Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6004
Polityczna poprawność (political correctness) to postawa wymuszona przez panującą w jakimś środowisku społecznym aksjologię występującą w postaci ideologicznej. Na przykładzie fenomenu poprawności politycznej objawia się destrukcyjna i złowroga funkcja ideologii. Na początku broniąca słusznej sprawy, rychło wchodzi w mariaż z kontrolą, narzucając na drodze przymusu mentalnego jeden sposób widzenia i postępowania. Takie ideologizacje – jak uczy doświadczenie historyczne – prowadzą zawsze do katastrof totalitarnych.
Poprawność polityczna pojawiła się na Zachodzie, w liberalnych środowiskach uniwersytetów amerykańskich w latach osiemdziesiątych XX wieku, choć ma bogate antecedencje historyczne. Można przywołać wiele przykładów, począwszy od cesarskich Chin, poprzez Rzeczpospolitą szlachecką, do współczesnych demokracji zachodnich, w których należało raczej pochwalać niż krytykować istniejący ustrój społeczny i polityczny. Ci, którzy odważyli się krytykować istniejące porządki, zazwyczaj byli narażeni na oszczerstwa i prześladowania. Ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski świadom negatywnych skutków wielbienia liberum veto jako „źrenicy wolności” ustanowił Order Zasługi Sapere auso (Temu, który ośmielił się być mądrym), aby nagradzać odważnych, gotowych przeciwstawić się błędom ówczesnej poprawności politycznej.
Od dawna wiedziano, że język w życiu publicznym spełnia ważne funkcje komunikacyjne, ale także jest narzędziem sterowania ludźmi. Wyrażenia językowe służą do opisu rzeczywistości, ale niosą też interpretacje rozmaitych zjawisk i procesów, narzucając ich pożądany odbiór. Język istotnie wpływa na sposób myślenia i postrzegania świata przez ludzi, choć nie determinuje całkowicie jego poznania. Informacje polityczne, kreowane przez różne podmioty polityki i media masowe są najważniejszym instrumentem strategii panowania nad społeczeństwem przez każdą władzę, niezależnie od ustrojowych uwarunkowań.
Tłem dla nowoczesnej poprawności politycznej stała się różnorodność kultur i obyczajów w społeczeństwach zachodnich (multikulturalizm), ich bogate doświadczenia z „innością”. Postulat poprawności odnosił się do języka debaty publicznej, aby nie używać w niej określeń o wymowie dyskryminacyjnej czy dyfamacyjnej w stosunku do osób o odmiennych cechach rasowych, kulturowych czy obyczajowych. Dlatego zrodził się język pełen eufemizmów. Miał on prowadzić do „cywilizowania” debaty publicznej na tematy drażliwe i kontrowersyjne. Chodziło też o to, aby poprzez świadomą regulację dyskursu obniżać poziom uprzedzeń i dyskryminacji wobec grup mniejszościowych i ich przedstawicieli.
U podstaw zjawiska leży zatem chwalebna ochrona takich wartości jak godność ludzka, przysługująca każdemu, niezależnie od pochodzenia, rasy, płci, orientacji seksualnej czy wyznania. Jednocześnie poprawność polityczna służy porządkowaniu skomplikowanego świata, nadaje życiu zbiorowemu jakiś sens, ustala priorytety i preferencje. Stawia tamę takim niebezpiecznym zjawiskom, jak seksizm, rasizm, ksenofobia, antysemityzm czy wszelkiego rodzaju fanatyzmy. Oczywiście skuteczność tego tamowania zależy od preferencji ideowych konkretnej władzy politycznej.
Chciano dobrze, wyszło jak zwykle
Każda władza posługuje się osobliwym żargonem, swoistą nowomową, co łączy się z dążeniem do zespolenia jak największych odłamów społeczeństwa wokół haseł nośnych pod względem symbolicznym i treściowym. W istocie chodzi o skuteczne sterowanie zachowaniami ludzi. Służy temu propaganda polityczna, mająca na celu pozyskanie dla idei czy doktryny jak największej liczby zwolenników. Oznacza ona wywieranie wpływu poprzez manipulację symbolami, zręczne posługiwanie się obrazami i sloganami. Propagandzie towarzyszy często indoktrynacja, zmierzająca do przekonania kogoś do określonego systemu poglądów, zwłaszcza do pewnego systemu wartości. Uniformizacji poglądów i postaw sprzyja wreszcie reklama, która dostarcza informacji o jakichś koncepcjach, produktach czy usługach, wywołując u odbiorcy przychylność i akceptację. Wiąże się to z określonymi następstwami w postaci zachowań rynkowych.
Jak wiele postulatów, poprawność polityczna z pozytywnej normy językowej przekształciła się w swoje przeciwieństwo. Na jej podstawie zaczęto bowiem tworzyć restrykcyjne „kodeksy” postępowania w odniesieniu do wielu zjawisk społecznych i wygłaszanych na ich temat poglądów. Zaczęła nasilać się presja na ujednolicenie postaw i myśli, co oznacza nic innego jak promowanie konformizmu ideowego. Monopolizacja tego, co słuszne i właściwe przez ośrodki władzy oraz służebne wobec nich media masowe prowadzi do powstania sytuacji, kiedy wolność dyskusji w praktyce zostaje ograniczona.
Polityczna poprawność narzuca o czym wolno, a o czym nie wolno myśleć i mówić. Pojawiają się strefy zakazane, o których nie można inaczej mówić, jak tylko zgodnie z obowiązującą, oficjalnie zadekretowaną wykładnią. Paradoks polega na tym, że poglądy niszowe, a więc mniejszościowe wcale nie są chronione przez poprawnościową ideologię, hołdującą wszak mniejszościom i odmiennościom. Sprzeciw wobec „prawd objawionych” oznacza wchodzenie w konflikt z władzą, która zazdrośnie strzeże swojego wpływu na umysły poddanych. Inaczej myślący, albo myślący „niepoprawnie” są uznawani za źródło zagrożeń, które trzeba ograniczać. Otwiera to drogę do rozmaitych nadużyć, które z oficjalnie głoszonymi hasłami o wolności słowa i wypowiedzi mają niewiele wspólnego.
Poprawność polityczna przybiera formę kontroli społecznego dyskursu, której metody kojarzą się raczej z cenzurą i anatemą. Poza tym politycznie niepoprawni są skazani na marginalizację, jeśli chodzi o możliwości budowania kariery zawodowej bądź politycznej. Awansować na stanowiska kontrolowane przez politycznie poprawnych mogą jedynie ci, którzy zasługują na „towarzystwo elit”, wiedzące najlepiej co słuszne, a co niesłuszne, co dobre dla Rzeczypospolitej, a co szkodliwe. W rezultacie poprawność polityczna stała się narzędziem wymuszania lojalności ideowej i selekcji pozamerytorycznej podczas rekrutowania członków elit politycznych. Takie praktyki uczą konformizmu i przypominają najgorsze czasy z poprzedniego ustroju, kiedy monopol partii komunistycznej prowadził do absurdów w polityce kadrowej państwa.
Schizofrenia społeczna
Poprawność polityczna zasługuje także na krytykę z innego powodu. Prowadzi bowiem do pewnej schizofrenii społecznej i fałszowania rzeczywistości. Ci, którzy zasługują na ochronę, nie mogą być przecież wyłączeni spod krytyki, którą poprawność jako narzucana norma społeczna wyraźnie ogranicza, czy wręcz blokuje. W życiu społecznym nie da się w odniesieniu do ludzi i ich spraw uniknąć określeń wartościujących, w tym także o negatywnym czy pejoratywnym wydźwięku. Poprawność polityczna nie może więc narzucać przemilczania spraw niewygodnych. Regulacje prawne w państwie demokratycznym nie powinny polegać na rozdawaniu przywilejów, lecz na gwarantowaniu równych praw.
Poprawność polityczna ma niewiele wspólnego z tradycyjną moralnością. Nie odnosi się ani do kategorii dobra czy zła, ani nie jest w stanie definiować tego, co sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Przeciwnie, wiele tradycyjnych wartości moralnych ulega pod jej wpływem relatywizacji. Zacierają się granice między prawdą a kłamstwem, czy pięknem a brzydotą.
Redukuje ona wrażliwość reakcji na przekraczanie społecznie usankcjonowanych norm związanych z poczuciem wstydu czy winy. Toleruje postawy, które z moralnego punktu widzenia nie zasługują na szacunek. Eliminuje tradycyjne instrumenty społecznej regulacji, takie jak potępienie i napiętnowanie. Dochodzi z jednej strony do „indywidualizacji” moralności, a z drugiej – do jej swoistej „demokratyzacji”.
Każdy ma prawo do własnego dobra i własnej prawdy. Źródłem wartości moralnych staje się głos poszczególnych obywateli i ich zbiorowa opinia, tak jakby można ją było oprzeć na werdykcie wyborczym. Ściślej jednak rzecz ujmując, to raczej interesy różnych uczestników życia zbiorowego determinują postawy oparte na „prawidłowych” zachowaniach i „prawomyślnych” poglądach. Jednostki krnąbrne, sceptyczne i niezależne są skazane na przymus milczenia. Są ograniczane w swoich możliwościach ekspresji czy to w środowiskach zawodowych, czy medialnych. W tym sensie poprawność polityczna staje się kagańcem dla wolności i tolerancji. Wykracza bowiem przeciwko wolności słowa i wyrażaniu własnych przekonań.
Zgodnie z kanonem poprawnościowym, z przestrzeni publicznej eliminuje się tematy drażliwe, kontrowersyjne czy wręcz niebezpieczne, co często jest warunkowane interesami konkretnych środowisk (np. reprywatyzacja majątków, kolaboracja w czasie wojny, stosunki polsko-żydowskie, finansowanie Kościoła katolickiego przez państwo i in.). Jak wiadomo, w stosunkach międzynarodowych toczy się ostra walka o wpływy, działają rozmaite organizacje lobbingowe, w tym agenci państw obcych, co w sposób naturalny zaciemnia obraz tego, kto naprawdę kształtuje zbiorowy osąd polityczny na różne tematy, ową tajemniczą opinię publiczną. Bo to, że kształtuje ją mniejszość, nie ulega wątpliwości. Są to najczęściej wpływowe środowiska intelektualne, skupione wokół koncernów medialnych, kół biznesowych czy ośrodków kultu religijnego. To w nich wyrastają współczesne autorytety, które pretendują do ról „arbitrów elegancji” politycznej.
Ci „politycznie poprawni” dyktują arbitralnie „estetyczne kody”, określając, co jest w złym, a co w dobrym guście, co wypada, a czego nie wypada czynić. Potrafią oni w wyrafinowany sposób uzasadniać i uznawać za uprawnione, za „jedynie słuszne” nawet najbardziej nonsensowne poglądy i postawy, szkodliwe dla interesu wspólnoty narodowej. Przy użyciu rozmaitych środków społecznej komunikacji ich opinia przejmowana jest często bezrefleksyjnie i bezkrytycznie przez większość społeczeństwa. Nawet, gdy stoi ona w sprzeczności z własnym interesem.
Epatowanie poprawnościowymi frazesami poprzez propagandę i indoktrynację przynosi pożądane rezultaty, jeśli chodzi o uległość społeczeństwa. Ludzie tracą poczucie własnych kryteriów oceny sytuacji, przyjmują to, co im się wmawia, że jest najlepsze z możliwych. Mamy więc do czynienia z osobliwą kapitulacją społeczeństwa wobec narzucanych odgórnie „prawd objawionych”. Wielu ludzi czyni to z powodu wygodnictwa, konformizmu, ale także z powodu zwyczajnej bezmyślności. Przy tym – co gorsza - postępuje infantylizacja wielu środowisk opiniotwórczych i populistyczna degeneracja elit politycznych. Lekceważący stosunek do faktów, skłonność do zastępowania wiedzy chciejstwem i wiarą, roszczeniowość wynikająca z braku samodzielności i odpowiedzialności – to tylko niektóre przejawy kryzysu spowodowanego kultem poprawności politycznej.
Utrata zdrowego rozsądku
Poprawność polityczna wpływa na kształtowanie się specyficznej „kultury solidarności”, która postuluje włączanie i integrowanie w obrębie wspólnoty narodowej wszystkich, także tych, którzy stanowią źródło zagrożeń dla solidaryzujących się z nimi. Postulat Unii Europejskiej, aby przyjmować uchodźców za wszelką cenę pokazał, jak można utracić nie tylko zdrowy rozsądek, ale i intelektualne zdolności rozpoznawania zagrożeń. Krytyka wobec sprzeciwiających się automatyzmowi i bezwarunkowości w integrowaniu przybyszów stała się narzędziem presji Unii Europejskiej i poszczególnych rządów, które straciły racjonalną orientację w tej skomplikowanej materii. Takie postawy kojarzą się z osobliwym masochizmem kulturowym, utratą instynktu samozachowawczego, czy wręcz nawoływaniem do kulturowego samobójstwa. Jednocześnie zgodnie z poprawnością polityczną nie wolno nazywać po imieniu tych wszystkich sprawców zła, którzy przyczynili się do rozbicia całkiem stabilnych państw w regionach, skąd płyną do Europy fale uchodźców.
Przykład z przyjmowaniem uchodźców i zwykłych migrantów jest tylko jednym z wielu, który stanowi przedmiot debat politycznych. Są także inne problemy, na przykład „banderyzacja” Ukrainy, którą jednakowo lekceważą siły rządowe i opozycyjne, uprawiając swoistą schizofrenię, bo przecież wszystkim w Polsce wiadomo, że apologetyzacja OUN i UPA na Ukrainie nie jest zgodna ani z polskim interesem narodowym, ani polską pamięcią historyczną. Narzucona powszechnie i zadekretowana oficjalnie narracja antyrosyjska także nie znajduje w Polsce większego sprzeciwu, gdyż obecnie bardziej opłaca się być antyrosyjskim niż narażać się ludziom establishmentu i mainstreamu swoją niezależnością myślenia. A przecież nie wszyscy Polacy są rusofobami. Przy okazji trwa festiwal nienawiści w mediach masowych, w umysłach ludzi podsyca się resentymenty, stereotypy i uprzedzenia. Wszystko to nie sprzyja ani budowaniu odwagi cywilnej, ani kreatywności intelektualnej. Przeciwnie, prowadzi do duchowego paraliżu, miałkości intelektualnej i niekompetencji. Instrumentalizacja nastrojów społecznych i poprawnościowych ideologii związanych z polityką historyczną prędzej czy później doprowadzi Polaków w ślepy zaułek, z którego trudno będzie wyjść bez społecznych kosztów i kolizji.
Zniewolone umysły
Poprawność polityczna ma też negatywne skutki edukacyjne i wychowawcze. W szkolnictwie dąży się obecnie do tworzenia jednolitej masy ludzi o tym samym sposobie myślenia. Likwidacja elitarności studiów uniwersyteckich i zastąpienie rekrutacji opartej na egzaminach wstępnych masowym naborem chętnych spowodowała zawalenie się dotychczasowego etosu akademickiego. Gloryfikacja przeciętności oznacza obniżanie standardów, „wyrównywanie” poziomów, formalizowanie ocen nieoddających rzeczywistych rezultatów nauczania. Takie praktyki nie mają nic wspólnego z kształtowaniem nowoczesnego społeczeństwa i jego elit. Raczej cofają je w rozwoju.
Każda zbiorowość ludzka ma charakter pluralny i tak samo, jak ważna jest jej jedność co do pryncypiów i celów, tak samo ważna jest różnorodność dróg i sposobów ich osiągania. Także poddawanie kolejny już raz w Polsce programów nauczania ideologizacji związanej z aktualnie panującą doktryną polityczną jest procesem szkodliwym. Tak rozumiana poprawność polityczna – jak ktoś słusznie zauważył – jest współczesną formą kołtunerii i myślenia prowincjonalnego.
Poprawność polityczna ogranicza możliwości poszukiwania tego, co autentyczne i oryginalne w każdej kulturze, a także ze względu na swój kontrolny charakter hamuje swobodę badań naukowych. Zwłaszcza w dziedzinie humanistyki i nauk społecznych widać wyraźnie, że badacze nie są w stanie zademonstrować swojej odwagi i czujnej odporności na kolejne projekty polityczne, prowadzące do uszczęśliwiania ludzkości. Okazuje się, że w państwie demokratycznym ludzie wolni najczęściej powtarzają cudze myśli.
„Pozostawanie sceptykiem z pewnością wymaga męstwa, lecz jeszcze większej odwagi potrzeba, aby wejrzeć w siebie, przeciwstawić się samemu sobie i zaakceptować własne ograniczenia – naukowcy coraz częściej przedstawiają dowody na to, że matka natura wyposażyła nas w skłonność do oszukiwania samych siebie” (Nassim Nicholas Taleb, Zwiedzeni przez losowość. Tajemnicza rola przypadku w życiu i w rynkowej grze).
Do rzadkości należy myślenie odrębne, samodzielne, niezależne od dominujących w danej zbiorowości opinii i sądów. W Polsce brak jest naprawdę niezależnych ośrodków analitycznych, które mogłyby opracowywać alternatywne do rządowych scenariusze rozwoju państwa, programy naprawy różnych sfer życia publicznego, projekty reform ustrojowych (w tym legislacyjnych). Zwłaszcza obecnie ten brak jest szczególnie dotkliwy, gdy w kontekście realizowanych reform ustrojowych ważą się losy najważniejszych instytucji w państwie, łącznie z konstytucją.
Moda światowa
Problem poprawności politycznej odnosi się w dzisiejszych czasach nie tylko do jednostek i grup społecznych, ale i do samych państw. Można powiedzieć, że fenomen poprawności politycznej ulega internacjonalizacji. Zachowania rządów są często przedmiotem krytycznej oceny, a także upomnień innych państw i związków integracyjnych. Ostatnie lata pokazały, że do takich osądów pretenduje przede wszystkim Unia Europejska, której gremia kierownicze (Rada, Komisja, Parlament) podejmują debaty nad zmianami ustrojowymi w wybranych państwach członkowskich z punktu widzenia narzucanej odgórnie z Brukseli „poprawności” ładu demokratycznego.
Państwa w ramach swoich suwerennych kompetencji mają wszak niczym nieograniczone prawo do kształtowania swojego wizerunku w stosunkach międzynarodowych. Prezentując zagranicznym odbiorcom swoje sprawy wewnętrzne czynią to według uznawanej przez siebie aksjologii. Można zatem uznać za zjawisko normalne, że każde państwo przedstawia swój ustrój i system rządzenia jako najbardziej odpowiedni, że dokonujące się zmiany wewnętrzne naświetla przede wszystkim od strony swoich potrzeb i interesów. Każde państwo ma też suwerenne prawo do odpierania propagandy nieprzyjaznej, oznaczającej nieraz ingerencję w jego sprawy wewnętrzne. Rodzi to podstawy polemik międzynarodowych, a nawet stosowania środków odwetowych w postaci gróźb i kar.
Z przedstawionej analizy wynika, że poprawność polityczna jest kontrproduktywna. Uniemożliwia otwartą dyskusję i rozwiązywanie rzeczywistych problemów. Jej ocena jednak budzi emocje i zależy od wyznawanych poglądów politycznych. Ludzie o poglądach lewicowych dostrzegają ogrom korzyści i poprawę jakości życia milionów ludzi na świecie dzięki tej filozofii myślenia, mówienia i działania. Z kolei wyznawcy poglądów prawicowych też mają swoje racje, wskazując na liczne zagrożenia płynące z uległości i konformizacji życia społecznego. Poprawność polityczna zabija oryginalność, deformuje tożsamość i trzeźwe myślenie, ogranicza swobodę intelektualną, kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i prowadzi do karykaturalizacji języka debaty publicznej. W efekcie można stwierdzić, że lansowanie jedynie słusznych poglądów i piętnowanie innych zawsze prowadzi do kryzysu w stosunkach społecznych.
Warto jednak pamiętać, nawet gdy poddamy krytycznej dekonstrukcji założenia filozofii poprawnościowej, że dobre obyczaje, dobre wychowanie i kultura osobista zawsze były i pozostaną najważniejszym oparciem w komunikacji międzyludzkiej, której nadrzędnym celem jest skuteczne porozumiewanie się. Ideałem byłoby stosowanie reguły Woltera: „nie zgadzam się z tobą, ale zawsze będę bronił twojego prawa do posiadania własnego zdania”. Jeśli więc ktoś akceptuje, powiedzmy, związki osób tej samej płci, to nie musimy nazywać go z pogardą „lewakiem”; jeśli zaś ich nie akceptuje - nie musimy nazywać go „ciemnogrodem”. Nie starajmy się cenzurować cudzych poglądów. Chciejmy jedynie, aby były wyrażane bez jadu, nienawiści i obraźliwych epitetów.
Stanisław Bieleń
* Pierwotny tekst ukazał się na łamach miesięcznika „Polityka Polska” 2017, nr 8-9.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2191
Istniejący od wielu dekad ład międzynarodowy był kształtowany przez państwa zachodnie, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone. Począwszy od czasów kolonialnych, po koniec „zimnej wojny” rozmaite wzory ładu normatywnego, aksjologicznego i instytucjonalnego były narzucane przez Zachód tzw. Reszcie Świata (przez presję, imitację, ale także absorpcję), co oznaczało ich uniwersalizację w skali globu.
Euforia związana ze zburzeniem muru berlińskiego i rozpadem Związku Radzieckiego spowodowała swoisty triumfalizm Ameryki, który znalazł wyraz w głoszeniu absurdalnych z dzisiejszej perspektywy haseł o „unipolarnym momencie”, czy też „końcu historii”. Nie brakowało wizjonerów, że liberalne wartości Zachodu (demokracja, wolny rynek i prawa człowieka) zdominują trwale system międzynarodowy.
Przeczyło to rzeczywistemu rozwojowi sytuacji. Wkrótce bowiem okazało się, że wbrew rozmaitym wizjonerom nastąpił rychły powrót do starych reguł geopolityki.
Cywilizacyjne wzorce Zachodu nie wszędzie były przyjmowane z entuzjazmem. Dynamika systemu międzynarodowego pokazała, że wiele działań państw zachodnich, w tym USA, jest nie do przyjęcia przez inne państwa, na przykład Rosję czy Chiny, którym dość szybko zaczęto z tego powodu przypisywać tendencje rewizjonistyczne. Zwłaszcza Chiny, ze względu na swój wyraźny wzrost potęgi, zaczęły być postrzegane jako wyzwanie dla dominacji Zachodu, a hegemonii Ameryki w szczególności. Rosji natomiast tradycyjnie, ze względu na jej determinację w obronie stanu posiadania i mocarstwowego statusu, zaczęto przypisywać role agresywne i destrukcyjne. Nie było ważne, że wiele zachowań Rosjan było odpowiedzią na prowokacje amerykańskie.
W okresie pozimnowojennym kilka dramatycznych zdarzeń przesądziło o utracie wiarygodności Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, w obronie istniejących standardów ładu międzynarodowego. W latach 1998-1999 w Kosowie i w 2003 roku przeciwko Irakowi najpierw NATO, a potem USA i Wielka Brytania użyły sił zbrojnych bez autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Wywołało to powszechną dyskusję, na ile w świetle prawa międzynarodowego możliwe jest podejmowanie jednostronnych interwencji humanitarnych, które pod przykrywką działań w obronie praw człowieka doprowadziły – jak w Iraku – do jeszcze większych katastrof humanitarnych. W ocenie Rosji i Chin Zachód zaczął stosować podwójne standardy w rozumieniu prawa międzynarodowego i respektowaniu decyzji organów międzynarodowych, w zależności od tego, czy odpowiadało to jego interesom, czy nie. Szczególnie powracano do tej argumentacji w Rosji po aneksji Krymu, a w Chinach w kontekście sporów wokół Morza Południowochińskiego.
W żadnym z państw zachodnich nie przeprowadzono dogłębnej analizy na poziomie rządowym, w wyniku której przyznano by, że wiele katastrof humanitarnych, zwłaszcza w Iraku, w Libii czy w Syrii było spowodowanych błędnymi decyzjami politycznymi. Eskalacja terroryzmu islamistycznego także nie spotkała się z głębszą refleksją na temat współodpowiedzialności państw zachodnich, zwłaszcza USA, za jego narodziny i konsekwencje. Napisano wprawdzie wiele książek i opublikowano setki artykułów, które odważnie odsłaniają rzeczywiste przyczyny katastrof humanitarnych, jednakże mają one słabą siłę przebicia, aby oddziaływać na rządy i opinię publiczną. Powoduje to brak przewartościowań w dotychczasowych strategiach interwencjonizmu, za którymi stoją rozmaite siły korporacyjno-militarystyczne, lobbujące na rzecz swoich egoistycznych interesów, a nie utrzymania stabilnego ładu międzynarodowego. Z tych względów w różnych miejscach globu rosną nastroje antyzachodnie i antyamerykańskie.
Powolna detronizacja hegemona
W tym samym czasie odnotowano spadek potęgi ekonomicznej Zachodu, a kryzys 2008 roku obnażył słabość systemu kapitalistycznego i podważył zaufanie do amerykańskiej waluty. Systemowi petrodolarowemu, zdominowanemu przez Stany Zjednoczone, wyzwanie rzuciły nowe „wschodzące” potęgi. W 2009 roku państwa BRICS – Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, a później także Republika Południowej Afryki, podjęły próbę zbudowania wspólnego frontu przeciwko narzucaniu woli przez USA i Europę Zachodnią większości świata, mimo spadającego ich potencjału demograficznego i gospodarczego.
Na pozycję najgroźniejszego konkurenta Ameryki wysunęły się Chiny, których wzrost gospodarczy staje się atutem w grze geopolitycznej. „Wschodzące potęgi” pretendują do większej reprezentacji w instytucjach międzynarodowych, co skłania Zachód do pewnego „przegrupowania sił” w ciałach koordynacyjnych (na przykład przesuwanie akcentu z G7 na G 20). Tworzenie przez Chiny nowych instytucji, jak choćby Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych z udziałem Australii czy Zjednoczonego Królestwa świadczy o podziałach w ramach Zachodu i słabnięciu dyplomatycznych oddziaływań Waszyngtonu.
Niemożność negocjowania wielostronnych porozumień handlowych na forum Światowej Organizacji Handlu kierowała uwagę Stanów Zjednoczonych w stronę porozumień o partnerstwie z Europą (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji – TTIP) oraz państwami Azji i Pacyfiku (Partnerstwo Transpacyficzne – TPP). Każde z nich pomijało państwa BRICS, które podjęły próbę wynegocjowania konkurencyjnego partnerstwa w gronie państw Azji Południowo-Wschodniej (Regionalne Kompleksowe Partnerstwo Gospodarcze – RCEP). Ostatecznie, zgodnie z obietnicami przedwyborczymi i wizją D. Trumpa na temat relacji handlowych Ameryki, los obu partnerstw został przesądzony ze względu na ich niekorzystne skutki dla amerykańskich interesów.
Na tym tle warto zauważyć rosnącą determinację Ameryki, aby utrzymać swoją pozycję hegemona, za cenę niszczenia wszystkich dotychczasowych standardów, które były korzystne dla całego świata zachodniego, i dla Ameryki przede wszystkim. Prezydentura Donalda Trumpa obrazuje okres przejściowy, w którym podważa się dotychczasowe wartości, normy i instytucje, ale w zamian niewiele się oferuje. Dezorientacja ideowa prowadzi do zaburzeń w pojmowaniu kryteriów oceny interesów własnych i cudzych.
Budowanie strategii opartej na odnoszeniu zwycięstw w wojnach handlowych i przeliczaniu każdej transakcji na zysk skutkuje odwracaniem się od dotychczasowych sojuszników i partnerów. Narzekanie na „brutalność” Unii Europejskiej i „niewdzięczność” sojuszników z NATO za ich ochronę „pod parasolem Ameryki” dowodzi radykalnej zmiany priorytetów. Zakłócenia w postrzeganiu realiów pozwalają nazywać największych satrapów „wielkimi osobowościami” (jak w przypadku Kim Dzong Una). Górę biorą postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne, szukanie kozłów ofiarnych i demonizacja arbitralnie wyznaczanych wrogów.
Najgorszym skutkiem takich przemian jest nie tyle upadek cywilizacyjnych standardów Ameryki jako lidera i wzorca, ile wzrastające zagrożenia ze strony rozmaitych prymitywnych atawizmów i rewizjonizmów. Narasta klimat konfrontacji, któremu towarzyszą konfliktogenne napięcia. I najciekawsze jest to, że zjawiska te grożą nie tylko amerykańsko-rosyjską czy amerykańsko-chińską nową „zimną wojną”, ale ujawniają się także w samym systemie zachodnim.
Kres ładu pozimnowojennego
W ostatnich latach ogromną karierę w słowniku politycznym zrobiło określenie „wojny hybrydowej” przypisywanej przede wszystkim Rosji po aneksji Krymu. Tymczasem zjawisko ukrytego przenikania, dezinformacji i stosowania niekonwencjonalnych środków propagandy, dyfamacji i manipulacji ma długą historię także po stronie Zachodu. Stany Zjednoczone przecież już od wielu dekad wpływały na przebieg wyborów w różnych państwach, a podsycanie przez nie rewolt, rebelii i niepokojów społecznych w postaci „kolorowych rewolucji” czy „regionalnych wiosen” wcale nie świadczy o respektowaniu przez nie status quo, lecz o realizacji „zamaskowanego” imperializmu. Poprawność polityczna ludzi Zachodu i ich różnych popleczników nakazuje nazywać tego rodzaju działalność „niesieniem wolności” i „obroną demokracji”, a uporczywa agitacja i propaganda odbiera ludziom zdolność niezależnego i krytycznego myślenia.
Gdy zaciera się granica między wyrażaniem prawdy a głoszeniem własnych poglądów, będących często wynikiem indoktrynacji i mispercepcji, świat stacza się w stronę katastrof dyktowanych przez nienawiść i zacietrzewienie.
Dyskurs oparty na emocjach, mitach i wierzeniach, a nie na faktach przypomina najgorsze doświadczenia wieku XX. Manichejski podział świata według kryteriów dobra i zła, często w ujęciu teorii spiskowych, przypomina „binarność” z okresu „zimnej wojny”, ale wtedy przynajmniej istniała klarowna linia podziału międzyblokowego.
Obecnie podziały na „swoich” i „obcych” przebiegają w poprzek społeczeństw i państw, także tych utożsamianych z liberalną demokracją, gospodarką rynkową i ochroną praw człowieka. Przypisywanie winy za ten stan rzeczy wyłącznie Rosji i Putinowi brzmi groteskowo. Nieustanne nawoływanie do obrony przed rosyjską dezinformacją jest objawem poważnych zakłóceń w diagnozowaniu własnych ułomności. Prowadzi do odwracania uwagi od rzeczywistych zagrożeń oraz do przypisywania niczym nieuzasadnionego demonicznego wpływu na miliony myślących ludzi Zachodu propagandy kremlowskiej. Jest to obrażanie ich inteligencji i podważanie samosterowności.
W hipokryzji Zachodu odnoszącej się do oceny rozmaitych zdarzeń należy upatrywać przyczyn postępującej degradacji moralnej. Wyraża się ona w eskalacji stosowania nienawistnej retoryki, prowadzącej do pogłębiania podziałów między ludźmi. Można te zjawiska nazwać „kryzysem sumienia”, można jednak spojrzeć na nie przez pryzmat ignorancji, cynizmu i arogancji rządzących.
Obserwatorzy dostrzegają w ostatnich kilku latach kres ładu pozimnowojennego, jaki ukształtował się w wyniku depolaryzacji po rozpadzie bloku wschodniego i zniknięciu ZSRR. Oprócz obiektywnych czynników wzrostu nowych potęg, na Zachodzie zrodziła się „geopolityka strachu”, która przypisuje Chinom i Rosji szczególne apetyty na nowe strefy wpływów i zbudowanie regionalnych hegemonii, które rzucą wyzwanie globalnej dominacji Zachodu, a zwłaszcza pozycji Stanów Zjednoczonych. Rosji przypisuje się stosowanie „taktyki salami” w odzyskiwaniu dawnych wpływów na obszarze poradzieckim. Jednocześnie w opinii obecnego gospodarza Białego Domu Ameryka za poprzedniej prezydentury była zbyt uległa wobec militarnych zapędów Rosji. Ten sam Trump okazuje się jednak bezradny w obliczu kolejnych incydentów, jakie mają miejsce na pograniczu rosyjsko-ukraińskim.
Obraz międzyepoki
W dzisiejszych uwarunkowaniach swoistej międzyepoki, gdy kruszą się wzory ideowo-moralne, normatywne i instytucjonalne istniejącego od kilkudziesięciu lat ładu międzynarodowego, najbardziej pożądaną wydaje się diagnoza istniejących zagrożeń i zbudowanie takiej świadomości globalnej, która pozwoliłaby na wykrystalizowanie stosownych środków naprawy.
Wiele wskazuje na to, że świat najbliższych dekad nie będzie miejscem ani szczęśliwszym niż obecnie, ani bezpieczniejszym. Najważniejsze wyzwanie stanowi rosnąca grupa państw i podmiotów niepaństwowych, które będą próbowały przy użyciu różnych środków podważyć istniejący, korzystny dla Zachodu, ład międzynarodowy, zastępując go własnym, czy też dążąc do rewizji zastanych układów i reguł gry. Do takich działań już doszło w ostatnich latach.
Przyszły świat będzie coraz bardziej wielobiegunowy, policentryczny, pluralistyczny i pod względem ideowym bardziej polifoniczny. Rywalizacja będzie rozgrywać się na poziomach regionalnych i na globalnym. Stany Zjednoczone nie będą w stanie utrzymać swojej dominacji, dlatego muszą postawić na rozwiązania wielostronne. Same nie poradzą sobie z odpowiedzialnością za utrzymanie porządku światowego.
Największe wyzwanie i zagrożenie dla stabilności systemu międzynarodowego wynika z rosnącej liczby państw upadłych i słabych. Nie będą one w stanie utrzymać porządku na własnym terytorium. Mogą więc stać się rozsadnikami niestabilności i niepokojów w swoim otoczeniu. Aktualnym przykładem są takie kraje, odległe od Polski, jak Somalia, Libia czy Sudan Południowy. Ale przecież i w bliskim sąsiedztwie nie brakuje przykładów państw, znajdujących się na granicy upadku. W najbliższej przyszłości do tego grona mogą dołączyć kolejne państwa, zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Co gorsza, chaos będzie sprzyjał rozmaitym patologiom, które w obliczu upadku struktur państwowych trudniej będzie opanować.
Wojny nie znikną ze stosunków międzynarodowych. Można będzie spodziewać się kolejnych „wojen zastępczych”, jak te, które toczą się obecnie w Jemenie, w Syrii, czy na Ukrainie. Jest wysoce prawdopodobne, że nowe państwa będą próbowały wejść w posiadanie broni jądrowej oraz środków jej przenoszenia.
Zaostrzy się też wyścig zbrojeń w kosmosie i cyberprzestrzeni. Eksperci przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony hybrydalnych aktorów niepaństwowych, jak tzw. Państwo Islamskie czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Będzie im niewątpliwie sprzyjać rozwój nowych technologii, przez co terroryści i przestępcy wejdą w posiadanie relatywnie tanich, ale potencjalnie bardzo destrukcyjnych środków rażenia.
W nadchodzących dekadach wyzwaniem stanie się utrzymanie bezpieczeństwa migracyjnego. Problem niekontrolowanego napływu mas uchodźców, uciekinierów, banitów i wszelkich nieszczęśników pozbawionych swojej ojczyzny – będzie potęgowany wraz z rosnącą populacją obszarów biedy i wykluczenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej. Towarzyszyć temu będą kryzysy żywnościowe i trudności z dostępem do wody pitnej.
Konieczność mądrego zarządzania światem
Agresywne ideologie globalnej „świętej wojny” o podłożu fundamentalistycznym, wzrost nacjonalizmów i odżywanie rasizmu jedynie spotęgują skalę zagrożeń, i to także na obszarach starej cywilizacji europejskiej. Dlatego na tle tej pesymistycznej diagnozy wszyscy, którzy w swoich analizach sceny międzynarodowej kierują się racjonalnością stają przed koniecznością podjęcia zespolonego wysiłku na rzecz mądrego „zarządzania” globalnymi problemami, zwłaszcza problemami bezpieczeństwa. Istotą tego zarządzania są negocjacje międzynarodowe.
Należałoby wrócić do rozmaitych formatów rokowań dwustronnych i wielostronnych, pozwalających przede wszystkim bezpośrednio komunikować się rządom i przywódcom politycznym. Na razie, jak widać, mało komu zależy na zmianie optyki z konfrontacyjnej na negocjacyjną. Media zachodnie nie są skłonne w swojej masie promować krytyczne myślenie na temat zagrożeń wojennych we współczesnym świecie. Mało kto odważa się proponować odwrót od dotychczasowej polityki budowania hegemonii militarnej Ameryki.
Dzisiejszy świat jest zdezorientowany, gdyż w rezultacie wojny informacyjnej nie wiadomo do końca, kto ma rację, a kto jej nie ma. Sam prezydent USA dostarcza na co dzień wielu niespodzianek, choćby w postaci niezrozumiałych decyzji personalnych w swojej administracji. Niekiedy wydaje się jednak, że spoza chaotycznych posunięć i niespójnych wypowiedzi zaczyna wyłaniać się całkiem odważne i konsekwentne dążenie do zdemontowania globalnego militarnego imperium Ameryki, opartego na niekończących się wojnach i interwencjach zbrojnych. Gdyby wycofanie sił amerykańskich z Syrii okazało się początkiem realizacji tej strategii, to należałoby na zachowanie Trumpa spojrzeć z większym respektem i uznaniem.
Wielu obserwatorów nie wyobraża sobie innych Stanów Zjednoczonych, jak tylko strażaka gaszącego wszelkie pożary wybuchające w różnych punktach globu. Choć Ameryka sama często bywa ich sprawcą, to jednak większość tzw. społeczności międzynarodowej – często pod wpływem machiny propagandowej USA - uważa rolę strażaka za ważniejszą od roli podpalacza. Taka jest zresztą funkcja wszelkiej maści militaryzmów, że same nakręcają koniunkturę zagrożeń, aby udowadniać urbi et orbi swoją rację bytu, kolejne wydatki na zbrojenia itd.
Jeśli jednak kalkulacje Trumpa są prawidłowe, to wycofanie się z wielu zobowiązań wojskowych Ameryki przynajmniej w pewnym zakresie jest możliwe. Być może u podstaw tego działania leży wyłącznie merkantylny światopogląd gospodarczy Trumpa, ale nawet gdyby zabrakło mu jakiejś głębszej filozofii dotyczącej przebudowy ładu międzynarodowego, to i tak istotna wyrwa w dotychczasowym myśleniu o zaangażowaniu globalnym Stanów Zjednoczonych zostanie uczyniona. A to daje nadzieję na kreowanie nowych idei i koncepcji rozbrojeniowych między największymi potęgami, pozwala na rewizję polityki eskalowania napięć w konfliktach regionalnych, rezygnację z ekspansji ideologicznej Zachodu na rzecz uznania pluralizmu i policentryzmu w stosunkach międzynarodowych.
W ten sposób wahadło koncentracji sił w skali globalnej zaczęłoby podążać w stronę przeciwną, od hegemonii do poligemonii (wielokąta potęg). Ta doktrynalna rewizja byłaby z jednej strony odzwierciedleniem postępującej realnej degradacji potęgi Stanów Zjednoczonych, ale z drugiej strony mogłaby stanowić środek ubezpieczający ową degradację, z czasem zaś środek legitymizujący „zrelatywizowany” status Ameryki pośród wielkich potęg.
Obecnie mało kto zastanawia się nad tymi kwestiami, choć wielu prorokuje, że ze względu na wzrost potęgi Chin kończy się era Ameryki. Może właśnie Donald Trump jest najbliżej zrozumienia konieczności tej adaptacji, ale póki co spotyka się nie tylko z oporem potężnego establishmentu wewnętrznego, ale także z krytyką zewnętrznych sojuszników i partnerów.
Stanisław Bieleń
Od Redakcji: powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Opcja na prawo” nr 1/154/2019
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3025
O imigracji i polityce imigracyjnej z ekonomistką i politolożką, dr hab. Adrianą Łukaszewicz z Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Anna Leszkowska
- Powiedziałabym inaczej: jeśli dla Europy argumentem za imigracją jest brak rąk do pracy, to podjęcie takiej decyzji powinno być poprzedzone gruntowną analizą potrzeb europejskiej gospodarki, tego, na jakie zawody jest popyt, na jaką siłę roboczą, o jakich kwalifikacjach?
Na świecie istnieją z grubsza dwa sposoby podejścia do kwestii migracji ekonomicznych. Jeden z nich to podejście państw Zatoki Perskiej, a drugi - USA.
W Zatoce Perskiej państwa posiłkują się ogromną liczbą pracowników cudzoziemskich, ale są oni zapraszani przez firmy, które za nich w pełni odpowiadają. Jeśli oceniają, że dla danego biznesu potrzeba np. 1000 pracowników budowlanych, ściągają tylu z zagranicy i dla każdego z nich w pełni organizują pracę. Jeśli pracownik przestaje być potrzebny i staje się bezrobotny, ma dwa tygodnie na opuszczenie kraju. Innymi słowy: państwa te nie dopuszczają do sytuacji, w której przybysze mieszkają na ulicach, żyją na koszt społeczeństwa. Inaczej, niż to jest w Europie, bo UE nie ma pomysłu na to, w jaki sposób zorganizować kontrolowaną migrację.
Z kolei w Stanach Zjednoczonych władze odpowiedzialne za politykę imigracyjną biorą pod uwagę zdolności absorpcyjne państwa. Czyli państwo dokładnie wie, że nie można zezwolić na zbyt szeroki napływ migracji w jednym momencie, ponieważ może ona rozsadzić tkankę społeczną. W konsekwencji imigracja jest dozowana, imigranci są przyjmowani planowo, metodycznie, w takich ilościach, aby można ich było bezkonfliktowo włączyć w społeczeństwo. Każdy chętny może się starać o legalny przyjazd do USA w ramach tzw. loterii wizowej, choć musi spełniać konkretne, określone przez władze, kryteria. Ze względu jednak na fakt, że obowiązuje określona pula miejsc, nie ma pewności, że otrzyma on taką zgodę w pierwszym roku. Może się jednak starać o legalne prawo pobytu w kolejnej loterii.
Tak prowadzona polityka migracyjna generalnie nie powoduje sytuacji, w której ludzie zaczynają szturmować granice, czy rozkwita ich przemyt. Pewnym problemem są tereny przygraniczne, w przypadku USA to granica z Meksykiem, gdzie są kłopoty z nielegalną imigracją. Jednak ta migracja stwarza nieco mniejsze problemy adaptacyjne, wynikające z odmienności kulturowych, niż w przypadku muzułmanów. Z drugiej strony, jest trudna do skontrolowania, bo migrantom łatwo jest się ukryć w diasporze meksykańskiej i funkcjonować w szarej strefie.
Warto podkreślić, że w przypadku migracji jest bardzo istotne, z jakiej kultury wywodzą się imigranci. Bliskość kulturowa zwiększa szanse na szybką integrację.
Patrząc na Europę: nie został przeanalizowany lub wzięty pod uwagę żaden z tych modeli. Europa nie przyjęła żadnej ze znanych polityk imigracyjnych. Z wielu powodów, także natury historycznej, w tym spuścizny kolonialnej, godzi się na imigrację także osób, które nie spełniają ani kryteriów uchodźczych, ani nie podejmują w Europie pracy zawodowej.
Brak dokładnie przemyślanej i sprecyzowanej polityki migracyjnej spowodował, że imigracja, która ma dzisiaj przyczyny obiektywne (takie, jak wojny, destabilizacja polityczna, czy katastrofa ekologiczna), dosłownie zalała Europę.
Inną sprawą jest, że winniśmy mieć świadomość swojej odpowiedzialności w tym względzie – przecież to także my przyczyniliśmy się do destabilizacji krajów dzisiejszych imigrantów, czy ich środowiska naturalnego. Polska także uczestniczyła w interwencjach w Afganistanie czy Iraku, w związku z czym politycy i obywatele powinni sobie uświadamiać, że jest naszym obowiązkiem pomagać imigrantom, szczególnie pochodzącym z tych krajów, których państwa niszczyliśmy. Winniśmy ponieść choćby fragment odpowiedzialności za skutki naszych działań. Tymczasem nie widać w Polsce takiej refleksji.
- Zwłaszcza, że Europa od wieków była otwarta na imigrantów, co jest zgodne z wartościami, jakie się tu wyznaje.
- Migracje nie są wyłącznie czymś złym, wzbogacają także społeczeństwa państw przyjmujących. Uważam, że społeczeństwo wieloetniczne może być wielką wartością. Nasza dzisiejsza spójność etniczna wydaje się być wręcz balastem, bo w społeczeństwie nie ma innych punktów widzenia, doświadczeń, kultur.
W rozważaniach o migracji kluczowym zagadnieniem jest jednak pytanie o skalę napływu, czas i rozłożenie geograficzne. To determinuje społeczne podejście do migracji. Jeśli w naszym sąsiedztwie pojawia się paru obcych, to powiemy, iż oni nas wzbogacają, dodają kolorytu, natomiast jeśli obcy zaczną dominować, to z dużym prawdopodobieństwem poczujemy się zagrożeni i uznamy to za najazd. W efekcie zwrócimy się przeciwko nim. Kiedy migracja do Europy wynosiła 200 – 300 tys. osób rocznie, to nie wywoływała poczucia zagrożenia, bo taką liczbę imigrantów rynek mógł wchłonąć, a jednocześnie mogło być utrzymane status quo między grupami etnicznymi, społeczeństwem przyjmującym a napływowym.
W tej chwili konfrontujemy się z wielką falą migracji spotęgowaną wypowiedzią kanclerz Merkel, zapraszającą oficjalnie wszystkich chętnych/migrantów bez spełnienia warunków brzegowych. Zaproszenie tak niefortunnie sformułowane to największy błąd, jaki można było popełnić w polityce migracyjnej. Decyzja kanclerz Merkel zmieniła oblicze Europy i zapoczątkowała proces postępującej i bardzo głębokiej zmiany charakteru naszego kontynentu.
Nie ma powrotu do stanu ex ante – tego procesu nie da się odwrócić, bo nie da się odesłać z Europy 1,5 miliona ludzi, którzy napłynęli do niej w ostatnich kilkunastu miesiącach. Nawet, jeśli część z przybyszów się deportuje, to jednak większość z nich zostanie. Do tego wciąż napływają nowi migranci – Frontex na ten rok przewiduje napływ do Europy co najmniej 1,5 mln ludzi. I choć zmniejszyła się skala migracji przez Turcję i Grecję, to wzrosła migracja przez Włochy, bo mamy do czynienia ze zdesperowanymi ludźmi.
Chyba, że pojawi się w Europie – czego początki już widzimy - radykalizm, faszyzm i może pogromy, wtedy ludzie ci uciekną. Ale czy takiej Europy chcemy?
Cała Unia Europejska ma w tej chwili gigantyczny problem wskutek nałożenia obiektywnych czynników, zmuszających ludzi do ucieczki ze swoich domów, na decyzję kanclerz Niemiec. Decyzję nieprzemyślaną, nieprzeanalizowaną i nieuzgodnioną z innymi krajami europejskimi, choć wszystkie one ponoszą dzisiaj tego konsekwencje.
Był to kluczowy błąd, bo na dobrą sprawę nie wiadomo, kogo kanclerz Merkel zapraszała. Jeśli z powodów humanitarnych zapraszała klasycznych uchodźców, to w jaki sposób to zrobiła? Zamiast zorganizować im transport, napędziła zyski przemytnikom (imigranci płacą 3-3,5 tys. euro za miejsce w pontonie, a drugie tyle – w drodze, wskutek szantażu wyrzucenia za burtę).
Jeśli chciało się pomóc ofiarom wojen, to należało zagwarantować przyjazd kobietom, dzieciom, starcom, zorganizować obozy, itp. Jednak tego nie uczyniono, zezwolono na spontaniczny, rodzący szereg patologii i znajdujący się poza jakąkolwiek kontrolą Unii przepływ ludzi przez granice.
Jeśli z kolei chodziło o pozyskanie rąk do pracy, czyli o migrację ekonomiczną, to taka specyficzna „antypolityka migracyjna” z pewnością nie pomoże starzejącej się Europie. Niekontrolowany napływ ludzi spowodował, że do Europy przybyli w większości ludzie bez wykształcenia (może z wyjątkiem części Syryjczyków i Irakijczyków), a zatem jaką wartość rynkową oni przedstawiają? Przecież są statystyki, wiadomo, jaka jest struktura wykształcenia przybyłych w ostatniej fali imigrantów. Poza tym, pojawił się problem odmienności kulturowej większości z nich - niedopasowania do naszej zachodniej kultury. Czy zatem obecna migracja stała się dla Europy zyskiem czy kosztem?
Obecnie coraz częściej mówi się o odsyłaniu ludzi do ich krajów, co jest już procesem bardziej cywilizowanym, bo odbywa się drogą lotniczą, a migranci otrzymują pieniądze na zagospodarowanie u siebie. Ale to niesie za sobą także ogromne koszty.
Można więc powiedzieć, że jeśli komuś chcieliśmy pomóc, to może należało pomagać w obozach w Libanie, Jordanii, czy Turcji – dać pieniądze ludziom, którzy przebywali blisko swoich domów, czekając na zakończenie wojny, zorganizować im godne warunki pobytu. Prawdą jest bowiem, że większość z tych ludzi nie chce uciekać do Europy – ok. 95% z nich jest w obozach w pobliżu swojego kraju, chcą jak najszybciej wrócić do domu. Warunkiem ich powrotu jest jednak pokój - jak np. w Syrii. Na to jednak nie mamy większego wpływu, gdyż w Syrii mieszają się interesy co najmniej pięciu państw.
- Ale nawet jeśli w Syrii będzie pokój, to za chwilę wojna – i masowe migracje - może być w każdym innym państwie i to nie tylko Bliskiego Wschodu czy północnej Afryki…
- Jakby na to nie spojrzeć, destabilizacja wielu państw, z których pochodzą dzisiaj migranci jest wynikiem mieszania się w ich politykę USA i Europy. Warto zaznaczyć, że rozpad Libii nastąpił tylko wskutek działań Europy. A przecież należy przypomnieć, że Libia, dzisiejsze państwo upadłe, które de facto istnieje już tylko na mapach, było do niedawna najbogatszym państwem afrykańskim.
- Błędy w polityce imigracyjnej nie dotyczą jednak tylko problemu: ile, kogo i kiedy przyjmuje Europa. To także kwestia integracji przybyszy, pokonania barier kulturowych, religijnych, obyczajowych, językowych…
- Podstawowym problemem rzutującym na integrację jest to, w jaki sposób podchodzi się do swojego pobytu w kraju emigracji – czy jest to decyzja na czas określony, czy nieokreślony. W przypadku, kiedy nie planuje się długiego pobytu, nie planuje się również integracji – pozostaje się gościem na krótki czas.
Teraz mamy jednak do czynienia z długimi pobytami ludzi planujących zmienić kraj pobytu być może na stałe. I widzę w tym kolejny aspekt problemu imigracji – swoistą „czarną dziurę” w polityce europejskiej i poszczególnych krajów. Jest oczywiste, że aby prowadzić politykę integracyjną, trzeba wiedzieć kto do nas przybył, na jaki czas, kim jest, jakie ma zwyczaje – jakoś tych ludzi opisać i zrozumieć. Otóż my – poza zgrubną oceną, ilu obywateli jakiego kraju do nas przybywa, nic więcej nie wiemy i nie chcemy wiedzieć.
Polityka integracyjna musi być celowana, a zatem trzeba tych ludzi rozumieć. Tymczasem nie bardzo wiemy ilu imigrantów napłynęło do Europy, ani kim ci ludzie są i dlaczego przybyli.
Można powiedzieć, że po obu stronach panuje podobny sposób rozumienia: my uważamy, że muzułmanie przybywają do Europy, żeby nas indoktrynować, narzucić nam swoją kulturę i religię, a z drugiej strony, oni się boją dokładnie tego samego. Jedni boją się chrystianizacji, drudzy – islamizacji i niezmiernie rzadko dochodzi do przełamania tej bariery lęku.
Polityki integracyjnej nie da się zadekretować, nie można nakazać integracji, co najwyżej można stworzyć do tego narzędzia. Wędką może być edukacja, praca, ale czy przybysze będą chcieli z tego skorzystać – na to nie mamy wpływu. Chyba, że zostaną zmienione przepisy europejskie, mówiące np. o tym, że prawo pobytu będą mieć tylko ci, którzy zdadzą egzamin z historii i języka danego kraju, w którym chcą być.
- Takie obostrzenia wprowadza Francja, natomiast bardziej liberalnie podchodzą do imigracji Niemcy, które – mimo to - mają mniej problemów z imigrantami niż Francja. Te różne polityki dają różne efekty.
- Przykład francuski jest dość przygnębiający, bo z jednej strony, jest to państwo przyjmujące wszystkich, którzy akceptują francuską konstytucję, prawo i sposób funkcjonowania społeczeństwa (stąd taki nacisk kładzie się na państwo świeckie, neutralne światopoglądowo, akceptowalne dla wszystkich). Z drugiej strony, to właśnie Francja jest obarczona ogromnym prawdopodobieństwem infiltracji ze strony ISIS i rekrutowania swych zwolenników spośród Francuzów pochodzenia arabskiego. I paradoksalnie, ISIS ma obecnie znacznie mniejszą siłę oddziaływania wśród ludzi z obecnej fali migracyjnej. Może dlatego, że większość z nich marzy po prostu o normalności i spokoju? Największe przenikanie ISIS jest w drugim i trzecim pokoleniu francuskich imigrantów. Pokazuje to fiasko polityki integracyjnej Francji.
- Ale tłumaczy się to tym, że państwo francuskie spychało i spycha imigrantów na niziny ekonomiczne, zamyka ich w gettach. Nawet imigranci w trzecim pokoleniu nie są zintegrowani z rdzennymi Francuzami, żyją w swoich społecznościach.
- Tu mamy do czynienia z oddziaływaniem dwustronnym: państwo tworzy mechanizmy, wskutek których imigranci chętniej wybierają miejsce zamieszkania wśród podobnych do nich, niż wśród rdzennych Francuzów. Ale z drugiej strony, imigranci, obawiając się rdzennych mieszkańców danego obszaru, wolą mieszkać wśród swoich, czują się w takiej społeczności bezpieczniej.
Czyli gettoizacja jest procesem dwustronnym, my jej nie wymuszamy, ale tworzymy mechanizmy, które sprzyjają temu, żeby imigranci znaleźli się w jednym miejscu i z dala od nas, a z drugiej strony – imigranci nie mają takiego parcia, aby wejść między nas, wolą żyć w swoim świecie. Być może tak właśnie funkcjonują społeczeństwa, że ludzie wolą żyć między tymi, których znają, w świecie, który rozumieją, który działa według znanych im reguł.
- Zatem na jakich płaszczyznach możliwa jest współpraca między tubylcami a imigrantami, skoro pełna integracja jest niemożliwa?
- Jeśli mówimy o integracji, to musimy mieć świadomość, że przebiega ona w różnym tempie i że jest kwestią osobniczą. Mamy przykłady imigrantów lub kolejnego pokolenia przybyszów, którzy odnieśli sukces - najlepszym dowodem jest prezydent USA - syn imigranta z Kenii - który osiągnął najwyższe stanowisko w państwie i zarówno on, jak i jego żona należą do elity politycznej i intelektualnej USA. Integracja nigdy nie uda się w stu procentach, bo jedni będą bardziej wylęknieni i lepiej będą się czuli w swoim otoczeniu, a drudzy będą chcieli i umieli się wtopić w społeczeństwo tubylcze.
Jest jeszcze jeden aspekt związany z integracją, jeśli przez nią rozumieć włączanie imigrantów w krwioobieg ekonomiczny, bo w tym celu część imigrantów przybyła do Europy. Pierwsza sprawa - co ci ludzie sobą reprezentują, jakie mają kwalifikacje jako siła robocza (łatwiej nam włączyć na rynek pracy wykształconych Syryjczyków czy Irakijczyków, trudniej - ludzi z Azji), a drugi to sprawa zatrudnienia. Europejskim przedsiębiorstwom bowiem nie można narzucić obowiązku zatrudniania cudzoziemców. To są firmy prywatne i ich właściciele sami decydują, kogo chcą zatrudniać.
Z opowieści imigrantów wynika, że jeśli otrzymali status uchodźcy i mogą się już starać o pracę, drastycznie spada dla nich pomoc ze strony państw przyjmujących. Ale z racji innego niż europejskie pochodzenie, konfrontują się z wielkim problemem w znalezieniu pierwszej pracy. Jak zatem może dojść do integracji w przestrzeni ekonomicznej, skoro pracodawcy nie chcą zatrudniać imigrantów? Co może w tej sytuacji zrobić państwo? Jak zmienić postawy obu stron?
Alergia na zatrudnianie obcych jest tym większa, im większa jest liczba imigrantów – przedsiębiorcy szybciej zatrudnialiby ich, gdyby do Europy trafiły setki tysięcy, a nie 1,5 mln ludzi.
Niefrasobliwa polityka wobec migrantów doprowadziła do wystraszenia pracodawców europejskich, odgrywających kluczową rolę w całym procesie integracyjnym.
W dodatku migracje zostały wykorzystane przez niektórych polityków do zmiany politycznego status quo. Zobaczmy, jak w Polsce rozgrywa się kartę migracyjną do celów politycznych, kreując wirtualny problem imigrantów, których u nas nie ma.
- Poza Ukraińcami, których oficjalnie jest ok. jednego miliona. Ale tutaj nie widzimy problemu.
- Mówię o imigrantach odmiennych kulturowo, których niemal nie mamy. Wytworzona u nas psychoza antymuzułmańska służy celom czysto propagandowym i politycznym, gdyż niemalże nie mamy imigrantów ze świata islamu.
Jest jeszcze jeden aspekt dotyczący Polski; wbrew pozorom, większość migrantów – głównie z Syrii i Iraku – bardzo dobrze posługuje się Internetem i zna język angielski. Ma też bardzo dobre rozeznanie, co słychać w którym kraju – kto ich przyjmie, jak są traktowani, gdzie jest lepiej, gdzie gorzej. Oni doskonale wiedzą, co się u nas dzieje i żaden nie będzie ryzykował przyjazdu do kraju, gdzie może się spotkać z agresją.
Skutki rozgrywania karty migracyjnej w walce politycznej widać znakomicie w naszych obozach dla uchodźców. Jeśli popatrzeć, kto do nich trafia i w nich przebywa, to okazuje się, że w ogromnym stopniu są to analfabeci, bez wiedzy i kwalifikacji, nieumiejący posługiwać się Internetem, nie mający pojęcia o kraju, w którym przebywają. Nie ma żadnych szans by tych ludzi zintegrować z naszym społeczeństwem. Stanowią dla nas prawdziwy koszt.
Paradoksalnym efektem rozbudzania przez polityków antyimigranckich nastrojów jest napływ najmniej wykształconych i najgorzej rokujących imigrantów – zamiast przyjmować ludzi, którzy mogliby się włączyć w krwioobieg gospodarki i w ten sposób służyć społeczeństwu. Taka polityka jest dla Polski wyjątkowo kosztowna.
Tak więc integracja i gettoizacja mają dwie strony. Pewnie kluczem do zrozumienia naszych obaw przed napływem imigrantów, zwłaszcza z państw islamskich, jest to, że nasza cywilizacja zachodnia dryfuje w stronę modelu świeckiego, zlaicyzowanego, z którego każda religia została właściwie wyparta.
- Nikt nie chce czekać na raj po śmierci…
- … skoro może sobie budować raj za życia. Ta racjonalność i zakorzeniona myśl oświeceniowa jest kluczem do zrozumienia rozwoju i sukcesu Zachodu, czego nie przeżył islam. Dzisiaj jednak coraz częściej widzimy na Zachodzie zagubienie ludzi, brak jasnych drogowskazów, czy systemu wartości. Względność , dowolność i bezideowość w ostatnich latach boleśnie dotknęła młode pokolenie.
Do tego w ostatnich dekadach procesy globalizacyjne i liberalizm doprowadziły do wzrostu rozwarstwienia dochodowego, dotykającego w dużym stopniu ludzi młodych. Można domniemywać, że dla niektórych młodych, wykluczonych społecznie, znajdujących się na marginesie gospodarki i społeczeństwa, retoryka islamska może mieć powab. Tego obawiają się społeczeństwa Zachodu.
Oferta islamu – choć może ją nie do końca rozumiemy – jest bardzo atrakcyjna, znacznie bardziej, niż oferta współczesnego chrześcijaństwa. Szczególnie dla osób biednych, wykluczonych, gdyż daje nadzieję. Islam bowiem obiecuje szczęście w życiu przyszłym.
- Chyba wszystkie religie obiecują takie cuda… Czy tu jednak większej roli nie odgrywa czynnik ekonomiczny? Czy to nie jest wyrównanie rachunku krzywd, skoro te biedne państwa były kiedyś koloniami dziś bogatego – ich kosztem – Zachodu?
- Tak, jest nawet termin nazywający to zjawisko – to odwrócona kolonizacja. Najpierw myśmy ich skolonizowali, teraz oni nas kolonizują. I choć może nie należy nazywać imigracji kolonizacją, to zapewne należy się imigrantom pewna rekompensata choćby za zniszczenie ich krajów, nie mówiąc już o latach kolonializmu.
Ale mało kto wie, że kapitał z państw rozwijających się, które były przez nas kolonizowane, obecnie bardzo intensywnie infiltruje rynek europejski i amerykański. Bardzo wiele firm zachodnich jest wykupionych przez państwowe fundusze majątkowe krajów rozwijających się, w tym pochodzących z państw arabskich i afrykańskich (w przypadku Polski warto wspomnieć, że Orange jest własnością Kataru).
- Czy można przewidzieć co nas czeka? Jak się skończy ta wędrówka ludów?
- Na pewno to, z czym mamy do czynienia to jest przejście do nowego świata, do nowej tożsamości, która się ukształtuje. Nie wiemy, czy będzie to tożsamość gorsza, czy lepsza, ale na pewno inna. Jesteśmy świadkami odchodzenia od tego, co znamy i zmierzania w stronę niepoznanego. To zapewne wywołuje tak paniczną reakcję społeczeństw, które chcą pozostać w świecie, który jest im znany, oswojony.
Globalizacja pokazuje, że dzisiaj na wszystkich płaszczyznach następuje przejście do czegoś nowego. Z dnia na dzień przechodzimy do nowej równowagi sił, nowej pozycji mocarstw, pojawiają się nowe problemy. I to nowe nas najbardziej niepokoi, stąd mamy ruchy partii konserwatywnych, narodowych, których głównym przekazem jest „zostańmy przy oswojonym, stwórzmy granice, mury, odgrodźmy się od świata”. Tylko że przy wielomilionowych migracjach obrona granic jest niemożliwa.
Migracje – te obecne i przyszłe – będą mieć ogromy wpływ na Europę i jej tożsamość. Z jednej strony jest szansa, że ta nowa tożsamość zredefiniuje się samoistnie pod wpływem wymieszania się społeczeństw przyjmujących z imigrantami, pochodzącymi z różnych kultur. Tym samym nie będzie narodowa, bo wszystkie społeczeństwa porzucą dawne tożsamości narodowe i utworzą swoistą tożsamość uniwersalną, multi-kulti, choć dzisiaj ten termin działa na Europejczyków, jak płachta na byka.
Ale choć jest on obecnie tak niepopularny, to trudno sobie wyobrazić świat bez pluralizmu kulturowego, skoro coraz większe obszary kuli ziemskiej nie nadają się do zamieszkania. Gdzie ci ludzie mają się podziać?
Mało tego: to przecież my, naszym rozwojem ekonomicznym zniszczyliśmy tym społeczeństwom i państwom środowisko naturalne. Pora im to wynagrodzić. Jest to proces nieuchronny i być może za chwilę, a może za 50 lat okaże się, że Europa jest tym kontynentem, gdzie wszyscy będą się gnieździć, bo gdzie indziej nie będą mogli żyć.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na tle tych przeobrażeń będziemy jednak obserwować postępujący radykalizm, ksenofobię, a nawet faszyzację. Skutek wspomnianego już zaproszenia, wystosowanego pod adresem migrantów przez kanclerz Merkel był łatwy do przewidzenia, a jej decyzja jest tym dziwniejsza, że Europa ma zupełnie niedawne doświadczenie holokaustu. Wiek XX był dla niej najgorszym okresem w historii.
Wydaje się, że my, Europejczycy, jesteśmy pacyfistami i potrafimy żyć w pokoju, tymczasem rana po holokauście jest ledwie zabliźniona. Bardzo łatwo jest ją ponownie otworzyć, wywołać nastroje nacjonalistyczno-faszystowskie, doprowadzić do pogromów, przemocy, czy nawet ludobójstwa. Tyle, że zamiast na żydów będziemy polować na muzułmanów, czy jakichkolwiek Innych.
- Niemcy pierwszych imigrantów umieścili w dawnych obozach koncentracyjnych…
- Jest to swoistą perwersją. Historia zatoczyła koło. To porażające, że tragiczny splot okoliczności: niefrasobliwość słowna, spowodowana współczuciem lub biznesem w wykonaniu jednego człowieka, nałożona na czynniki obiektywne, dała skutek nie tylko w postaci gigantycznego problemu migracyjnego, ale i ogromnych konsekwencji politycznych, wzmożenia rasizmu, nacjonalizmu w Europie. Więc czy to nowe nie skończy się tragicznie?
Pocieszać może tylko fakt, że jeśli w Internecie pojawi się przekaz o zagrożeniach dla migrantów ze strony „niecywilizowanych” Europejczyków fala migracji osłabnie. Czy będzie to jednak nasze zwycięstwo, czy też porażka zachodniej cywilizacji? Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 858
Po rozpadzie Związku Radzieckiego i ukonstytuowaniu się państwa ukraińskiego wydawało się, że nastał wreszcie czas odreagowania dziejowej traumy. Że społeczeństwo polskie, tak konsekwentnie domagające się prawdy historycznej, oprócz rozliczenia zbrodni niemieckich i radzieckich otrzyma także prawo do satysfakcji moralnej za zbrodnie nacjonalistów ukraińskich spod znaku OUN i UPA. Tak się niestety nie stało, a trauma okrutnych zbrodni ludobójstwa (genocidium atrox) pozostaje ciągle żywa. Stanowi przedmiot uczciwych rozważań nielicznych historyków. Źle się natomiast dzieje, jeśli „oficjalnej” historiografii nadaje się wydźwięk ideologiczny, narzuca się „poprawność polityczną”, aby nie drażnić strony ukraińskiej.
Państwo ukraińskie nie uznało dotąd prawdy o zbrodniach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Szkoda, że sprawa tych zbrodni na cywilnej ludności polskiej stała się zakładnikiem tzw. strategicznego partnerstwa Polski z Ukrainą. Na ołtarzu „zmowy” polsko-ukraińskich pseudoelit (nie bez udziału suflerów zza Atlantyku) poświęcono pamięć o prawdzie tragicznych wydarzeń. Paradoksem polskiej polityki jest „selektywne” i niezwykle wstrzemięźliwe podejście do zbrodni na bezbronnych Polakach na Wschodzie. Ze względu na sztucznie wykreowaną „solidarność” z nową Ukrainą zbrodnie wołyńskie nigdy nie zostały potępione. Polska, szermując sloganem „strategicznego partnerstwa” usiłowała „zaczarować” istniejącą rzeczywistość. Zabrakło pomysłu, jak ułożyć bieżące i przyszłe stosunki wzajemne na zasadzie symetryczności, z jednoczesnym przewartościowaniem wspólnej bolesnej historii. Nie zdawano sobie sprawy z tego, że nierozwiązane problemy historyczne będą narastać wbrew woli polityków i skutkować rozmaitymi paroksyzmami.
Kluczenie wokół Wołynia przez stronę polską świadczy o dezorientacji i niemocy dyplomacji oraz oportunizmie kolejnych ekip rządzących (od lewicy do prawicy), które przez trzy dekady od powstania nowej Ukrainy nie były w stanie sformułować stanowczego żądania w sprawie rozwiązania problemu przez stronę ukraińską. Jak widać po latach, była to polityka kunktatorska i nieracjonalna, polegająca na działaniu na własną szkodę. Ukraina zdążyła bowiem w międzyczasie zbudować silną neobanderowską tożsamość (kontra posowieckiej), a obecnie musiałby wydarzyć się prawdziwy cud, aby klany rządzące Ukrainą ustąpiły w tej sprawie.
Zakłamana narracja
Nieliczni obserwatorzy od dawna wskazują na źródła błędnej diagnozy usprawiedliwień ideologicznych ukraińskiej recepty na nowe państwo. Rzekomo z powodu deficytu tradycji niepodległościowej Ukraina nie miała innego wyboru, jak tylko rehabilitować morderców z UPA, bo tylko oni walczyli o niepodległość. Jest to oczywista nieprawda.
Krakowski filozof Bronisław Łagowski (serdeczne pozdrowienia dla Pana Profesora!) słusznie zauważył przed laty, że „dzisiejsza niepodległa Ukraina nie wyrosła z UPA, lecz z Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która uzyskała niepodległość na mocy umowy białowieskiej. Jelcyn, a nie Bandera dał Ukrainie niepodległość”. (W polityce historycznej mamy PO-PiS. Rozmowa z Bronisławem Łagowskim, „Europa. Magazyn Idei Newsweeka”, październik 2009, nr 2 (283)/2009). To ekipa Wiktora Juszczenki we współpracy z amerykańską agenturą w Kijowie ukuła fałszywą legitymację państwowości ukraińskiej (często bazując na mitach, a nie faktach), co polskie władze przyjęły bezkrytycznie. I polska prawica, i lewica uroiły sobie, że jakiś „strategiczny sojusz” z Ukrainą jest niezbędny, bo ochroni nas on przed Rosją.
Obecnie widzimy tragiczne efekty tej zakłamanej narracji oraz bezrefleksyjnego poparcia ukraińskiej „frontowości”. Na własne życzenie i w wyniku bezgranicznej głupoty rządzący narażają Polskę, a naprawdę Bogu ducha winnych obywateli, na nieobliczalne zderzenie wojenne z Rosją. Prezydenckie porównanie Rosji do „dzikiego zwierza”*, który pożera „ludzkie mięso” („a jak dzikie zwierzę pożre człowieka, to trzeba je po prostu upolować i zastrzelić, bo przyzwyczaja się do jedzenia ludzkiego mięsa”) wywołuje we mnie głębokie zażenowanie. Przyznam, że jako obserwator polityki zagranicznej i badacz stosunków międzynarodowych od wielu dekad nie spotkałem się z czymś takim w retoryce nawet największych wrogów. Jaki jest cel tej „wojny retorycznej”? Jeśli to jeden z przejawów „wysokich napięć” między Warszawą i Moskwą, należałoby zapytać, jaki będzie następny krok, bo przecież na atakach słownych takie napięcia się nie kończą?
Polscy politycy powinni wiedzieć, że władze Ukrainy mają ogromne ideologiczne, materialne i polityczne wsparcie ze strony diaspory ukraińskiej, zwłaszcza zza Atlantyku (USA, Kanady). Lobbing ukraiński w świecie jest mocno związany z taką wersją historii, która neguje zbrodnie formacji faszystowskich. Przeciwnie, czyni ze zbrodniczych oddziałów nacjonalistycznych okresu II wojny światowej narodowych bohaterów, czczonych z najwyższymi honorami. Heroizacja współczesnej historii także w kontekście toczącej się wojny spowodowała dzięki umiejętnej manipulacji i propagandzie upowszechnienie przekonania, że wszyscy ludzie „wolnego” Zachodu są dłużnikami Ukraińców za ich odwagę i poświęcenie w obronie przed „rosyjską barbarią”. Hańba zbrodni banderowskich została przesłonięta „sakralizacją” wojny obronnej.
Przyjęło się w powszechnej opinii, powielanej z premedytacją przez proukraińskie środowiska, że wojna na Ukrainie stanowi nieodpowiedni czas dla powracania do krzywd historycznych. W założeniu takiego stanowiska tkwi fałszywe przekonanie, że w wymiarze moralnym i psychologicznym byłoby to działanie na szkodę Ukrainy i obnażanie jej słabości. Tymczasem nie ma lepszych czy gorszych czasów na mówienie prawdy o dokonanych zbrodniach w przeszłości, tym bardziej z rąk „kainowego” brata.
Dla jednego wojna, dla innego krowa dojna
Naiwnością polskich władz jest oczekiwanie, że po zakończeniu wojny Ukraina zmieni swoją „politykę historyczną”. Będzie wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej utrwali swoje zakłamane przekonania i umocni nieustępliwość. Jako państwo zwycięskie może być bardziej arogancka i pewna siebie, gdyż swoją neobanderowską tożsamość obroni na polu bitew. W przypadku klęski, albo pogrążenia się w totalnym chaosie i upadku, nikt nie będzie miał głowy do dokonywania historycznych rachunków sumienia. Zacznie się raczej rozliczanie za błędy popełnione podczas tej bezsensownej wojny, rujnującej państwo ukraińskie.
W cynicznej interpretacji rządu kijowskiego wojna jest swoistym środkiem na przetrwanie. Bez zewnętrznej hojnej pomocy państwo ukraińskie musiałoby ogłosić upadłość. Wojna jest też środkiem mobilizacji i konsolidacji społeczeństwa (poza tymi obywatelami, którzy uciekli przed wojną za granicę), które w imię wykuwania swojej narodowej tożsamości jest gotowe budować przyszłość na trwałej wrogości wobec największego sąsiada. Tymczasem wiadomo jest, że wojna jest kamuflażem „wielkiego oszustwa”, maską dla wielkich interesów, profitów zachodniej machiny zbrojeniowej, finansjery oraz oligarchii miejscowej i międzynarodowej. Gdy zostaną zaspokojone ich roszczenia, losy Ukrainy zejdą na daleki plan.
Wszyscy jesteśmy zgodni, że nie ma w polskim społeczeństwie miejsca na antyukraińskie resentymenty, ale to nie oznacza rezygnacji z uczciwych rozliczeń z tragiczną historią. Zbrodniarzy trzeba nazywać zbrodniarzami. Nie udawać, że są sprawy ważniejsze. Obrona Ukrainy nie wyklucza domagania się od niej poszanowania prawdy. A najwyżsi przedstawiciele państwa polskiego zamiast zarozumiałości i pychy oraz żenującej służebności i faktycznej bezsilności wobec władz w Kijowie winni wykazywać więcej wrażliwości i pokory wobec własnych rodaków. W razie deficytu umiejętności winni sięgać po rady mądrzejszych od siebie. Władza rządzących nie trwa wiecznie i po tragicznych błędach przyjdzie czas społecznego napiętnowania postaw szkodliwych dla polskiego interesu narodowego oraz przywrócenia szacunku dla prawdy, która dzisiaj została zdradzona.
Spontaniczna pomoc uciekinierom wojennym z Ukrainy oraz ogromne koszty bezzwrotnej i altruistycznej (nigdzie nierejestrowanej i niczym nieregulowanej) pomocy nie gwarantują Polsce i Polakom żadnego odwzajemnienia. Reakcje oficjalne Ukrainy na polskie kłopoty z tranzytem zboża czy kosztami utrzymania migrantów nie świadczą – poza czczą retoryką - że Polska liczy się w jakiejkolwiek grze międzynarodowej, mającej na celu pokojowe uregulowanie tego tragicznego konfliktu.
Ktoś zauważył, że wraz z migrantami wędruje ich pamięć. Byłoby niezmiernie ciekawe zbadanie, jaką pamięć historyczną na temat stosunków ukraińsko-polskich przywieźli ze sobą obywatele Ukrainy, uciekający do Polski przed biedą, chaosem i wojną. Czy przybywając do sąsiedniego kraju zdawali sobie sprawę z możliwego dysonansu pamięci o dokonanym przez ich przodków sąsiedzkim ludobójstwie, jakiego historia dotąd nie znała?
Co z kolei robi się dla nich w Polsce, aby oprócz licznych przejawów gościnności i empatii pokazać im polski punkt widzenia na dawne rany historii? Trzeba oczywiście zdawać sobie sprawę z odmiennej wrażliwości tych ludzi, zwłaszcza, że przybysze są często pozbawieni elementarnej wiedzy („ludzie bez historii”), albo są tak zindoktrynowani, że nie ma w ich wyobrażeniach o przeszłości miejsca na jakąkolwiek krytyczną refleksję. Impulsywny w swoich wystąpieniach minister edukacji i nauki powinien mieć coś do powiedzenia w tej materii. Nic też nie słychać o jakichkolwiek programach integracyjnych, a nawet asymilacyjnych, które zawierałyby elementy edukacji historycznej, pomocnej w samoidentyfikacji Ukraińców przebywających czasowo i osiedlających się na stałe w Polsce.
Ukraińskie ryzyko
Zmiany generacyjne i coraz większy dystans czasowy z pewnością wpływają na selektywne postrzeganie przeszłości, wypieranie z pamięci doświadczeń traumatycznych, albo „niewygodnych” z dzisiejszego punktu widzenia. Mogą być też rezultatem świadomej, a nawet cynicznej „polityki historycznej”, aby pamięć zbiorową „modelować” według aktualnych potrzeb politycznych.
Identyfikacja wrażliwości na zbrodnie ukraińskiego banderyzmu zależy nie tylko od odmiennych strategii obu stron. Widać bardzo wyraźnie, że Polacy, zwłaszcza potomkowie ofiar „rzezi wołyńskiej”, dążą z oczywistych powodów do „absolutyzacji pamięci”, podczas gdy strona ukraińska, zwłaszcza czynniki oficjalne, upierają się przy historii, która podlega relatywizacji. Na tym przykładzie potwierdza się odkrycie Maurice’a Halbwachsa z pracy Społeczne ramy pamięci (1925), że pamięć należy do określonej grupy, operuje konkretnym miejscem i datą, podczas gdy historia należy do wszystkich i zarazem do nikogo, wyrasta z polityki bieżącej, a nie z uznania znaczenia traumy i potrzeby odkupienia.
Powszechnie wiadomo, że warunkiem dobrych relacji polsko-ukraińskich jest pojednanie na poziomie społeczeństw, a nie wyłącznie „zbratanie się” między bliskimi sobie politycznie rządami. W demokratycznym państwie racja stanu nie oznacza wąsko pojętego interesu rządzących. Oznacza racje narodowe i społeczne, których musi bronić demokratycznie wykreowana władza. W tym kontekście ludobójstwo musi być nazwane po imieniu, inaczej krzywda nigdy nie zostanie zapomniana, ani wybaczona. Tymczasem polscy politycy zachowują tchórzliwe milczenie w sprawach o znaczeniu kardynalnym dla współpracy z Ukrainą, która da efekty tylko wówczas, jeśli zostanie oparta na prawdzie. „Z partnerem trzeba rozmawiać, trzeba umieć rozmawiać i trzeba wiedzieć, o czym rozmawiać” (Jan Widacki). Nie można zbudować trwałych i pokojowych relacji sąsiedzkich bez zbudowania tożsamości, możliwej do zaakceptowania dla każdej ze stron.
Myślenie „strategiczne” (a więc dalekosiężne, oparte na optymalizacji wyborów politycznych) zobowiązuje polskich polityków do kalkulacji ryzyka, związanego z ukraińskim sąsiedztwem. Ryzyko to łączy się nie tylko ze skutkami toczącej się wojny, ale także uformowania się na Ukrainie hybrydalnego reżimu politycznego o charakterze dyktatury wojennej, wspieranej przez klany oligarchów, głównych beneficjentów konfliktu. W dzisiejszych warunkach nikt na Wschodzie ani na Zachodzie, tym bardziej w Polsce, nie jest w stanie zagwarantować szybkiego powrotu tego państwa do „normalności”. Czyli do przywrócenia praworządności, zlikwidowania korupcji, odbudowy pluralizmu politycznego i poszanowania wolności obywatelskich.
Jeszcze nie umilkły działa, a zachodnie koncerny już liczą zyski z planowanej odbudowy ze zniszczeń przy pomocy lukratywnych kontraktów, zawartych pod kontrolą najbogatszych patronów Kijowa. Co jednak będzie z „rehabilitacją polityczną”, aby pozbyć się szowinizmu i rasizmu na Ukrainie, aby mógł nastąpić spokojny powrót do domu uciekinierów wojennych ze wszystkich stron, także z Rosji? Jaki program reedukacji społecznej ma sama Ukraina na okres powojenny? Kto spośród Ukraińców szykuje się do „pokojowego współistnienia” z Rosją, a kto raczej do wciągania nie tylko Polski i Bałtów, ale całej Europy wraz z NATO do globalnego konfliktu w celu „ostatecznego” rozprawienia się z Moskalami?
„Ukraińskie ryzyko” zwiększa się jeszcze bardziej, gdy spojrzymy przez pryzmat nierozważnego poparcia polskiego establishmentu (od lewa do prawa) dla aspiracji integracyjnych Ukrainy w ramach Unii Europejskiej i NATO. Każdy trzeźwy obserwator już dziś zdaje sobie sprawę, że Ukraina ze swoją determinacją, tupetem i zasobami będzie stanowić nie tylko wyzwanie, ale i zagrożenie dla interesów słabszych państw członkowskich. Czy w Polsce ktokolwiek w rządzie i w opozycji poczynił odpowiednie kalkulacje, jaka będzie przyszłość choćby polskiego rolnictwa w zderzeniu z tańszą produkcją zboża, mięsa, owoców i przetworów z Ukrainy? Czy nie jest to zagrożenie egzystencjalne dla części polskich obywateli i ich rodzin, którzy „żywią i bronią”?
Fałszywe założenia
Nie ulega wątpliwości, że gloryfikowanie bohaterów ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, w tym Stepana Bandery, jest porażką polityki „pojednania” między Polską a Ukrainą. Narody kształtują swoją tożsamość odwołując się do swojego dziedzictwa historycznego. Rolą polityków i mężów stanu jest wskazywanie na te postacie historyczne, które dla tej tożsamości mogą wnieść etos i patriotyczną symbolikę. Ukraiński prezydent Wiktor Juszczenko, kreując Stepana Banderę na bohatera narodowego winien jednak był liczyć się z odbiorem tego czynu przez Polaków. Kolejni prezydenci Ukrainy nie byli w stanie skutecznie odwrócić jego błędnej polityki. Nie chodzi bynajmniej o resentymenty, ale o szacunek dla partnera, który inaczej postrzega historyczne postaci ukraińskiego ruchu narodowego. Narody nie żyją obecnie w szczelnie zamkniętych granicach, przenikają się wzajemnie i uczą od siebie. Nie mówiąc o tym, że w czasie trwogi masowo uciekają i urządzają swoje życie u spolegliwego (ale i naiwnego) sąsiada.
Błędem jest przyjęte przez polskie rządy założenie, że Ukrainę należy wspierać bezwarunkowo, tj. niezależnie od ustalenia kompromisowej i możliwej do przyjęcia przez każdą ze stron historii. Nie jest też prawdą, że geopolityka i interesy strategiczne są ważniejsze od poczucia dziejowej sprawiedliwości. Taki determinizm lekceważy to, co w ludziach najcenniejsze, ich poczucie godności i honoru. Żadnych zbrodni nie da się usprawiedliwić interesami politycznymi, bo te prędzej czy później ujawniają swoje cyniczne oblicze. Zresztą takie bezkompromisowe stanowisko słusznie zajmuje Polska wobec zbrodni hitlerowskich i zbrodni stalinowskich. Dlaczego więc wobec zbrodni nacjonalistów i faszystów ukraińskich ma być uczyniony wyjątek?
„Inwestowanie” w Ukrainę musi oznaczać spełnienie przez nią warunków uporania się z tragiczną przeszłością. Polacy, zwłaszcza dawni mieszkańcy Kresów Wschodnich i ich potomkowie mają prawo do uznania prawdy historycznej o ludobójstwie na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, godnych pochówków i upamiętnienia ofiar w postaci zbiorowych mogił czy monumentów cmentarnych. Podobnie jak potomkowie ofiar Katynia doczekali się moralnego zadośćuczynienia prawdzie o zbrodni katyńskiej od Rosjan. Ukrainie należy się rozumne poparcie dla jej europejskich aspiracji politycznych, modernizacji kraju i przeprowadzenia reform, ale nie za wszelką cenę. Wzajemnych wrogości i animozji nie usunie się prowadząc politykę opartą na oportunizmie, krętactwie interpretacyjnym, omijaniu niewygodnych tematów i przemilczaniu tragicznej historii w dziejach obu sąsiadów.
Wołanie o opamiętanie
Zamiast niemądrych polemik polskiego prezydenta z legendarnym księdzem i bezkompromisowym obrońcą prawdy o Wołyniu, Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, polscy politycy i dyplomaci winni wypracować na forum Unii Europejskiej „warunki progowe” dla „europeizacji” Ukrainy. Jeśli chce ona należeć do tej zachodniej „wspólnoty wartości”, to kto, jak nie polskie władze powinny nalegać na to, aby wśród nich nie było miejsca na kult tradycji banderowsko-faszystowskiej (wszelka haniebna symbolika i kłamliwa narracja powinny być zakazane!).
Szacunek dla ofiar pogromów na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej oraz obolałej pamięci ich potomków wymaga ze strony polskiego prezydenta i rządu krytycznej refleksji i wyciągnięcia kategorycznych wniosków z beznadziejnych postaw submisyjności i służalczości wobec władz w Kijowie. Każda władza w Warszawie, niezależnie od tego, z jakich partii składa się większość rządowa, musi przyjąć stanowisko roztropne i oparte na dalekosiężnej kalkulacji, że partnerem Polski jest „uczciwe” państwo ukraińskie, a nie formacje prawicowo-nacjonalistyczne, które sięgają do zbrodniczych tradycji. A być może także marzą o Wielkiej Ukrainie, kosztem ziem polskich? Politykę zagraniczną należy prowadzić wobec państwa, a nie poszczególnych jego polityków, którzy ze względu na swoje wojownicze stanowisko wobec Moskwy cieszą się szczególnym wsparciem i estymą polskich rządów.
Bronisław Łagowski słusznie kiedyś pisał, że „gdyby polskie władze i media odpowiedzialnie i na serio podjęły się roli adwokata Ukrainy w Europie, użyłyby całej sztuki perswazji (i propagandy, co Polska rzeczywiście potrafi), a także dyplomacji i innych dostępnych sobie środków, aby stopniowo odwodzić Ukraińców od idealizowania faszystowskich organizacji, w najdosłowniejszym sensie zbrodniczych, ponoszących winę za wymordowanie 30 tysięcy Ukraińców, jeśli nie chcemy już mówić o Polakach i Żydach. Do wszystkiego jednak, co robią w polityce, Polacy muszą domieszać rusofobię i ze względu na to swoje historyczne okaleczenie kształtowanie się ukraińskiej nowej tożsamości narodowej w oparciu o tradycję OUN-UPA wydawało im się najbardziej pożądane” (Spadanie, „Przegląd”, 10.10.2010).
Do kogo więc wołać o opamiętanie, gdy żadna z liczących się sił politycznych nie prezentuje w nadchodzących wyborach parlamentarnych odważnej i rozumnej alternatywy w sprawie ukraińskiej? Czujemy się wszyscy z powodu politycznego zaczadzenia graczy politycznych, jak „w chocholim tańcu”, który obnaża niemoc w zapobieżeniu samozagładzie.
Stanisław Bieleń
*wypowiedź prez. RP Andrzeja Dudy na konferencji prasowej z dziennikarzami ukraińskimi w dn. 23.06.23 p. https://gloria.tv/share/wDWKd9z2A6YT1vBmeBPTpqL2F#175 – przyp. Redakcja SN
Śródtytuły i wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN.