Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1917
Istniejący od wielu dekad ład międzynarodowy był kształtowany przez państwa zachodnie, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone. Począwszy od czasów kolonialnych, po koniec „zimnej wojny” rozmaite wzory ładu normatywnego, aksjologicznego i instytucjonalnego były narzucane przez Zachód tzw. Reszcie Świata (przez presję, imitację, ale także absorpcję), co oznaczało ich uniwersalizację w skali globu.
Euforia związana ze zburzeniem muru berlińskiego i rozpadem Związku Radzieckiego spowodowała swoisty triumfalizm Ameryki, który znalazł wyraz w głoszeniu absurdalnych z dzisiejszej perspektywy haseł o „unipolarnym momencie”, czy też „końcu historii”. Nie brakowało wizjonerów, że liberalne wartości Zachodu (demokracja, wolny rynek i prawa człowieka) zdominują trwale system międzynarodowy.
Przeczyło to rzeczywistemu rozwojowi sytuacji. Wkrótce bowiem okazało się, że wbrew rozmaitym wizjonerom nastąpił rychły powrót do starych reguł geopolityki.
Cywilizacyjne wzorce Zachodu nie wszędzie były przyjmowane z entuzjazmem. Dynamika systemu międzynarodowego pokazała, że wiele działań państw zachodnich, w tym USA, jest nie do przyjęcia przez inne państwa, na przykład Rosję czy Chiny, którym dość szybko zaczęto z tego powodu przypisywać tendencje rewizjonistyczne. Zwłaszcza Chiny, ze względu na swój wyraźny wzrost potęgi, zaczęły być postrzegane jako wyzwanie dla dominacji Zachodu, a hegemonii Ameryki w szczególności. Rosji natomiast tradycyjnie, ze względu na jej determinację w obronie stanu posiadania i mocarstwowego statusu, zaczęto przypisywać role agresywne i destrukcyjne. Nie było ważne, że wiele zachowań Rosjan było odpowiedzią na prowokacje amerykańskie.
W okresie pozimnowojennym kilka dramatycznych zdarzeń przesądziło o utracie wiarygodności Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, w obronie istniejących standardów ładu międzynarodowego. W latach 1998-1999 w Kosowie i w 2003 roku przeciwko Irakowi najpierw NATO, a potem USA i Wielka Brytania użyły sił zbrojnych bez autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Wywołało to powszechną dyskusję, na ile w świetle prawa międzynarodowego możliwe jest podejmowanie jednostronnych interwencji humanitarnych, które pod przykrywką działań w obronie praw człowieka doprowadziły – jak w Iraku – do jeszcze większych katastrof humanitarnych. W ocenie Rosji i Chin Zachód zaczął stosować podwójne standardy w rozumieniu prawa międzynarodowego i respektowaniu decyzji organów międzynarodowych, w zależności od tego, czy odpowiadało to jego interesom, czy nie. Szczególnie powracano do tej argumentacji w Rosji po aneksji Krymu, a w Chinach w kontekście sporów wokół Morza Południowochińskiego.
W żadnym z państw zachodnich nie przeprowadzono dogłębnej analizy na poziomie rządowym, w wyniku której przyznano by, że wiele katastrof humanitarnych, zwłaszcza w Iraku, w Libii czy w Syrii było spowodowanych błędnymi decyzjami politycznymi. Eskalacja terroryzmu islamistycznego także nie spotkała się z głębszą refleksją na temat współodpowiedzialności państw zachodnich, zwłaszcza USA, za jego narodziny i konsekwencje. Napisano wprawdzie wiele książek i opublikowano setki artykułów, które odważnie odsłaniają rzeczywiste przyczyny katastrof humanitarnych, jednakże mają one słabą siłę przebicia, aby oddziaływać na rządy i opinię publiczną. Powoduje to brak przewartościowań w dotychczasowych strategiach interwencjonizmu, za którymi stoją rozmaite siły korporacyjno-militarystyczne, lobbujące na rzecz swoich egoistycznych interesów, a nie utrzymania stabilnego ładu międzynarodowego. Z tych względów w różnych miejscach globu rosną nastroje antyzachodnie i antyamerykańskie.
Powolna detronizacja hegemona
W tym samym czasie odnotowano spadek potęgi ekonomicznej Zachodu, a kryzys 2008 roku obnażył słabość systemu kapitalistycznego i podważył zaufanie do amerykańskiej waluty. Systemowi petrodolarowemu, zdominowanemu przez Stany Zjednoczone, wyzwanie rzuciły nowe „wschodzące” potęgi. W 2009 roku państwa BRICS – Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, a później także Republika Południowej Afryki, podjęły próbę zbudowania wspólnego frontu przeciwko narzucaniu woli przez USA i Europę Zachodnią większości świata, mimo spadającego ich potencjału demograficznego i gospodarczego.
Na pozycję najgroźniejszego konkurenta Ameryki wysunęły się Chiny, których wzrost gospodarczy staje się atutem w grze geopolitycznej. „Wschodzące potęgi” pretendują do większej reprezentacji w instytucjach międzynarodowych, co skłania Zachód do pewnego „przegrupowania sił” w ciałach koordynacyjnych (na przykład przesuwanie akcentu z G7 na G 20). Tworzenie przez Chiny nowych instytucji, jak choćby Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych z udziałem Australii czy Zjednoczonego Królestwa świadczy o podziałach w ramach Zachodu i słabnięciu dyplomatycznych oddziaływań Waszyngtonu.
Niemożność negocjowania wielostronnych porozumień handlowych na forum Światowej Organizacji Handlu kierowała uwagę Stanów Zjednoczonych w stronę porozumień o partnerstwie z Europą (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji – TTIP) oraz państwami Azji i Pacyfiku (Partnerstwo Transpacyficzne – TPP). Każde z nich pomijało państwa BRICS, które podjęły próbę wynegocjowania konkurencyjnego partnerstwa w gronie państw Azji Południowo-Wschodniej (Regionalne Kompleksowe Partnerstwo Gospodarcze – RCEP). Ostatecznie, zgodnie z obietnicami przedwyborczymi i wizją D. Trumpa na temat relacji handlowych Ameryki, los obu partnerstw został przesądzony ze względu na ich niekorzystne skutki dla amerykańskich interesów.
Na tym tle warto zauważyć rosnącą determinację Ameryki, aby utrzymać swoją pozycję hegemona, za cenę niszczenia wszystkich dotychczasowych standardów, które były korzystne dla całego świata zachodniego, i dla Ameryki przede wszystkim. Prezydentura Donalda Trumpa obrazuje okres przejściowy, w którym podważa się dotychczasowe wartości, normy i instytucje, ale w zamian niewiele się oferuje. Dezorientacja ideowa prowadzi do zaburzeń w pojmowaniu kryteriów oceny interesów własnych i cudzych.
Budowanie strategii opartej na odnoszeniu zwycięstw w wojnach handlowych i przeliczaniu każdej transakcji na zysk skutkuje odwracaniem się od dotychczasowych sojuszników i partnerów. Narzekanie na „brutalność” Unii Europejskiej i „niewdzięczność” sojuszników z NATO za ich ochronę „pod parasolem Ameryki” dowodzi radykalnej zmiany priorytetów. Zakłócenia w postrzeganiu realiów pozwalają nazywać największych satrapów „wielkimi osobowościami” (jak w przypadku Kim Dzong Una). Górę biorą postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne, szukanie kozłów ofiarnych i demonizacja arbitralnie wyznaczanych wrogów.
Najgorszym skutkiem takich przemian jest nie tyle upadek cywilizacyjnych standardów Ameryki jako lidera i wzorca, ile wzrastające zagrożenia ze strony rozmaitych prymitywnych atawizmów i rewizjonizmów. Narasta klimat konfrontacji, któremu towarzyszą konfliktogenne napięcia. I najciekawsze jest to, że zjawiska te grożą nie tylko amerykańsko-rosyjską czy amerykańsko-chińską nową „zimną wojną”, ale ujawniają się także w samym systemie zachodnim.
Kres ładu pozimnowojennego
W ostatnich latach ogromną karierę w słowniku politycznym zrobiło określenie „wojny hybrydowej” przypisywanej przede wszystkim Rosji po aneksji Krymu. Tymczasem zjawisko ukrytego przenikania, dezinformacji i stosowania niekonwencjonalnych środków propagandy, dyfamacji i manipulacji ma długą historię także po stronie Zachodu. Stany Zjednoczone przecież już od wielu dekad wpływały na przebieg wyborów w różnych państwach, a podsycanie przez nie rewolt, rebelii i niepokojów społecznych w postaci „kolorowych rewolucji” czy „regionalnych wiosen” wcale nie świadczy o respektowaniu przez nie status quo, lecz o realizacji „zamaskowanego” imperializmu. Poprawność polityczna ludzi Zachodu i ich różnych popleczników nakazuje nazywać tego rodzaju działalność „niesieniem wolności” i „obroną demokracji”, a uporczywa agitacja i propaganda odbiera ludziom zdolność niezależnego i krytycznego myślenia.
Gdy zaciera się granica między wyrażaniem prawdy a głoszeniem własnych poglądów, będących często wynikiem indoktrynacji i mispercepcji, świat stacza się w stronę katastrof dyktowanych przez nienawiść i zacietrzewienie.
Dyskurs oparty na emocjach, mitach i wierzeniach, a nie na faktach przypomina najgorsze doświadczenia wieku XX. Manichejski podział świata według kryteriów dobra i zła, często w ujęciu teorii spiskowych, przypomina „binarność” z okresu „zimnej wojny”, ale wtedy przynajmniej istniała klarowna linia podziału międzyblokowego.
Obecnie podziały na „swoich” i „obcych” przebiegają w poprzek społeczeństw i państw, także tych utożsamianych z liberalną demokracją, gospodarką rynkową i ochroną praw człowieka. Przypisywanie winy za ten stan rzeczy wyłącznie Rosji i Putinowi brzmi groteskowo. Nieustanne nawoływanie do obrony przed rosyjską dezinformacją jest objawem poważnych zakłóceń w diagnozowaniu własnych ułomności. Prowadzi do odwracania uwagi od rzeczywistych zagrożeń oraz do przypisywania niczym nieuzasadnionego demonicznego wpływu na miliony myślących ludzi Zachodu propagandy kremlowskiej. Jest to obrażanie ich inteligencji i podważanie samosterowności.
W hipokryzji Zachodu odnoszącej się do oceny rozmaitych zdarzeń należy upatrywać przyczyn postępującej degradacji moralnej. Wyraża się ona w eskalacji stosowania nienawistnej retoryki, prowadzącej do pogłębiania podziałów między ludźmi. Można te zjawiska nazwać „kryzysem sumienia”, można jednak spojrzeć na nie przez pryzmat ignorancji, cynizmu i arogancji rządzących.
Obserwatorzy dostrzegają w ostatnich kilku latach kres ładu pozimnowojennego, jaki ukształtował się w wyniku depolaryzacji po rozpadzie bloku wschodniego i zniknięciu ZSRR. Oprócz obiektywnych czynników wzrostu nowych potęg, na Zachodzie zrodziła się „geopolityka strachu”, która przypisuje Chinom i Rosji szczególne apetyty na nowe strefy wpływów i zbudowanie regionalnych hegemonii, które rzucą wyzwanie globalnej dominacji Zachodu, a zwłaszcza pozycji Stanów Zjednoczonych. Rosji przypisuje się stosowanie „taktyki salami” w odzyskiwaniu dawnych wpływów na obszarze poradzieckim. Jednocześnie w opinii obecnego gospodarza Białego Domu Ameryka za poprzedniej prezydentury była zbyt uległa wobec militarnych zapędów Rosji. Ten sam Trump okazuje się jednak bezradny w obliczu kolejnych incydentów, jakie mają miejsce na pograniczu rosyjsko-ukraińskim.
Obraz międzyepoki
W dzisiejszych uwarunkowaniach swoistej międzyepoki, gdy kruszą się wzory ideowo-moralne, normatywne i instytucjonalne istniejącego od kilkudziesięciu lat ładu międzynarodowego, najbardziej pożądaną wydaje się diagnoza istniejących zagrożeń i zbudowanie takiej świadomości globalnej, która pozwoliłaby na wykrystalizowanie stosownych środków naprawy.
Wiele wskazuje na to, że świat najbliższych dekad nie będzie miejscem ani szczęśliwszym niż obecnie, ani bezpieczniejszym. Najważniejsze wyzwanie stanowi rosnąca grupa państw i podmiotów niepaństwowych, które będą próbowały przy użyciu różnych środków podważyć istniejący, korzystny dla Zachodu, ład międzynarodowy, zastępując go własnym, czy też dążąc do rewizji zastanych układów i reguł gry. Do takich działań już doszło w ostatnich latach.
Przyszły świat będzie coraz bardziej wielobiegunowy, policentryczny, pluralistyczny i pod względem ideowym bardziej polifoniczny. Rywalizacja będzie rozgrywać się na poziomach regionalnych i na globalnym. Stany Zjednoczone nie będą w stanie utrzymać swojej dominacji, dlatego muszą postawić na rozwiązania wielostronne. Same nie poradzą sobie z odpowiedzialnością za utrzymanie porządku światowego.
Największe wyzwanie i zagrożenie dla stabilności systemu międzynarodowego wynika z rosnącej liczby państw upadłych i słabych. Nie będą one w stanie utrzymać porządku na własnym terytorium. Mogą więc stać się rozsadnikami niestabilności i niepokojów w swoim otoczeniu. Aktualnym przykładem są takie kraje, odległe od Polski, jak Somalia, Libia czy Sudan Południowy. Ale przecież i w bliskim sąsiedztwie nie brakuje przykładów państw, znajdujących się na granicy upadku. W najbliższej przyszłości do tego grona mogą dołączyć kolejne państwa, zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Co gorsza, chaos będzie sprzyjał rozmaitym patologiom, które w obliczu upadku struktur państwowych trudniej będzie opanować.
Wojny nie znikną ze stosunków międzynarodowych. Można będzie spodziewać się kolejnych „wojen zastępczych”, jak te, które toczą się obecnie w Jemenie, w Syrii, czy na Ukrainie. Jest wysoce prawdopodobne, że nowe państwa będą próbowały wejść w posiadanie broni jądrowej oraz środków jej przenoszenia.
Zaostrzy się też wyścig zbrojeń w kosmosie i cyberprzestrzeni. Eksperci przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony hybrydalnych aktorów niepaństwowych, jak tzw. Państwo Islamskie czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Będzie im niewątpliwie sprzyjać rozwój nowych technologii, przez co terroryści i przestępcy wejdą w posiadanie relatywnie tanich, ale potencjalnie bardzo destrukcyjnych środków rażenia.
W nadchodzących dekadach wyzwaniem stanie się utrzymanie bezpieczeństwa migracyjnego. Problem niekontrolowanego napływu mas uchodźców, uciekinierów, banitów i wszelkich nieszczęśników pozbawionych swojej ojczyzny – będzie potęgowany wraz z rosnącą populacją obszarów biedy i wykluczenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej. Towarzyszyć temu będą kryzysy żywnościowe i trudności z dostępem do wody pitnej.
Konieczność mądrego zarządzania światem
Agresywne ideologie globalnej „świętej wojny” o podłożu fundamentalistycznym, wzrost nacjonalizmów i odżywanie rasizmu jedynie spotęgują skalę zagrożeń, i to także na obszarach starej cywilizacji europejskiej. Dlatego na tle tej pesymistycznej diagnozy wszyscy, którzy w swoich analizach sceny międzynarodowej kierują się racjonalnością stają przed koniecznością podjęcia zespolonego wysiłku na rzecz mądrego „zarządzania” globalnymi problemami, zwłaszcza problemami bezpieczeństwa. Istotą tego zarządzania są negocjacje międzynarodowe.
Należałoby wrócić do rozmaitych formatów rokowań dwustronnych i wielostronnych, pozwalających przede wszystkim bezpośrednio komunikować się rządom i przywódcom politycznym. Na razie, jak widać, mało komu zależy na zmianie optyki z konfrontacyjnej na negocjacyjną. Media zachodnie nie są skłonne w swojej masie promować krytyczne myślenie na temat zagrożeń wojennych we współczesnym świecie. Mało kto odważa się proponować odwrót od dotychczasowej polityki budowania hegemonii militarnej Ameryki.
Dzisiejszy świat jest zdezorientowany, gdyż w rezultacie wojny informacyjnej nie wiadomo do końca, kto ma rację, a kto jej nie ma. Sam prezydent USA dostarcza na co dzień wielu niespodzianek, choćby w postaci niezrozumiałych decyzji personalnych w swojej administracji. Niekiedy wydaje się jednak, że spoza chaotycznych posunięć i niespójnych wypowiedzi zaczyna wyłaniać się całkiem odważne i konsekwentne dążenie do zdemontowania globalnego militarnego imperium Ameryki, opartego na niekończących się wojnach i interwencjach zbrojnych. Gdyby wycofanie sił amerykańskich z Syrii okazało się początkiem realizacji tej strategii, to należałoby na zachowanie Trumpa spojrzeć z większym respektem i uznaniem.
Wielu obserwatorów nie wyobraża sobie innych Stanów Zjednoczonych, jak tylko strażaka gaszącego wszelkie pożary wybuchające w różnych punktach globu. Choć Ameryka sama często bywa ich sprawcą, to jednak większość tzw. społeczności międzynarodowej – często pod wpływem machiny propagandowej USA - uważa rolę strażaka za ważniejszą od roli podpalacza. Taka jest zresztą funkcja wszelkiej maści militaryzmów, że same nakręcają koniunkturę zagrożeń, aby udowadniać urbi et orbi swoją rację bytu, kolejne wydatki na zbrojenia itd.
Jeśli jednak kalkulacje Trumpa są prawidłowe, to wycofanie się z wielu zobowiązań wojskowych Ameryki przynajmniej w pewnym zakresie jest możliwe. Być może u podstaw tego działania leży wyłącznie merkantylny światopogląd gospodarczy Trumpa, ale nawet gdyby zabrakło mu jakiejś głębszej filozofii dotyczącej przebudowy ładu międzynarodowego, to i tak istotna wyrwa w dotychczasowym myśleniu o zaangażowaniu globalnym Stanów Zjednoczonych zostanie uczyniona. A to daje nadzieję na kreowanie nowych idei i koncepcji rozbrojeniowych między największymi potęgami, pozwala na rewizję polityki eskalowania napięć w konfliktach regionalnych, rezygnację z ekspansji ideologicznej Zachodu na rzecz uznania pluralizmu i policentryzmu w stosunkach międzynarodowych.
W ten sposób wahadło koncentracji sił w skali globalnej zaczęłoby podążać w stronę przeciwną, od hegemonii do poligemonii (wielokąta potęg). Ta doktrynalna rewizja byłaby z jednej strony odzwierciedleniem postępującej realnej degradacji potęgi Stanów Zjednoczonych, ale z drugiej strony mogłaby stanowić środek ubezpieczający ową degradację, z czasem zaś środek legitymizujący „zrelatywizowany” status Ameryki pośród wielkich potęg.
Obecnie mało kto zastanawia się nad tymi kwestiami, choć wielu prorokuje, że ze względu na wzrost potęgi Chin kończy się era Ameryki. Może właśnie Donald Trump jest najbliżej zrozumienia konieczności tej adaptacji, ale póki co spotyka się nie tylko z oporem potężnego establishmentu wewnętrznego, ale także z krytyką zewnętrznych sojuszników i partnerów.
Stanisław Bieleń
Od Redakcji: powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Opcja na prawo” nr 1/154/2019
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2657
O imigracji i polityce imigracyjnej z ekonomistką i politolożką, dr hab. Adrianą Łukaszewicz z Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Anna Leszkowska - Pani Doktor, w obliczu masowej emigracji do Europy zarysowały się dwa spojrzenia na to zjawisko. Jedno to dostrzeganie jego pozytywów – migranci są pożądani dla gospodarki, poza tym zwiększają wielokulturowość. Ale jest też i narracja negatywna: że zwiększają przestępczość, mogą obniżyć nasz poziom życia z powodu kosztów, jakie musimy ponieść na ich utrzymanie. Z czego wynikają takie postawy i która z nich ma racjonalne podstawy?
- Powiedziałabym inaczej: jeśli dla Europy argumentem za imigracją jest brak rąk do pracy, to podjęcie takiej decyzji powinno być poprzedzone gruntowną analizą potrzeb europejskiej gospodarki, tego, na jakie zawody jest popyt, na jaką siłę roboczą, o jakich kwalifikacjach?
Na świecie istnieją z grubsza dwa sposoby podejścia do kwestii migracji ekonomicznych. Jeden z nich to podejście państw Zatoki Perskiej, a drugi - USA.
W Zatoce Perskiej państwa posiłkują się ogromną liczbą pracowników cudzoziemskich, ale są oni zapraszani przez firmy, które za nich w pełni odpowiadają. Jeśli oceniają, że dla danego biznesu potrzeba np. 1000 pracowników budowlanych, ściągają tylu z zagranicy i dla każdego z nich w pełni organizują pracę. Jeśli pracownik przestaje być potrzebny i staje się bezrobotny, ma dwa tygodnie na opuszczenie kraju. Innymi słowy: państwa te nie dopuszczają do sytuacji, w której przybysze mieszkają na ulicach, żyją na koszt społeczeństwa. Inaczej, niż to jest w Europie, bo UE nie ma pomysłu na to, w jaki sposób zorganizować kontrolowaną migrację.
Z kolei w Stanach Zjednoczonych władze odpowiedzialne za politykę imigracyjną biorą pod uwagę zdolności absorpcyjne państwa. Czyli państwo dokładnie wie, że nie można zezwolić na zbyt szeroki napływ migracji w jednym momencie, ponieważ może ona rozsadzić tkankę społeczną. W konsekwencji imigracja jest dozowana, imigranci są przyjmowani planowo, metodycznie, w takich ilościach, aby można ich było bezkonfliktowo włączyć w społeczeństwo. Każdy chętny może się starać o legalny przyjazd do USA w ramach tzw. loterii wizowej, choć musi spełniać konkretne, określone przez władze, kryteria. Ze względu jednak na fakt, że obowiązuje określona pula miejsc, nie ma pewności, że otrzyma on taką zgodę w pierwszym roku. Może się jednak starać o legalne prawo pobytu w kolejnej loterii.
Tak prowadzona polityka migracyjna generalnie nie powoduje sytuacji, w której ludzie zaczynają szturmować granice, czy rozkwita ich przemyt. Pewnym problemem są tereny przygraniczne, w przypadku USA to granica z Meksykiem, gdzie są kłopoty z nielegalną imigracją. Jednak ta migracja stwarza nieco mniejsze problemy adaptacyjne, wynikające z odmienności kulturowych, niż w przypadku muzułmanów. Z drugiej strony, jest trudna do skontrolowania, bo migrantom łatwo jest się ukryć w diasporze meksykańskiej i funkcjonować w szarej strefie.
Warto podkreślić, że w przypadku migracji jest bardzo istotne, z jakiej kultury wywodzą się imigranci. Bliskość kulturowa zwiększa szanse na szybką integrację.
Patrząc na Europę: nie został przeanalizowany lub wzięty pod uwagę żaden z tych modeli. Europa nie przyjęła żadnej ze znanych polityk imigracyjnych. Z wielu powodów, także natury historycznej, w tym spuścizny kolonialnej, godzi się na imigrację także osób, które nie spełniają ani kryteriów uchodźczych, ani nie podejmują w Europie pracy zawodowej.
Brak dokładnie przemyślanej i sprecyzowanej polityki migracyjnej spowodował, że imigracja, która ma dzisiaj przyczyny obiektywne (takie, jak wojny, destabilizacja polityczna, czy katastrofa ekologiczna), dosłownie zalała Europę.
Inną sprawą jest, że winniśmy mieć świadomość swojej odpowiedzialności w tym względzie – przecież to także my przyczyniliśmy się do destabilizacji krajów dzisiejszych imigrantów, czy ich środowiska naturalnego. Polska także uczestniczyła w interwencjach w Afganistanie czy Iraku, w związku z czym politycy i obywatele powinni sobie uświadamiać, że jest naszym obowiązkiem pomagać imigrantom, szczególnie pochodzącym z tych krajów, których państwa niszczyliśmy. Winniśmy ponieść choćby fragment odpowiedzialności za skutki naszych działań. Tymczasem nie widać w Polsce takiej refleksji.
- Zwłaszcza, że Europa od wieków była otwarta na imigrantów, co jest zgodne z wartościami, jakie się tu wyznaje.
- Migracje nie są wyłącznie czymś złym, wzbogacają także społeczeństwa państw przyjmujących. Uważam, że społeczeństwo wieloetniczne może być wielką wartością. Nasza dzisiejsza spójność etniczna wydaje się być wręcz balastem, bo w społeczeństwie nie ma innych punktów widzenia, doświadczeń, kultur.
W rozważaniach o migracji kluczowym zagadnieniem jest jednak pytanie o skalę napływu, czas i rozłożenie geograficzne. To determinuje społeczne podejście do migracji. Jeśli w naszym sąsiedztwie pojawia się paru obcych, to powiemy, iż oni nas wzbogacają, dodają kolorytu, natomiast jeśli obcy zaczną dominować, to z dużym prawdopodobieństwem poczujemy się zagrożeni i uznamy to za najazd. W efekcie zwrócimy się przeciwko nim. Kiedy migracja do Europy wynosiła 200 – 300 tys. osób rocznie, to nie wywoływała poczucia zagrożenia, bo taką liczbę imigrantów rynek mógł wchłonąć, a jednocześnie mogło być utrzymane status quo między grupami etnicznymi, społeczeństwem przyjmującym a napływowym.
W tej chwili konfrontujemy się z wielką falą migracji spotęgowaną wypowiedzią kanclerz Merkel, zapraszającą oficjalnie wszystkich chętnych/migrantów bez spełnienia warunków brzegowych. Zaproszenie tak niefortunnie sformułowane to największy błąd, jaki można było popełnić w polityce migracyjnej. Decyzja kanclerz Merkel zmieniła oblicze Europy i zapoczątkowała proces postępującej i bardzo głębokiej zmiany charakteru naszego kontynentu.
Nie ma powrotu do stanu ex ante – tego procesu nie da się odwrócić, bo nie da się odesłać z Europy 1,5 miliona ludzi, którzy napłynęli do niej w ostatnich kilkunastu miesiącach. Nawet, jeśli część z przybyszów się deportuje, to jednak większość z nich zostanie. Do tego wciąż napływają nowi migranci – Frontex na ten rok przewiduje napływ do Europy co najmniej 1,5 mln ludzi. I choć zmniejszyła się skala migracji przez Turcję i Grecję, to wzrosła migracja przez Włochy, bo mamy do czynienia ze zdesperowanymi ludźmi.
Chyba, że pojawi się w Europie – czego początki już widzimy - radykalizm, faszyzm i może pogromy, wtedy ludzie ci uciekną. Ale czy takiej Europy chcemy?
Cała Unia Europejska ma w tej chwili gigantyczny problem wskutek nałożenia obiektywnych czynników, zmuszających ludzi do ucieczki ze swoich domów, na decyzję kanclerz Niemiec. Decyzję nieprzemyślaną, nieprzeanalizowaną i nieuzgodnioną z innymi krajami europejskimi, choć wszystkie one ponoszą dzisiaj tego konsekwencje.
Był to kluczowy błąd, bo na dobrą sprawę nie wiadomo, kogo kanclerz Merkel zapraszała. Jeśli z powodów humanitarnych zapraszała klasycznych uchodźców, to w jaki sposób to zrobiła? Zamiast zorganizować im transport, napędziła zyski przemytnikom (imigranci płacą 3-3,5 tys. euro za miejsce w pontonie, a drugie tyle – w drodze, wskutek szantażu wyrzucenia za burtę).
Jeśli chciało się pomóc ofiarom wojen, to należało zagwarantować przyjazd kobietom, dzieciom, starcom, zorganizować obozy, itp. Jednak tego nie uczyniono, zezwolono na spontaniczny, rodzący szereg patologii i znajdujący się poza jakąkolwiek kontrolą Unii przepływ ludzi przez granice.
Jeśli z kolei chodziło o pozyskanie rąk do pracy, czyli o migrację ekonomiczną, to taka specyficzna „antypolityka migracyjna” z pewnością nie pomoże starzejącej się Europie. Niekontrolowany napływ ludzi spowodował, że do Europy przybyli w większości ludzie bez wykształcenia (może z wyjątkiem części Syryjczyków i Irakijczyków), a zatem jaką wartość rynkową oni przedstawiają? Przecież są statystyki, wiadomo, jaka jest struktura wykształcenia przybyłych w ostatniej fali imigrantów. Poza tym, pojawił się problem odmienności kulturowej większości z nich - niedopasowania do naszej zachodniej kultury. Czy zatem obecna migracja stała się dla Europy zyskiem czy kosztem?
Obecnie coraz częściej mówi się o odsyłaniu ludzi do ich krajów, co jest już procesem bardziej cywilizowanym, bo odbywa się drogą lotniczą, a migranci otrzymują pieniądze na zagospodarowanie u siebie. Ale to niesie za sobą także ogromne koszty.
Można więc powiedzieć, że jeśli komuś chcieliśmy pomóc, to może należało pomagać w obozach w Libanie, Jordanii, czy Turcji – dać pieniądze ludziom, którzy przebywali blisko swoich domów, czekając na zakończenie wojny, zorganizować im godne warunki pobytu. Prawdą jest bowiem, że większość z tych ludzi nie chce uciekać do Europy – ok. 95% z nich jest w obozach w pobliżu swojego kraju, chcą jak najszybciej wrócić do domu. Warunkiem ich powrotu jest jednak pokój - jak np. w Syrii. Na to jednak nie mamy większego wpływu, gdyż w Syrii mieszają się interesy co najmniej pięciu państw.
- Ale nawet jeśli w Syrii będzie pokój, to za chwilę wojna – i masowe migracje - może być w każdym innym państwie i to nie tylko Bliskiego Wschodu czy północnej Afryki…
- Jakby na to nie spojrzeć, destabilizacja wielu państw, z których pochodzą dzisiaj migranci jest wynikiem mieszania się w ich politykę USA i Europy. Warto zaznaczyć, że rozpad Libii nastąpił tylko wskutek działań Europy. A przecież należy przypomnieć, że Libia, dzisiejsze państwo upadłe, które de facto istnieje już tylko na mapach, było do niedawna najbogatszym państwem afrykańskim.
- Błędy w polityce imigracyjnej nie dotyczą jednak tylko problemu: ile, kogo i kiedy przyjmuje Europa. To także kwestia integracji przybyszy, pokonania barier kulturowych, religijnych, obyczajowych, językowych…
- Podstawowym problemem rzutującym na integrację jest to, w jaki sposób podchodzi się do swojego pobytu w kraju emigracji – czy jest to decyzja na czas określony, czy nieokreślony. W przypadku, kiedy nie planuje się długiego pobytu, nie planuje się również integracji – pozostaje się gościem na krótki czas.
Teraz mamy jednak do czynienia z długimi pobytami ludzi planujących zmienić kraj pobytu być może na stałe. I widzę w tym kolejny aspekt problemu imigracji – swoistą „czarną dziurę” w polityce europejskiej i poszczególnych krajów. Jest oczywiste, że aby prowadzić politykę integracyjną, trzeba wiedzieć kto do nas przybył, na jaki czas, kim jest, jakie ma zwyczaje – jakoś tych ludzi opisać i zrozumieć. Otóż my – poza zgrubną oceną, ilu obywateli jakiego kraju do nas przybywa, nic więcej nie wiemy i nie chcemy wiedzieć.
Polityka integracyjna musi być celowana, a zatem trzeba tych ludzi rozumieć. Tymczasem nie bardzo wiemy ilu imigrantów napłynęło do Europy, ani kim ci ludzie są i dlaczego przybyli.
Można powiedzieć, że po obu stronach panuje podobny sposób rozumienia: my uważamy, że muzułmanie przybywają do Europy, żeby nas indoktrynować, narzucić nam swoją kulturę i religię, a z drugiej strony, oni się boją dokładnie tego samego. Jedni boją się chrystianizacji, drudzy – islamizacji i niezmiernie rzadko dochodzi do przełamania tej bariery lęku.
Polityki integracyjnej nie da się zadekretować, nie można nakazać integracji, co najwyżej można stworzyć do tego narzędzia. Wędką może być edukacja, praca, ale czy przybysze będą chcieli z tego skorzystać – na to nie mamy wpływu. Chyba, że zostaną zmienione przepisy europejskie, mówiące np. o tym, że prawo pobytu będą mieć tylko ci, którzy zdadzą egzamin z historii i języka danego kraju, w którym chcą być.
- Takie obostrzenia wprowadza Francja, natomiast bardziej liberalnie podchodzą do imigracji Niemcy, które – mimo to - mają mniej problemów z imigrantami niż Francja. Te różne polityki dają różne efekty.
- Przykład francuski jest dość przygnębiający, bo z jednej strony, jest to państwo przyjmujące wszystkich, którzy akceptują francuską konstytucję, prawo i sposób funkcjonowania społeczeństwa (stąd taki nacisk kładzie się na państwo świeckie, neutralne światopoglądowo, akceptowalne dla wszystkich). Z drugiej strony, to właśnie Francja jest obarczona ogromnym prawdopodobieństwem infiltracji ze strony ISIS i rekrutowania swych zwolenników spośród Francuzów pochodzenia arabskiego. I paradoksalnie, ISIS ma obecnie znacznie mniejszą siłę oddziaływania wśród ludzi z obecnej fali migracyjnej. Może dlatego, że większość z nich marzy po prostu o normalności i spokoju? Największe przenikanie ISIS jest w drugim i trzecim pokoleniu francuskich imigrantów. Pokazuje to fiasko polityki integracyjnej Francji.
- Ale tłumaczy się to tym, że państwo francuskie spychało i spycha imigrantów na niziny ekonomiczne, zamyka ich w gettach. Nawet imigranci w trzecim pokoleniu nie są zintegrowani z rdzennymi Francuzami, żyją w swoich społecznościach.
- Tu mamy do czynienia z oddziaływaniem dwustronnym: państwo tworzy mechanizmy, wskutek których imigranci chętniej wybierają miejsce zamieszkania wśród podobnych do nich, niż wśród rdzennych Francuzów. Ale z drugiej strony, imigranci, obawiając się rdzennych mieszkańców danego obszaru, wolą mieszkać wśród swoich, czują się w takiej społeczności bezpieczniej.
Czyli gettoizacja jest procesem dwustronnym, my jej nie wymuszamy, ale tworzymy mechanizmy, które sprzyjają temu, żeby imigranci znaleźli się w jednym miejscu i z dala od nas, a z drugiej strony – imigranci nie mają takiego parcia, aby wejść między nas, wolą żyć w swoim świecie. Być może tak właśnie funkcjonują społeczeństwa, że ludzie wolą żyć między tymi, których znają, w świecie, który rozumieją, który działa według znanych im reguł.
- Zatem na jakich płaszczyznach możliwa jest współpraca między tubylcami a imigrantami, skoro pełna integracja jest niemożliwa?
- Jeśli mówimy o integracji, to musimy mieć świadomość, że przebiega ona w różnym tempie i że jest kwestią osobniczą. Mamy przykłady imigrantów lub kolejnego pokolenia przybyszów, którzy odnieśli sukces - najlepszym dowodem jest prezydent USA - syn imigranta z Kenii - który osiągnął najwyższe stanowisko w państwie i zarówno on, jak i jego żona należą do elity politycznej i intelektualnej USA. Integracja nigdy nie uda się w stu procentach, bo jedni będą bardziej wylęknieni i lepiej będą się czuli w swoim otoczeniu, a drudzy będą chcieli i umieli się wtopić w społeczeństwo tubylcze.
Jest jeszcze jeden aspekt związany z integracją, jeśli przez nią rozumieć włączanie imigrantów w krwioobieg ekonomiczny, bo w tym celu część imigrantów przybyła do Europy. Pierwsza sprawa - co ci ludzie sobą reprezentują, jakie mają kwalifikacje jako siła robocza (łatwiej nam włączyć na rynek pracy wykształconych Syryjczyków czy Irakijczyków, trudniej - ludzi z Azji), a drugi to sprawa zatrudnienia. Europejskim przedsiębiorstwom bowiem nie można narzucić obowiązku zatrudniania cudzoziemców. To są firmy prywatne i ich właściciele sami decydują, kogo chcą zatrudniać.
Z opowieści imigrantów wynika, że jeśli otrzymali status uchodźcy i mogą się już starać o pracę, drastycznie spada dla nich pomoc ze strony państw przyjmujących. Ale z racji innego niż europejskie pochodzenie, konfrontują się z wielkim problemem w znalezieniu pierwszej pracy. Jak zatem może dojść do integracji w przestrzeni ekonomicznej, skoro pracodawcy nie chcą zatrudniać imigrantów? Co może w tej sytuacji zrobić państwo? Jak zmienić postawy obu stron?
Alergia na zatrudnianie obcych jest tym większa, im większa jest liczba imigrantów – przedsiębiorcy szybciej zatrudnialiby ich, gdyby do Europy trafiły setki tysięcy, a nie 1,5 mln ludzi.
Niefrasobliwa polityka wobec migrantów doprowadziła do wystraszenia pracodawców europejskich, odgrywających kluczową rolę w całym procesie integracyjnym.
W dodatku migracje zostały wykorzystane przez niektórych polityków do zmiany politycznego status quo. Zobaczmy, jak w Polsce rozgrywa się kartę migracyjną do celów politycznych, kreując wirtualny problem imigrantów, których u nas nie ma.
- Poza Ukraińcami, których oficjalnie jest ok. jednego miliona. Ale tutaj nie widzimy problemu.
- Mówię o imigrantach odmiennych kulturowo, których niemal nie mamy. Wytworzona u nas psychoza antymuzułmańska służy celom czysto propagandowym i politycznym, gdyż niemalże nie mamy imigrantów ze świata islamu.
Jest jeszcze jeden aspekt dotyczący Polski; wbrew pozorom, większość migrantów – głównie z Syrii i Iraku – bardzo dobrze posługuje się Internetem i zna język angielski. Ma też bardzo dobre rozeznanie, co słychać w którym kraju – kto ich przyjmie, jak są traktowani, gdzie jest lepiej, gdzie gorzej. Oni doskonale wiedzą, co się u nas dzieje i żaden nie będzie ryzykował przyjazdu do kraju, gdzie może się spotkać z agresją.
Skutki rozgrywania karty migracyjnej w walce politycznej widać znakomicie w naszych obozach dla uchodźców. Jeśli popatrzeć, kto do nich trafia i w nich przebywa, to okazuje się, że w ogromnym stopniu są to analfabeci, bez wiedzy i kwalifikacji, nieumiejący posługiwać się Internetem, nie mający pojęcia o kraju, w którym przebywają. Nie ma żadnych szans by tych ludzi zintegrować z naszym społeczeństwem. Stanowią dla nas prawdziwy koszt.
Paradoksalnym efektem rozbudzania przez polityków antyimigranckich nastrojów jest napływ najmniej wykształconych i najgorzej rokujących imigrantów – zamiast przyjmować ludzi, którzy mogliby się włączyć w krwioobieg gospodarki i w ten sposób służyć społeczeństwu. Taka polityka jest dla Polski wyjątkowo kosztowna.
Tak więc integracja i gettoizacja mają dwie strony. Pewnie kluczem do zrozumienia naszych obaw przed napływem imigrantów, zwłaszcza z państw islamskich, jest to, że nasza cywilizacja zachodnia dryfuje w stronę modelu świeckiego, zlaicyzowanego, z którego każda religia została właściwie wyparta.
- Nikt nie chce czekać na raj po śmierci…
- … skoro może sobie budować raj za życia. Ta racjonalność i zakorzeniona myśl oświeceniowa jest kluczem do zrozumienia rozwoju i sukcesu Zachodu, czego nie przeżył islam. Dzisiaj jednak coraz częściej widzimy na Zachodzie zagubienie ludzi, brak jasnych drogowskazów, czy systemu wartości. Względność , dowolność i bezideowość w ostatnich latach boleśnie dotknęła młode pokolenie.
Do tego w ostatnich dekadach procesy globalizacyjne i liberalizm doprowadziły do wzrostu rozwarstwienia dochodowego, dotykającego w dużym stopniu ludzi młodych. Można domniemywać, że dla niektórych młodych, wykluczonych społecznie, znajdujących się na marginesie gospodarki i społeczeństwa, retoryka islamska może mieć powab. Tego obawiają się społeczeństwa Zachodu.
Oferta islamu – choć może ją nie do końca rozumiemy – jest bardzo atrakcyjna, znacznie bardziej, niż oferta współczesnego chrześcijaństwa. Szczególnie dla osób biednych, wykluczonych, gdyż daje nadzieję. Islam bowiem obiecuje szczęście w życiu przyszłym.
- Chyba wszystkie religie obiecują takie cuda… Czy tu jednak większej roli nie odgrywa czynnik ekonomiczny? Czy to nie jest wyrównanie rachunku krzywd, skoro te biedne państwa były kiedyś koloniami dziś bogatego – ich kosztem – Zachodu?
- Tak, jest nawet termin nazywający to zjawisko – to odwrócona kolonizacja. Najpierw myśmy ich skolonizowali, teraz oni nas kolonizują. I choć może nie należy nazywać imigracji kolonizacją, to zapewne należy się imigrantom pewna rekompensata choćby za zniszczenie ich krajów, nie mówiąc już o latach kolonializmu.
Ale mało kto wie, że kapitał z państw rozwijających się, które były przez nas kolonizowane, obecnie bardzo intensywnie infiltruje rynek europejski i amerykański. Bardzo wiele firm zachodnich jest wykupionych przez państwowe fundusze majątkowe krajów rozwijających się, w tym pochodzących z państw arabskich i afrykańskich (w przypadku Polski warto wspomnieć, że Orange jest własnością Kataru).
- Czy można przewidzieć co nas czeka? Jak się skończy ta wędrówka ludów?
- Na pewno to, z czym mamy do czynienia to jest przejście do nowego świata, do nowej tożsamości, która się ukształtuje. Nie wiemy, czy będzie to tożsamość gorsza, czy lepsza, ale na pewno inna. Jesteśmy świadkami odchodzenia od tego, co znamy i zmierzania w stronę niepoznanego. To zapewne wywołuje tak paniczną reakcję społeczeństw, które chcą pozostać w świecie, który jest im znany, oswojony.
Globalizacja pokazuje, że dzisiaj na wszystkich płaszczyznach następuje przejście do czegoś nowego. Z dnia na dzień przechodzimy do nowej równowagi sił, nowej pozycji mocarstw, pojawiają się nowe problemy. I to nowe nas najbardziej niepokoi, stąd mamy ruchy partii konserwatywnych, narodowych, których głównym przekazem jest „zostańmy przy oswojonym, stwórzmy granice, mury, odgrodźmy się od świata”. Tylko że przy wielomilionowych migracjach obrona granic jest niemożliwa.
Migracje – te obecne i przyszłe – będą mieć ogromy wpływ na Europę i jej tożsamość. Z jednej strony jest szansa, że ta nowa tożsamość zredefiniuje się samoistnie pod wpływem wymieszania się społeczeństw przyjmujących z imigrantami, pochodzącymi z różnych kultur. Tym samym nie będzie narodowa, bo wszystkie społeczeństwa porzucą dawne tożsamości narodowe i utworzą swoistą tożsamość uniwersalną, multi-kulti, choć dzisiaj ten termin działa na Europejczyków, jak płachta na byka.
Ale choć jest on obecnie tak niepopularny, to trudno sobie wyobrazić świat bez pluralizmu kulturowego, skoro coraz większe obszary kuli ziemskiej nie nadają się do zamieszkania. Gdzie ci ludzie mają się podziać?
Mało tego: to przecież my, naszym rozwojem ekonomicznym zniszczyliśmy tym społeczeństwom i państwom środowisko naturalne. Pora im to wynagrodzić. Jest to proces nieuchronny i być może za chwilę, a może za 50 lat okaże się, że Europa jest tym kontynentem, gdzie wszyscy będą się gnieździć, bo gdzie indziej nie będą mogli żyć.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na tle tych przeobrażeń będziemy jednak obserwować postępujący radykalizm, ksenofobię, a nawet faszyzację. Skutek wspomnianego już zaproszenia, wystosowanego pod adresem migrantów przez kanclerz Merkel był łatwy do przewidzenia, a jej decyzja jest tym dziwniejsza, że Europa ma zupełnie niedawne doświadczenie holokaustu. Wiek XX był dla niej najgorszym okresem w historii.
Wydaje się, że my, Europejczycy, jesteśmy pacyfistami i potrafimy żyć w pokoju, tymczasem rana po holokauście jest ledwie zabliźniona. Bardzo łatwo jest ją ponownie otworzyć, wywołać nastroje nacjonalistyczno-faszystowskie, doprowadzić do pogromów, przemocy, czy nawet ludobójstwa. Tyle, że zamiast na żydów będziemy polować na muzułmanów, czy jakichkolwiek Innych.
- Niemcy pierwszych imigrantów umieścili w dawnych obozach koncentracyjnych…
- Jest to swoistą perwersją. Historia zatoczyła koło. To porażające, że tragiczny splot okoliczności: niefrasobliwość słowna, spowodowana współczuciem lub biznesem w wykonaniu jednego człowieka, nałożona na czynniki obiektywne, dała skutek nie tylko w postaci gigantycznego problemu migracyjnego, ale i ogromnych konsekwencji politycznych, wzmożenia rasizmu, nacjonalizmu w Europie. Więc czy to nowe nie skończy się tragicznie?
Pocieszać może tylko fakt, że jeśli w Internecie pojawi się przekaz o zagrożeniach dla migrantów ze strony „niecywilizowanych” Europejczyków fala migracji osłabnie. Czy będzie to jednak nasze zwycięstwo, czy też porażka zachodniej cywilizacji? Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 570
Po rozpadzie Związku Radzieckiego i ukonstytuowaniu się państwa ukraińskiego wydawało się, że nastał wreszcie czas odreagowania dziejowej traumy. Że społeczeństwo polskie, tak konsekwentnie domagające się prawdy historycznej, oprócz rozliczenia zbrodni niemieckich i radzieckich otrzyma także prawo do satysfakcji moralnej za zbrodnie nacjonalistów ukraińskich spod znaku OUN i UPA. Tak się niestety nie stało, a trauma okrutnych zbrodni ludobójstwa (genocidium atrox) pozostaje ciągle żywa. Stanowi przedmiot uczciwych rozważań nielicznych historyków. Źle się natomiast dzieje, jeśli „oficjalnej” historiografii nadaje się wydźwięk ideologiczny, narzuca się „poprawność polityczną”, aby nie drażnić strony ukraińskiej.
Państwo ukraińskie nie uznało dotąd prawdy o zbrodniach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Szkoda, że sprawa tych zbrodni na cywilnej ludności polskiej stała się zakładnikiem tzw. strategicznego partnerstwa Polski z Ukrainą. Na ołtarzu „zmowy” polsko-ukraińskich pseudoelit (nie bez udziału suflerów zza Atlantyku) poświęcono pamięć o prawdzie tragicznych wydarzeń. Paradoksem polskiej polityki jest „selektywne” i niezwykle wstrzemięźliwe podejście do zbrodni na bezbronnych Polakach na Wschodzie. Ze względu na sztucznie wykreowaną „solidarność” z nową Ukrainą zbrodnie wołyńskie nigdy nie zostały potępione. Polska, szermując sloganem „strategicznego partnerstwa” usiłowała „zaczarować” istniejącą rzeczywistość. Zabrakło pomysłu, jak ułożyć bieżące i przyszłe stosunki wzajemne na zasadzie symetryczności, z jednoczesnym przewartościowaniem wspólnej bolesnej historii. Nie zdawano sobie sprawy z tego, że nierozwiązane problemy historyczne będą narastać wbrew woli polityków i skutkować rozmaitymi paroksyzmami.
Kluczenie wokół Wołynia przez stronę polską świadczy o dezorientacji i niemocy dyplomacji oraz oportunizmie kolejnych ekip rządzących (od lewicy do prawicy), które przez trzy dekady od powstania nowej Ukrainy nie były w stanie sformułować stanowczego żądania w sprawie rozwiązania problemu przez stronę ukraińską. Jak widać po latach, była to polityka kunktatorska i nieracjonalna, polegająca na działaniu na własną szkodę. Ukraina zdążyła bowiem w międzyczasie zbudować silną neobanderowską tożsamość (kontra posowieckiej), a obecnie musiałby wydarzyć się prawdziwy cud, aby klany rządzące Ukrainą ustąpiły w tej sprawie.
Zakłamana narracja
Nieliczni obserwatorzy od dawna wskazują na źródła błędnej diagnozy usprawiedliwień ideologicznych ukraińskiej recepty na nowe państwo. Rzekomo z powodu deficytu tradycji niepodległościowej Ukraina nie miała innego wyboru, jak tylko rehabilitować morderców z UPA, bo tylko oni walczyli o niepodległość. Jest to oczywista nieprawda.
Krakowski filozof Bronisław Łagowski (serdeczne pozdrowienia dla Pana Profesora!) słusznie zauważył przed laty, że „dzisiejsza niepodległa Ukraina nie wyrosła z UPA, lecz z Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która uzyskała niepodległość na mocy umowy białowieskiej. Jelcyn, a nie Bandera dał Ukrainie niepodległość”. (W polityce historycznej mamy PO-PiS. Rozmowa z Bronisławem Łagowskim, „Europa. Magazyn Idei Newsweeka”, październik 2009, nr 2 (283)/2009). To ekipa Wiktora Juszczenki we współpracy z amerykańską agenturą w Kijowie ukuła fałszywą legitymację państwowości ukraińskiej (często bazując na mitach, a nie faktach), co polskie władze przyjęły bezkrytycznie. I polska prawica, i lewica uroiły sobie, że jakiś „strategiczny sojusz” z Ukrainą jest niezbędny, bo ochroni nas on przed Rosją.
Obecnie widzimy tragiczne efekty tej zakłamanej narracji oraz bezrefleksyjnego poparcia ukraińskiej „frontowości”. Na własne życzenie i w wyniku bezgranicznej głupoty rządzący narażają Polskę, a naprawdę Bogu ducha winnych obywateli, na nieobliczalne zderzenie wojenne z Rosją. Prezydenckie porównanie Rosji do „dzikiego zwierza”*, który pożera „ludzkie mięso” („a jak dzikie zwierzę pożre człowieka, to trzeba je po prostu upolować i zastrzelić, bo przyzwyczaja się do jedzenia ludzkiego mięsa”) wywołuje we mnie głębokie zażenowanie. Przyznam, że jako obserwator polityki zagranicznej i badacz stosunków międzynarodowych od wielu dekad nie spotkałem się z czymś takim w retoryce nawet największych wrogów. Jaki jest cel tej „wojny retorycznej”? Jeśli to jeden z przejawów „wysokich napięć” między Warszawą i Moskwą, należałoby zapytać, jaki będzie następny krok, bo przecież na atakach słownych takie napięcia się nie kończą?
Polscy politycy powinni wiedzieć, że władze Ukrainy mają ogromne ideologiczne, materialne i polityczne wsparcie ze strony diaspory ukraińskiej, zwłaszcza zza Atlantyku (USA, Kanady). Lobbing ukraiński w świecie jest mocno związany z taką wersją historii, która neguje zbrodnie formacji faszystowskich. Przeciwnie, czyni ze zbrodniczych oddziałów nacjonalistycznych okresu II wojny światowej narodowych bohaterów, czczonych z najwyższymi honorami. Heroizacja współczesnej historii także w kontekście toczącej się wojny spowodowała dzięki umiejętnej manipulacji i propagandzie upowszechnienie przekonania, że wszyscy ludzie „wolnego” Zachodu są dłużnikami Ukraińców za ich odwagę i poświęcenie w obronie przed „rosyjską barbarią”. Hańba zbrodni banderowskich została przesłonięta „sakralizacją” wojny obronnej.
Przyjęło się w powszechnej opinii, powielanej z premedytacją przez proukraińskie środowiska, że wojna na Ukrainie stanowi nieodpowiedni czas dla powracania do krzywd historycznych. W założeniu takiego stanowiska tkwi fałszywe przekonanie, że w wymiarze moralnym i psychologicznym byłoby to działanie na szkodę Ukrainy i obnażanie jej słabości. Tymczasem nie ma lepszych czy gorszych czasów na mówienie prawdy o dokonanych zbrodniach w przeszłości, tym bardziej z rąk „kainowego” brata.
Dla jednego wojna, dla innego krowa dojna
Naiwnością polskich władz jest oczekiwanie, że po zakończeniu wojny Ukraina zmieni swoją „politykę historyczną”. Będzie wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej utrwali swoje zakłamane przekonania i umocni nieustępliwość. Jako państwo zwycięskie może być bardziej arogancka i pewna siebie, gdyż swoją neobanderowską tożsamość obroni na polu bitew. W przypadku klęski, albo pogrążenia się w totalnym chaosie i upadku, nikt nie będzie miał głowy do dokonywania historycznych rachunków sumienia. Zacznie się raczej rozliczanie za błędy popełnione podczas tej bezsensownej wojny, rujnującej państwo ukraińskie.
W cynicznej interpretacji rządu kijowskiego wojna jest swoistym środkiem na przetrwanie. Bez zewnętrznej hojnej pomocy państwo ukraińskie musiałoby ogłosić upadłość. Wojna jest też środkiem mobilizacji i konsolidacji społeczeństwa (poza tymi obywatelami, którzy uciekli przed wojną za granicę), które w imię wykuwania swojej narodowej tożsamości jest gotowe budować przyszłość na trwałej wrogości wobec największego sąsiada. Tymczasem wiadomo jest, że wojna jest kamuflażem „wielkiego oszustwa”, maską dla wielkich interesów, profitów zachodniej machiny zbrojeniowej, finansjery oraz oligarchii miejscowej i międzynarodowej. Gdy zostaną zaspokojone ich roszczenia, losy Ukrainy zejdą na daleki plan.
Wszyscy jesteśmy zgodni, że nie ma w polskim społeczeństwie miejsca na antyukraińskie resentymenty, ale to nie oznacza rezygnacji z uczciwych rozliczeń z tragiczną historią. Zbrodniarzy trzeba nazywać zbrodniarzami. Nie udawać, że są sprawy ważniejsze. Obrona Ukrainy nie wyklucza domagania się od niej poszanowania prawdy. A najwyżsi przedstawiciele państwa polskiego zamiast zarozumiałości i pychy oraz żenującej służebności i faktycznej bezsilności wobec władz w Kijowie winni wykazywać więcej wrażliwości i pokory wobec własnych rodaków. W razie deficytu umiejętności winni sięgać po rady mądrzejszych od siebie. Władza rządzących nie trwa wiecznie i po tragicznych błędach przyjdzie czas społecznego napiętnowania postaw szkodliwych dla polskiego interesu narodowego oraz przywrócenia szacunku dla prawdy, która dzisiaj została zdradzona.
Spontaniczna pomoc uciekinierom wojennym z Ukrainy oraz ogromne koszty bezzwrotnej i altruistycznej (nigdzie nierejestrowanej i niczym nieregulowanej) pomocy nie gwarantują Polsce i Polakom żadnego odwzajemnienia. Reakcje oficjalne Ukrainy na polskie kłopoty z tranzytem zboża czy kosztami utrzymania migrantów nie świadczą – poza czczą retoryką - że Polska liczy się w jakiejkolwiek grze międzynarodowej, mającej na celu pokojowe uregulowanie tego tragicznego konfliktu.
Ktoś zauważył, że wraz z migrantami wędruje ich pamięć. Byłoby niezmiernie ciekawe zbadanie, jaką pamięć historyczną na temat stosunków ukraińsko-polskich przywieźli ze sobą obywatele Ukrainy, uciekający do Polski przed biedą, chaosem i wojną. Czy przybywając do sąsiedniego kraju zdawali sobie sprawę z możliwego dysonansu pamięci o dokonanym przez ich przodków sąsiedzkim ludobójstwie, jakiego historia dotąd nie znała?
Co z kolei robi się dla nich w Polsce, aby oprócz licznych przejawów gościnności i empatii pokazać im polski punkt widzenia na dawne rany historii? Trzeba oczywiście zdawać sobie sprawę z odmiennej wrażliwości tych ludzi, zwłaszcza, że przybysze są często pozbawieni elementarnej wiedzy („ludzie bez historii”), albo są tak zindoktrynowani, że nie ma w ich wyobrażeniach o przeszłości miejsca na jakąkolwiek krytyczną refleksję. Impulsywny w swoich wystąpieniach minister edukacji i nauki powinien mieć coś do powiedzenia w tej materii. Nic też nie słychać o jakichkolwiek programach integracyjnych, a nawet asymilacyjnych, które zawierałyby elementy edukacji historycznej, pomocnej w samoidentyfikacji Ukraińców przebywających czasowo i osiedlających się na stałe w Polsce.
Ukraińskie ryzyko
Zmiany generacyjne i coraz większy dystans czasowy z pewnością wpływają na selektywne postrzeganie przeszłości, wypieranie z pamięci doświadczeń traumatycznych, albo „niewygodnych” z dzisiejszego punktu widzenia. Mogą być też rezultatem świadomej, a nawet cynicznej „polityki historycznej”, aby pamięć zbiorową „modelować” według aktualnych potrzeb politycznych.
Identyfikacja wrażliwości na zbrodnie ukraińskiego banderyzmu zależy nie tylko od odmiennych strategii obu stron. Widać bardzo wyraźnie, że Polacy, zwłaszcza potomkowie ofiar „rzezi wołyńskiej”, dążą z oczywistych powodów do „absolutyzacji pamięci”, podczas gdy strona ukraińska, zwłaszcza czynniki oficjalne, upierają się przy historii, która podlega relatywizacji. Na tym przykładzie potwierdza się odkrycie Maurice’a Halbwachsa z pracy Społeczne ramy pamięci (1925), że pamięć należy do określonej grupy, operuje konkretnym miejscem i datą, podczas gdy historia należy do wszystkich i zarazem do nikogo, wyrasta z polityki bieżącej, a nie z uznania znaczenia traumy i potrzeby odkupienia.
Powszechnie wiadomo, że warunkiem dobrych relacji polsko-ukraińskich jest pojednanie na poziomie społeczeństw, a nie wyłącznie „zbratanie się” między bliskimi sobie politycznie rządami. W demokratycznym państwie racja stanu nie oznacza wąsko pojętego interesu rządzących. Oznacza racje narodowe i społeczne, których musi bronić demokratycznie wykreowana władza. W tym kontekście ludobójstwo musi być nazwane po imieniu, inaczej krzywda nigdy nie zostanie zapomniana, ani wybaczona. Tymczasem polscy politycy zachowują tchórzliwe milczenie w sprawach o znaczeniu kardynalnym dla współpracy z Ukrainą, która da efekty tylko wówczas, jeśli zostanie oparta na prawdzie. „Z partnerem trzeba rozmawiać, trzeba umieć rozmawiać i trzeba wiedzieć, o czym rozmawiać” (Jan Widacki). Nie można zbudować trwałych i pokojowych relacji sąsiedzkich bez zbudowania tożsamości, możliwej do zaakceptowania dla każdej ze stron.
Myślenie „strategiczne” (a więc dalekosiężne, oparte na optymalizacji wyborów politycznych) zobowiązuje polskich polityków do kalkulacji ryzyka, związanego z ukraińskim sąsiedztwem. Ryzyko to łączy się nie tylko ze skutkami toczącej się wojny, ale także uformowania się na Ukrainie hybrydalnego reżimu politycznego o charakterze dyktatury wojennej, wspieranej przez klany oligarchów, głównych beneficjentów konfliktu. W dzisiejszych warunkach nikt na Wschodzie ani na Zachodzie, tym bardziej w Polsce, nie jest w stanie zagwarantować szybkiego powrotu tego państwa do „normalności”. Czyli do przywrócenia praworządności, zlikwidowania korupcji, odbudowy pluralizmu politycznego i poszanowania wolności obywatelskich.
Jeszcze nie umilkły działa, a zachodnie koncerny już liczą zyski z planowanej odbudowy ze zniszczeń przy pomocy lukratywnych kontraktów, zawartych pod kontrolą najbogatszych patronów Kijowa. Co jednak będzie z „rehabilitacją polityczną”, aby pozbyć się szowinizmu i rasizmu na Ukrainie, aby mógł nastąpić spokojny powrót do domu uciekinierów wojennych ze wszystkich stron, także z Rosji? Jaki program reedukacji społecznej ma sama Ukraina na okres powojenny? Kto spośród Ukraińców szykuje się do „pokojowego współistnienia” z Rosją, a kto raczej do wciągania nie tylko Polski i Bałtów, ale całej Europy wraz z NATO do globalnego konfliktu w celu „ostatecznego” rozprawienia się z Moskalami?
„Ukraińskie ryzyko” zwiększa się jeszcze bardziej, gdy spojrzymy przez pryzmat nierozważnego poparcia polskiego establishmentu (od lewa do prawa) dla aspiracji integracyjnych Ukrainy w ramach Unii Europejskiej i NATO. Każdy trzeźwy obserwator już dziś zdaje sobie sprawę, że Ukraina ze swoją determinacją, tupetem i zasobami będzie stanowić nie tylko wyzwanie, ale i zagrożenie dla interesów słabszych państw członkowskich. Czy w Polsce ktokolwiek w rządzie i w opozycji poczynił odpowiednie kalkulacje, jaka będzie przyszłość choćby polskiego rolnictwa w zderzeniu z tańszą produkcją zboża, mięsa, owoców i przetworów z Ukrainy? Czy nie jest to zagrożenie egzystencjalne dla części polskich obywateli i ich rodzin, którzy „żywią i bronią”?
Fałszywe założenia
Nie ulega wątpliwości, że gloryfikowanie bohaterów ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, w tym Stepana Bandery, jest porażką polityki „pojednania” między Polską a Ukrainą. Narody kształtują swoją tożsamość odwołując się do swojego dziedzictwa historycznego. Rolą polityków i mężów stanu jest wskazywanie na te postacie historyczne, które dla tej tożsamości mogą wnieść etos i patriotyczną symbolikę. Ukraiński prezydent Wiktor Juszczenko, kreując Stepana Banderę na bohatera narodowego winien jednak był liczyć się z odbiorem tego czynu przez Polaków. Kolejni prezydenci Ukrainy nie byli w stanie skutecznie odwrócić jego błędnej polityki. Nie chodzi bynajmniej o resentymenty, ale o szacunek dla partnera, który inaczej postrzega historyczne postaci ukraińskiego ruchu narodowego. Narody nie żyją obecnie w szczelnie zamkniętych granicach, przenikają się wzajemnie i uczą od siebie. Nie mówiąc o tym, że w czasie trwogi masowo uciekają i urządzają swoje życie u spolegliwego (ale i naiwnego) sąsiada.
Błędem jest przyjęte przez polskie rządy założenie, że Ukrainę należy wspierać bezwarunkowo, tj. niezależnie od ustalenia kompromisowej i możliwej do przyjęcia przez każdą ze stron historii. Nie jest też prawdą, że geopolityka i interesy strategiczne są ważniejsze od poczucia dziejowej sprawiedliwości. Taki determinizm lekceważy to, co w ludziach najcenniejsze, ich poczucie godności i honoru. Żadnych zbrodni nie da się usprawiedliwić interesami politycznymi, bo te prędzej czy później ujawniają swoje cyniczne oblicze. Zresztą takie bezkompromisowe stanowisko słusznie zajmuje Polska wobec zbrodni hitlerowskich i zbrodni stalinowskich. Dlaczego więc wobec zbrodni nacjonalistów i faszystów ukraińskich ma być uczyniony wyjątek?
„Inwestowanie” w Ukrainę musi oznaczać spełnienie przez nią warunków uporania się z tragiczną przeszłością. Polacy, zwłaszcza dawni mieszkańcy Kresów Wschodnich i ich potomkowie mają prawo do uznania prawdy historycznej o ludobójstwie na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, godnych pochówków i upamiętnienia ofiar w postaci zbiorowych mogił czy monumentów cmentarnych. Podobnie jak potomkowie ofiar Katynia doczekali się moralnego zadośćuczynienia prawdzie o zbrodni katyńskiej od Rosjan. Ukrainie należy się rozumne poparcie dla jej europejskich aspiracji politycznych, modernizacji kraju i przeprowadzenia reform, ale nie za wszelką cenę. Wzajemnych wrogości i animozji nie usunie się prowadząc politykę opartą na oportunizmie, krętactwie interpretacyjnym, omijaniu niewygodnych tematów i przemilczaniu tragicznej historii w dziejach obu sąsiadów.
Wołanie o opamiętanie
Zamiast niemądrych polemik polskiego prezydenta z legendarnym księdzem i bezkompromisowym obrońcą prawdy o Wołyniu, Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, polscy politycy i dyplomaci winni wypracować na forum Unii Europejskiej „warunki progowe” dla „europeizacji” Ukrainy. Jeśli chce ona należeć do tej zachodniej „wspólnoty wartości”, to kto, jak nie polskie władze powinny nalegać na to, aby wśród nich nie było miejsca na kult tradycji banderowsko-faszystowskiej (wszelka haniebna symbolika i kłamliwa narracja powinny być zakazane!).
Szacunek dla ofiar pogromów na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej oraz obolałej pamięci ich potomków wymaga ze strony polskiego prezydenta i rządu krytycznej refleksji i wyciągnięcia kategorycznych wniosków z beznadziejnych postaw submisyjności i służalczości wobec władz w Kijowie. Każda władza w Warszawie, niezależnie od tego, z jakich partii składa się większość rządowa, musi przyjąć stanowisko roztropne i oparte na dalekosiężnej kalkulacji, że partnerem Polski jest „uczciwe” państwo ukraińskie, a nie formacje prawicowo-nacjonalistyczne, które sięgają do zbrodniczych tradycji. A być może także marzą o Wielkiej Ukrainie, kosztem ziem polskich? Politykę zagraniczną należy prowadzić wobec państwa, a nie poszczególnych jego polityków, którzy ze względu na swoje wojownicze stanowisko wobec Moskwy cieszą się szczególnym wsparciem i estymą polskich rządów.
Bronisław Łagowski słusznie kiedyś pisał, że „gdyby polskie władze i media odpowiedzialnie i na serio podjęły się roli adwokata Ukrainy w Europie, użyłyby całej sztuki perswazji (i propagandy, co Polska rzeczywiście potrafi), a także dyplomacji i innych dostępnych sobie środków, aby stopniowo odwodzić Ukraińców od idealizowania faszystowskich organizacji, w najdosłowniejszym sensie zbrodniczych, ponoszących winę za wymordowanie 30 tysięcy Ukraińców, jeśli nie chcemy już mówić o Polakach i Żydach. Do wszystkiego jednak, co robią w polityce, Polacy muszą domieszać rusofobię i ze względu na to swoje historyczne okaleczenie kształtowanie się ukraińskiej nowej tożsamości narodowej w oparciu o tradycję OUN-UPA wydawało im się najbardziej pożądane” (Spadanie, „Przegląd”, 10.10.2010).
Do kogo więc wołać o opamiętanie, gdy żadna z liczących się sił politycznych nie prezentuje w nadchodzących wyborach parlamentarnych odważnej i rozumnej alternatywy w sprawie ukraińskiej? Czujemy się wszyscy z powodu politycznego zaczadzenia graczy politycznych, jak „w chocholim tańcu”, który obnaża niemoc w zapobieżeniu samozagładzie.
Stanisław Bieleń
*wypowiedź prez. RP Andrzeja Dudy na konferencji prasowej z dziennikarzami ukraińskimi w dn. 23.06.23 p. https://gloria.tv/share/wDWKd9z2A6YT1vBmeBPTpqL2F#175 – przyp. Redakcja SN
Śródtytuły i wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 389
W jednej z ostatnich książek słynny historyk anglosaski Niall Ferguson zauważa już w pierwszym zdaniu, że „współcześnie jeszcze nigdy nie dotknęła nas tak wielka niepewność co do przyszłości, a zarazem nie dała o sobie znać tak wielka ignorancja odnośnie do przeszłości, jak teraz” (Fatum. Polityka i katastrofy współczesnego świata). To znaczy, że zapomniana i zmitologizowana przeszłość nie daje szans na wyciągnięcie wniosków z popełnianych kiedyś błędów, a brak wyobraźni i wiedzy nie pozwala na antycypowanie zagrożeń, możliwych do uniknięcia w przyszłości.
Zdanie to nabrało szczególnego znaczenia w związku z groźną pandemią koronawirusa, przedłużaniem bezsensownej wyniszczającej wojny na Ukrainie, tragedią Gazy oraz powracającymi katastrofami naturalnymi, jak trzęsienia ziemi, nie tak dawno w Turcji i w Syrii, a ostatnio w Maroku. Wielu ludzi uświadomiło sobie, że zjawiska pandemiczne, erupcje wulkanów, ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej i wojny, znane od pradziejów, mogą nie tylko zaskakiwać swoją intensywnością i niszczycielskimi skutkami, ale znamionować nieznane i groźne perspektywy ekonomiczne, społeczne, geopolityczne czy technologiczne.
Czterej jeźdźcy Apokalipsy – Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć – doświadczali wszak ludzkość w różnych odstępach czasu w całej historii. Mówiąc obrazowo, nieszczęścia i kataklizmy często deptały sobie po piętach, a czasem wręcz maszerują ramię w ramię. Co interesujące jednak, to skutki katastrof, nawet tych geologicznych, ekologicznych czy biologicznych w dużej mierze zależały od aktywności ludzkiej. Może z wyjątkiem uderzeń olbrzymich meteorytów. Nawet trzęsienia ziemi są tym tragiczniejsze w skutkach, im gorsza jest jakość budownictwa, zaniedbania ostrzegawcze i urbanistyczne. Podobnie negatywne skutki pandemii obnażyły marną kondycję służby zdrowia, nieporadność rządzących i wieloletnie błędy prewencyjne.
Co ciekawe, dzięki medialnemu nagłaśnianiu można było zaobserwować niewspółmierny do liczby ofiar wzrost nastrojów panikarskich i histerycznych (infodemia), co zresztą różne rządy wykorzystywały do ograniczania swobód, bądź demontowania mechanizmów demokratycznego zarządzania. Wraz z technologiami informatycznymi niepomiernie wzrósł potencjał szerzenia dezinformacji, manipulacji faktami, dostarczania gotowych ocen i osądów o charakterze stronniczym.
Sięgając do rozmaitych skojarzeń historycznych, można pokusić się o stwierdzenie, że pandemie nie powstrzymywały ludzi przed wywoływaniem innych kataklizmów. „Czarna śmierć” (dżuma) w średniowieczu nie zapobiegła eskalacji wojny stuletniej, a słynna grypa „hiszpanka” nie zapobiegła wojnie domowej w Rosji. Obecnie nikogo nie dziwi, że patogen koronawirusa może szybciej rozprzestrzeniać się ze względu na masowe przemieszczenia ludności, spowodowane katastrofami wojennymi i klęskami żywiołowymi.
Przyzwyczajanie do wojny
Wojna to dla wielu ludzi vis maior. Traktuje się ją w kategoriach paraliżującej nieuchronności, mimo że świadomie wywołują ją politycy. Nagle wszystkie racjonalne kontrargumenty tracą sens wobec tego jedynie słusznego wyboru. Każde, nawet najgłupsze i najbardziej szkodliwe działania są usprawiedliwiane działaniem „siły wyższej”. Z punktu widzenia trzeźwej oceny interesu narodowego jest to rozumowanie absurdalne i szkodliwe.
Widać wyraźnie, że jeszcze groźniejsze skutki od zakażenia ludzkich organizmów patogenem niesie ze sobą zakażenie umysłów bakcylem wojny. Te są bardziej tragiczne w skutkach, bo prowadzą do fizycznej zagłady ludzi, ale także niewyobrażalnych cierpień, zniszczeń moralnych i materialnych. Przy okazji występuje zjawisko znane z frazy Hannah Arendt, czyli „banalność zła”. Ludzi przyzwyczaja się do wojny, tak że z czasem staje się ona niemal naturalnym stanem funkcjonowania. Narzucana narracja przeradza się w wojenną ideologię, w imię której warto się poświęcać, a nawet oddać życie. Przerażeni i zdezorientowani ludzie ulegają psychozie wojny, a ogłupiająca propaganda czyni ich zakładnikami wojujących ze sobą stron.
Podobieństwo pandemii i wojny polega więc na sianiu zamętu w umysłach ludzkich na skalę dotąd niespotykaną. Kampanie propagandowe w obu przypadkach skupiają się nie na przekazywaniu prawdy, ale na podsuwaniu niewyrobionemu odbiorcy kłamstw i bzdur, a przede wszystkim na demonizowaniu wybiórczych źródeł katastrof, bez wnikliwych diagnoz ich uwarunkowań. Sprowadzanie wybuchu wojny do woli jednego człowieka jest największym absurdem dzisiejszej propagandy.
Obecnie straszy się ludzi rozmaitymi tragicznymi konsekwencjami zmiany klimatu, wzrostem poziomu mórz czy uderzeniem w Ziemię kolejnej asteroidy, podczas gdy na co dzień to głupota i samowola polityków oraz ukrytych interesariuszy sprowadza na ludzi rzeczywiste klęski energetyczne, komunikacyjne czy żywnościowe. Podobnie jest z każdą wojną. I nikt za to w praktyce nie ponosi odpowiedzialności.
Jednocześnie niewiele się robi dla uświadomienia ludzkości w dziedzinie katastrofalnych skutków innych zagrożeń, jakie niesie na przykład ze sobą inżynieria genetyczna, systemy sztucznej inteligencji, groźba otwartej cyberwojny (wyłączenie wszelkiej newralgicznej infrastruktury dla życia ludzi), czy koszmarne scenariusze rozwoju nanotechnologii. Najsmutniejsze jest to, że niewiele rządów (jeśli w ogóle choć jeden) troszczy się o jakiekolwiek środki zaradcze wobec zagrożeń o nieznanym prawdopodobieństwie i nieokreślonym czasie wystąpienia.
Co gorsza, same rządy w obawie przed nieznanymi zmianami zmierzają w stronę społecznych katastrof, poddając ludzi wszechobecnej inwigilacji i kontroli, o jakiej nie śniło się nawet George’owi Orwellowi. Zdaniem wielu znawców problematyki, jest to prosta droga do globalnego totalitaryzmu. Nawołując do zjednoczenia ludzkości przeciwko rozmaitym zagrożeniom, zakłada się „dyby” na dotychczasowe zdobycze cywilizacyjne, w tym wolności obywatelskie. Nowe ideologie, oparte na tyranii poprawności politycznej i pseudoegalitaryzmie oraz „biciu się w piersi” za grzechy poprzednich pokoleń, pogłębiają procesy destrukcji. Degeneracja jakości sprawowania rządów potęguje negatywne skutki tych procesów.
Wracając do zagrożeń wojennych, ich eskalacja wymyka się spod kontroli. W czasie trwającej wojny na Ukrainie zaczęło działać fatalne prawo inercji, niezdolność do alternatywnego myślenia, zła wola, żądza odwetu i zemsty. Rządy tracą zdolność do przerwania krwawej jatki. Przeciwnie, dokładają starań, aby zapał wojenny nie słabł, aby kolejne transze pomocy podtrzymywały zdolność rażenia, a transze sankcji ją ograniczały. Trwa paradoksalny pęd w stronę przepaści. Możni tego świata z dala i z wyrachowaniem obserwują teatr haniebnej wojny kosztem niewinnych ludzi.
Wojny niczego nie uczą
W kontekście tego, co dzieje się na Ukrainie, ale także w świetle masakry Gazy, trudno uwierzyć, jak ochoczo świat Zachodu popiera wojenną konfrontację. Wychodząc niby z innych przesłanek moralnych, unikając rozpoznania rzeczywistych przyczyn, zarówno w przypadku wojny na Ukrainie, jak i izraelskiego odwetu wobec Palestyńczyków, wiele rządów przy mniejszym lub większym wsparciu społecznym zaprzecza ideałom pokoju i rozumowi politycznemu. Być może dopiero doświadczenia olbrzymich zniszczeń, ludzkich exodusów oraz widma klęski skłonią do poszukiwania środków zaradczych. Niestety, dla wielu niepotrzebnych ofiar nie będzie to mieć już żadnego znaczenia. Jak pisze Ferguson, „zdumiewająco szybko zapominamy o tym, że dopiero co staliśmy twarzą w twarz ze śmiercią, i ponownie zaczynamy spoglądać w przyszłość, starając się wymazać z pamięci tych, którym nie poszczęściło się tak jak nam i nie myśleć o kolejnej katastrofie”.
Od lat pięćdziesiątych ub. wieku, kiedy liderzy przeciwstawnych bloków wojskowo-politycznych zdobyli dostęp do broni masowej zagłady, istnieje groźba popełnienia zbiorowego samobójstwa z woli skonfliktowanych stron. Wydawało się, że konfrontacja zimnowojenna nauczyła liderów mocarstw pewnej powściągliwości nie tylko w dążeniu do użycia, ale nawet samego myślenia o użyciu broni jądrowej. Rezultatem świadomej aktywności było ograniczanie wrogości i respektowanie zasady nieagresji. Uznano, że użycie broni jądrowej, czy innej masowego rażenia, nie jest ani racjonalne, ani moralnie dopuszczalne. Świadomość skutków zastosowania tych broni uruchamiała wyobraźnię racjonalnych decydentów, że po wojnie atomowej świat ogarnie nuklearna zima. Ci, którzy przeżyją mieliby zazdrościć tym, którzy zginęli w pożodze.
W świetle tego, co dzieje się na Ukrainie mocarstwa posiadające tę broń, w tym Rosja, USA i Wielka Brytania, są gotowe do relatywizacji etycznych intencji oraz działań. Samo posiadanie broni jądrowej pozwala już nie tylko na grożenie nią, ale także deklarowanie zamiaru jej warunkowego użycia, choćby na ograniczonym polu walki. Gdzie się zatem podziały wcześniejsze porozumienia o zakazie użycia broni jądrowej? Przecież miały one charakter dobrowolnych zobowiązań każdej ze stron i były zawierane w dobrej wierze. Tworzyły mechanizmy zabezpieczające, aby żaden szaleniec nie spowodował ekstremalnej katastrofy.
Zakaz wojny jądrowej ma charakter imperatywu kategorycznego, za którym opowiadają się rządy, organizacje międzynarodowe, kościoły, ruchy społeczne, ludzie nauki i kultury. Co się takiego stało, że przy możliwości użycia broni jądrowej znowu majstrują polityczni szaleńcy i nieobliczalni generałowie? I to po każdej ze stron konfrontacji Zachód-Rosja. Dr Strangelove ze słynnej satyry filmowej Stanleya Kubricka (1964) znów przestaje się martwić i zaczyna „kochać” bombę.
Wszyscy stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ mają status atomowych potęg (USA, Rosja, Chiny, Wielka Brytania, Francja). Na nich spoczywa bezwzględna odpowiedzialność za pokój i bezpieczeństwo międzynarodowe. To od nich tzw. społeczność międzynarodowa ma prawo oczekiwać, aby w sytuacji nadzwyczajnej pilnie zwołali posiedzenie na najwyższym szczeblu, postawili wszystko na jedną szalę w celu uratowania tego, co jest wartością najważniejszą, czyli pokoju.
Na nic przydają się kolejne manifesty wojenne płynące z Waszyngtonu, jeśli brakuje w nich woli wygaszania „ognisk zapalnych”, grożących eskalacją. Oprócz amerykańskiej i atlantyckiej mantry, że Zachód nie pozostawi Ukrainy w potrzebie, dobrze byłoby poznać wszystkie prawdopodobne konsekwencje strategii wojennej Zachodu wobec Rosji. Nie wystarczy mamić mas nadzieją na całkowite pokonanie Putina jako agresora, bez perspektywy na powojenne współżycie skłóconych państw i narodów. Podobnie rzecz się ma ze stanowiskiem wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Albo powstaną dwa państwa skazane na koegzystencję pod patronatem Zachodu, albo dojdzie do anihilacji całego regionu Bliskiego i Środkowego Wschodu.
Warto byłoby dowiedzieć się, jak sztaby specjalistów USA i NATO szacują ryzyko wymknięcia się tych konfliktów spod kontroli i przekształcenia ich w III wojnę światową. Rosja do takiej wojny nie zmierza, co wynika z jej deklaracji, jak i materialnych możliwości. Kto więc stanowi obecnie o groźbie eskalacji wojennej? Ryzyko tego stanu ponosimy my wszyscy.
Łatwo zacząć, trudniej skończyć
Coraz więcej analityków zastanawia się, co jest najważniejszym czynnikiem popularnego na Zachodzie „parcia do wojny”. Niejedno seminarium naukowe zostanie z pewnością poświęcone wyjaśnieniu tego fenomenu. Obecnie jednak należy stawiać pytania nie tyle, jak doszło do wojny, lecz jak ją można zakończyć bez powiększania kosztów i szkód. Marzy się, aby kontrola i dogląd rubieży frontowych nie wynikały jedynie z paternalistycznej roli amerykańskiego hegemona, dążącego do pokonania wroga. Chciałoby się usłyszeć odmienny scenariusz na rzecz zakończenia absurdalnej wojny i wszczęcia skutecznej inicjatywy pokojowej.
System międzynarodowy jest oparty na pluralizmie uczestników, różnorodności ustrojowej i wielokulturowości. Ta złożoność jest cechą identyfikacyjną państw i narodów. Nie sposób podporządkować jej jednej ideologii i jednej władzy. Chyba, że zgodnie z eschatologicznym przekonaniem o kresie ludzkości świat pogrąży się w totalnym chaosie, zbliżając się nieuchronnie do katastrofy wywołanej przez technologię. Wtedy północ na „zegarze zagłady” oznaczać będzie nuklearny armagedon.
Wojna, choćby najbardziej sprawiedliwa, nigdy nie jest lepsza od najgorszego nawet pokoju. Nieprawdą jest, że poprzez wojnę zbudujemy pokój. Przywoływanie co i raz „złotej” myśli rzymskiego historyka z IV w. n.e. Wegecjusza: si vis pacem, para bellum (chcesz pokoju, gotuj się do wojny) świadczy nie tyle o braku pogłębionej refleksji historycznej, ile o ślepocie poznawczej. Przecież w warunkach istnienia arsenałów jądrowych jakakolwiek wojna na pełną skalę grozi unicestwieniem wszystkich. Ten, kto rozpocznie ją jako pierwszy, zginie jako drugi. Możliwość zadania ciosu odwetowego każdej ze stron równowagi strategicznej jest istotą pata atomowego. I to ona dotąd gwarantowała stabilność „zbrojnego pokoju”.
Ktokolwiek zatem odwołuje się do rzekomych ponadczasowych mądrości, musi zdawać sobie sprawę z tego, że najczęściej oznaczają one samospełniającą się przepowiednię. Jeśli bowiem któraś ze stron rywalizacji zbroi się celem odstraszania drugiej, to kiedyś zapewne zechce zaryzykować uderzenie prewencyjne. W wyścigu zbrojeń rodzi się bowiem oczywisty dylemat bezpieczeństwa: kto kogo zaatakuje jako pierwszy? Zresztą ileż można produkować i gromadzić broni, amunicji i śmiercionośnego sprzętu w celu trwałego odstraszania?
Wreszcie kończy się cierpliwość którejś ze stron i trzeba zużyć zgromadzone arsenały, aby móc znowu uzupełniać zapasy. Taka jest logika działania ogromnego kompleksu zbrojeniowego, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, którego produkcja wymaga ciągle nowych zamówień ze strony państw. Te muszą więc cyklicznie organizować „wyprawy” wojenne, mające postać rozmaitych interwencji zbrojnych, aby podtrzymywać, a nawet rozkręcać rozwój gospodarki za pomocą militaryzacji.
Państwa średniej rangi, a do takich należy Polska, nigdy nie będą w stanie dorównać pod względem poziomu zbrojeń wielkim mocarstwom, w tym silniejszym od siebie sąsiadom. Dlatego muszą kreować doktryny obronne, a nie zaczepne i ofensywne. Uznawanie za swoją specjalność beznadziejną walkę z dużo silniejszym przeciwnikiem powinno wreszcie wpłynąć otrzeźwiająco na młode pokolenia Polaków w kierunku realistycznych przewartościowań polityki bezpieczeństwa, z odrzuceniem romantycznego insurekcjonizmu i misyjnego prometeizmu.
Chcąc utrzymać trwały pokój z silniejszymi sąsiadami, trzeba - oprócz zbrojeń i wsparcia sojuszniczego - budować na co dzień więzi kompromisowe i stosować strategie układania się poprzez kooperację, a nie rywalizację. Ta bowiem prędzej czy później doprowadzi do takiego stanu napięć, że zderzenie będzie nieuchronne. A wynik starcia jest przesądzony stosunkiem sił. Istnieje na ten temat ogromna wiedza politologiczna i historyczna, ale nie każdy polityk ma na jej temat jakiekolwiek pojęcie. Dlatego naraża się Polaków na egzystencjalne zagrożenia z powodu niewiedzy, naiwności i szalonych emocji rządzących amatorów i ignorantów.
W kontekście rozmaitych zagrożeń pojawia się więc zapotrzebowanie na odpowiedzialnych i skutecznych przywódców, którzy zamiast pustosłowia i puszenia się, okażą ludzką empatię i zdolność do racjonalnego reagowania. Tymczasem mamy na świecie wyjątkowy deficyt mądrych liderów, którzy sprostaliby wyzwaniom, postawili się szaleńcom i stanęli w prawdzie. Obecnie także w Polsce rządzą ludzie „zdolni do wszystkiego”, ale to nie oznacza, że są kompetentni i roztropni. Obserwując scenę polityczną, można dojść do wniosku, że w pewnych sytuacjach nawet to, co wydaje się nieprawdopodobne, staje się możliwe. Od czasów Cycerona wiadomo, że często szczuje się ludzi do fatalnych wygłupów. Wtedy nawet błahe błędy mogą nieść zbrodnicze skutki.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.