód napiera na rozszerzanie swoich wpływów na obszarze poradzieckim, to nie ma innej metody, jak tylko rozpoznanie wzajemnych interesów i poszukiwanie możliwości pogodzenia zwaśnionych stron. Jeśli bowiem „partie wojny” zaczynają rządzić polityką, to jest pewne, że nic dobrego z tego nie wyniknie dla pokoju.
Od polityków zachodnich i polityków polskich należy oczekiwać większego i skuteczniejszego zaangażowania na rzecz pokojowego rozwiązania konfliktu na Ukrainie, a nie podżegania do realizacji siłowego scenariusza na wschodnich rubieżach tego państwa.
Mobilizacja wojenna i dozbrajanie wojsk kijowskich przez Zachód, w tym przez Polskę, nie może skończyć się inaczej, jak tylko katastrofą na wielką skalę. Czas więc przywołać jastrzębi wojennych do porządku i otworzyć agendę dyplomatyczną, w której znajdzie się przy dobrej woli stron miejsce na kompromis.
Pożądane jest „wczucie się” w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę racji. Zachód powinien wykazać się większą inicjatywnością na rzecz mediacji w konflikcie ukraińskim. Sam bowiem znajduje się wobec wyzwań i śmiertelnych zagrożeń ze strony fanatycznego terroryzmu islamskiego.
Kto wie, czy wkrótce cała Północ nie będzie musiała skonsolidować się w konfrontacji z agresywnym Południem i napływem kolejnych fal uchodźców. Bez udziału wschodniej części kontynentu eurazjatyckiego trudno będzie o skuteczność w walce z dżihadystami spod sztandaru Proroka.
* * *
Warunkiem poprawy stosunków Rosji z Zachodem jest przede wszystkim akceptacja przez każdą ze stron takiej Ukrainy, której rząd byłby przyjazny wobec Zachodu, ale nie byłby wrogo usposobiony wobec Rosji. Ludność Ukrainy musi mieć wpływ na decyzję o wstąpieniu czy pozostaniu poza UE. To warunek zgody społecznej, będący u podstaw utrzymania Ukrainy w dotychczasowym kształcie.
Natomiast ze względu na interesy bezpieczeństwa strategicznego Ukraina musi pozostać poza strukturami NATO. Jest to wymóg Realpolitik nie tylko Rosji, ale także innych potęg, na przykład Chin.
Kwestia aneksji Krymu z czasem zejdzie na dalszy plan, gdyż jego powrót do Ukrainy w przewidywalnej perspektywie jest raczej mało prawdopodobny. Zachód będzie powtarzał pewne rytualne zaklęcia o nieuznawaniu aneksji, ale z czasem przyjmie to de facto do wiadomości.
Po dotychczasowych doświadczeniach ze skutecznością (czy też raczej nieskutecznością) sankcji Zachód ma świadomość konieczności podtrzymywania różnych kontaktów z Rosją w ramach polityki „otwartych drzwi” (keeping the door open policy). To daje szanse na zaniechanie konfrontacji na rzecz przywrócenia współpracy, tak potrzebnej całej północnej hemisferze.
Stanisław Bieleń
Część pierwszą - Realpolitik, czyli o nowej konfrontacji Rosji z Zachodem (1)zamieściliśmy w numerze SN 2/16
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2625
W stosunkach międzynarodowych mamy obecnie do czynienia z groźnymi zawirowaniami między Rosją a Zachodem. Rosji przypisuje się promowanie strategii wojennej, agresji i dezinformacji, tak jakby strona zachodnia, zwłaszcza USA, były w tym względzie bez winy.
A przecież to nie Rosja wchodzi w obszar wpływów amerykańskich, lecz dzieje się dokładnie odwrotnie – to Zachód ingeruje w tradycyjne sfery oddziaływań rosyjskich, przyjmując pozy misyjne i wyzwolicielskie.
Jeśli konsekwentnie opowiadać się przeciw sferom zależności i wpływów, to ani USA, ani Unia Europejska nie mają racji, gdy wypierając Rosję same dążą do poszerzenia swoich domen i korzyści (następuje powrót do „gry o sumie zerowej”, co przypomina rywalizację zimnowojenną między blokami Wschodu i Zachodu).
Przyjęcie założenia, że przynależność cywilizacyjno-geopolityczna państw położonych między Polską a Rosją jest kwestią otwartą powoduje, że usprawiedliwia się trwającą rywalizację o nowe wpływy. Oznacza to podsycanie nadziei na wyrwanie tych państw, zwłaszcza Ukrainy spod oddziaływań rosyjskich.
Tymczasem wiele spośród państw i społeczeństw poradzieckich jeszcze nie wie, gdzie naprawdę chce być. Mało kto zastanawia się nad kosztami i skutkami takich rekompozycji geopolitycznych, gdy tymczasem przelewana jest krew niewinnych ludzi, a Ukraina pod każdym względem jest ofiarą tej konfrontacji. Jeśli państwa Zachodu nie spojrzą krytycznie na swoją w tej sprawie rolę, to żadne moralizowanie nie przesłoni ich rzeczywistej roli współsprawcy ukraińskich nieszczęść. Dozbrajanie Ukrainy jest prostą drogą do eskalacji wojny, a nie ratowania pokoju.
Czas też zrozumieć, że Rosjanie mają takie samo prawo do obrony swoich racji, jak inne państwa i narody. Zachód nie może budować ładu międzynarodowego opartego wyłącznie na swoich wartościach i poczuciu wyższości nad „resztą świata”. Kompromis w stosunkach międzynarodowych wymaga rezygnacji każdego z ich uczestników z „jedynie słusznych” rozwiązań, opartych na samouwielbieniu i poczuciu przewagi. Ponadto, obywatele Rosji mają swoje prawo do strachu przed agresją zewnętrzną. Lekceważenie rosyjskich fobii powoduje narastanie napięć, które nieuchronnie doprowadzą do wybuchu konfliktu na wielką skalę.
Dramatyczne wydarzenia na Ukrainie w 2014 roku, nazwane „rewolucją godności”, spowodowały zasadniczą zmianę w stosunkach między Rosją a Zachodem. Rozmaite gremia międzynarodowe wyraziły swoje oburzenie, a nawet potępienie dla aktów pogwałcenia przez Rosję prawa międzynarodowego. Zgromadzenie Ogólne ONZ uznało referendum krymskie z 16 marca 2014 roku za nielegalne, zaś Rada Bezpieczeństwa 13 głosami przy sprzeciwie Rosji i wstrzymaniu się Chin opowiedziała się na wniosek USA za utrzymaniem ukraińskiej integralności.
W kwietniu 2014 roku Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy zawiesiło prawo głosu Rosji w tym gremium, zaś po wykluczeniu ze swojego grona Grupa G7 potępiła ją za aneksję Krymu, wyrażając zgodę na nałożenie skoordynowanych sankcji.
Od roku trwa izolacja Rosji na arenie euroatlantyckiej, co wpływa negatywnie na stan rosyjskiej gospodarki. Wprawdzie Rosja nadal zaopatruje państwa UE w gaz ziemny (31%) i ropę naftową (27%), ale dramatycznie maleją u niej inwestycje zachodnie, co skłania ją do poszukiwań partnerów w Azji. Z tego powodu Chiny mają szanse zająć miejsce strategicznego inwestora na Syberii i Dalekim Wschodzie.
Obecnej konfrontacji Zachodu z Rosją nie można zrozumieć bez spojrzenia na aktywizowanie się antyrosyjskich nurtów myśli politycznej w Stanach Zjednoczonych, dążących do wykorzystania słabości Rosji w celu zapewnienia swemu państwu hegemonicznej pozycji w świecie. Rozmaite plany ekspansji USA kosztem Rosji, aż po jej rozczłonkowanie (Zbigniew Brzeziński, William Kristol, Robert Kagan, George Friedman) nie mogą być w Moskwie traktowane inaczej jak tylko sygnały ostrzegawcze, wywołujące naturalny odruch mobilizacyjno-obronny.
Konsolidacja władzy i stabilizacja Rosji zostały odebrane jako zagrożenie dla pozycji Stanów Zjednoczonych. Stworzono negatywną narrację, z której usunięto na daleki plan wspólne interesy Rosji i Zachodu. Mimo prób otwierania się nowej Rosji w jego stronę w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ub. wieku, ten nie potraktował jej przyjaźnie, jako sojusznika i partnera, lecz raczej jako potencjalnego wroga.
Nie wiadomo, czy brakło wyobraźni, czy tylko woli politycznej ówczesnych liderów Zachodu. „W zamian za zgodę na demontaż imperium, rozwiązanie Paktu Warszawskiego oraz zjednoczenie Niemiec Gorbaczow otrzymał jedynie obietnicę prezydenta Busha (seniora), a także niemieckiego ministra Genschera, że NATO nie rozszerzy się na terytoria byłego bloku wschodniego, a odrodzona Rosja uzyska pomoc na przeprowadzenie reform i uznana zostanie za cennego partnera międzynarodowej współpracy” (A. Walicki: Czy Władimir Putin może stać się ideowym przywódcą światowego konserwatyzmu? , Przegląd Polityczny 2015, nr 130).
Okazuje się, że na gorbaczowowską Idealpolitik, pełną naiwnej wiary i ufności wobec Zachodu, ten ostatni odpowiedział arogancją i zlekceważeniem przyjętych „nieformalnych” zobowiązań. Konstatacje te są trudne do przyjęcia przez główny nurt publicystyki politycznej, w którym to Rosja i sam Putin są głównymi sprawcami wszelkich nieszczęść, a Zachód występuje w aureoli niewinnego świadka, a nawet ofiary.
Podstawy rosyjskiej Realpolitik
Mówiąc o powrocie Rosji do Realpolitik (twórcą terminu był Ludwig August von Rochau, niemiecki pisarz i polityk XIX w., zaś propagatorem Otto von Bismarck), uwagę kieruje się w stronę faktycznie uprawianej polityki, odwołującej się raczej do siły niż ideałów, zasad czy moralności. Liczy się cel pojmowany w wymiernych kategoriach, nie zaś postępowanie oparte na ideologicznych założeniach, prawie czy legalności.
Termin ten kojarzy się pejoratywnie i często jest przywoływany w kontekście makiawelizmu (stosowania technik nagannych z punktu widzenia etyki i moralności).
W encyklopedii niemieckiej Der Grosse Brockhaus Realpolitik to „polityka możliwości”, która nie jest identyczna ani z czystą polityką interesów (Interessenpolitik), ani z pozbawioną skrupułów polityką siły (Machtpolitik). Oznacza dopasowywanie politycznych celów do realnych okoliczności, rezygnację z przekonań na rzecz pewnych konieczności.
„Politykę realną” prowadziły i prowadzą różne mocarstwa. Klasycznym przykładem stosowania się do reguł Realpolitik była polityka Anglii, a następnie Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy często rezygnowali z przekonań na rzecz pewnych konieczności, podporządkowując się regułom balance of power, w myśl dewizy Henryka VIII – cui adhereo, praeest (zwycięży ten, do kogo przyłączę się). Kierując się mądrością, że „Anglia nie ma ani wiecznych wrogów, ani wiecznych przyjaciół, ma jedynie wieczne (wieczyste) interesy”, politycy brytyjscy zasłużyli sobie w oczach Francuzów na miano „perfidnego Albionu”. Wspominana z niechęcią brytyjska polityka appeasement wobec Hitlera miała w sobie wiele z Realpolitik. Trzeba było bowiem czasu na dokończenie własnego procesu zbrojeń, o czym mało kto dzisiaj pamięta.
Stany Zjednoczone w okresie „zimnej wojny” wspierały wiele krwawych dyktatur, o ile były one antykomunistyczne. Dotyczyło to zwłaszcza reżimów latynoamerykańskich. Realpolitik wiązano z polityką Henry’ego Kissingera w administracji Richarda Nixona, który odrzucał założenia doktrynalne czy etyczne na rzecz praktycznego poszukiwania kompromisu między wielkimi mocarstwami (na przykład normalizacja stosunków z ChRL, niezależnie od opozycji wobec komunizmu i doktryny powstrzymywania).
Realpolitik nastawiona jest przede wszystkim na skuteczne zaspokajanie interesów kosztem kompromisów ideologicznych. Także obecnie Amerykanie często wspierają reżimy autorytarne za cenę zabezpieczenia stabilności regionalnej czy lojalności sojuszniczej (na przykład Arabia Saudyjska czy Pakistan). Stosunkowo przychylnym okiem spoglądają na współczesne Chiny, licząc się przede wszystkim z ich potęgą gospodarczą, a pomijając milczeniem charakter reżimu wewnętrznego. USA realizują także swoją Realpolitik wobec Rosji. Są gotowe wspierać wszelkie reżimy polityczne, także niedemokratyczne, jeśli tylko są antyrosyjskie.
Realpolitik jest sprzeczna z wieloma zasadami prawa międzynarodowego, choćby prawem narodów do samostanowienia. Większość mniejszości narodowych, etnicznych, językowych czy religijnych na świecie nie może skorzystać z tego prawa w imię poszanowania innych zasad, zwłaszcza integralności terytorialnej i nienaruszalności granic, dyktowanych przez interesy państw istniejących. Jeśli mniejszości zdobywają poparcie zewnętrzne i są włączane na drodze aneksji czy agresji, tak jak to się stało w przypadku Krymu, wówczas świat wyraża słuszne oburzenie z powodu naruszenia standardów prawnych. Tymczasem to jest właśnie przejaw prawdziwej Realpolitik.
Rosja uwzględniła konkretne czynniki sprawcze i uznała, że warto podjąć określoną akcję na rzecz aneksji i inkorporacji Krymu. Musiała liczyć się z jej kosztami zarówno w wymiarze psychologiczno-moralnym, jak i materialnym (Rosja podobnie postępuje wobec tzw. zamrożonych konfliktów w quasi-państwach w „bliskiej zagranicy”, traktując je jako instrument nacisku na państwa w nie zaangażowane. Dotyczy to Naddniestrza, Górskiego Karabachu oraz Osetii Południowej i Abchazji. Polityka divide et impera jest pozostałością po czasach, kiedy Moskwa miała pełnię władzy nad tymi obszarami. Odmawianie Rosji przez Zachód prawa do decydowania o losie tych ziem i ludów spowodowało opór, wyrażający się w bojkotowaniu wszelkich inicjatyw, które prowadziłyby do zwiększania samodzielności wymienionych jednostek geopolitycznych).
Rosja wielokrotnie w swojej historii odwoływała się do Realpolitik. Postępowała tak w XIX wieku, kiedy odbudowywała swoją pozycję po przegranej wojnie krymskiej, ale także za czasów bolszewickich (pokój brzeski i Rapallo) i w ZSRR czasów Stalina (Pakt Ribbentrop-Mołotow i wielkie konferencje czasów II wojny światowej).
W okresie „zimnej wojny” stawiała na pryncypia ideologiczne, ale dla szukania przeciwwagi wobec Zachodu gotowa była zawierać „egzotyczne sojusze” z państwami Trzeciego Świata, które nie miały nic wspólnego z komunizmem. Po XX zjeździe KPZR w 1956 roku kierownictwo radzieckie postawiło na „pokojowe współistnienie” z Zachodem, czego praktycznym wyrazem było odprężenie lat siedemdziesiątych.
Między Europą a Azją
Nowa Rosja stanęła przed trudnym zadaniem redefinicji swojej tożsamości wewnętrznej i międzynarodowej. Ze względu na utratę imperium i spadek rangi w hierarchii potęg, Rosja poszukuje pośredniej drogi między europejskością, do której zawsze dążyła, a możliwościami, jakie otwiera przed nią Azja. „Geograficzna rzeczywistość Rosji, jej kontynentalny wymiar, łączy te dwa bieguny jej losu, choć dzisiaj kraj jest bardziej eurazjatycki niż kiedykolwiek i niż życzyli sobie tego ci, którzy od wieków nim rządzili” – pisze H. Carrère d’Encausse (Eurazjatyckie imperium. Historia Imperium Rosyjskiego od 1552 do dzisiaj).
W Rosji występuje wiele patologii (manipulacje wyborcze, kontrola mediów masowych, reglamentacja działań organizacji pozarządowych, wzrost roli aparatu przemocy, w tym służb specjalnych, rozrost biurokracji i wszechobecna korupcja, interwencje państwa w gospodarkę, brak respektu dla prawa, sterowanie legislaturą i sądownictwem, koncentracja władzy spersonalizowanej w ręku prezydenta), które hamują procesy modernizacji.
Rosja zachowuje jednak poważny potencjał zbrojeniowy, dysponuje wielkim kapitałem ludzkim, rozwija cybertechnologie, które pozwalają jej odgrywać ważne role międzynarodowe. Ogólnospołeczna mobilizacja na bazie uniesień patriotycznych jest ważnym czynnikiem legitymizacji władzy prezydenckiej. Póki to się nie zmieni, nie ma szans na jakąkolwiek modyfikację kursu w polityce wewnętrznej i zewnętrznej.
Transkontynentalna specyfika Rosji warunkuje szczególną wagę przywiązywaną przez nią do realnego układu sił w systemie międzynarodowym. Od niego bowiem zależy kształt ładu normatywnego, interpretacja, ewolucja i dyfuzja reguł gry. To stanowisko Rosji jest rezultatem doświadczenia z pierwszej dekady po zakończeniu „zimnej wojny”, kiedy Zachód wykorzystał słabość jelcynowskiej Rosji i narzucił światu strukturalną i normatywną „hegemonię”.
Rosyjska krytyka amerykańskiego unilateralizmu odnosiła się przede wszystkim do bezprawnego użycia siły przez USA i państwa NATO (Irak, Jugosławia). Wzmocnienie potencjału Rosji, w dużej mierze dzięki koniunkturze na rynku surowców energetycznych, pozwalało Rosjanom przybierać postawy bardziej zdecydowane i asertywne.
Promowanie uniwersalistycznej wizji ładu normatywnego i sprzeciw wobec relatywizmu narzucanego przez amerykańskiego hegemona znalazły swoje apogeum w wystąpieniu Władimira Putina na monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w lutym 2007 roku. Opowiedział się wówczas przeciw koncentracji władzy, decyzji i siły w ręku jednego mocarstwa, promując świat policentryczny i multilateralny. Przywódca Rosji naciskał na przywrócenie właściwej rangi Radzie Bezpieczeństwa, której decyzje nie powinny być omijane czy podważane przez akty organizacji regionalnych, zwłaszcza NATO i Unii Europejskiej.
Na tle własnej wizji ładu międzynarodowego Rosja realnie ocenia swoje zasoby i jest świadoma ich znaczenia w północnej hemisferze. Jej geopolityczne wpływy opierają się na kontroli największej w świecie przestrzeni, nieprzebranych zasobach surowcowych, uznanym statusie w instytucjach międzynarodowych oraz globalnych ambicjach i aspiracjach.
Sąsiedztwo z regionami o ważnym znaczeniu dla bezpieczeństwa międzynarodowego czyni ją współuczestnikiem procesów decydujących o stabilności i bezpieczeństwie w Azji Środkowej, na Bliskim i Środkowym Wschodzie, na Dalekim Wschodzie i na Pacyfiku, w Arktyce, w Europie Północnej i Wschodniej. Żaden z problemów ważnych dla bezpieczeństwa międzynarodowego – koreański, afgański, irański, syryjski – nie może być rozwiązany bez udziału czy przynajmniej uwzględnienia stanowiska Rosji. Dotyczy to także zwalczania terroryzmu międzynarodowego, czy zapobiegania proliferacji broni masowej zagłady.
Te przykłady pokazują, na czym polega ranga mocarstwowości rosyjskiej. W dziedzinie strategicznej jedynie Stany Zjednoczone mogą ją skutecznie przeciwważyć. Dzięki zasobom wojskowym i surowcowo-energetycznym Rosja może zarówno stabilizować, jak i destabilizować stosunki międzynarodowe. Kontrolując szlaki tranzytowo-transportowe między Europą i Azją wpływa istotnie na międzynarodowe przesyły surowców i obrót towarowy.
Rosja jest uczestnikiem wszystkich najważniejszych gremiów decydujących o losach planety - od Rady Bezpieczeństwa ONZ poczynając (stałe członkostwo), poprzez G20, OBWE, BRICS, Szanghajską Organizację Współpracy, Radę Europy, kończąc na afiliacjach stowarzyszeniowych z APEC czy ASEAN. Inicjatywy dotyczące integracji eurazjatyckiej, nawet gdy na razie nie wychodzą poza fazę projektową, także nie mogą być lekceważone, zwłaszcza że towarzyszy im duża determinacja władz politycznych Rosji.
Motywacje w polityce rosyjskiej mają związek z gotowością i intensywnością jej wysiłków, a ściślej decydentów politycznych i kół gospodarczych, na rzecz zdobycia jak największego prestiżu i najwyższego statusu w stosunkach międzynarodowych. Są one warunkowane przez wartości ideologiczne, narodowe tradycje i aspiracje, osobowość i ambicje polityków oraz sprawność i skuteczność dyplomacji.
Opierając się na tych przesłankach, Rosja lokuje siebie pośród najważniejszych graczy światowych, bez których nie sposób rozwiązać żadnej istotnej sprawy. Ponosi też szczególną odpowiedzialność za masyw eurazjatycki, co stawia ją naprzeciw takich aktorów, jak Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Chiny. Jednocześnie taka pozycja daje jej możliwość rozgrywania tych potęg, negowania ich polityki, bądź wchodzenia w relacje partnerskie o charakterze przeciwważącym. (Rosja priorytetowo traktuje relacje z USA i z Chinami, a na dalszym miejscu stawia obecnie UE. W jej optyce ważniejsze są stosunki z Niemcami i z Francją, co oznacza podważanie dotychczasowych osiągnięć we wzajemnej współpracy rosyjsko-unijnej. Także sama UE nie pozostaje bez winy, przyjmując w wielu aspektach stanowisko proamerykańskie).
Klasyczni realiści, na przykład Henry Kissinger, największy ze współczesnych zwolenników Realpolitik, uznają, że jedynym sposobem utrzymania pokoju jest zachowanie obiektywnej równowagi sił, nawet gdyby to oznaczało konieczność podejmowania współpracy między państwami demokratycznymi i dyktatorskimi. W tym sensie nawołują do pokojowego układania się z Rosją, a nie kolejnego „zaangażowania”, na przykład poprzez nowe „powstrzymywanie”.
Państwa różnią się między sobą rozmaitymi koncepcjami urządzania się i pojmowania sprawiedliwości, ale to powinna być sprawa wtórna względem tego, co jest najważniejsze – zachowania stabilności ładu międzynarodowego.
W takim ujęciu Rosja spełnia ważną funkcję balansjera w regionalnych układach sił, co w rezultacie sprzyja utrzymaniu globalnego przywództwa przez Stany Zjednoczone.
Amerykańskim interesom sprzyja także rosyjskie zaangażowanie w zwalczanie ruchów fundamentalistycznych i terrorystycznych, udział w handlu światowym na zasadach WTO, gwarantowanie bezpieczeństwa energetycznego poprzez wiarygodność dostaw i ochronę szlaków transportowych oraz wpływ na handel bronią.
Na wszystkie te funkcje można oczywiście spoglądać także z perspektywy negatywnej, ale i wówczas nie można lekceważyć roli Rosji w strategii amerykańskiej jako liczącego się - i kto wie czy nie ważniejszego dla bezpieczeństwa międzynarodowego ze względu na czynnik jądrowy - państwa niż są Chiny jako rywal gospodarczy. Krytykując Stany Zjednoczone, Rosja prowadziła kampanię na rzecz stworzenia mechanizmów kolektywnego przywództwa opartego na głównych potęgach. Na świecie kojarzono to z tendencją do zbudowania nowego „koncertu mocarstw”, przypominającego XIX-wieczny system wiedeński. Tyle, że oprócz mocarstw zachodnich Rosja widziała w nim miejsce dla „wschodzących” potęg, zwłaszcza Chin, Indii, Brazylii czy RPA. Wraz z postępującą globalizacją, Zachód – zdaniem Rosji - stracił monopol na ustanawianie reguł gry i dyktowanie standardów międzynarodowych zachowań.
W lutym 2014 roku relacje między Rosją a Stanami Zjednoczonymi pogorszyły się tak gwałtownie, że w warunkach epoki przednuklearnej sytuacja wystarczyłaby do wypowiedzenia wojny. Tymczasem strony świadome groźby zbrojnej konfrontacji na wielką skalę postawiły na „wojnę nerwów”, czyli eskalację napięcia poprzez dyfamację, dywersję psychologiczną i wojnę informacyjną, politykę sankcji ekonomicznych, zrywanie forów konsultacyjnych i kanałów komunikacyjnych. Rosja zajęła twarde stanowisko w sprawach Ukrainy. Stawia na osłabienie jej władz i pozbawienie ich legitymizacji politycznej. Oficjalnie odcinając się od wspierania separatystów w samozwańczych republikach na wschodzie Ukrainy, Rosja zapewnia im nie tylko przetrwanie, ale także chroni własne interesy przed ich „niezależnymi” decyzjami i pochopnymi inicjatywami. Kierownictwo polityczne Rosji (ów „zbiorowy Putin”) postępuje metodycznie i pewnie, nie ustępując pod naciskiem Stanów Zjednoczonych. Ma świadomość, że schyłek amerykańskiej hegemonii będzie wywoływał odruchy agresywne.
Waszyngtońskie elity polityczne w okresie ćwierćwiecza, jakie upłynęło od zakończenia konfrontacji zimnowojennej i zniknięcia głównego wroga w postaci ZSRR, przywykły bowiem do statusu „właścicieli” świata. Nie wyobrażają sobie utraty supremacji hegemonicznej, której ktoś może rzucić wyzwanie. Tym bardziej, gdy czyni to Rosja, której nie brano pod uwagę, aby mogła współpracować „jak równy z równym” po okresie dewastacji lat dziewięćdziesiątych ub. wieku.
Zadaniem rosyjskiego kierownictwa jest więc utrzymanie pokoju, lub choćby jego pozorów tak długo, jak tylko to będzie możliwe. (Realpolitik nakazuje uwzględniać stosunek sił we wszystkich strategiach, tych nastawionych na rywalizację, i tych o charakterze kooperacyjnym czy akomodacyjnym. Wykorzystywanie jednostronnej przewagi zawsze musi być obwarowane gwarancją zwycięstwa bądź niepogorszenia sytuacji wyjściowej. Lekceważenie tych uwarunkowań prowadzi nieuchronnie do katastrofy po każdej ze stron). Realpolitik wymaga cierpliwości i rozwagi. Rosja, zgodnie z maksymą chińskiego stratega Sun Tzu, ma świadomość, że „największym zwycięstwem jest to, które nie wymaga bitwy”. W tym sensie Rosja uniknęła bezpośredniej inwazji Ukrainy, starając się wpływać na przebieg konfliktu i propozycje jego rozwiązania.
W sukurs jej myśleniu idzie stanowisko Henry’ego Kissingera, który uważa, że proces kształtowania i modelowania społeczeństw jest zwykle rozłożony na wiele dekad, jeśli nie stuleci. Zatem wszelkie interwencje zewnętrzne celem przyspieszenia zmian ustrojowych w jakimś państwie w sposób naturalny prowadzą do destabilizacji istniejącej równowagi.
Po przewrocie konstytucyjnym na Ukrainie Kissinger w marcu 2014 roku wypowiedział się na łamach „The Washington Post”. W swoim wywodzie ostrzegał przed konfrontacją Stanów Zjednoczonych i Rosji, która może przekształcić się w konflikt jądrowy. Postulował dla Ukrainy drogę neutralizacji, przypominającą położenie Finlandii w okresie zimnowojennym pomiędzy blokami. Mimo krytyki, stanowisko to nie ma do dzisiaj alternatywy.
Stanisław Bieleń
Prof. Stanisław Bieleń pracuje w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji. Jest to część pierwsza eseju prof. Stanisława Bielenia. Drugą zamieścimy w SN Nr 3/16.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2561
W roku 1896 Republikanie, którzy w czasie kampanii wyborczej deklarowali wiarę w „objawione przeznaczenie” Stanów Zjednoczonych, przejęli władzę w Białym Domu i utrzymali ją przez kolejne 16 lat. Przez ten okres zmodyfikowana wersja koncepcji Manifest Destiny okazała się skuteczna w uzasadnianiu amerykańskiej ekspansji zamorskiej i zdobywania nowych rynków, dzięki którym kryzys ekonomiczny w USA oraz problem nadprodukcji miał zostać zażegnany raz na zawsze.
Według teorii Alfreda T. Mahana, USA powinny zabezpieczyć swe wpływy poprzez rozbudowę floty wojennej i uzyskanie rangi potęgi morskiej. Umożliwić to miała budowa kanału w Ameryce Południowej (ostatecznie w Panamie) oraz utworzenie handlowo-militarnej bazy na Pacyfiku, by stymulować handel z Chinami. Z tego też względu, głównymi terenami zainteresowania USA w tym okresie stały się Ameryka Południowa, obszar Pacyfiku oraz Chiny.
Do uzasadnienia obecności Stanów Zjednoczonych w tych rejonach posłużył tzw. New Manifest Destiny, czyli nieco zmodyfikowana wersja koncepcji Manifest Destiny. Mówiła ona o tym, że krzewienie demokracji i cywilizacji potrzebne jest nie tylko w Ameryce Północnej, ale i poza nią, a misją Amerykanów jest niesienie pomocy przede wszystkim ludom będącym pod opresją Hiszpanów. Amerykanie mieli na terytoriach wyzwolonych spod „hiszpańskiej opresji” pomagać w tworzeniu lepszej formy rządów oraz w „skuteczniejszym” kierowaniu gospodarkami byłych kolonii hiszpańskich. Natomiast element pierwotnej wersji koncepcji dotyczący rozszerzania amerykańskiej demokracji poprzez włączanie nowych terytoriów do Stanów Zjednoczonych stał się kontrowersyjny, głównie ze względów rasowych. Pod koniec XIX wieku preferowano raczej tworzenie protektoratów, na które, jak orzekł Sąd Najwyższy, pełne prawa konstytucyjne nie rozciągają się automatycznie.
Do przeinterpretowania pierwotnej wersji koncepcji Manifest Destiny przyczynili się też Josiah Strong, John Fiske i John Burgess. Pierwszy z nich nawoływał do cywilizowania i chrystianizowania świata przez Anglosasów, ponieważ w tym celu Bóg dał im cywilizację. John Fiske oraz John Burges również postrzegali amerykańskie Manifest Destiny jako cywilizowanie świata, ale w mniejszym stopniu odwoływali się do religii. John Fiske tak interpretował nauki Spencera, aby dojść do wniosku, że wyższość rasy anglosaskiej to efekt naturalnej selekcji. Burgess natomiast uważał, że państwa cywilizowane miały nie tylko prawo, ale i obowiązek ustanawiania politycznego i prawnego porządku wszędzie, gdzie panowało „prepolityczne barbarzyństwo”. Na większość tych teorii wpływ wywarł darwinizm społeczny, który Stephanson nazywa darwinizmem zwulgaryzowanym.
Tak zmodyfikowana koncepcja pozwoliła uzasadnić aneksję Hawajów w roku 1898, wojnę hiszpańsko-amerykańską, która toczyła się na terytorium Kuby, Porto Rico, Guam, i Filipin, przejęcie ich jako protektoratów USA (choć w wypadku Kuby było to nieco bardziej skomplikowane), jak również przejęcie wyspy Wake w 1899 roku. Wojna hiszpańsko-amerykańska, która wybuchła w kwietniu 1898 roku i trwała do sierpnia 1898, toczona była, jak uzasadniali Amerykanie, w obronie ludności przed jarzmem hiszpańskim. Opinii publicznej jawiła się, mimo wielu ofiar, jako interwencja humanitarna.
Nowa koncepcja tłumaczyła też krwawe stłumienie powstania niepodległościowego na Filipinach, wysłanie wojsk amerykańskich do Pekinu w celu stłumienia Powstania Bokserów w ramach promocji polityki „otwartych drzwi”, przejęcie kontroli nad finansami Haiti (1903), okupację Dominikany w latach 1903-05, jak również zaangażowanie się w wojnę domową w Kolumbii (1903). Wojna ta zakończyła się odłączeniem się od Kolumbii jej dotychczasowej prowincji Panamy, której nowe władze w zamian za amerykańską pomoc wyraziły zgodę na budowę Kanału Panamskiego (1903).
Najkrwawszą interwencją z tego okresu była wojna filipińsko-amerykańska, która oficjalnie trwała w latach 1899-1902, ale walki toczone były aż do 1913 roku. Gdy William McKinley uzasadniał przejęcie Filipin, mówił o konieczności niesienia edukacji, cywilizacji oraz chrześcijaństwa ( w wydaniu protestanckim). Było to, wedle określenia Rudyarda Kiplinga, „jarzmo białego człowieka”.
Wojna wybuchła, gdy okazało się, że Amerykanie nie zaoferowali Filipinom większej autonomii niż dostali Hiszpanie po wojnie z 1898 roku. Interwencja Amerykanów przyniosła ofiary liczone w setkach tysięcy, w tym szczególnie wysoką liczbę ofiar cywilnych. W czasie wojny dochodziło do palenia filipińskich wiosek przez amerykańskich żołnierzy, torturowania zarówno filipińskich żołnierzy, jak i cywilów, zakładania obozów koncentracyjnych. Wśród żołnierzy popularnie postrzegano wojnę jako walkę z „czarnuchami”, których trzeba ucywilizować. Wzbudziła ona liczne kontrowersje w Stanach Zjednoczonych, gdzie powstało wiele grup sprzeciwiających się jej kontynuowaniu. Oficjalnie jednak prowadzona była w imię dobra niecywilizowanych Filipińczyków.
Modyfikacje Doktryny Monroe’a
Jeszcze w czasie wojny na Filipinach, w 1904 prezydent Theodore Roosevelt ogłosił pewną modyfikację zasad polityki zagranicznej USA. Od 1823 roku jedną z jej podstaw była Doktryna Monroe’a, której głównym założeniem był sprzeciw wobec dalszemu kolonializmowi europejskiemu w obu Amerykach. USA obiecały nie wtrącać się w interesy istniejących kolonii europejskich, ani w ich wewnętrzne sprawy. Najważniejsze jednak było dla Amerykanów niedopuszczenie, by rozpadające się kolonie hiszpańskie trafiły w ręce innego kraju europejskiego. Deklarując poparcie dla niepodległości byłych kolonii, Stany Zjednoczone nie rezygnowały z chęci zdobycia w nich wpływów politycznych i ekonomicznych.
Do lat 90. XIX w. Doktryna Monroe’a interpretowana była w kontekście koncepcji Manifest Destiny, rozumianej w kategoriach ekspansji terytorialnej. Sama Doktryna Monroe’a co prawda takiej ekspansji nie postulowała wprost, ale dla wielu polityków ekspansja terytorialna była nieunikniona, jeśli doktryna miała zostać wypełniona. Tylko w ten sposób, jak twierdziła część polityków, można było powstrzymać europejskie wpływy na kontynentach amerykańskich.
Ogłoszone przez Roosevelta „uzupełnienie” Doktryny Monroe’a (Roosevelt Corollary) pozwalało ostatecznie zrezygnować z dosłownego rozumienia ekspansji terytorialnej USA zawartego w Manifest Destiny. Uzupełnienie zakładało bowiem, że Stany Zjednoczone w celu szerzenia demokracji nie muszą koniecznie poszerzać swego terytorium, ale powinny w rejonie swoich wpływów (czyli głównie w rejonie Ameryki Południowej i Pacyfiku) działać jako międzynarodowa siła policyjna. Odtąd ekspansja polityczna i „misja niesienia amerykańskiej demokracji” miała się odbywać za pomocą interwencji „policyjnych”.
Do misji Amerykanów zostały też włączone kolejne elementy: stanie na straży porządku i bezpieczeństwa oraz dyscyplinowanie krajów w regionie, jeśli „postępowały niezgodnie z prawami obowiązującymi w cywilizowanym kraju”, „potrzebowały one bowiem nadzoru i pomocy ze względu na ich niższy stopień rozwoju cywilizacyjnego”.
Dzięki tak usankcjonowanemu interwencjonizmowi uzasadniona była między innymi okupacja Dominikany (1916-24), pomoc partyzantom w Nikaragui (1909), okupacja Nikaragui (1912-33), interwencja w Meksyku i okupacja Veracruz (1914-16), czy okupacja Haiti (1915-34).
Projekt Wilsona
Przez pewien czas kolejni prezydenci amerykańscy nie odwoływali się bezpośrednio do koncepcji Manifest Destiny. Prezydentem, który do niej powrócił był Woodrow Wilson. Kontynuował on politykę interwencjonizmu w Ameryce Południowej, ale podjął też próbę kolejnego zredefiniowania zarówno koncepcji Manifest Destiny, jak i „amerykańskiej misji”. Tym razem misja ta nie miała się ograniczać jedynie do regionu obu Ameryk, ale miała mieć wymiar światowy.
Wilson, który sam początkowo sprzeciwiał się przystąpieniu USA do I wojny światowej, wprowadził do niej swój kraj, używając argumentu, że „należy sprawić, by [cały] świat stał się bezpieczny dla demokracji”. Podkreślał, że demokracja poddawana była ostatecznemu testowi, a Europa cierpiała właśnie ze względu na odrzucenie zasad demokracji i zastąpienie ich zasadami autokratyzmu. Dlatego za wojnę obwinił Niemcy, które „cofnęły się do stadium despotyzmu”. Twierdził, iż Objawionym Przeznaczeniem Stanów Zjednoczonych w czasie I wojny było „zgnieść cesarza” oraz udowodnić, że demokracja posiada czystość i duchową moc przetrwania.
Jak podkreśla historyk Alexander de Conde, Wilson nieco na wyrost przedstawiał jednak rządy głównych państw alianckich jako demokratyczne. Bezpośrednią przyczyną przystąpienia USA do wojny była sprawa okrętów podwodnych oraz tzw. telegram Zimmermana, w którym Niemcy oferowali Meksykanom pomoc w odzyskaniu utraconych w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi ziem.
Jednak przyczyny przemawiające za interwencją były bardziej złożone. Jednym z istotniejszych powodów było żywione przez W. Wilsona i jego doradców przekonanie, że dla dobra narodu korzystniejsze będzie zwycięstwo aliantów niż Niemców. Przywódcy amerykańscy obawiali się również, że zwycięskie Niemcy zniszczą równowagę sił niezbędną dla nowego porządku, który Wilson chciał widzieć w powojennym świecie.
Według projektu Wilsona, po wojnie misją Stanów Zjednoczonych miało być przewodzenie w działaniach na rzecz tego, by duch demokracji przetrwał poprzez zaangażowanie w działalność Ligii Narodów. Jednak, o ile przystąpienie do I wojny światowej z czasem zyskało poparcie opinii publicznej, o tyle idea budowy nowego ładu światowego oraz strzegącej go Ligi Narodów została przez Amerykanów odrzucona.
Wśród historyków istnieją spory, co do rzeczywistych powodów odrzucenia uczestnictwa w tym nowym ładzie. Jedni podkreślają, że powrót do izolacjonizmu wynikał z tego, że Stany Zjednoczone nie chciały już więcej uczestniczyć w wojnach Europejczyków, zwłaszcza ze względu na koszty, inni natomiast wysuwają tezę, że Amerykanie obawiali się, iż Liga Narodów mogłaby ograniczać Stanom Zjednoczonym pole działania w amerykańskiej strefie wpływów.
Misja lidera wolnego świata
Po okresie prezydentury Wilsona politycy nigdy więcej bezpośrednio nie odwoływali się do koncepcji Manifest Destiny w swoich przemówieniach. Jednak wydaje się, że jej element dotyczący misji Stanów Zjednoczonych w świecie pozostał silnie zakorzeniony w ich świadomości. Misja ta niezmiennie wiązała się z krzewieniem demokracji oraz moralnym ku temu prawem i obowiązkiem. Odwołania do misji USA pojawiły się ponownie w przemówieniach polityków, którzy starali się przekonać opinię publiczną o konieczności przyłączenia się do II wojny światowej.
Co prawda, w okresie międzywojennym uchwalono szereg ustaw o neutralności USA, ale już w 1939 roku prezydent Franklin Delano Roosevelt, dążył do ich korekty, tak aby USA uzyskały możliwość wsparcia Wielkiej Brytanii w walce z Niemcami. Uzasadniał to koniecznością przeciwstawienia się przez zachodnie demokracje agresji ze strony „barbarzyńskich dyktatur”. Oprócz tego jednak, że faszyzm, a zwłaszcza nazizm, był realnym zagrożeniem dla demokracji, prezydent doskonale zdawał sobie sprawę również z tego, że dopiero co podreperowana po Wielkim Kryzysie gospodarka amerykańska potrzebuje partnerów handlowych. A najsilniejsi z nich znajdowali się w stanie wojny.
Decyzję o przyłączeniu się do wojny ułatwił atak na Pearl Harbour.
Kiedy Stany Zjednoczone przystępowały do II wojny światowej, priorytetem była dla nich wojna z Japonią, niemniej jednak front europejski był dla Amerykanów równie istotny, gdyż wojnę w Europie postrzegano jako obronę wolnego świata. Podsumowując znaczenie II wojny światowej dla USA, należy stwierdzić, iż polega ono na zasadniczej zmianie polityki zagranicznej, wskutek czego Stany Zjednoczone po dziś dzień spełniają aktywną rolę na forum międzynarodowym. Element misji zawarty w koncepcji Manifest Destiny natomiast używany jest często do uzasadniana operacji amerykańskich na całym świecie.
Ideą Roosevelta było rozwinięcie po II wojnie światowej pokojowej współpracy międzynarodowej oraz szerzenie demokracji, m.in. za pomocą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jak się wkrótce okazało, misja Stanów Zjednoczonych w okresie powojennym nabrała po raz kolejny nowego znaczenia. Tym razem była to „misja lidera wolnego świata”. Przedstawianie polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych w okresie zimnej wojny jako „misji w walce dobra ze złem” było o tyle proste, że komunizm rzeczywiście był ideologią, która pozbawiała wiele krajów i ich obywateli zarówno wolności, jak i godności.
Jednak wydaje się, że Stany Zjednoczone były zainteresowane nie tylko niesieniem wolności zniewolonym narodom czy „szerzeniem amerykańskich form demokracji”. Oprócz tego, skutecznie potrafiły wykorzystać sytuację międzynarodową dla innych, bardziej prozaicznych, choć dla ekonomii niezwykle istotnych celów.
Pomocna była w tym celu demagogia. Uciekały się do niej, oczywiście, obie strony konfliktu zimnowojennego. Demagogia służyła im bowiem do tego, by przedstawiać się jako uosobienie uniwersalnej ideologii słuszności.
Zamiast demokracji
W demagogii amerykańskiej wykorzystywano wiele elementów koncepcji Manifest Destiny, poczynając od „misji” i „moralnego obowiązku” po „błogosławieństwo Boże”. Ronald Reagan, na przykład, określał naród amerykański, jako „wybrany przez Wyższą siłę po to, by być drogowskazem nadziei dla reszty świata”. W czasie jego prezydentury do popularyzacji postrzegania walki z komunizmem jako przypisanego Amerykanom przez Boga zadania przyczyniły się też znacznie grupy związane amerykańską prawicą religijną. Ich przywódcy opisywali np. broń nuklearną znajdującą się w posiadaniu Stanów Zjednoczonych jako zbrojne ramię Chrystusa, a broń Związku Radzieckiego jako narzędzie Szatana.
Wiara w misję niesienia światu lepszego systemu i zmienianie go na podobieństwo USA dla ogólnego dobra była bardzo silna. Dzięki tej wierze w okresie zimnej wojny łatwo było uzasadnić wiele interwencji zbrojnych. Wśród interwencji uzasadnianych „ochroną demokracji i wolnego świata” można wymienić m.in.: wojnę w Korei (1950-53), wysłanie wojsk do Libanu (1958), próbę interwencji w Zatoce Świń (1961), wojnę w Wietnamie (1964-75), interwencję w Republice Dominikany (1965), bombardowanie Szlaku Ho Chi Minha w Kambodzy i Laosie (1968), inwazję na Grenadę (1983), inwazję Panamy i aresztowanie Manuela Noriegi (1989).
Oprócz tego, podobnie uzasadniano finansowe i militarne wspieranie stron konfliktów, m.in.: partyzanki tzw. Contras, walczących przeciw rządom tzw. sandinistów w Nikaragui oraz mudżahedinów walczących przeciw ZSRR w Afganistanie.
W wyniku tych interwencji życie straciło tysiące żołnierzy i jeszcze więcej cywilów. Wojna w Wietnamie okazała się szczególnie krwawa. Amerykanie użyli tam wielu kontrowersyjnych metod walki. Szczególne emocje wzbudziło użycie napalmu oraz liczba ofiar cywilnych.
Powstaje więc pytanie, czy wszystkie te ofiary były konieczne do szerzenia przez USA demokracji i czy demokracja i wolność powinny być narzucane siłą?
Wątpliwości, co do rzeczywistych motywów polityki USA wzbudza też liczba wspieranych przez “lidera wolnego świata” dykatur i reżimów. Wystarczy tu wymienić choćby rząd Ngo Dinh Diema w Wietnamie Południowym, rządy szacha Rezy Pahlawiego w Iranie, autorytarny reżim Ferdinanda E. Marcosa na Filipinach, rządy generała Augusta Pinocheta w Chile, reżimy bądź autokratyczne formy rządów w Afryce czy na Bliskim Wschodzie.
Misja globalnego policjanta
Po zakończeniu zimnej wojny w 1989 roku misję Stanów ciężko było określić. Coraz bardziej zaczęto natomiast podkreślać potrzebę ochrony wolnego rynku i ogólnie pojętego bezpieczeństwa. Interwencje amerykańskie z lat dziewięćdziesiątych przypominały natomiast działania uzasadniane swego czasu rooseveltowskim uzupełnieniem Doktryny Monroe’a w połączeniu z elementami New Manifest Destiny. Chodziło bowiem o swego rodzaju dyscyplinowanie państw nie postępujących zgodnie z zasadami, które obowiązują „cywilizowane” kraje. Stany Zjednoczone występowały więc ponownie w roli „międzynarodowego policjanta”, tym razem na skalę globalną.
Na zdyscyplinowanie w takim sensie „zasłużyły” w tym okresie m.in. Kolumbia w 1990 roku, czy Irak zarówno w 1991 jak i w 1998 roku. Eksperci spierają się natomiast, ile kryteria stosowane do oceny postępowania tych krajów miały wspólnego z wymogami bezpieczeństwa, a ile z interesami gospodarczymi.
Kwestią sporną jest też konsekwencja USA w polityce wobec Iraku. W 1998 roku przeprowadzono też ataki w Afganistanie oraz Sudanie, które miały być odwetem za ataki terrorystyczne na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii. W ich wyniku oprócz obiektów wojskowych zniszczono fabryki leków ze względu na podejrzenie dotyczące produkcji broni chemicznej.
W latach 90. Stany Zjednoczone interweniowały też na Bałkanach. Interwencja wydawała się konieczna ze względów humanitarnych. Jednak zwłaszcza interwencja w Kosowie w 1999 roku wzbudziła spore kontrowersje. Okazało się bowiem, że obrana przez Amerykanów metoda ataków z powietrza pociągała za sobą zniszczenie obiektów użyteczności publicznej i pozbawienie ludności cywilnej dostępu do wody, czy elektryczności. Dodatkowo bombardowania przyczyniły się do dewastacji środowiska naturalnego, gdyż toksyczne substancje dostały się do Dunaju. Użycie zubożonego uranu natomiast zagroziło znacznie zdrowiu mieszkańców Kosowa. Rodziło się więc pytanie o to, czy cel uświęcał środki zastosowane podczas niesienia amerykańskiej misji.
Kiedy do władzy dochodził George W. Bush Jr., opinia publiczna w USA nie spodziewała się za jego rządów żadnych istotnych zmian w polityce zagranicznej. USA wypełniały swoją „misję”, a gospodarka prosperowała nieźle. Nie zdawano sobie też w dużej mierze sprawy z tego, do jakiego stopnia w niektórych częściach świata wpływy ekonomiczne USA wzbudzają sprzeciw. Dlatego ataki 11 września 2001 roku były ogromnym zaskoczeniem.
Z czasem jednak okazało się, że wydarzenie to przyczyni się do „odnalezienia” przez Stany Zjednoczone kolejnego elementu swej „misji”. Po atakach Bush zapowiedział jedynie odwet, jednak już niedługo zaczął mówić o „wojnie wypowiedzianej terroryzmowi”, która właśnie od tej pory stała się stałym elementem amerykańskiej misji.
Kontrowersje, zarówno w Europie, jak i w krajach arabskich wzbudziło natomiast sformułowanie, którego użył prezydent. Określił on bowiem nowo wypowiedzianą wojnę, jako „krucjatę”. 4 grudnia 2003 w „Newsday” pojawił się artykuł na ten temat. Autor pisał, że choć Zachód nie jest już „chrześcijaństwem”, które wyruszało na krucjaty, to jednak w działaniach podjętych przez Amerykanów duch krucjaty jest jasno widoczny: chodzi o niesienie cywilizacji i zbawienia ludziom zacofanym. Ponadto, jak w każdej krucjacie, tak też i teraz podkreślano „walkę dobra ze złem”: wojna z terroryzmem miała być „wojną prewencyjną przeciwko złu”.
Pomijając kontrowersje związane z terminologią, wojna wymierzona w terroryzm wydawała się światowej opinii publicznej słuszna. Dlatego akcja zbrojna w Afganistanie, gdzie ukrywali się członkowie Al-Kaidy, zyskała nie tylko międzynarodową akceptację, ale i wsparcie.
Kiedy jednak administracja Busha zaczęła nalegać na zaatakowanie w ramach wojny z terroryzmem również Iraku, wzbudziło to wielkie kontrowersje. Po pierwsze, ciężko było udowodnić związki Saddama Husajna z atakami 2001 roku. Po drugie, niepewny był też argument, mówiący o tym, że Irak będący obok Iranu i Korei Północnej częścią „osi zła”, jest w posiadaniu broni masowego rażenia, która ma być wykorzystana do celów terrorystycznych.
Niemniej jednak, to właśnie na takiej podstawie (i bez akceptacji ONZ) w 2003 roku rozpoczęto wojnę w Iraku. Gdy jednak wyszło na jaw, że założenie to było błędne, a wojna w Iraku nie okazała się takim sukcesem, jakiego się spodziewano, retoryka służąca do jej uzasadnienia uległa modyfikacji.
Elastyczna koncepcja
W przeformułowaniu tej retoryki przydatne okazały się ponownie tradycyjne elementy Manifest Destiny. Wątek terroryzmu w kontekście Iraku zaczął pojawiać się coraz rzadziej. Prezydent Bush zaczął natomiast w swoich przemówieniach coraz częściej podkreślać, że głównym celem wojny było „niesienie Irakijczykom demokracji” oraz uwolnienie ich spod władzy dyktatora.
W takiej argumentacji amerykańskiego prezydenta wspomagał Tony Blair, główny sojusznik USA w tej wojnie. Podkreślał on, że wojna jest słuszna, ponieważ świat bez takiego dyktatora, jakim był Hussajn, będzie lepszy. G.W. Bush natomiast coraz częściej podkreślał „moralne prawo i obowiązek” Amerykanów „w misji zmieniania świata” i niesienia cywilizacji. Poprzez podkreślenie tak szczytnego celu, starano się, jak się zdaje, usprawiedliwić ciągle rosnącą liczbę ofiar wojny.
Prezydent podkreślał, że wierzy w „naturalne prawo do wolności każdego mężczyzny i każdej kobiety” oraz w to, że „Wszechmogący dał ten dar każdemu, nie tylko w Ameryce, ale i na świecie”. Amerykanie, według niego, dzieląc się tym przeświadczeniem z innymi, „odmienią świat”. Zaznaczał też często, że „wrogowie Stanów Zjednoczonych”, którzy boją się rozprzestrzenienia się demokracji są „brutalni i bezlitośni”.
Za użyciem takich argumentów przemawiały badania opinii publicznej przeprowadzone 27.04.04, które wykazały, że ponad 60% Amerykanów wierzyło, że ich społeczeństwo jest przyzwoite, porządne i uczciwe, a świat byłby lepszy, gdyby był bardziej podobny do Stanów Zjednoczonych.
Niemniej jednak, wielu komentatorów stawiało pod znakiem zapytania wiarygodność argumentów wysuwanych przez G.W. Busha. Zbigniew Brzeziński podkreślał, iż argumentacja prezydenta była niespójna. Jeśli bowiem brać ją dosłownie, to Stany Zjednoczone powinny walczyć nie tylko z Irakiem, ale i z niedemokratycznymi Chinami, Rosją, uciskającą Czeczenów, a nawet Izraelem, odmawiającym podstawowych praw wolności Palestyńczykom.
Dodatkowo na światło dzienne zaczęły wychodzić skandale związane z traktowaniem więźniów przez amerykańskich żołnierzy, które zdawały się podważać podział na „dobrych Amerykanów” i „brutalnych i bezlitosnych” muzułmańskich terrorystów. Okazało się, że zarówno w Obozie X –Ray w Guantanamo, jak i w więzieniu Abu Ghraib nie tylko poniżano więźniów i bezczeszczono ich religię, ale i stosowano brutalne tortury, m.in.: straszenie psami, bicie, przetrzymywanie w celi w skrajnych temperaturach, symulowanie egzekucji i topienia więźniów. Zdjęcia dokumentujące te wydarzenia, które ukazały się w prasie ujawniły jeszcze inne wyrafinowane metody zadawania bólu, upokarzania, okaleczania i zastraszania więźniów. Dodatkowo okazało się, że odnotowano przypadki śmierci więźniów podczas przesłuchań.
W oczach międzynarodowej opinii publicznej informacje te coraz bardziej podkopywały wiarę w szczerość i słuszność amerykańskiej misji. Coraz częściej zaczęto kwestionować autorytet moralny największej demokracji świata.
Nawoływano też do tego, by Amerykanie przestrzegali zarówno Trzeciej Konwencji Genewskiej, która mówi o traktowaniu jeńców wojennych, jak i Konwencji ONZ Przeciw Torturom (CAT) z 1984 roku. Amerykanie jednak konsekwentnie odmawiali stosowania Konwencji Genewskiej odnośnie talibów, argumentując to tym, iż nie spełniają oni jej kryteriów, gdyż reprezentują nielegalny (według USA) reżim.
Miało to uzasadniać traktowanie ich jako Unlawful Enemy Combatants (nielegalnie walczących po stronie wroga), którzy nie podlegają jurysdykcji sądów cywilnych czy wojskowych. Nie przedstawiano im też formalnych zarzutów oraz odcinano dostęp do adwokatów.
Jeśli chodzi o tortury, rząd amerykański utrzymywał, że przestrzega Konwencji ONZ, a przypadki poniżania więźniów są odosobnione.
Problem jednak w tym, że przyjął on na własny użytek bardzo wąską definicję tortur. W 2002 roku ówczesny radca prawny Białego Domu Alberto Gonzales zaaprobował memorandum ministerstwa sprawiedliwości, w którym stwierdzono, że nawet zadanie więźniowi silnego bólu nie jest torturą, jeżeli „nie jest równoznaczne swoją intensywnością z załamaniem funkcjonowania organizmu lub nawet śmiercią”.
Gdy analizuje się stanowisko Amerykanów w tych kwestiach oraz gdy weźmie się pod uwagę liczbę ofiar w Iraku, zniszczenie tamtejszych zabytków kultury, brak poszanowania dla religii w amerykańskich więzieniach, jak również retorykę G.W. Busha, który często mówił o „wrogach Ameryki” jako „złoczyńcach i barbarzyńcach”, nasuwają się na myśl pewne pytania.
Pierwsze z nich o to, czy słusznym jest krzewienie demokracji siłą. Drugie o to, czy w świadomości Amerykanów, oprócz elementu misji krzewienia demokracji, nie przetrwały też inne elementy Manifest Destiny, zwłaszcza te związane z przekonaniem o niższości cywilizacyjnej podbijanych ludów. Część działań Amerykanów może bowiem świadczyć o tym, iż nadal traktują oni mieszkańców krajów, w których prowadzą działania wojenne jako nieświadomych i niedojrzałych, a ich kulturę czy religię jako bezwartościową.
Podsumowując, należy stwierdzić, iż koncepcja Manifest Destiny okazała się niezwykle skuteczna w uzasadnianiu amerykańskich interwencji zbrojnych. Mimo, iż sformułowana została w połowie XIX w., wiele jej wątków nadal przewija się w retoryce współczesnych nam amerykańskich polityków. Można je odnaleźć nawet w przemówieniach Baracka Obamy. Dopóki jednak politycy odwołują się do tych elementów koncepcji, które podkreślają wartość systemu demokratycznego, nie wzbudza to większych kontrowersji.
Nie tylko kontrowersje, ale i ostry sprzeciw moralny budzi natomiast wykorzystywanie dawno skompromitowanych wątków koncepcji w celu uzasadniania użycia siły i łamania umów międzynarodowych. Tym bardziej, że użycie siły w stosunkach międzynarodowych, nawet motywowane „wyższym dobrem”, związane jest w często z ekspansjonizmem politycznym i ekonomicznym, a ponadto pociąga za sobą straty i cierpienia ludności cywilnej.
Paulina Napierała
Są to obszerne fragmenty drugiej, ostatniej części eseju pt. „Rola koncepcji Manifest Destiny w uzasadnianiu amerykańskich interwencji zbrojnych”. Pełna jego wersja została opublikowana w czasopiśmie Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego Meritum - http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Meritum/Meritum-r2010-t2/Meritum-r2010-t2-s219-239/Meritum-r2010-t2-s219-239.pdf
Pierwszą część – zatytułowaną Manifest Destiny - opublikowaliśmy w numerze październikowym.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.