Politologia (el)
- Autor: Elżbieta Drążkiewicz
- Odsłon: 2090
Od kilku lat można w Polsce zaobserwować dynamiczne zmiany rynku pomocy rozwojowej. Zarówno wśród organizacji pozarządowych podejmujących tę działalność, jak i wśród decydentów rządowych, tworzących strategie polskiej współpracy rozwojowej, wyraźna jest tendencja do kierowania wysiłków pomocowych na wschód od Polski.
Proponuję zastanowić się, jakie znaczenia przypisywane są tym praktykom, zwłaszcza w kontekście reorganizacji światowego systemu geopolitycznego po roku 1989 i zachodzącej od tamtego czasu stałej redefinicji pozycji Polski na mapie świata, jak również ściśle z nią związanych bieżących rekonstrukcji tożsamości przestrzennych. Jak wskazuje Maria Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyźnie”, jedną z cech charakteryzujących procesy identyfikacyjne w Polsce jest poczucie podwójnej przynależności: bycia równocześnie na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu. Sądzę, że kondycja ta, typowa dla społeczności granicznych, jest jedną z dominujących cech wpływających na samopostrzeganie miejsca Polski i Polaków w świecie. Wywołuje ona wrażenie asymetrii, ale też skłania do ciągłej redefinicji tożsamości i rekategoryzacji zajmowanej pozycji na globalnej mapie władzy.
Śledząc polskie wyzwania rozwojowe, pragnę przyjrzeć się, w jaki sposób zachodzi owo pozycjonowanie, jak różne kategorie przestrzeni i miejsca są generowane, wiązane z tożsamością, ustanawiane i akceptowane, ale również kontestowane.
Centralne znaczenie mają tu pojęcia „Wschodu” i „Zachodu”. Są one niezwykle trudne do uchwycenia – są relacyjne, a więc możliwe do wskazania tylko względem jakiegoś wcześniej arbitralnie dobranego miejsca. Równocześnie jednak, jako kategorie hegemoniczne, stają się przedmiotem prób stabilizacji i lokalizacji w określonych miejscach na mapie świata – dzieląc go na „wschodni” i „zachodni”.
Społeczne znaczenia i waga takiego podziału są nie do przecenienia, będąc jednym z głównych czynników determinujących globalną hierarchię wartości. Znalezienie odpowiedzi na pytanie, w którą z tych kategorii wpisuje się Polska i jakie miejsce zajmuje ona w światowym systemie, dla samych Polaków jest ważne, ale i bardzo trudne.
Warto zwrócić uwagę, że kategorie „Wschodu” i „Zachodu”, do których niezwykle często odnoszą się Polacy, współgrają z takimi klasyfikacjami jak „centra” i „peryferie”, „Pierwszy” i „Trzeci Świat”, „rozwinięte” i „nierozwinięte” kraje, „nowoczesne” i „zacofane” społeczności.
Gdzie w tej układance jest miejsce dla Polski i poszczególnych Polaków? Jak polityki identyfikacji są negocjowane przy pomocy praktyk odnoszących się do lokalizacji przestrzennej i wysiłków nad określeniem ich znaczeń kulturowych?
Kompleks „Drugiego Świata”
Jedną z kluczowych strategii mających na celu usunięcie stygmatu Drugiego Świata i „awans” do „Klubu Zachodniego” były działania rozwojowe realizujące metaprojekt nowoczesności, podjęte po 1989 roku. Obietnica wydawała się prosta. Przy wsparciu Zachodu, dzięki własnym nakładom i ofiarom, Polska w niedługim czasie miała stać się częścią Zachodu. Środkiem do celu miały być różnego rodzaju reformy państwowe, projekty realizowane przez organizacje pozarządowe oraz indywidualne działania mieszkańców kraju, dążących do osiągnięcia standardu nowoczesności.
Wysiłki modernizacji, jakie zostały podjęte pod przewodnictwem Zachodu, nie przyniosły jednak jak dotąd obiecanych efektów. Choć Polska stała się członkiem UE, podział na „starą” i „młodą” Europę jest wciąż wyraźny. Zmagania Polski przypominają niekończącą się opowieść, gdzie Polska stale stara się nadrobić stracony czas i dopasować się do ideału – który wyznaczany jest z zewnątrz, ale który sami Polacy akceptują. Zachód zawsze wydaje się być o krok do przodu i zawsze gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki, ale nie tu – nie w Polsce, tylko gdzieś indziej. Choć lata bezpośredniej pomocy dla Polski się skończyły, kraj wciąż jednak jest adresatem pomocy strukturalnej, teraz ukrytej pod nazwami przeróżnych funduszy unijnych.
To z pewnością nie koniec wyzwań stawianych rozwojowi. Kolejną ich odsłoną, jak sądzę, są próby eksportu polskich doświadczeń transformacyjnych i rozwojowych do społeczeństw zlokalizowanych na wschód od Bugu. Wypowiedzi polskich liderów społecznych oraz czołowych polityków wskazują, że obie grupy zgodnie określają swe cele oraz podobnie legitymizują interwencje rozwojowe podejmowane poza granicami kraju.
Choć formy ekspresji własnych motywacji oraz strategie działania są różne, to wyraźne są pewne wspólne, powtarzające się poglądy na temat praktyk pomocowych. Jednym z kluczowych czynników organizujących i kształtujących zaangażowanie pomocowe na Wschodzie są relacje polsko-rosyjskie.
Zebrany materiał wskazuje, że własne, negatywne doświadczenia opresyjnej kolonizacji są jednym z głównych motorów uwrażliwiających na sytuację społeczeństw funkcjonujących w podobnych rzeczywistościach społecznych. Polskie zaangażowanie w Europie Wschodniej i Azji Centralnej nie jest jedynie wkładem lepiej sytuowanego społeczeństwa w rozwój innego państwa. Działania podejmowane w Czeczenii, Gruzji, na Ukrainie czy Białorusi są często znakiem solidarności przeciwko konkretnej sile kolonialnej – Rosji.
Własny dyskurs rozwojowy
Równocześnie, tak jak ma to miejsce w przypadkach opisanych przez Arturo Escobara („Encountering Development: the Making and Unmaking of the Third World”) i Jamesa Fergusona („The Anti-Politics Machine: „Development”, Depoliticization, and Bureaucratic Power in Lesotho”), kreowany jest własny dyskurs rozwojowy. Dystansując się od innych wschodnich społeczeństw i przedstawiając je jako potrzebujące modernizacji, polscy agenci rozwoju podkreślają swoją własną postępowość i status Polski jako państwa rozwiniętego.
Plasując społeczeństwo polskie i swoich wschodnich „partnerów” po dwóch stronach łańcucha pomocowego, bardzo skutecznie tworzona jest przepaść między Polską a Wschodem. Na poziomie politycznym, kierowanie pomocy do Wschodniej i Centralnej Azji, polegającej przede wszystkim (choć nie tylko) na wdrażaniu programów demokratyzacyjnych, służy jako środek do budowania relacji z Rosją. Orientalizacja Rosji, przedstawianie jej jako niebezpiecznej, despotycznej, skorumpowanej, agresywnej i tkwiącej w socjalizmie (czytaj: nienowoczesnej, niecywilizowanej, reżimowej), pełni funkcję kontrapunktu dla Polski, która wciąż walczy o deorientalizację własnego wizerunku w oczach swoich, ale przede wszystkim Zachodu.
Równocześnie jednak, choć agenci rozwojowi z pewnością dystansują się od Wschodu i podkreślają swoją odmienność oraz własną nowoczesność, to legitymizując swoje zaangażowanie, powołują się także na bliskość i podobieństwo doświadczeń. Przywoływane są ideały braterstwa Słowian, podobieństwa kultury i języka, ale również wątki „wspólnych” doświadczeń systemowych opresji lub też walki przeciwko dominującej władzy. Jak widać na przykładzie polskiego zaangażowania w pomoc rozwojową, podejmowane strategie są formą zmagań, by połączyć ze sobą różne, często sprzeczne identyfikacje wewnątrz jednego systemu. Jest to specyficzne doświadczenie jedności i łączności (bycia jak inni wschodni Europejczycy, bycia częścią wspólnoty słowiańskiej, pokrewieństwa dusz), przy równoczesnym ostrym oddzieleniu i separacji (vide- promocja polityczno-ideologicznego konceptu Europy Centralnej przeciwstawionego idei Europy Wschodniej).
Zawsze wyraźne jest jednak poczucie zależności między kulturową tożsamością a przestrzenią i miejscem. W takich sytuacjach podziały i wybory kategorii identyfikacyjnych nigdy nie są stałe, a raczej zależne od układów i zmiennych punktów odniesienia. Są one zarówno kontestowane jak i wzmacniane, regenerowane i na nowo wynajdywane.
Przez takie właśnie praktyki fragmentacja (bycie zbyt wieloma bytami na raz, a równocześnie nie bycie ani Zachodem, ani Wschodem) powiększa się, a same fragmenty są stale przetasowywane. Wbrew paradygmatowi nowoczesności, nie ma tu miejsca na jasne podziały i ostre kategoryzacje.
Strategie tożsamości w świecie buforów są niezwykle skomplikowane i zmienne. Na granicach pytanie nie brzmi: „jaką strategię wybrać”, ale raczej: „jak połączyć dostępne strategie, nawet jeśli pozornie wydają się one ze sobą sprzeczne”.
Opisane podejście do rozwoju jest metodą redefinicji własnej pozycji w świecie, ale również propozycją szczególnej zmiany dominującego dyskursu rozwojowego. Jako społeczeństwo, któremu brakuje historycznej i kulturowej łączności z potencjalnymi odbiorcami pomocy w Afryce czy Azji, Polska poszukuje swoich własnych, bardziej relewantnych przestrzeni dla zaangażowania. Wymaga to jednak redefinicji dominującego dyskursu rozwojowego, bo ten proponowany przez Zachód, promujący działania w Afryce czy Azji Południowej oraz przyznający mandat ekspercki zachodnim agentom, z trudem sprawdza się w polskich realiach.
Co jednak szczególnie ważne, jak zauważył Escobar, zmiana dyskursu jest zawsze działaniem politycznym, wymagającym zbiorowego zaangażowania aktorów społecznych oraz przemodelowania istniejących ekonomii prawdy. Dzięki wysiłkom polskich organizacji pozarządowych, pracowników administracji publicznej, polityków, aktywistów społecznych, dziennikarzy czy biznesmenów wspierających różne inicjatywy na Wschodzie, wysiłek, by Polska stała się rozpoznawalna jako potencjalny donor, a co ważniejsze - silny aktor z możliwością wpływania na zmiany trajektorii innych społeczeństw, wciąż jest podejmowany i nabiera coraz większego tempa. Wspomniani agenci rozwoju już nie tylko sami wizualizują siebie i swoje państwo jako wpływową nowoczesną społeczność – jako Zachód! – ale przede wszystkim zależy im, by wizja ta stała się powszechnie podzielaną na świecie formą konceptualizacji Polski i Polaków.
Szczególny rodzaj solidarności
Praktycy rozwojowi w Polsce stworzyli szczególny typ dyskursu. Jedną z jego kluczowych figur jest „solidarność”. Wiele mówi się o wspólnocie doświadczeń, bliskości, jedności etc. Solidarność jest przywoływana zarówno jako element motywacyjny, jak i cel sam w sobie. Równocześnie jednak inicjatywy rozwojowe działają przeciwko temu samemu ideałowi. Jak starałam się wykazać, polityki miejsca społeczeństw marginalnych nie tyle kwestionują i poddają krytyce geopolityczne oraz społeczne podziały, co działają na korzyść ich utrzymania, a nawet wzmacniają je.
Polskie wysiłki, by zmienić swą pozycję w świecie, wymagają nie tylko transformacji własnej kondycji i wizerunku, ale także zmiany wizerunku innych – tych, do których Polska kieruje swoje programy pomocowe. I tu solidarność się kończy.
Deklaracje o końcu Drugiego Świata, tak chętnie ogłoszone nawet przez Escobara, wydają się być przedwczesne. Jak pokazują polskie przykłady, by pozbyć się etykietki Drugiego Świata czy Wschodniej Europy, muszą zostać wynalezione nowe kategorie; te istniejące wciąż odzwierciedlają ustaloną hierarchię i działają w ramach światowych relacji władzy. By wyprowadzić się ze Wschodniej Europy, Polska musi znaleźć na swoje miejsce nowego lokatora. Nawet jeśli polscy aktywiści nawołują do jedności i wspierania tych, którym się gorzej powodzi, równocześnie wzmacniają i utrzymują podziały między Wschodem i Zachodem. Między Pierwszym, Drugim a Trzecim Światem. Elżbieta Drążkiewicz Autorka jest antropologiem społecznym, wykładowcą na Maynooth University (Irlandia). Zajmuje się m.in. współpracą rozwojową. Tekst „Na Zachód przez Wschód i z powrotem: polskie wyzwania rozwojowe”- http://pia.org.pl/publikacje/41-na-zachod-przez-wschod-i-z-powrotem-polskie-doswiadczenia-rozwojowe - jest wynikiem projektu prowadzonego przez Polski Instytut Antropologii - www.pia.org.pl - pod nazwą „Spotkania z antropologią - interdyscyplinarne dyskusje".
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5151
Z prof. Romanem Kuźniarem, politologiem z Instytutu Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim rozmawia Anna Leszkowska
- Autor: Mateusz Piskorski
- Odsłon: 3638
Wśród najbardziej bojowych organizacji odpowiadających za zamieszki ostatnich dni w Kijowie warto zauważyć organizację „Awtomajdan”. Jej przypadek jest znakomitym przykładem charakteru ukraińskich protestów, obrazując jednocześnie stopień zaangażowania państw trzecich w działania na rzecz destabilizacji Ukrainy i przeprowadzenia w tym kraju tzw. kolorowej rewolucji.
Założyciele i ojcowie chrzestni
Ruch protestujących kierowców założył Aleksiej Gricenko, postać już wcześniej w życiu publicznym dość znana, menedżer jednej z firm branży IT w Kijowie. Był on niegdyś wiceszefem organizacji młodzieżowej partii byłego prezydenta Wiktora Juszczenki „Nasza Ukraina”. W czasach, gdy jego ojciec Anatolij Gricenko pełnił funkcję ministra obrony, gorliwie wzywającego do przystąpienia Ukrainy do NATO, przetarg na informatyzację administracji ukraińskich sił zbrojnych warty około 100 mln hrywien wygrała firma Enran Telecom, w której syn ministra pracował. Jak twierdził A. Gricenko, idea „Awtomajdanu” pojawiła się podczas jego spotkania z grupą przyjaciół w jednym z kijowskich pubów. Byli wśród nich, a także tych, którzy dołączyli nieco później, m.in. Siergiej Chadżinow, dyrektor generalny przedstawicielstwa jednej z austriackich firm w Kijowie; biznesmen Dmitrij Bułatow, który wkrótce zdominował strukturę w sferze wystąpień publicznych i medialnych, będąc jej nieformalnym rzecznikiem; Siergiej Koba, niegdyś zwolennik tzw. pomarańczowej rewolucji 2004 roku; Siergiej Pojarkow, najbardziej chyba rozpoznawalny z liderów organizacji, artysta-grafik, były asystent posła Bloku Julii Tymoszenko i dziennikarz telewizyjny.
Sposoby znane bardziej i mniej
Interesujące były metody działania „Awtomajdanu”, będącego specyficzną strukturą skupiającą posiadaczy samochodów, popierających antyrządowe protesty. Jak wspominał A. Gricenko, zrozumieliśmy, że potencjał 50 samochodów i 50 ludzi to niebo i ziemia z punktu widzenia możliwości przeszkadzania władzom. Łatwo jest rozprawić się z 50 ludźmi, ale spróbujcie to zrobić z 50 samochodami.
Komunikacja w organizacji odbywa się głównie za pomocą urządzeń mobilnych z zainstalowaną aplikacją Zello i sieci społecznościowych; jak deklarował S. Chadżinow: naszym przywódcą jest Mark Zuckerberg. Jeśli coś się ze mną stanie, na moim miejscu pojawi się następny. Mamy już grupę z ponad 5000 fanów. Każdy z nich może utworzyć wydarzenie, a potem nim pokierować. To bardzo proste.
Innym sposobem porozumiewania się były zainstalowane w samochodach radia CB, choć z tej formy nieco zrezygnowano po pierwszych przypadkach zakłócania kanału łączności „Awtomajdanu”. Wśród działaczy „Awtomajdanu” prym wiodą mieszkańcy ukraińskiej stolicy, w wieku od 30 do 40 lat, najczęściej – jak przyznaje D. Bułatow – stosunkowo dobrze usytuowani materialnie. Według lidera tej struktury D. Bułatowa, jednym z podstawowych sposobów działania było pełnienie straży na rogatkach stolicy, wczesne ostrzeganie uczestników zamieszek przed zbliżającymi się jednostkami sił porządkowych, śledzenie autobusów i pojazdów policyjnych, utrwalanie w postaci zapisów video interwencji podejmowanych na wjeździe do stolicy przez policję drogową blokującą autobusy z demonstrantami z innych miast.
W początkowej fazie działalności organizacji popularnym sposobem działania były ponadto kawalkady samochodowe, stanowiące swoiste demonstracje na kołach, w których brały udział dziesiątki odpowiednio oflagowanych pojazdów. Przeprowadzano również blokady dróg, mające nie dopuścić lub spowolnić dotarcie do celu kolumn transportu policyjnego, oraz prowadzono akcję „Nocny Patrol”, której celem było m.in. śledzenie i lokalizowanie miejsc zamieszkania osób związanych z władzami lub z innych powodów budzących niechęć organizatorów zamieszek (niektóre dane adresowe publikowano następnie w sieciach społecznościowych z wezwaniami do stosowania przemocy). Poza tym, szef „Awtomajdanu”, publicznie przyznawał, że jego organizacja odpowiadała za cały szereg aktów wandalizmu i pogróżek skierowanych pod adresem przedstawicieli władz, a także reprezentujących opcję eurazjatycką polityków takich, jak Wiktor Miedwiedczuk. Jeden z działaczy „Awtomajdanu” S. Koba, prawdopodobnie spodziewając się odpowiedzialności karnej za swój udział w zamieszkach, 22 stycznia oznajmił w sieciach społecznościowych, że znajduje się na terytorium Polski, natomiast już dzień później donosił, że jest w Niemczech. Zaledwie dwie doby wcześniej S. Koba nawoływał publicznie do zdobycia szturmem budynku ukraińskiego parlamentu – Rady Najwyższej. Co ciekawe, od jego radykalizmu odciął się profilaktycznie D. Bułatow i dwóch innych koordynatorów organizacji. Z profilów S. Koby na portalach społecznościowych wynika, że ten miłośnik nielegalnych wyścigów samochodowych – podobnie jak wielu innych członków jego organizacji – sympatyzuje on z neonazistowskim stowarzyszeniem „Patrioci Ukrainy”.
Koordynatorzy „Awtomajdanu” spotykali się z dyplomatami szeregu państw Unii Europejskiej, co zostało odczytane za uznanie przez zagranicę ich dużego znaczenia i wpływu na przebieg protestów. Pośród istotnych rozmówców z D. Bułatowem spotkał się również ambasador USA w Kijowie Geoffrey Pyatt, który miał – według niektórych źródeł - przekazać poparcie organizacji w wysokości 1 mln dolarów.
Program w drodze
Trudno mówić o jakimkolwiek spójnym przekazie programowym „Awtomajdanu”. Z jednej strony liderzy organizacji podkreślają swoją apolityczność i chęć niesienia pomocy innym protestującym, bez względu na wyznawane przez nich poglądy. Z drugiej jednak wyjątkowo konsekwentnie idealizują Unię Europejską i – mówiąc o cywilizacyjnym wyborze Ukrainy – poddają krytyce model białoruski i rosyjski.
Od parlamentarnej opozycji różni ich też radykalizm postulatów: domagają się przedterminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich, natychmiastowego wznowienia rozmów z UE na temat umowy stowarzyszeniowej oraz odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy i dowódców służb konfrontujących się z uczestnikami zamieszek. Liderzy „Awtomajdanu” coraz częściej kwestionują ponadto legitymację liderów trzech ugrupowań parlamentarnych („Batkiwszcziny”, „UDARu” i „Swobody”) do reprezentowania antyrządowej opozycji. Działalność „Awtomajdanu” podczas najbardziej brutalnej do tej pory fazy protestów ukraińskich, pozwala na sformułowanie kilku wniosków dotyczących tej określonej części radykalnej opozycji: – metody działania i bezpośrednie wsparcie USA sugerują, iż „Awtomajdan” może stanowić projekt technologów tzw. kolorowych rewolucji; – USA i niektóre kraje UE poprzez spotkania z liderami grupy prowadzącej działania sprzeczne z obowiązującym na Ukrainie prawem, odrzucając tym samym zasady protokołu dyplomatycznego, wyraźnie liczą na dalsze zaostrzenie sytuacji w Kijowie i eskalację konfliktu w państwie; – przykład S. Koby pokazuje, że ewentualne konsekwencje prawne wobec działaczy radykalnych w Kijowie mogą doprowadzić do dużego zwiększenia liczby imigrantów z Ukrainy, szczególnie na terytorium Polski, traktowanej jednak najprawdopodobniej jako punkt transferowy, a nie miejsce docelowe poszukiwania azylu; – trzon protestujących stanowią osoby zabezpieczone materialnie, aktywne i nie obawiające się strat, które mogą przynieść ich działania. Ewentualne rekomendacje dla władz polskich i ukraińskich wynikające z krótkiego przeanalizowania działalności „Awtomajdanu” mogłyby wyglądać następująco: – dla władz polskich – wzmocnić kontrolę paszportową i graniczną, nie dopuszczając przede wszystkim do wjazdu emigrantów ukraińskich, niejednokrotnie powiązanych ze światem przestępczym i brutalnymi metodami działania; – dla władz ukraińskich – działać na rzecz skonfliktowania „Awtomajdanu” z innymi strukturami radykalnej opozycji oraz parlamentarzystami opozycyjnymi.
Mateusz Piskorski
Dr Mateusz Piskorski jest politologiem, sekretarzem generalnym i ekspertem Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych.
Powyższy tekst ukazał się na portalu Geopolityka.org pod adresem - http://geopolityka.org/analizy/2651-mateusz-piskorski-awtomajdan-nowa-forma-protestu
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2455
Ze względu na negatywne doświadczenia z amerykańską hegemonią, a także narastanie wewnętrznych podziałów w NATO na tle niemocy decyzyjnej, w wielu państwach członkowskich zdaje się narastać zniechęcenie, a nawet tendencja do ograniczania dotychczasowych zobowiązań.
Ponadto w czasach narastania zagrożeń terrorystycznych i przesuwania akcentów z bezpieczeństwa militarnego na bezpieczeństwo migracyjne rodzą się naturalne ciągoty izolacjonistyczne, którym nie przeszkodzi żadna presja ze strony lidera tracącego pozycję i autorytet. Tym bardziej, że grozi mu potencjalnie przywództwo prezydenta, który jako kandydat nie tylko podważa sens uczestnictwa Ameryki w kosztownym sojuszu, ale sam także nawiązuje do tradycji izolacjonistycznych. Nie wiadomo, czy takie tendencje są naturalnym rezultatem rozkładu i obumierania „starego sojuszu”, czy zwyczajnej krótkowzroczności i populizmu przywódców politycznych, tracących instynkt samozachowawczy i nieodróżniających zagrożeń o charakterze strategicznym od tego, co niosą zamachy terrorystyczne dnia codziennego.
Okazuje się, że strach i panika spowodowana aktami terroru mogą mieć większe konsekwencje dla strategii obronnej chwiejnych państw niż zagrożenia atakiem jądrowym ze strony nieprzyjaznych potęg. W ostatnich dekadach, po zakończeniu „zimnej wojny”, Sojusz Północnoatlantycki sukcesywnie odchodził od swojej podstawowej roli przymierza obronnego. Będąc regionalną organizacją bezpieczeństwa zbiorowego na zasadzie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, ulegał jednocześnie globalnym interesom amerykańskiego hegemona. Stawał się narzędziem utrwalania światowej supremacji USA, kosztem jego europejskich uczestników.
Wprawdzie nie wszystkie państwa członkowskie NATO opowiedziały się na rzecz działań interwencyjnych out of area, czyli poza obszarem obowiązywania casus foederis, wyrażonego w art. 5 traktatu waszyngtońskiego (np. Francja była przeciwna atakom na Serbię w 1999 r., wraz z nią Niemcy i Belgowie sprzeciwiali się wsparciu interwencji amerykańskiej w Iraku w 2003 r.), to jednak konflikt między najważniejszymi uczestnikami sojuszu doprowadził do paraliżu decyzyjnego, czego skutkiem stało się osłabienie całej koalicji. Powodem deprecjacji Sojuszu Północnoatlantyckiego było z jednej strony rozbicie wspólnoty celów strategicznych poprzez narzucenie przez USA unilateralnej polityki bezpieczeństwa, lekceważącej dotychczasowe mechanizmy koordynacyjne i konsultacyjne (m.in. poprzez tworzenie tzw. koalicji chętnych). Z drugiej strony, niemałą rolę odegrało liczebne powiększanie składu NATO, co działało negatywnie na jego spójność i efektywność. Wraz ze wzrostem liczby członków – co oczywiste - wzrasta wielość i intensywność więzi dwustronnych i wielostronnych. Zbyt duża liczebność uczestników rodzi jednak problemy związane z ich koordynacją oraz stanowi pożywkę dla sprzeczności i napięć. Ostatecznie im większy jest sojusz, tym mniej istotny staje się wkład pojedynczych państw, zwłaszcza tych mniejszych. Maleje też ranga indywidualnych zobowiązań. To wszystko wynika z dość znanej prawidłowości, że zdolności obronne i potencjał sojuszy nie są prostą sumą elementów składowych państw uczestniczących.
Wysoki stopień integracji, przede wszystkim w płaszczyźnie wojskowej (wspólna doktryna strategiczna, mechanizmy dowodzenia, łączności, ujednolicenie sprzętu, podobieństwo organizacji wojska, uzgodnione proporcje siły ogniowej jednostek bojowych, porównywalność wyszkolenia, wspólne manewry, gry wojenne i in.) powoduje istotny wzrost jakościowy siły i potencjałów sojuszy jako całości w porównaniu do arytmetycznej sumy wkładów poszczególnych uczestników. Przy dużej dysproporcji i asymetrii sił między liderem sojuszu a jego nowymi, raczej nieliczącymi się pod względem siły państwami, w naturalny sposób doszło do zdominowania NATO przez mocarstwo hegemoniczne.
Stany Zjednoczone uznały się nie tylko za mocarstwo całkowicie odpowiedzialne za skuteczność sojuszu (efekt bandwagoning, tj. koncentracji sił „pod parasolem USA”), ale także za niekwestionowanego przywódcę Zachodu, promującego ekspansję jego wartości ideologicznych na nowe przestrzenie geopolityczne. Stało się to przyczyną sprzeciwu zewnętrznego (głównie Rosji) oraz dysonansów wewnątrzsojuszniczych na tle wymuszania posłuszeństwa i subordynacji (krytyka ze strony Francji, Niemiec czy niektórych państw Europy Środkowej). Jak się okazuje, wspólna ideologia, sprzyjająca niewątpliwie komunikacji wewnętrznej i jednolitości ocen, opartych na identycznych kryteriach – przy nierówności uczestników i asymetryczności więzi między nimi – może jednak, zamiast pożądanej spoistości, wywoływać napięcia i nieporozumienia. NATO - jaka rola? Na przykładzie NATO widać – wbrew powszechnemu mniemaniu - że nie ma żadnego automatyzmu w udzielaniu sojuszniczej pomocy wzajemnej. Debata nad zasadnością uruchomienia mechanizmu opartego na art. 5 po ataku Al-Kaidy na Stany Zjednoczone w 2001 r. dowiodła, że okoliczności uruchamiające pomoc sojuszniczą wcale nie muszą być jednoznaczne. W praktyce w razie potrzeby taka pomoc jest zawsze uwarunkowana indywidualną gotowością państw uczestniczących w sojuszu. Sam literalny zapis w traktacie powołującym przymierze nie jest warunkiem wystarczającym. Konieczna jest wola państw do spełniania przyjętych zobowiązań.
Jaskrawym przykładem niemocy decyzyjnej w NATO były spory na temat zapewnienia bezpieczeństwa Turcji na wypadek interwencji w Iraku oraz brak reakcji na faktyczne zagrożenie bezpieczeństwa energetycznego w czasie rosyjsko-ukraińskiego sporu gazowego na przełomie 2008 i 2009 r. Trzeba jednak przyznać, że być może dzięki owej inercji NATO mimowolnie uniknęło pochopnej reakcji na wydarzenia związane z aneksją Krymu i wybuchem separatyzmu na wschodzie Ukrainy w 2014 r. Różnice w postrzeganiu ryzyka płynącego z tego konfliktu dla całego Sojuszu Północnoatlantyckiego pokazują kolejny raz, że wspólnota euroatlantycka myli pojęcie rzeczywistego wroga ze źródłami różnych zagrożeń (separatyzm, irredenta, terroryzm, rebelia).
Do niedawna wydawało się, że po „zimnej wojnie” starcia między państwami czy ich koalicjami przeniosą się na inne poziomy życia społecznego („wojny międzycywilizacyjne” wg S. Huntingtona). Okazuje się, że było to jedynie odwracanie uwagi od rzeczywistych zjawisk, związanych z redefinicją wroga. Miejsce dawnych ekspansjonistycznych potęg totalitarnych zajęły bowiem hybrydalne twory geopolityczne, pseudopaństwa, państwa „upadłe” czy „zbójeckie”, które zmieniają swoje oblicze w porównaniu do tradycyjnych agresorów, posługując się nietypowymi strategiami walki. Wobec takich wrogów, ukrywających się na przykład pod mianem dżihadyzmu, działających od wewnątrz i z zewnątrz, w przestrzeni niedookreślonej i nierozpoznawalnej, najsilniejszy sojusz Zachodu potrzebuje nowej diagnozy rzeczywistych zagrożeń i nowej strategii działania. Państwa NATO muszą zastanowić się, czy sojusz ma stanowić interwencyjny oręż w globalnej walce ideologicznej (w imię „totalnej demokracji”), czy też ma spełniać regionalne (transatlantyckie) funkcje obronne, do których kiedyś został powołany. Misyjność demokratyzacyjna nie jest przecież zasadniczym celem NATO, gdyż nie tylko destabilizuje ona stosunki międzynarodowe, ale podnosi koszty zbrojeń, często ze szkodą dla poziomu życia społeczeństw. Owa misyjność sojuszu sprzyja jedynie nakręcaniu koniunktury zbrojeniowej, z której korzystają przede wszystkim światowi producenci i handlarze broni. Naiwna wiara neokonserwatystów i interwencjonistów amerykańskich, że delegitymizacja istniejących systemów autorytarnych spowoduje naturalne uszczęśliwienie ludzkości poprzez powszechne przejęcie demokratycznych wzorów ustrojowych prowadzi, niestety, do zwiększania chaosu i konfliktów. Pokazują to efekty „arabskiej wiosny” i rozmaitych „kolorowych rewolucji”. Autorytarne reżimy w Moskwie czy Pekinie, nawet gdy stracą kiedyś legitymację do rządzenia, wcale nie muszą być zastąpione przez reżimy demokratyczne. Nie ma takiego determinizmu.
Demokracja nie jest bowiem uniwersalną wartością we współczesnym świecie, ani jedynym wzorem ustrojowym godnym naśladowania. Nie jest też warunkowana geopolitycznie. Przemiany ustrojowe w wielu państwach azjatyckich wskazują na to, że możliwe są stopniowe przeobrażenia, które nie muszą prowadzić do reprodukcji wzorów zachodnich, ale mogą sprzyjać ewolucyjnej przebudowie stosunków politycznych i przynosić nowe formy społecznej legitymizacji władz (por. Japonia, Korea Południowa, Tajwan, Malezja, Indonezja, Filipiny, Turcja i in.).
W niektórych regionach, np. w Ameryce Łacińskiej, kolejne „fale” demokratyzacji spotykają się często z narastającym buntem, a nie z powszechną aprobatą. Towarzyszące transformacjom ustrojowym kryzysy gospodarcze i napięcia polityczne wskazują, że ludność wielu krajów długo jeszcze będzie spoglądać na demokrację przez pryzmat obaw przed destabilizacją warunków egzystencji, ale i negatywnych doświadczeń samych demokratycznych państw Zachodu, które pogrążają się w kryzysach gospodarczych, demograficznych czy imigracyjnych. Uciekając od rzetelnego zdefiniowania swojego cywilizacyjnego wroga (terroryzm jest tylko jego narzędziem), Zachód popełnia kardynalny błąd, kierując swoją strategiczną szpicę w stronę Rosji. Tymczasem nic naprawdę nie wskazuje na to, aby zamierzała ona wypowiedzieć wojnę Zachodowi. Jest natomiast pewne, że Rosja nie zrezygnuje ze swojego geopolitycznego stanu posiadania i z determinacją będzie bronić swoich interesów bezpieczeństwa, nie wykazując chęci do ustępstw w sprawach reform ustrojowych.
Kto tego nie chce pojąć, stawia na bezmyślną konfrontację z tym państwem. Obciążone dawnymi uprzedzeniami NATO pod wpływem Waszyngtonu postawiło na ekspansję na Wschód, podejmując rywalizację o kształt przestrzeni poradzieckiej. To niepotrzebnie antagonizuje Rosję wobec Europy, a co gorsza, destabilizuje i osłabia jej zdolność do skutecznej walki z narastającymi zagrożeniami o charakterze cywilizacyjnym. Potrzebne zmiany Należy mimo wszystko mieć nadzieję, że na słabnącym Zachodzie dojdzie kiedyś do akceptacji świata w jego pluralistycznej złożoności. Pod wpływem sytuacji kryzysowych skończy się czas ideologicznych krucjat w imię demokracji i praw człowieka. Doktryna neoliberalna już jest w odwrocie, kapitalizm wszedł w fazę nawracających kryzysów i braku perspektywy, szczególnie w oczach odrzuconych i wykluczonych. To oznacza m.in., że demokracji nie można eksportować, ani narzucać siłą innym państwom.
Zrozumienie różnorodności aksjologicznej i akceptacja odmienności ustrojowej jest pierwszym krokiem ze strony państw NATO na drodze do zbudowania modus vivendi z takimi państwami jak Rosja czy Chiny. To od pokojowego ułożenia stosunków z tymi potęgami zależy stabilność ładu międzynarodowego. Wymaga to rezygnacji z ofensywnych strategii w przestrzeni poradzieckiej, a także przyjęcia założenia o nowym „dobrym sąsiedztwie” pomiędzy państwami wschodniej flanki NATO a Rosją. Jest jednocześnie oczywiste, że strony muszą rozwijać w sposób racjonalny swoje potencjały odstraszające, aby nie ulec pokusie niespodziewanej wzajemnej napaści, ale to nie oznacza, aby zaniechały one poszukiwań rozwiązań wielu wspólnych problemów na drodze rozumnego dialogu i kompromisu. Takie założenia będą wymagać w ramach NATO głębokich i odważnych przewartościowań, zwłaszcza w celu powstrzymania dalszej ekspansji na Wschód. Dla takich państw jak Polska, czy republiki bałtyckie, które postawiły na jednoznaczną konfrontację z Rosją, stanowi to trudną do pokonania barierę psychologiczną. Tym bardziej, że jednoznacznie zaangażowały się one po stronie Ukrainy w jej starciu z Rosją, nie pozostawiając sobie żadnego pola manewru, przydatnego w razie reorientacji priorytetów. Gdy jednak w Europie zmieni się percepcja zagrożeń, co wydaje się nieuchronne, i gdy w rezultacie nowej diagnozy sytuacji główne państwa Zachodu zredefiniują swoje cele strategiczne, wówczas może okazać się, że bez jakiejś szczególnej histerii dokonają one akomodacji do zmieniających się warunków (tak jak kiedyś w epoce détente). Być może na taką zmianę nie ma jeszcze warunków ze względów emocjonalnych i osobowościowych, ale gdy kryzys na tle bezpieczeństwa migracyjnego, a także energetycznego będzie się pogłębiać, pojawienie się stosownej reakcji będzie kwestią czasu. Obecnie jednak czas działa na szkodę NATO, gdyż nie jest ono jeszcze w stanie zrewidować błędnych diagnoz na temat rzeczywistych źródeł zagrożeń. Przyjęcie przez gremia decyzyjne, przy aplauzie usłużnych ekspertów i najemnych klakierów, propagandowej tezy, że „Putin pręży muskuły” i stale „narasta agresywność Rosji”, służy wyłącznie podgrzewaniu emocji i eskalacji napięcia, a nie zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa. Sprzyja to przede wszystkim interesom Stanów Zjednoczonych, które dążą do utrzymania globalnej hegemonii, opartej na dogmacie (dziedziczonym po „zimnej wojnie”) o konieczności obrony „wolnego świata” Zachodu przed arbitralnie wyznaczanymi wrogami. Odwracają one uwagę od swoich klęsk w różnych częściach globu, chcąc powstrzymać Chiny i Rosję w ich aspiracjach mocarstwowych oraz próbując objąć kontrolą globalny obrót surowcami energetycznymi. To jednak prowadzi do skonfrontowania całego Zachodu z wieloma państwami, które są jego potencjalnymi sojusznikami w zwalczaniu zagrożeń ze strony sił ekstremistycznych. Rewaloryzacja standardów Po negatywnych doświadczeniach z naruszaniem prawa międzynarodowego przez same Stany Zjednoczone, trzeba w NATO odnieść się do rewaloryzacji podstawowych standardów, na których opiera się porządek międzynarodowy. Przede wszystkim należy przywrócić wiarę w praworządność międzynarodową, z której wynika obowiązek każdego z państw przestrzegania norm zwyczajowych i stanowionych, a zwłaszcza ius cogens i zasad Karty Narodów Zjednoczonych. Prawa międzynarodowego nie należy psuć poprzez stosowanie tzw. podwójnych standardów. Należy dążyć do przywrócenia mu rangi nie tylko przez składanie obłudnych deklaracji, ale i egzekwowanie posłuchu na jednakowych podstawach dla wszystkich. Do ważniejszych zasad prawa międzynarodowego należy zasada nieingerencji w sprawy wewnętrzne, która zakłada poszanowanie kompetencji wewnętrznej i autonomii decyzyjnej państw, zwłaszcza jeśli chodzi o ich jurysdykcję. Nie jest jednak jasne, jak w ramach sojuszu oddzielić narodowe interesy polityczne od sojuszniczej solidarności i kontroli. Jak i kiedy można udzielać instrukcji innym państwom na temat ich wewnętrznych wyborów politycznych i przeprowadzanych reform? Tradycyjnie uznaje się, że interwencja dokonywana w różnych formach narusza zasadę suwerennej równości państw. Sojusznicy nie mają zatem prawa do wywierania nacisku zmierzającego do podporządkowania swoim interesom czyichś praw wynikających z suwerenności. Nie mogą też udzielać bezpośredniej lub pośredniej pomocy (o charakterze terrorystycznym, wywrotowym, dyfamacyjnym i in.), w celu obalenia siłą ustroju innego państwa. „Kolorowe rewolucje” nie należą przecież do instrumentów sojuszu obronnego, a ekspansja geopolityczna ma swoje granice wyznaczone interesami bezpieczeństwa innych uczestników stosunków międzynarodowych. Państwa, wstępując do sojuszy, powiększają swoje możliwości osiągania celów polityki zagranicznej i obronnej. Polepsza się ich poziom bezpieczeństwa oraz wzrasta pewność na wypadek bezpośredniego zagrożenia, że nie pozostaną osamotnione na polu walki. Skuteczność sojuszniczych zabezpieczeń wymaga jednak stworzenia wspólnoty interesów państw członkowskich. Chodzi przede wszystkim o spójną percepcję źródeł zagrożeń i przekonanie, że żywotne interesy każdego z uczestników zostaną bezwzględnie obronione wspólnym wysiłkiem.
Patron i klient
Tymczasem pożądaną wspólnotę interesów wewnątrzsojuszniczych osłabia w dużej mierze zróżnicowanie uczestników i rozbieżność ich oczekiwań. Zagadnienie to trafnie ujął kiedyś Adam Bromke, pisząc, że państwa różnej rangi, zawierając przymierze, „pragną zdobyć jak największe korzyści, płacąc za nie jak najniższą cenę. Słabszy partner dąży do uzyskania maksymalnych gwarancji bezpieczeństwa, przy równoczesnym jak najmniejszym ograniczeniu swobody prowadzenia własnej polityki. I odwrotnie, kraj najsilniejszy stara się przyjąć możliwie minimalne zobowiązania wobec słabszego partnera, równocześnie narzucając mu jak największą kontrolę jego poczynań”. Konkretny kompromis między tymi dwoma sprzecznymi tendencjami determinuje charakter sojuszu – decyduje o tym, czy przymierze jest ścisłe i trwałe, czy luźne i niepewne. Warto przede wszystkim pamiętać, że bezpieczeństwo państw mniejszych jest zawsze zależne od gwarancji większych potęg, gdy taki związek zależności nie zachodzi w drugą stronę. Mocarstwa mogą ostatecznie obejść się bez sojuszników, podczas gdy państwa mniejsze w sojuszu z nimi widzą jedyną szansę obrony swoich egzystencjalnych interesów: pewności, całości i tożsamości. Państwa, które wnoszą realny wkład w efektywność i funkcjonalność sojuszu określa się filarami przymierza. Inne, które korzystają z ochrony silniejszych patronów są po prostu ich klientami. Natomiast państwa będące nie tylko na utrzymaniu silniejszych, ale i przeszkadzające w prawidłowym funkcjonowaniu sojuszu nazywa się po prostu zawadami. Im silniejsze są związki między patronami a klientami, powstałe na podstawie wspólnych zagrożeń, tym sojusz jest skuteczniejszy. Jeśli jednak percepcja zagrożeń jest różna u patrona i u klienta, wówczas mogą powstać dwie możliwe sytuacje. Coraz bardziej zagrożony klient może coraz mocniej uzależniać się od względnie niezagrożonego patrona. I odwrotnie, coraz bardziej niepewny patron może tracić kontrolę nad swoim klientem, mimo udzielanego mu wsparcia.
Taka sytuacja może nawet doprowadzić do odwrócenia sojuszy (w tym przypadku dwustronnych), jak stało się to na przykład z Egiptem na początku lat 70. XX w. Przykład Rumunii w dawnym bloku wschodnim pokazywał, że mimo dużej zależności od ZSRR, państwo to korzystało z pewnego marginesu swobody i prowadziło własną politykę w wielu kwestiach, na przykład wobec Izraela, państw arabskich, czy ruchu niezaangażowania, stając się z czasem enfant terrible całego ugrupowania. Z kolei zachowania Izraela dowodzą, że pomoc otrzymywana z Waszyngtonu (na podstawie przyrzeczeń dwustronnych) nie krępuje w sposób absolutny jego inicjatywności. Warto o tym przykładzie pamiętać, bo w wielu sugestiach ze strony USA pojawiają się porównania Polski do Izraela, która miałaby odgrywać rolę frontową wobec Rosji, tak jak Izrael spełnia ją wobec państw arabskich i Iranu.
Prawidłowością jest to, że liderzy sojuszy żądają w zamian za świadczoną pomoc i ochronę bezwzględnej lojalności i ofiarności ze strony mniejszych sojuszników. Długa historia formowania europejskich aliansów, kupowania przychylności partnerów i cynicznego często wywoływania u państw słabszych poczucia wdzięczności wobec mocarstw dowodzi, jak ważną dźwignią podnoszenia efektywności sojuszy są współzależności ekonomiczne. Można powiedzieć, że Europa Zachodnia właśnie z tych powodów, dla zachowania wysokich standardów życia i dynamicznego rozwoju zgodziła się na utratę swojej podmiotowości geopolitycznej. Hierarchiczność sojuszu z Ameryką i superordynacja lidera zdejmują z europejskich przywódców, pozbawionych większych ambicji, odpowiedzialność za bezpieczeństwo międzynarodowe. Jakość ról przywódczych lidera sojuszu jest zawsze uzależniona od posiadanych przez niego możliwości oraz determinacji w obronie wartości wspólnotowych. Dobrze prosperujące mocarstwo udziela pomocy sojusznikom i bierze na siebie główną odpowiedzialność za utrzymanie gotowości do spełniania zadań koalicji bez szkody dla swojego rozwoju, podczas gdy mocarstwo słabnące wykazuje tendencje do przerzucania kosztów utrzymania przymierza na barki państw mniejszych. Obsesje i fobie
Jak wspomniano na wstępie, deprecjacja prestiżu Stanów Zjednoczonych i spadek znaczenia ich potęgi zaczynają odbijać się niekorzystnie na innych uczestnikach NATO i na koalicji jako całości. To z tych powodów w USA tak często podczas trwającej kampanii wyborczej na urząd prezydenta nawiązuje się do potrzeby odzyskania woli działania i poczucia wiary we własne siły. W obliczu słabnącego przywództwa potrzebna jest konsolidacja sojuszu wokół jasno określonego wroga. To dlatego polityka Władimira Putina stanowi najważniejszy cel propagandy, mimo że dla Zachodu większe zagrożenia pojawiają się na zupełnie innych azymutach. Potrzeba obecnie niezwykłej odwagi intelektualnej i przenikliwości analitycznej, aby oprzeć się wszechobecnej „putinofobii” i stwierdzić, że miejscem generowania najpoważniejszych zagrożeń nie są stabilne autokracje, lecz państwa w stanie dewastacji (państwa upadłe), na obszarze których rodzą się negatywne zjawiska, grożące całemu cywilizowanemu światu (patologie ustrojowe, armie terrorystów, masowy exodus ludności). Obecnie ważniejsza od działań interwencyjnych w imię ekspansji demokracji i ochrony praw człowieka staje się odpowiedzialność za odbudowę zrujnowanych państw, aby niwelować radykalne nastroje wśród ludności upośledzonej ekonomicznie. Chodzi także o zmniejszanie presji migracyjnej, której konsekwencją jest podważenie stabilności strefy bezpieczeństwa euroatlantyckiego. Obszar traktatowy Sojuszu Północnoatlantyckiego nie jest zagrożony agresją. Zagrożenia ze strony Rosji tkwią raczej w jej błędnym postrzeganiu (mispercepcji) i aberracyjnych obsesjach na tle „bandytyzmu” Putina. Największe obawy wiążą się z brakiem skutecznej obrony zdobyczy kulturowo-cywilizacyjnych Zachodu oraz zapewnienia możliwości realizacji strategicznych celów współpracy państw wspólnoty. Przykład konfliktu na Ukrainie 2013-2014 r. i trwającej degradacji państwowości ukraińskiej pokazuje, że NATO nie jest przygotowane ani koncepcyjnie, ani logistycznie, aby zapobiegać sytuacjom kryzysowym w bliskim sąsiedztwie, opanowywać konflikty grożące eskalacją wojenną, czy też stabilizować warunki pokonfliktowe. Zapomniano o głoszonych przez wiele lat hasłach o konieczności skorelowania działań politycznych i wojskowych (przetargu dyplomatycznego i różnych form nacisku), zaś idea bezpieczeństwa kooperacyjnego, zakładająca współpracę z organizacjami i państwami, nawet z tymi o odmiennych punktach widzenia, legła w gruzach. Jesienią 2013 r. zawiodła dyplomacja prewencyjna, kiedy to postanowiono na Zachodzie wykorzystać sytuację i przyspieszyć afiliację Ukrainy z Unią Europejską. To, że takie działania spotkają się ze sprzeciwem Rosji można było przewidzieć, ale jak widać, Stanom Zjednoczonym zależało właśnie na negatywnym scenariuszu wydarzeń. W ten sposób wykreowano wroga, który ma skonsolidować przymierze i doprowadzić do jego zdynamizowania. Dwie pułapki W każdym sojuszu występują dwie pułapki – słabszego i silniejszego sojusznika. Pułapka słabszego sojusznika polega na ryzyku, jakie ponoszą mocarstwa, zwłaszcza lider sojuszu, wynikające z nieodpowiedzialnej polityki swoich mniejszych sojuszników, grożącej wplątaniem w niepotrzebny konflikt. W Sojuszu Północnoatlantyckim takim krnąbrnym uczestnikiem jest obecnie Turcja, której ambicje na Bliskim Wschodzie (starcie z regionalnymi rywalami - Iranem, Arabią Saudyjską, Izraelem, a zwłaszcza z Rosją) mogą owocować eskalacją napięcia z całym ugrupowaniem. Podobnie antyrosyjskie fobie Polski i republik bałtyckich oraz obsesje na tle rozmieszczenia stałych baz NATO na ich terytoriach mogą prowadzić do skonfliktowania z Rosją większych państw sojuszu, zwłaszcza Niemiec i Francji. Pułapka silniejszego sojusznika dotyczy państw występujących z pozycji klienta, zależnych od patronażu i protekcji ze strony lidera sojuszu. Mniejsze państwa często ulegają złudnemu przeświadczeniu o posiadaniu „specjalnych” stosunków z mocarstwem przywódczym, które rzekomo zapewniają równe ich traktowanie. Tymczasem ewidentna asymetria interesów i jaskrawa różnica potencjałów prowadzi do forsowania racji silniejszego partnera kosztem słabszych. Ci ostatni mogą oczywiście upominać się, jeśli starczy im odwagi i determinacji, o większe koncesje ze strony silnego sojusznika, ale ryzykują posądzenie o utratę lojalności i wiarygodności. Strach przed takim osądem paraliżuje decydentów politycznych, którzy „wypadnięcie z łask” możnego protektora traktują jako największe niebezpieczeństwo, przede wszystkim dla nich samych. Ten przykład można odnieść do stosunków polsko-amerykańskich po 1989 r. Żadna ekipa rządząca Polską nie była w stanie określić ceny za bezwarunkowe poparcie Ameryki. Politycy polscy, niezależnie od ich proweniencji ideowej, stali się zakładnikami przekonania, że wszelka opozycja wobec Stanów Zjednoczonych oznaczałaby powrót do afiliacji prorosyjskich. Stworzony został taki klimat mentalny (zarówno na salonach politycznych, jak i w mediach), że Polska w istocie nie ma żadnego pola manewru w relacjach z Amerykanami. Przede wszystkim ekipy rządzące w Polsce nie wyzbyły się kompleksu niższości wobec USA i nie rozumieją konieczności używania argumentów pragmatycznych, a nie ideologicznych. „Zamiatana pod dywan” przez kolejne rządy sprawa zniesienia obowiązku wizowego dla obywateli polskich wyjeżdżających do USA symbolizuje głęboką asymetrię w traktowaniu Polski przez amerykańskiego sojusznika. Zachód i jego największy sojusz potrzebują odnowy przywództwa. Pośród kandydatów na amerykańskiego prezydenta nie widać, niestety, osobowości takiego formatu, która dałaby ludziom na całym świecie spójną wizję nowego ładu międzynarodowego, opartego na poszukiwaniu racjonalnego współdziałania wszystkich najważniejszych sił na rzecz przetrwania planety, skutecznego likwidowania podziałów, moderowania konfliktów, budowania pokoju i stabilności. NATO wymaga redefinicji swojej strategii w świetle zarysowanej wyżej sytuacji w międzynarodowym środowisku (nie)bezpieczeństwa, aby zrezygnować z maksymalistycznych zadań o charakterze ideologicznym, a zamiast tego skupić się na rozmaitych operacjach stabilizacyjnych. Sojusz Północnoatlantycki nie odbuduje swojej roli obronnej, jeśli nie zrezygnuje z wizji globalnego zaangażowania na rzecz obrony interesów mocarstwa hegemonicznego. Ponieważ te interesy nie są zgodne z oczekiwaniami tzw. reszty świata, zatem nieuchronnie dojdzie do niebezpiecznych kolizji, grożących katastrofą wojenną na skalę globalną. Nie sposób bowiem pogodzić funkcji sojuszu obronnego o ograniczonym terytorialnie zakresie zobowiązań z zadaniami globalnej instytucji bezpieczeństwa, o ambicjach ekspansywnych i hegemonicznych. W obliczu kryzysu wartości świata zachodniego warto zastanowić się, czy wspólnota euroatlantycka wytrzymuje próbę konfrontacji z dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością międzynarodową. Dopóki państwa członkowskie NATO występujące w roli klientów wobec hegemonicznego lidera nie będą w stanie solidarnie sprzeciwić się aroganckim pomysłom na urządzanie świata, dopóty Sojusz Północnoatlantycki będzie jedynie instrumentem ekspansjonistycznej i militarystycznej polityki, zależnej od wielkiego kapitału i lobbies zbrojeniowych zza oceanu. A to nie wróży światu nic dobrego. Stanisław Bieleń Powyższy tekst został opublikowany w kwietniu 2016 r. na portalu Opcja na prawo - http://www.opcjanaprawo.pl/index.php/aktualny-numer/item/4655-o-koniecznosci-przewartosciowan-w-nato Tytuł, śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji SN.

