Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 659
Od Redakcji: 22 września 2023 na Uniwersytecie Warszawskim odbyła się uroczystość poświęcona dwóm jubileuszom, jakie w tym roku obchodził znany politolog (i nasz Autor) prof. Stanisław Bieleń (pisaliśmy o tym w SN 10/23). Wśród wielu mówców, jacy zabierali głos odnośnie osiągnięć naukowych i społecznych Jubilata, uwagę Redakcji Spraw Nauki zwróciło wystąpienie Jarosława Dobrzańskiego. Dotyczyło ono pozycji politologii w nauce, jej przemian jako dyscypliny naukowej oraz roli, jaką jej przypisują politycy i urzędnicy.
I choć w tym wystąpieniu nie było bezpośredniego odniesienia do sytuacji, w jakiej znalazł się prof. Bieleń jako politolog w 2022 roku, to łatwo skojarzyć go z tekstem, jaki ukazał się w numerze 6-7/22 SN,(Na UW znaleziono pierwszą czarownicę), w którym pokazaliśmy skutki manipulacji politycznych w nauce (Spotkanie realistów w czasie irracjonalnym) i dla naukowców (Zerwane kontakty naukowe) uprawiających tę dyscyplinę.
Poniżej zamieszczamy pełny tekst wystąpienia Jarosława Dobrzańskiego. Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Na kanwie jubileuszu 50-lecia pracy naukowej i dydaktycznej Stanisława Bielenia
Zacznę od pewnego bardzo charakterystycznego zapożyczenia. Było to zdanie, które przed czterdziestu z okładem laty wywarło na mnie, wówczas studencie filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim, ogromne wrażenie, którego do dziś nie zatarł czas: „Karol Marks był filozofem niemieckim”.
Rozpoznają Państwo zapewne zdanie, którym Leszek Kołakowski rozpoczął pierwszy tom swojej historii marksizmu. Uznając Marksa, w tak demonstracyjny sposób, za filozofa, chciał podnieść rangę jego myśli. Nim dokończył tę pracę, jego oceny uległy odwróceniu i w następnych dwóch tomach autor nie był już tak wspaniałomyślny ani dla filozofii marksistowskiej, ani dla samego Marksa, którego obarczył współodpowiedzialnością za totalitaryzm stalinowski.
Trzeci tom tego dzieła napisany był w stylu polemicznego pastiszu pod adresem współczesnego marksizmu i nie został wydany we Francji, która w swoim ideowym DNA zachowała więcej genów lewicowej wrażliwości niż reszta Europy, uodporniona na socjalizm przez amerykańską szczepionkę.
Mimo, że od 1968 r. Kołakowski był na indeksie ksiąg zakazanych w PRL, to na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ub. stulecia Główne nurty marksizmu były na UJ obowiązkowym podręcznikiem do przedmiotu zatytułowanego – o ironio! – „Materializm historyczny”. To mniej więcej tak, jakby do wykładu z „Ekonomii politycznej socjalizmu” zalecić podręcznik Ludwiga von Misesa.
Mówię to ku pożytkowi tych, którzy karykaturalną wiedzę o PRL czerpią z propagandy w „publicznej” telewizji, z polityki historycznej IPN i z filmów Barei. Pamiętam doskonale, że dla mojej generacji studentów filozofii tak stanowcze twierdzenie Kołakowskiego było przesadą. Byliśmy już za bardzo uprzedzeni i zbyt wrogo nastawieni do marksizmu, by uznać Marksa za filozofa na równi z innymi. Aby mogło do tego dojść, musielibyśmy go wpierw poznać, a dopiero potem uznać lub świadomie odrzucić. Nie było nas wtedy na to stać, a lektura Kołakowskiego w tym nie pomagała. Wielu tę wrogość zachowało aż do dzisiaj, nieliczni potrafili uwolnić się od presji grupowego myślenia, które pozostawiło w umyśle ślad – i skazę – na całe życie.
Jak rozumiemy politologię?
Posłużyłem się tym wstępem nie bez celu. Chciałem odwołać się do rozumowania per analogiam: gdybym powiedział, że Stanisław Bieleń jest politologiem polskim, podniósłbym rangę jego dokonań na niwie nauki i zaangażowanej publicystki, czy może bym ją umniejszył? Odpowiedź zależeć będzie od tego, jak rozumiemy politologię i co przez nią rozumiemy. A w tej materii na przestrzeni półwiecza doszło do wielu istotnych zmian na świecie. A w samej Polsce politologia wciąż znajduje się w fazie transformacji.
Okazuje się, że nie ma już oczywistych odpowiedzi na tak postawione i fundamentalne przecież pytania. O tym, że tak właśnie sprawy się mają, że samo rozumienie nauki o polityce podlega dyskusji, świadczy fakt, że niektórzy spośród politologów zajmują się właśnie kwestią tożsamości, zakresu i roli tej dyscypliny nauki, a nie tym, co tradycyjnie uznawano za przedmiot politologii. Powoływanie się na tradycję i przeszłość nie jest zresztą dobrze widziane w obecnych czasach.
Gdzie więc trzeba poszukiwać odpowiedzi? Co jest miarodajnym źródłem wiedzy? Czy w czasie kwestionowania autorytetów, w czasach dekonstrukcji, w dobie „płynnej nowoczesności”, która zrezygnowała z dążenia do odkrycia uniwersalnie obowiązujących standardów, można znaleźć zadowalającą i jednoznaczną odpowiedź na pytanie o misję politologii? Czy może należałoby zdekonstruować samo pytanie, uznać je za bezsensowne lub po prostu zbędne?
Wiedza z Internetu
Zajrzyjmy zatem do źródeł wiedzy miarodajnych w XXI w. A które są to źródła? Biblioteki? Księgozbiory? Nie, książki są przecież anachronizmem. Nie jest już nawet wskazane zadawanie czytania książek studentom. Czyniąc to, można się narazić na rozmowę dyscyplinującą z uczelnianym rzecznikiem dyscypliny. Sięgnijmy zatem do nowoczesnych źródeł. A jak głosi nowoczesny slogan „wszystko jest w Internecie”. Na dobrą sprawę można by się nawet z tym zgodzić, gdyby nie to, że ci, którzy tak mówią, zwykle nie podkreślają, a może nie znają, tej prawdy, że w Internecie jest przede wszystkim mnóstwo śmieci, a rzeczy wartościowe, które też się tam znajdują, są trudne do wyłuskania, często niedostępne bez opłaty lub w taki czy inny sposób zarezerwowane dla specjalnych grup użytkowników. Mimo to, poszukując odpowiedzi na pytania, które przynosi codzienne życie, ale także na inne problemy, w tym naukowe, większość z nas sięga do tego źródła.
W praktyce wskazówka „w Internecie” przeważnie znaczy tyle samo, co „na Facebooku”. Do pewnego czasu myślałem, że tylko bardzo młodzi ludzie zostali zagospodarowani w pełni przez korporację Mr. Zukerberga. Obserwacje z codziennego życia wyprowadziły mnie z błędu. Okazało się, że także osoby w sile wieku, w tym i te bardzo dobrze wykształcone, przynajmniej formalnie, często legitymujące się dwoma fakultetami, doktoratem czy habilitacją, na moje uporczywe pytanie „a skąd ty to wiesz?” udzielały automatycznej odpowiedzi „widziałem (widziałam) na Facebooku”. Zdumiewa, że dotyczy to także seniorów, a wśród nich osób, które miały nietrywialne doświadczenia zawodowe, a większość życia spędziły bez towarzystwa Facebooka. I kiedy znowu pytam w ten sam sposób np. byłą wieloletnią dyrektorkę administracyjną dużego szpitala w mieście wojewódzkim, osobę kiedyś oczytaną, dobrze zorientowaną w świecie - „a skąd ty to wiesz?” - słyszę odpowiedź z gotowego szablonu „widziałam na fb”. Przestałem już pytać.
Lepiej nie narażać się na gniew Facebooka. Nie jesteśmy w stanie go unieważnić, zdetronizować. Użyłem staromodnych słów. Dziś w tym znaczeniu mówi się „zbanować”, „zdeplatformować”, czyli pozbawić kogoś możliwości głoszenia poglądów i opinii niezgodnych z ogólnie przyjętym wzorem. Mówiąc staroświecko: zakneblować, ocenzurować. Ale przecież w demokracjach nie ma cenzury. Pewnie dlatego niezbędne są eufemizmy, takie jak „deplatforming”. Choćbyśmy bardzo się starali, nie mamy najmniejszych szans na zepchnięcie Facebooka z platformy. Przeciwnie, to Facebook w każdej chwili może uciszyć nas, on przecież jest superplatformą, której bezimienni administratorzy i bezosobowe algorytmy sztucznej inteligencji „deplatformują” nas, gdy odważymy się pomyśleć i wypowiedzieć publicznie coś niepoprawnego. Mają władzę nawet nad prezydentem supermocarstwa. Jakże więc mógłby mu się przeciwstawić uniwersytet? Tylko transfer w obszarze prawa własności może zmienić ten stan rzeczy, co unaocznia transakcja przejęcia Twittera przez Elona Muska. Zostawmy więc w spokoju Facebooka.
Dziś ambitniejsi studenci prócz fb podobno korzystają z Wikipedii. Idąc tym tropem, postanowiłem sprawdzić jej zawartość pod kątem znaczenia terminu politologia. Nie spodziewałem się po tej lekturze żadnych olśnień intelektualnych, ale nie przypuszczałem też, że hasło politologia będzie w niej aż tak marnie zredagowane. Po wyświetleniu angielskiej wersji językowej tego hasła okazało się, że wersja polska jest zubożoną kopią angielskiego oryginału. Autor nie miał może czasu albo siły, by przetłumaczyć całość, więc mechanicznie przyciął tekst polski do wersji kadłubkowej, nie dbając o sens i rezultat takiej operacji. Powstał jeszcze jeden karłowaty okaz naukowej twórczości naśladowczej. Nie znaczy to wcale, że anglojęzyczna wersja tego hasła była doskonała. Do doskonałości jej bardzo daleko. Jej autor oparł się na jednym podręczniku, z którego zaczerpnął większość cytatów dokumentujących zawarte w haśle stwierdzenia. Chodzi o najczęściej używany w anglosaskim systemie akademickim podręcznik Comparative Government and Politics: An Introduction, który jest dziełem zbiorowym (w kolejnych wydaniach na okładkach pojawiały się różne kombinacje nazwisk: Hague, Harrop, McCormick, Breslin).
Tak się akurat złożyło, że w swoich zbiorach mam ten podręcznik. Zachował się z czasu moich zagranicznych studiów. Postanowiłem więc sięgnąć do samego źródła, którego zasoby wykorzystano w Wikipedii, ale szybko okazało się, że jest ono już nieaktualne, bo od czasu moich studiów ukazało się kilka kolejnych edycji tego podręcznika, z których każda zawierała – o czym już na okładce zawiadamiał wydawca – nowe informacje, zrewidowaną i przeredagowaną treść, a nawet całe rozdziały napisane na nowo, od początku do końca. Szczęśliwie, nowsza wersja dostępna jest w Google Books za darmo, więc szybko udałem się pod ten adres, ciesząc się, że teraz nikt mi nie zarzuci, że korzystałem z jakichś zdezaktualizowanych treści albo, nie daj Boże, ze staroci w rodzaju klasyków filozofii i myśli politycznej.
Ponieważ w dziedzinie, którą ja się zajmowałem też panował zwyczaj częstego odnawiania treści podręczników akademickich, od dawna zadawałem sobie pytanie, jak oni piszą te książki, że już po kilku latach konieczne są uaktualnienia i rewizje, a niekiedy nawet trzeba całe rozdziały napisać od nowa.
Niespodziewanie, odpowiedź przyszła z tego samego źródła, tzn. naszego zrewidowanego i zaktualizowanego podręcznika do politologii. Zanim powiem, jak brzmiała ta odpowiedź, muszę powiedzieć Państwu parę słów o samym podręczniku. Proszę mi darować dygresję, ale odczuwam nieodparty przymus, by o tym powiedzieć. Myślę, że nie będę musiał tłumaczyć powodów ku temu. Podręcznik ten zmieniał się w czasie w taki sposób, że z każdą nową edycją był coraz mniej podobny do książki. To znaczy do normalnej, zwyczajnej książki. Od strony wizualnej redakcja robiła wszystko, by podręcznik – będący kompendium wiedzy wprowadzającym w problematykę politologiczną metodą łopatologiczną, „kawa na ławę” – był jak najbardziej nowoczesny w formie.
Zredagowano go tak, aby tekst pisany zrównoważyć (czytaj: urozmaicić) grafiką, ilustracjami, schematami, tabelami i kolorowymi zdjęciami i wklejkami, kładąc nacisk na prezentację treści językiem pisma obrazkowego. Tradycyjny tekst zwarty podobno przekracza zdolności percepcyjne współczesnych studentów i podobnie jak wykład uważany jest za najmniej efektywną formę nauczania. Powinienem raczej powiedzieć uczenia się, bo nauczanie też już wyszło z mody i stało się niepoprawne. Najbardziej efektywne są – polegam tu na autorytecie Wikipedii – „warsztaty, zajęcia terenowe czy praktyki zawodowe.”
Jak wyjaśnia dalej Wikipedia, „To zróżnicowanie wynika tyleż z oczekiwań samych studentów, którzy dysponują innymi umiejętnościami i kompetencjami niż studenci przed pięćdziesięciu czy stu laty, co z nacisków urzędników i potencjalnych pracodawców, którzy szkolnictwo wyższe coraz częściej traktują jako kolejny etap edukacji przygotowujący absolwentów do podjęcia pracy, nie zaś – jako szkołę myślenia analitycznego, pozwalającą odnaleźć się w coraz bardziej skomplikowanej i zmiennej rzeczywistości społecznej”.
Trudno nie zgodzić się z autorem, że przed 50 laty studenci mieli inne kompetencje. Na przykład, potrafili czytać ze zrozumieniem oraz pisać i mówić, czyli formułować myśli w sposób zrozumiały. O tym, że posługiwanie się wykładem i literaturą przedmiotu jest niewskazane, wiedziałem już w latach osiemdziesiątych ub. wieku, kiedy zaczynałem pracę asystenta na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Już wtedy niezbędne było posługiwanie się nowoczesnymi elektronicznymi technikami audiowizualnymi. Studenci przede wszystkim mieli się uczyć od siebie nawzajem, a instruktor miał być tylko facylitatorem tego procesu. Tam, w USA, w krótkim czasie reformy te – w połączeniu z załamaniem się systemu edukacji na szczeblu podstawowym i średnim – doprowadziły uniwersytety do sytuacji kryzysowej. My tu, w Polsce, zafundowaliśmy sobie podobną terapię, w celu uzdrowienia naszych uniwersytetów i wyprowadzenia ich z rzekomego zapóźnienia. Przekonamy się wkrótce, czy efekty będą podobne do amerykańskich.
Politologia z podręcznika
Wracam do kondycji współczesnej politologii i diagnozy przyczyn stanu rzeczy na przełomie wieków, opisanej w cytowanym podręczniku. Otóż dowiadujemy się z niego, że w nauce o polityce pojawił się ruch zwany „pierestrojką”.
Gwoli ścisłości, w amerykańskiej politologii miały miejsce dwie pierestrojki. Jedna pod koniec ubiegłego i druga na początku bieżącego wieku.
Pierwsza była związana z oryginalną pierestrojką, która doprowadziła do implozji ZSRR w 1991 r. i w efekcie pozbawiła część politologów w USA przedmiotu ich badań: wraz ze śmiercią ZSRR dokonała żywota amerykańska sowietologia, która nie stanęła na wysokości zadania, bo pomimo całej swojej różnorodności i sofistykacji nie tylko nie potrafiła przewidzieć najważniejszego kataklizmu politycznego, jaki wydarzył się po II wojnie światowej, ale została wręcz nim zaskoczona.
Druga pierestrojka rozpoczęła się ok. 2000 roku i była wyrazem buntu przeciw matematyzacji nauk politycznych oraz fragmentacji teorii polityki na wzajemnie się zwalczające lub ignorujące szkoły metodologiczne, jak również przeciwko izolacji nauki o polityce od rzeczywistości zewnętrznej.
Kiedy Kołakowski pisał I tom Głównych nurtów marksizmu, wiązanie humanistycznych nauk szczegółowych, takich jak ekonomia czy politologia, z filozofią nie było jeszcze passé, niemodne. Dziś jest inaczej. Mało tego, wydaje się, że uczeni zdążyli nawet zapomnieć o tym, że wszystkie te nauki wyłaniały się kolejno z filozofii właśnie i w niej znajdowały swoje ugruntowanie.
Nowa politologia to zatem albo nauka teoretyczna, albo praktyczna, ale tylko w wąskim zakresie doradztwa eksperckiego w sprawach technicznych, które sprowadza się do wykorzystywania rozmaitych technik manipulacji opinią i elektoratem oraz konkurencji między tzw. professional politicans. Tymczasem przez prawie 2000 lat cywilizowanego trwania ludzkości tak nie było. Politologia nie była ani nauką teoretyczną, ani zespołem technik manipulacyjnych. Dla Arystotelesa była nauką główną – jak mówią jego anglojęzyczni komentatorzy – master science, w odróżnieniu od nauk instrumentalnych, które uczą określonych rzemiosł politycznych. Np. strategia uczy, w jaki sposób osiąga się zwycięstwa w kampaniach wojennych, ale już nie odpowiada na pytanie, do czego służą zwycięstwa. Podobnie jak ekonomia, która uczy metod gromadzenia bogactwa, ale nie uzasadnia, czemu służy bogactwo.
Zatem wedle Arystotelesa – a powracam do niego, bo bez względu na przemijające mody, to jemu należy się tytuł twórcy fundamentów europejskiej nauki – wiedza o polityce była nauką praktyczną, nie teoretyczną i nie ścisłą. Nie uznawał zresztą podziału na ścisłe i nieścisłe. Taki trychotomiczny podział (wymieniał jeszcze nauki pojetyczne, czyli wytwórcze) – przekazany nam przez długi łańcuch pośredników: komentatorów greko-bizantyjskich, później syryjskich, arabskich, berberyjskich, dzięki którym arystotelizm dotarł na południe muzułmańskiej Hiszpanii, a stamtąd do katolickiej Francji, w której po początkowej kontestacji został zintegrowany z tomizmem i stał się częścią dziedzictwa chrześcijańskiego - obowiązywał przez 1800 lat i nawet Kant go nie zmienił, wciąż etykę i politykę zaliczając do filozofii praktycznej, a nie teoretycznej.
Studia nad polityką czy nauki społeczne? Magiczne przekształcenie politologii
Kiedy, zatem, i dlaczego study of politics przepoczwarzyło się w social science? Było to proces stopniowy, ale wydaje się, że jego ostatni etap podyktowany był przez… pospolitą chciwość. Posługując się bardziej elegancką formułą, ukutą przez wybitnego kanadyjskiego teoretyka polityki Crawforda Brough Macphersona, powiedzielibyśmy: „przez zaborczy indywidualizm” (possessive individualism).
Po Kancie, który skorygował uproszczenia i uroszczenia racjonalistyczne wieku oświecenia, w wieku XIX doszło do autonomizacji nauk szczegółowych, które wyodrębniły się z filozofii. A w wieku XX. pod wpływem scientyzmu, zaczęły one pretendować do statusu naukowości, który przysługiwał teoretycznym naukom matematycznym i przyrodniczym. Apogeum tego procesu przypadło na lata po II wojnie światowej.
Oto co pisze na ten temat, ze zdumiewającą szczerością, nowoczesne źródło wiedzy, czyli nasz nieksiążkowy podręcznik: „Odkąd powojenna generacja uczonych amerykańskich zaczęła stosować rozwinięte w czasie II wojny światowej innowacyjne techniki badań sondażowych ludności bazujące na wywiadach, studia nad polityką można było zaprezentować jako naukę społeczną, która za sprawą takiego określenia kwalifikowała się do starań o fundusze badawcze”.
Czyli czemu miało służyć to magiczne przekształcenie politologii jako nauki humanistycznej (study of politics) w naukę społeczną (social science)? Chodziło o uzyskanie możliwości bezpośredniego lub pośredniego pozyskiwania pieniędzy z różnych źródeł, od instytucji państwowych - rządu, wojska, agencji wywiadu - oraz od podmiotów prywatnych zainteresowanych określonymi tematami, tak jak do tej pory miało to miejsce w przypadku stosowanych nauk przyrodniczych czy matematycznych.
Tym samym jednak nauki społeczne utraciły cechy niezwykle istotne dla wszelkich dociekań badawczych, a dla studiów nad polityką szczególnie ważne, a mianowicie walory przysługujące bezinteresownemu poszukiwaniu prawdy, jakim są bezstronność i niezależność. Bo wraz z zamówieniami i grantami, wraz z pieniędzmi rządowymi czy korporacyjnymi, przyszły na uniwersytety pewne wymagania, żądania, mody i ograniczenia, od których zadośćuczynienia uzależnione było pozyskanie obiecanych funduszy. Ograniczenia te ingerowały w prace badawcze już na etapie wyboru tematu badań – pewne tematy były pożądane i dobrze widziane, a zatem i dobrze opłacane, inne były opłacane gorzej, a jeszcze inne wcale, więc mało kto się nimi interesował. Wypływa z tego wniosek, że cele dociekań poznawczych zaczęły być wyznaczane na zewnątrz środowiska naukowego, które stawało się płatnym usługodawcą działającym na zlecenie podmiotów spoza świata nauki.
Jaki był rezultat naukowy tej pierestrojki? Udzielę znowu głosu wyroczni z Wikipedii: „Despite considerable research progress in the discipline based on all the kinds of scholarship discussed above, it has been observed that progress toward systematic theory has been modest and uneven”. (Pomimo znaczącego postępu badawczego (…), zauważono że postęp w kierunku [stworzenia] systematycznej teorii okazał się skromny i nierówny.)
A poniżej, opisany piórem tego samego autora, tak oto wygląda rezultat sporu wśród politologów: ,,In 2000, the Perestroika Movement in political science was introduced as a reaction against what supporters of the movement called the mathematicization of political science. Those who identified with the movement argued for a plurality of methodologies and approaches in political science and for more relevance of the discipline to those outside of it”. (W r. 2000 zainicjowany został ruch pierestrojki w nauce o polityce jako reakcja przeciwko zjawisku, które zwolennicy ruchu nazwali matematyzacją tej nauki. Ci, którzy utożsamiali się z ruchem opowiadali się za pluralizmem w metodologii i podejściu do nauki o polityce oraz za silniejszym powiązaniem jej z rzeczywistością zewnętrzną”).
Przytoczone fragmenty pochodzą z publikacji wydanej przez prestiżowe wydawnictwo akademickie, Yale University Press, w r. 2005 pt. The Raucous Rebellion in Political Science (Wrzaskliwa rebelia w nauce o polityce). A więc najpierw obalono 2000 lat tradycji arystotelejskiej po to, by po roku 2000 powrócić do Arystotelesa, dopuszczając pluralizm metodologiczny i powiązanie nauki o polityce z otaczającą rzeczywistością.
Urzędnicze porządki w nauce
W Polsce to przekształcenie możemy datować dokładnie, ponieważ dokonało się mocą decyzji urzędowej Ministerstwa Nauki w 2011 r., która wyglądała dość kuriozalnie jak na standardy obowiązujące w świecie anglosaskim: pod nagłówkiem z godłem państwa widniało jedno czy dwa zdania, że na podst. Art., takiego, ustawy… „zarządza się” – i do zarządzenia dołączono na kolanie sporządzoną tabelkę z nowym przyporządkowaniem „obszarów wiedzy, dziedzin nauki i dyscyplin naukowych”. W niektórych wierszach nie wiedziano co wpisać w rubryce dyscypliny naukowe, więc pozostawiono je niewypełnione (np. nauki teologiczne). Co jeszcze ciekawsze, wszyscy kolejni ministrowie odczuwali silny przymus odciśnięcia swojej osobowości na nieszczęsnej tabelce i arbitralnie przesuwali dyscypliny z jednej kategorii do drugiej, a ostatni z nich uprościł schemat, likwidując w ogóle obszary wiedzy i redukując podział z trzech słupków do dwóch. W czasach PRL takie działania urzędników nazywano „radosną twórczością”.
Nie wyczerpuje to, niestety, listy nieszczęść, jakich doznało środowisko nauki. Polska nauka poddała się globalizacji, przejmując bezkrytycznie schematy ze świata anglosaskiego i stając z nim – z jego instytucjami naukowymi – do nierównej i z góry skazanej na porażkę konkurencji. Nic dziwnego, że jej najlepsze uczelnie, jak uniwersytet, na którym się znajdujemy - Uniwersytet Warszawski), czy UJ w Krakowie, zostały relegowane do piątej czy w najlepszym razie czwartej setki instytucji w światowych rankingach szkół wyższych, zdominowanych przez szkoły amerykańskie i brytyjskie. Jeśli miejsce to odbierać jako ocenę ich potencjału naukowo-dydaktycznego, to trzeba przyznać, że jest ona niezasłużona i niesprawiedliwa, nawet jeśli byśmy uznali, że przemiany ostatnich dziesięcioleci oddziałały na nasze uczelnie w sposób dla nich niekorzystny. Niestety, kadry obecnie zarządzające nauką polską robią wszystko, by te niesprawiedliwe oceny uprawomocnić.
Profesjonalizacja politologii i rosnącą nieufność do filozofii nie przełożyły się na wzrost racjonalności tak w rodzimym, jak i w międzynarodowym środowisku polityki. Wręcz przeciwnie, świat, w którym się znaleźliśmy przeraża nas narastającym irracjonalizmem, brakiem poczucia odpowiedzialności i bezpieczeństwa, a także bezprecedensowym od końca II wojny światowej zagrożeniem zbiorową katastrofą zdolną do unicestwienia ludzkości.
Dość szczęśliwie czas pobytu Stanisława Bielenia na UW w charakterze studenta i pracownika zbiegł się z jednym z najlepszych okresów w dziejach tej uczelni. W roli studenta Bieleń pojawił się na uczelni, która została już uwolniona od patologii okresu stalinowskiego i właściwie do okresu transformacji nie była poddawana jakimś większym turbulencjom politycznym. Ominęły go także burzliwe doświadczenia roku 1968.
Naprawdę wielkie zmiany dla uniwersytetu miały dopiero nadejść wraz z okresem transformacji ustrojowej. Ich bilans nie jest w chwili obecnej zamknięty i truizmem jest twierdzenie, że nie wszystkie te zmiany miały korzystny wpływ tak na uniwersytet, jak i naukę polską. Być może największym powodem do pesymizmu jest dziś przeciągający się z roku na rok, z dekady na dekadę nieustanny stan reformowania wszystkiego oraz będący jego następstwem stan niepewności i niestabilności, ale nade wszystko do pesymizmu skłania pogłębiające się uzależnienie uniwersytetu i pracy naukowej od tzw. czynnika politycznego.
Pod tym eufemizmem rozumiem nie tylko uzależnienie od tej czy innej ekipy sprawującej władzę w państwie, ale generalne upolitycznienie środowiska nauki i – jeśli można tak powiedzieć - ufrontowienie uniwersytetu, który jest targany przez spory ideologiczne i podziały polityczne przychodzące spoza świata akademickiego.
W przeciwieństwie do okresu określanego jako „czasy słusznie minione”, w czasach demokracji, która nastała po przemianach zapoczątkowanych w 1989 r., kadry administracyjne i naukowe naszych czołowych instytucji akademickich wykazały zdumiewającą bezbronność i nieporadność w przeciwdziałaniu coraz bardziej zuchwałym próbom przenoszenia sporów politycznych na teren uczelni, w powstrzymywaniu pozakonstytucyjnych nacisków, a niekiedy wręcz brutalnych ataków ośrodków władzy na samodzielność i niezależność uczelni.
Z podobną indolencją uczelnianych administratorów – tzn. z brakiem stanowczej reakcji – spotykały się coraz liczniejsze naciski na uniwersytety wywierane przez media, samozwańczych aktywistów oraz adwokatów różnorakich mód ideologicznych. Wśród nich nawet te najbardziej nieprzystające do misji uniwersytetu, jak np. zorganizowane akcje prześladowań i szykan wymierzone w wybranych pracowników naukowych. Były to kampanie ostracyzmu i anonimowego oskarżycielstwa kierowane pod adresem osób, które miały pecha narazić się jakimś mniejszościowym, ale wpływowym i mającym po swojej stronie krzykliwe media grupom interesów czy promotorom kampanii pseudo-społecznych, które jednak nie spotkały się z jednoznaczną i zasadniczą postawą władz uczelni. Jest to regres do fanatycznego radykalizmu przypominającego haniebne praktyki z okresu stalinizmu, wobec których milczą statutowe organy uniwersyteckie.
W tym kontekście uzasadniona wydaje się ponura konstatacja, że z uniwersytetem trawionym tego rodzaju emocjami być może nie będzie tak trudno pożegnać się Jubilatowi, jak można by się spodziewać na podstawie samej długotrwałości związku, który co prawda dotrwał do imponującej granicy 50 lat, ale za sprawą zbyt głębokich podziałów i nawarstwionej niechęci nie ma już przed sobą porywających perspektyw na przyszłość.
Publiczny intelektualista
Na szczęście rozstanie z instytucją nie oznacza rozwodu z nauką i twórczością. Nasz Jubilat w ostatnim okresie swojej działalności na uniwersytecie zdumiewał wzmożoną aktywnością intelektualną, zawstydzając młodszych kolegów nie tylko energią, ale także rozmachem myśli i nieunikaniem tematów trudnych, a zarazem egzystencjalnie ważnych. Można z łatwością rozpoznać osobisty styl jego pisarstwa, który kieruje się zasadą równowagi pomiędzy bogactwem i elegancją formy a semantyczną precyzją treści.
Idiom Bielenia nie sprowadza się tylko do stylu wypowiedzi. Także tematy, na które się wypowiada, nie są dobierane przypadkowo, nie podsuwają mu ich tytuły medialnych sensacji, popularność w korytarzach władzy, dziennikarskie nowinkarstwo, wielkie strategie geopolitycznych celebrytów internetowych czy partyjne „przekazy dnia”.
Bieleń nie traci czasu na trywia okołopolityczne, na plotki czy domysły, na personalne rebusy, na doszukiwanie się drugiego dna w codziennej politycznej przepychance. Jego teksty skupiają uwagę na najistotniejszych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa państwa i interesu narodowego ujmowanych wszakże z perspektywy realistycznej, a nie mitologicznej.
W problematyce dotyczącej relacji międzypaństwowych Bieleń nigdy nie powtarza frazesów czy banałów. Jego spojrzenie często wnosi inną perspektywę, świeżość i oryginalność, które są następstwem erudycji i przemyślenia wszystkich realnie możliwych konsekwencji. Wreszcie, nie sposób nie zauważyć wyjątkowej cechy jego charakteru, która uwidacznia się w tym, że Bieleń wypowiada się stanowczo i publicznie o tym, o czym wielu boi się choćby tylko pomyśleć.
Na przestrzeni paru lat opublikował kilka wartościowych książek i wiele obszernych artykułów, które poruszały problemy istotne, ale pomijane w debacie publicznej, zarówno na uniwersytecie, jak i poza nim. Tym z nas, którzy mają szczęście zaliczać się do jego stałych rozmówców, Stanisław imponuje swoim nieustannym zaciekawieniem światem, otwartością na różne sposoby jego rozumienia i gotowością do poznawania i uczenia się rzeczy nowych. Po jednym z naszych wspólnych kameralnych spotkań z profesorem Walickim wyznał mi, jak wiele dała mu możliwość spojrzenia na łączące nas tematy z innej perspektywy poznawczej.
Jesteśmy wdzięczni Staszkowi za tę otwartość, za jego nieustającą ciekawość, za pracę na rzecz studentów (niewdzięczną pracę – o tej niewdzięcznej pracy i o niewdzięczności uczniów stale, i bezskutecznie, mu przypominam). Jesteśmy mu wdzięczni za ogromny wkład w formację intelektualną kolejnych generacji polskiej inteligencji i życzymy mu, by ten przypływ energii twórczej trwał nadal. Co prawda, panuje dziś moda na przyspieszone kariery akademickie i w świecie nauki polskiej trwa dziwaczny wyścig o tytuł najmłodszego profesora, którym wypada być już przed 30-ką, ale pamiętamy też, że słynny niemiecki filozof Immanuel Kant swoje najwartościowsze dzieła opublikował dopiero po odejściu z uniwersytetu. I nie był pod tym względem wyjątkiem. Mądrość potrzebuje wiedzy i doświadczenia, a one potrzebują pracy, namysłu, wytrwałości i czasu.
Jak pisał inny filozof, Hegel, „sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, a nie o świcie”. To znaczy, że umysł ludzki nie jest w stanie przewidzieć przyszłości, ale nie jest wobec niej całkiem bezsilny. Jego siła polega na zdolności do rozumiejącej interpretacji tego, co jest - w kontekście tego, co było i tego, co jest prawdopodobne. Interpretacji, która pomaga w odkryciu właściwej drogi ku przyszłości. Bo chcielibyśmy wierzyć, że przyszłość nie jest zdeterminowana przez ślepy los, lecz przez realne uwarunkowania, realny potencjał i naszą zdolność ujęcia ich w racjonalistyczne metody wyjaśniania.
Wydaje mi się, że w taki właśnie sposób rozumiał swoją misję naukową Jubilat. Wracając do pytania o to, kim jest politolog i czy tym właśnie jest dzisiejszy Jubilat, odpowiem nieco wymijająco. Stanisław Bieleń nie był i nie jest po prostu politologiem czy tylko politologiem, ekspertem w zakresie jakiejś wąskiej specjalizacji teoretycznej, doradcą pomagającym rozwiązywać doraźne problemy wynikające z konkurencji zawodowych polityków czy konsultantem od socjotechnik manipulacji opinią publiczną.
Jego rolę najlepiej oddaje określenie, które jest kalką formuły public intellectual, publiczny intelektualista. Po polsku nie brzmi to może najlepiej, ale w uproszczeniu chodzi o kogoś, kto w sposób uporządkowany, dysponując ugruntowaną wiedzą, w oparciu o najwyższe standardy uczciwości intelektualnej i odpowiedzialności etycznej wypowiada się w języku wolnym od żargonu naukowego na najistotniejsze tematy życia publicznego, dotyczące wspólnoty politycznej, której losy podziela i której przyszłość nie jest mu obojętna. Nie wolno mylić go z udzielającym się w telewizjach celebrytą medialnym z tytułem naukowym, choć niekiedy odróżnienie ich może okazać się trudne dla niewprawnego obserwatora.
Kończąc, Profesorowi Bieleniowi życzymy wielu lat życia poświęconych dojrzałej, głębokiej, odpowiedzialnej i realistycznej refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością polityczną. Społeczeństwu obywatelskiemu i władzy życzyć zaś wypada zdolności i skłonności do korzystania z tej refleksji, choćby tylko okazjonalnie.
Jarosław Dobrzański
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1086
Na temat przywództwa politycznego napisano wiele książek i artykułów, przede wszystkim pod kątem politologicznym, socjologicznym i psychologicznym. Jednakże w odniesieniu do przywództwa zbiorowego, zwłaszcza takich podmiotów jak państwa i organizacje międzynarodowe, istnieje dużo niedopowiedzeń, domniemań i pomieszania pojęć. Na przykład zasadne jest pytanie, czy w zdecentralizowanym i poliarchicznym środowisku międzynarodowym możliwe jest spójne i skuteczne kierowanie zachowaniami innych uczestników przez jakieś jedno państwo, zgodnie z jego preferencjami? Czy daje się odróżnić status i potencjał danej jednostki geopolitycznej, inaczej mówiąc jej siłę (potęgę, władzę), od aktywnego wpływu na innych? Istnieją między tymi atrybutami liczne powiązania, ale siła i przywództwo nie są tożsame.
Przywództwo światowe można odnieść do roli międzynarodowej, która jest pochodną statusu mocarstwowego, bądź autorytetu instytucjonalnego konkretnych państw (na przykład stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ) lub organizacji międzynarodowych (na przykład Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego). Rola ta polega na wykorzystywaniu przez silne państwo swoich zasobów w taki sposób, aby kierować zachowaniami innych państw dla osiągnięcia wspólnego celu. Lider międzynarodowy może zatem zastępować brak instytucji wspólnego władztwa w „społeczności międzynarodowej”.
Taką rolę może przyjmować także w ramach ugrupowania integracyjnego, jakim jest na przykład Unia Europejska. W jej ramach przywództwo ma charakter kolektywny, ale nikt nie ma wątpliwości, że na czoło z aspiracjami przywódczymi wysuwają się Niemcy. Odgrywają one w Unii Europejskiej, wespół ze słabnącą Francją, rolę koordynatora strategii integracyjnej.
W ostatnich latach wyraźnie postawiły na większe uniezależnienie się od mocarstwa hegemonicznego zza Atlantyku. Głosząc szczytne uniwersalne wartości, sprytnie dbają o realizację własnych interesów. Obrona Nord Stream 2, a także nacisk na zawarcie w grudniu 2020 roku przymierza gospodarczego między Unią Europejską a Chinami wskazują wyraźnie na pewien psychologiczny przełom, pozwalający na realizację „strategicznej autonomii” UE pod kierunkiem Berlina. Im więcej niezależności od Waszyngtonu, tym większa przestrzeń dla nowej polityki europejskiej, w której Wschód – z Rosją i Chinami – może odgrywać coraz większą rolę kontrahenta i partnera, a niekoniecznie rywala i wroga.
Takiego rozwoju sytuacji najbardziej obawiają się państwa mniejsze i słabsze w Europie Środkowej i Wschodniej, które podporządkowując się interesom Ameryki mogą najwięcej stracić na zachodzącej dekompozycji kontynentalnego układu sił. Niemcy mogą najbardziej skorzystać z utraty prestiżu i pozycji USA w przestrzeni transatlantyckiej. Do wzrostu ich znaczenia przyczynił się także brexit, który skazuje Wielką Brytanię na poszukiwanie nowego miejsca w strukturze euroatlantyckiego układu sił. Patrząc zatem perspektywicznie, Zachód staje przed wyzwaniami nowego „ułożenia się” w ramach euroatlantyckiej wspólnoty i wyjścia wobec wyzwań, jakie rodzą się w związku z powrotem do gry Rosji, Turcji czy Iranu, nie mówiąc o Chinach.
W systemie międzynarodowym od najdawniejszych czasów toczą się batalie o miejsce i role państw w geopolitycznym układzie sił. Historycznym fenomenem, sięgającym XV-XVI wieku było pojawienie się mocarstw dążących do objęcia całego globu swoimi wpływami, usiłujących rozciągnąć swoje interesy na wszystkie regiony świata, zgodnie z wymogami konkurencji i wewnętrznej dynamiki ekspansji. Nie wnikając w tym miejscu w ewolucję koncentracji i dystrybucji sił w stosunkach międzynarodowych, można wskazać, że obecne konsekwencje tych procesów to walka Chin o prymat w hierarchii potęg, troska Stanów Zjednoczonych o zachowanie hegemonii oraz determinacja Rosji na rzecz przywrócenia dominacji w masywie eurazjatyckim. Z kolei tacy pretendenci do regionalnego pierwszeństwa jak Republika Południowej Afryki, Brazylia, Iran, Arabia Saudyjska, Turcja, Izrael czy Indie zabiegają o uznanie swojego przywództwa wśród innych mocarstw regionalnych, często bezpośrednich rywali i sąsiadów.(1)
Pretensje do przewodzenia innym wykazują także państwa niemające statusu mocarstw. Polska na przykład należy do państw średnich, a po wielkich potęgach zaliczana jest do trzeciorzędnej rangi państw, jednakże pretenduje do roli regionalnego lidera (w Grupie Wyszehradzkiej, w tzw. Inicjatywie Trójmorza, w „Trójkącie Lubelskim”, w mgliście pojętej przestrzeni Europy Wschodniej). Podsycany kompleksem wyższości i wiarą w niezwykłą misję cywilizacyjną polski prometeizm jest tłem irracjonalnych aspiracji kół rządzących Polską. Zamiast akceptacji wywołują one nieufność, a nawet demonstrację niechęci.
Aspiracje przywódcze wyrażają się przede wszystkim w sferze intencjonalnej, najczęściej w deklaracjach bez pokrycia i „pobożnych życzeniach”. Występuje też zjawisko butnego pouczania innych, zwłaszcza Białorusinów, jak mają organizować się w swoim państwie, co wykracza poza reguły dobrego sąsiedztwa i koliduje z zasadą nieingerencji w sprawy wewnętrzne innego państwa.
Podobnie było z przewrotem na Ukrainie w lutym 2014 roku, gdy przedstawiciele władz polskich uczestnicząc w misji pseudomediacyjnej, ostatecznie opowiedzieli się za obaleniem legalnego prezydenta. Ujawniła się wówczas nie tylko hipokryzja w poszanowaniu prawa, ale także niewiarygodność inicjatyw pojednawczych państw stojących na straży standardów demokratycznych (Francji, Niemiec i Polski, przy wsparciu USA).
Do czynników determinujących mocarstwowe przywództwo należy potencjał (zasoby, energia, siła) oraz motywacje, aspiracje, ambicje i wola na rzecz osiągnięcia wspólnych celów w grupie przewodzenia. Liczy się także atrakcyjność cywilizacyjno-kulturowa i ideologiczna, perswazyjność dyplomatyczna oraz skuteczność w formułowaniu i wdrażaniu strategii (wizji) dotyczących ładu międzynarodowego. Chodzi o taki stosunek do instytucji, norm i wartości, które podzielają inne państwa i które chcą naśladować (imitować) niczym wzorzec zachowania lidera. W tym zawiera się istota akceptacji dla ról przywódczych mocarstwa, które czerpie uzasadnienie dla swoich działań z przyjaznego nastawienia zbiorowości innych państw.
Wpływ, kontrola, przymus, autorytet, możliwości i zdolności – to przejawy potęgi, która w sensie funkcjonalnym może przybierać różne formy zwierzchnictwa i nadrzędności - hegemonii, dominacji czy prymatu. Każda z tych form sprzyja realizacji ról przywódczych, w zależności od kontekstu sytuacyjnego, a to w ramach dobrowolnych wspólnot, a to w ramach sojuszy obronnych, a to bloków polityczno-wojskowych. Można też zauważyć, że przywództwo ma charakter procesu, którego stopień natężenia podlega zmianom i zależy od dynamiki geopolitycznych układów sił.
Szczególnie uwidacznia się potrzeba efektywnego przywództwa w sytuacjach kryzysowych, w czasach konfliktów i katastrof. Skuteczne przywództwo może wtedy ulec osłabieniu, a w skrajnych sytuacjach całkowitej degradacji. Ale może też oprzeć się na innowacyjności i pełnej mobilizacji dostępnych środków dla rozwiązania zaistniałych problemów z korzyścią dla siebie, jak i swoich zwolenników.
W taki sposób funkcjonuje przywództwo Stanów Zjednoczonych w systemie zachodnim. Opiera się ono nie tylko na największym potencjale militarnym i ekonomicznym tego mocarstwa, ale także na sile motywacyjnej – determinacji w obronie wartości, które stanowiły od początku amerykańskiej państwowości podstawę ich wyjątkowości, posłannictwa dziejowego i „internacjonalizmu”(2), a z czasem spoiwo wspólnoty atlantyckiej. Instytucjonalnym gwarantem roli lidera pozostaje Organizacja Traktatu Północnoatlantyckiego, czyli NATO.
W badaniach stosunków międzynarodowych od dawna poszukuje się odpowiedzi na pytanie, dlaczego wielkie mocarstwa w określonych okolicznościach odgrywają role przywódcze w systemie międzynarodowym, a w innych – je tracą. Paul Kennedy w słynnej książce Mocarstwa świata. Narodziny-rozkwit-upadek. Przemiany gospodarcze i konflikty zbrojne w latach 1500-2000 (Warszawa 1994) dowodził, że schyłek ról przywódczych mocarstw następuje w wyniku imperialnego przesilenia (imperial overstretch), gdy zobowiązania zewnętrzne hegemona przekraczają jego możliwości realizacyjne. Inny amerykański badacz, Robert Gilpin, dopatrywał się źródeł utraty atutów przywódczych w braku wystarczających zasobów gospodarczych. Inaczej mówiąc, gdy koszty utrzymania przywództwa przerastają wydolność finansową państwa.
Niekiedy zwracano uwagę na niematerialne przesłanki utraty statusu przywódczego. Na przykład Richard Ned Lebow wskazywał na moralne przyczyny erozji przywództwa. Arogancja i pycha mocarstwowa podkopuje nie tylko wiarygodność i zaufanie innych, ale także prowadzi do utraty wpływów. W istocie wiele zależy od czynnika subiektywnego – motywacji i aspiracji przywódców politycznych. Ich determinacja w obronie swoich racji oraz gotowość do wyrzeczeń i poświęceń na rzecz uzyskania statusu przywódczego przesądza nieraz o wyniku rywalizacji międzymocarstwowej. Można bowiem dysponować ogromnym potencjałem, ale nie wykazywać ambicji przywódczych. I odwrotnie, ich przerost może deprecjonować autorytet i wpływy. Te odniesienia do czynnika osobowościowego w polityce mocarstw są brane pod uwagę w toczącej się rywalizacji między Stanami Zjednoczonymi i Chinami o prymat.
Osobowościowe determinanty przywództwa
W historii myśli politycznej od najdawniejszych czasów długo panował pogląd o roli „wielkich” czy „wybitnych” jednostek, sugerujący, że liderzy „rodzą się, a nie powstają”, że tylko wyjątkowi ludzie posiadają właściwości, które predystynują ich do roli liderów. Zwolennicy takiego determinizmu uznawali, że gdyby nie było wybitnych przywódców, to losy społeczeństw i państw potoczyłyby się inaczej niż było w rzeczywistości. Takie poglądy głosili m. in. Thomas Carlyle i William James. Wiele prac poświęcono typologizacji cech przywództwa, ale w drugiej połowie XX wieku popularność zdobyły tzw. teorie sytuacyjne, uwzględniające rozmaite czynniki warunkujące, od ustrojowych i instytucjonalnych, po ideologiczne i kulturowe.
Przywództwo państwa przekłada się na jego sukcesy bądź porażki tak w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej. Od czasów Tukidydesa, opisującego wojnę peloponeską w V w. p.n.e. między Atenami a Spartą zwraca się uwagę na uwarunkowania charakterologiczne przywódców i styl uprawiania przez nich polityki (kontrast między pragmatycznym i ostrożnym Peryklesem a lekkomyślnym i porywczym Alcybiadesem). U progu ery nowożytnej florencki myśliciel i dyplomata Niccolo Machiavelli sformułował poradnik dla władców, podobnie ja 2 tys. lat wcześniej uczynił to Sun Tzu w Chinach dla przywódców wojskowych. Do czasów współczesnych powstała na ten temat ogromna literatura, wskazująca na związki między przywództwem politycznym w państwie a jego pozycją międzynarodową. (3)
Umiejętność wpływania na motywacje postępowania innych uczestników, budzenie respektu i kształtowanie rozmaitych uzależnień (od lojalności poczynając, poprzez wierność i przyjaźń, po bezwzględny posłuch i podporządkowanie) – to niewątpliwie przymioty osobnicze przywódców. Bez nich trudno zrozumieć personifikację zachowań międzynarodowych państw, co wielu badaczy z upodobaniem pokazuje na przykładzie przywódcy współczesnej Rosji Władimira Putina.
Prócz cech osobowościowych na zachowania międzynarodowe przywódców politycznych mają wpływ czynniki związane z legitymizacją ich władztwa (mandat demokratyczny bądź uzurpatorski, charyzma i autorytet, bądź demokratyczna instytucjonalizacja). Zaangażowanie przywódców politycznych w kreowanie więzi międzynarodowych jest także pochodną ich osobistych ambicji, aspiracji i interesów, profesjonalnej wiedzy i doświadczenia, stopnia skonfliktowania wewnętrznej sceny politycznej, powiązań kulturowo-ideologicznych czy pewnych kontekstów sytuacyjnych.
Autorytet przywódcy, potrafiącego uruchomić rozmaite pokłady siły (od materialnej i fizycznej, przez psychiczną i moralną, po intelektualną) stawiał w przypadku USA takich przywódców, jak Thomas Woodrow Wilson czy Franklin Delano Roosevelt, na piedestale wzorców moralnych, ratujących ludzkość przed katastrofą. W każdym przypadku ci przywódcy kierowali się przede wszystkim partykularnym interesem mocarstwa, ale świat odbierał ich przywództwo jako szczególną misję, altruistyczną ofiarność i poświęcenie. To sytuacja wojennych potrzeb i tragedii określała ten odbiór.
W analizach poszukuje się związku między jakością przywództwa politycznego a wyborem strategii międzynarodowych mocarstw. (4) Liderzy polityczni bazując na swojej wiedzy, doświadczeniu i przekonaniach, a także na postrzeganiu rzeczywistości, formułują aspiracje i oczekiwania, plany operacyjne i wizje strategiczne.(5) Ponoszą też ostateczną odpowiedzialność za skutki decyzji bądź ich zaniechań, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych.
Przywódcy polityczni czerpią uzasadnienia dla swoich pozycji z różnych źródeł – prawa, tradycji lub religii, ale to nie wystarcza, aby mieli podobny autorytet w stosunkach międzynarodowych. Jego warunkiem jest zróżnicowane uznanie i reputacja wśród przywódców innych państw, co wiąże się z respektem dla statusu międzynarodowego państwa.
Zmiany przywództwa są pochodną przeobrażeń ustrojowych, jak i wymiany elit rządzących. Najlepiej widać to na przykładzie Stanów Zjednoczonych, które przez dekady umacniały swoją pozycję lidera Zachodu.(6) Tymczasem kryzys finansowy roku 2008, renacjonalizacja polityk zagranicznych państw wspólnoty atlantyckiej, wzrost rywalizacji i konkurencji między nimi, triumf populistów, zakłócenia w strefie euro, awantura o brexit, nieporadność wobec kryzysów poza systemem zachodnim, wreszcie wraz z prezydenturą Donalda Trumpa odsłonięcie antyimigranckiego, ksenofobicznego, antychińskiego i antyrosyjskiego oblicza Ameryki – to zjawiska towarzyszące i przyspieszające erozję roli przywódczej i zarazem hegemonicznej.
Problem nie dotyczy zresztą wyłącznie personalnego przywództwa, jak w przypadku Trumpa, ale delegitymizacji demokracji liberalnej, dysfunkcjonalności obecnych instytucji, przesuwania realnej władzy w stronę deep state („państwa ukrytego”), wreszcie dewastacji doktryny geostrategicznej. Mocarstwo, które wygrało dwie wojny światowe, było przez długi czas wzorem dla wielu państw i społeczeństw na świecie, a po 1989 roku czuło się zwycięzcą „zimnej wojny”, pogrąża się w ideowo-politycznej zapaści, którą pogłębia wizerunek niedomagającego psychofizycznie prezydenta, recesja gospodarcza spowodowana kryzysem pandemicznym oraz popełniane błędy w ocenie ryzyka nowego kryzysu migracyjnego. Wskutek tych zjawisk Stany Zjednoczone tracą nimb nieomylnego lidera i atrakcyjność punktu odniesienia dla wszystkich państw dążących do modernizacji ustrojowej i zbudowania społeczeństw dobrobytu.
Na przykładzie przywódców Stanów Zjednoczonych widać jednak, jak ważna jest ciągłość w pojmowaniu hegemonicznego przywództwa, niezależnie od personalnej obsady urzędu prezydenckiego.(7) Zmiana przywództwa politycznego wewnątrz państwa z konserwatywnego na liberalne i odwrotnie oznaczała inne preferencje i sposoby wykorzystywania środków. Cele wszak pozostawały niezmienne – utrzymanie prymatu pośród wielkich potęg i narzucanie światu swojej wizji strategicznej.
Za czasów George’a W. Busha przywództwo miało charakter agresywny i interwencyjny, w czasie administracji Baracka Obamy pojednawczy i pragmatyczny, natomiast Donalda Trumpa charakteryzowało podejście transakcyjne i merkantylne. Strategie przybrały mniej wyrazisty charakter, ale istota dążeń pozostaje taka sama.
Prezydentura Joe Bidena oznacza poszukiwanie kompromisu między transformacyjnym a transakcyjnym sposobem pojmowania przywództwa.(8) Przywództwo transformacyjne ma poza zyskiem inne motywy. Przy pomocy rozmaitych środków i zabiegów prowadzi do trwałych uzależnień w sferze ideologicznej i praktycznej, wywołuje zmiany w systemach wartości i zachowaniach państw, zgodnie z oczekiwaniami mocarstwa przewodzącego.
USA nie zamierzają zaniechać stosowania różnych form przemocy, przymusu w formie gróźb i nacisków, czy wreszcie aktywnego wpływu i kontroli (sankcje, groźby, inwigilacja, bojkot, fizyczna likwidacja przeciwników), z jednoczesną krucjatą na rzecz promowania wartości i wzorców ustrojowych. Wciąż uznają – mimo doznanych porażek i upokorzeń – że wartości świata zachodniego są podstawą „pokojowego porządku światowego” i jako mocarstwo przywódcze mają niezbywalne prawo do ich obrony w skali globalnej.
Narzucanie całemu światu przez lidera Zachodu i jego sojuszników swoich wartości wymagałoby ich uczciwej rekonstrukcji, zdefiniowania i pokazania relatywności w rzeczywistych kontekstach czasowo-przestrzennych, a nie w ujęciu absolutystycznym i abstrakcyjnym, ponadczasowym i wyidealizowanym. Promowanie demokracji, wolnego rynku (kapitalizmu korporacyjnego) i praw człowieka – to utarty slogan i niepodlegający racjonalnej weryfikacji misyjny chwyt propagandowy. Mało kto na Zachodzie odważy się sprzeciwić tej promocji, pociągającej za sobą rozmaite presje i uzależnienia, a także sankcje i przemoc, z pominięciem lub/i pogwałceniem prawa międzynarodowego. Każdy nazywający rzeczy po imieniu naraża się na anatemę i wykluczenie. Mamy do czynienia ze zjawiskiem „totalnej” prawdy i „absolutnej” dominacji, co zostało kiedyś doskonale pokazane jako przestroga, a dziś staje się rzeczywistością (J.L. Talmon, Źródła demokracji totalitarnej, Kraków 2015; F.W. Engdahl, Absolutna dominacja: totalitarna demokracja w nowym porządku świata, Wrocław 2015).
Normatywna siła przywództwa
Role przywódcze w stosunkach międzynarodowych mają istotny wpływ na kształtowanie szeroko pojętych reguł gry, w tym norm prawa międzynarodowego. Państwa-liderzy wykazują się największą inicjatywnością na rzecz kreowania nowych regulacji, co wynika nie tylko z poczucia mocy sprawczej i wrażliwości ich decydentów na zachodzące dynamiczne zmiany w środowisku międzynarodowym, ale przede wszystkim z dążeń do maksymalnego zaspokojenia swoich potrzeb i interesów. W tym celu liderzy stosują całą gamę środków perswazyjnych, aby przekonać inne państwa do akceptacji nowych rozwiązań.
Trzeba bowiem pamiętać, że międzynarodowy porządek normatywny – jako podstawa porządku międzynarodowego - nie był nigdy wynikiem powszechnej zgody czy konsensusu wszystkich uczestników stosunków międzynarodowych. Przeciwnie, to najsilniejsi gracze ustanawiali reguły gry (przez jednostronny dyktat, na drodze umów, za milczącą zgodą), będące wypadkową ich sprawczego udziału w decydowaniu o sprawach najważniejszych dla wszystkich (żegluga, transport, dostęp do zasobów, aneksja terytoriów, obrót towarowy i handel, wreszcie bezpieczeństwo i równowaga systemowa). Państwa mniejsze, odgrywające raczej role podrzędne, by nie powiedzieć przedmiotowe, zazwyczaj dostosowują się do tych reguł, a krnąbrni uczestnicy są przywoływani do porządku za pomocą nacisków i rozmaitych interwencji. Procesy internalizacji norm ustanowionych w gronie państw najsilniejszych napotykają na liczne przeszkody, będące przede wszystkim wynikiem innego postrzegania korzyści z ich stosowania. Widać to choćby wśród niektórych państw członkowskich Unii Europejskiej. Polska dla przykładu formalnie zinternalizowała normy wynikające z traktatów europejskich, ale nie wszystkie wcieliła w życie lub poddała takiej „socjalizacji”, aby zostały zaakceptowane i utrwalone w powszechnej świadomości społecznej. Dotyczy to na przykład realizacji ustrojowych zasad praworządności i podziału władz.
Mocarstwa rywalizujące między sobą o pierwszeństwo często traktują istniejące reguły gry instrumentalnie. Podważają uniwersalny system norm i wartości, stosując podwójne standardy i uprawiając politykę pełną hipokryzji. (9) Tak jest na przykład w przypadku USA i Rosji. Każda z potęg uważa, że broni uniwersalnego ładu międzynarodowego, inaczej oceniając własne naruszenia standardów, a inaczej swojego oponenta. Stany Zjednoczone upominają się o prawa człowieka i wartości demokratyczne przeważnie po stronie swoich przeciwników, a nie sojuszników. Rażące zaniedbania w tym względzie odnoszą się do wielu państw latynoamerykańskich, azjatyckich, z Arabią Saudyjską na czele. Podobnie Rosja głosi przywiązanie do zasad prawa międzynarodowego, które sama narusza, jak choćby w przypadku suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy.
Ekskluzywizm statusu mocarstwowego stawiał zawsze mocarstwa przywódcze ponad systemem międzynarodowym. Widać to na przykładzie „piątki” mocarstw, mających „prawo weta” w Radzie Bezpieczeństwa ONZ oraz posiadających arsenały jądrowe,(10) które to atrybuty prowadzą w praktyce do poczucia bezkarności. Mocarstwa przywódcze naruszające swoim postępowaniem zasady etyki i prawa międzynarodowego od czasów zakończenia II wojny światowej nigdy nie zostały przez nikogo ukarane za pomocą bezpośredniej interwencji. Wszystko na to wskazuje, że tak samo będzie w przewidywalnej przyszłości. Zjawisko to świadczy nie tylko o głębokiej asymetrii między mocarstwami przywódczymi a całą resztą, ale także o hipokryzji, na której oparta jest zasada suwerennej równości państw. Potwierdza to nieefektywność powszechnego prawa międzynarodowego, które jest skuteczne wtedy, gdy służy interesom potęg i gdy opiera się na woli najsilniejszych uczestników gry międzynarodowej.
Wiarygodność przywództwa
Przywództwo w stosunkach międzynarodowych osiąga się dzięki posiadanym zdolnościom do ponoszenia odpowiedzialności za porządek międzynarodowy i związanej z tym strategicznej wiarygodności. Są to atrybuty każdego silnego państwa, które w oczach swoich adherentów i oponentów zyskuje posłuch, budzi zaufanie i respekt. Legitymizacja autorytetu przywództwa jest tym większa, im silniejsza jest jego wiarygodność strategiczna. Zależy ona zawsze od trwałej zdolności wywierania wpływu, stosowania skutecznej kontroli, a w sytuacjach nadzwyczajnych także przymusu, gotowości operacyjnej i mobilności. Zasięg oddziaływania mierzy się liczbą lojalnych sojuszników i prestiżem, który wzmacnia polityczną popularność lidera. Z tych wszystkich powodów Stany Zjednoczone zyskały po II wojnie światowej niekwestionowaną pozycję lidera bloku zachodniego, a po „zimnej wojnie” szerszą afirmację w środowisku międzynarodowym (m. in. poprzez rozszerzanie NATO).
Z czasem zaczęły się trudności w rozwiązywaniu wielu problemów międzynarodowych, często zresztą wywoływanych przez samych Amerykanów (np. problem iracki, syryjski, kurdyjski, afgański), co postawiło na porządku dnia pewność gwarancji amerykańskich w
ramach sojuszu zachodniego. Wojna na Ukrainie zmienia postrzeganie tych procesów.
Mocarstwa przywódcze tracące wiarygodność strategiczną są najczęściej obrońcami status quo, postępują bardziej powściągliwie, są gotowe do korygowania ról przywódczych, jeśli przynoszą one negatywne skutki. Stosują raczej strategie akomodacyjne.
Odwrotnie jest w przypadku mocarstw rewizjonistycznych, które nie liczą się ze skutkami agresywnych posunięć i za wszelką cenę dążą do osiągnięcia swoich celów. Do takich zalicza się obecnie Rosję, choć ona sama zaprzecza takiemu opisowi.
Dramat wojny na Ukrainie na jakiś czas zdejmie z wokandy publicznej problem kwestionowania przywództwa Stanów Zjednoczonych w systemie zachodnim. Nie ulega bowiem wątpliwości, że sprawdziły sie one w roli koordynatora strategii sojuszniczej i głównego inspiratora wszechstronnej pomocy dla napadniętego przez Rosję sąsiada. Nie zmieni się jednak stosunek do USA wielu państw tzw. Reszty Świata, jeśli Amerykanie będą obstawać przy swoim monopolu cywilizacyjnym. Taki monopol ze swej natury jest sprzeczny z kulturową wieloaspektowością historyczną naszej cywilizacji. „Liberalny fundamentalizm” ujawnił przede wszystkim katastrofalne następstwa niesprawiedliwej dystrybucji bogactwa społecznego w skali globalnej.
Globalny system kapitalistyczny, zdominowany przez kapitał spekulacyjny, doprowadził do kryzysu liberalno-demokratycznej formuły zarządzania. „Stare” demokracje Zachodu mają kłopot ze społecznym i prawnym legitymizowaniem władzy politycznej, która niepostrzeżenie przechodzi w ręce sił pozostających w ukryciu i nieponoszących odpowiedzialności (kompleksu podmiotów finansowych, sektora zbrojeniowego, sił specjalnych), kontrolujących polityków i struktury polityczne.
Deep politics odnosi się do kombinacji widocznych i niewidocznych struktur państwa i władzy. Towarzyszy jej degeneracja demokratycznych wzorów zachowań, upadek autorytetów społecznych i instytucjonalnych, a także brak krytycznej refleksji intelektualnej co do przyszłości. Deficyt myśli politycznej jest pochodną kryzysu wartości cywilizacji Zachodu. Nie bez racji przypominane są jako swoiste memento dramatyczne doświadczenia z lat 30. XX w., kiedy faszyzacja oznaczała poszukiwanie remedium na kryzys, a skończyła się katastrofą wojenną na niespotykaną dotąd skalę.
Ponadto wzrost konkurencyjnych ośrodków potęgi, począwszy od Chin, ucieczka od dolara i ryzyko wojny domowej w USA zmuszają Europę do zredefiniowania swojej zależności od Ameryki i przewartościowania więzi atlantyckich. Tragedia Ukrainy i Rosji na długie lata skazuje porządek międzynarodowy na rozmaite konwulsje, po których – miejmy nadzieję – wyłoni się nowy podział ról przywódczych, oparty nie tyle na wyjątkowości jednych cywilizacji kosztem innych, ile na pewnej syntezie liberalizmu z realizmem, powściągliwości mocarstw, nawet tych najsilniejszych, w narzucaniu pozostałym państwom swoich racji i przejęciu kolektywnej odpowiedzialności za przetrwanie ludzkości.
Stanisław Bieleń
(1) Przywództwo mocarstwowe występowało w różnych okresach historii i miało zmienny zasięg przestrzenny. Najbardziej znane przykłady odnoszą się do ról przywódczych w systemie zachodnim (Wielka Brytania, Francja, Niemcy, USA), a także w ruchu państw niezaangażowanych czy – szerzej – w tzw. Trzecim Świecie (jak w czasach zimnej wojny nazywano państwa rozwijające się, powstałe w wyniku dekolonizacji – Indie, Chiny, Egipt, Jugosławię).
(2) Utarło się przekonanie, że misją dziejową Stanów Zjednoczonych jest szerzenie na świecie wolności i demokracji. Ich przywództwo znajduje zatem oparcie i uzasadnienie w tym posłannictwie. Tymczasem według obrazoburczej interpretacji Howarda Zinna Stany Zjednoczone eksportowały w świat nie tyle wolność i demokrację, ile przede wszystkim kapitalistyczną opresję.
(3) W latach 50. i 60. XX w. badania wpływu czynników osobowościowych na procesy decyzyjne w polityce zagranicznej podjęła tzw. szkoła behawioralna.
(4) Powstało wiele prac naukowych skupiających się na charakterystykach prezydentów Stanów Zjednoczonych, w których dostrzegano zależności między czynnikiem osobowościowym a skutecznością rządzenia, w tym wpływania na środowisko międzynarodowe.
(5) Przywództwo państwa jest dynamicznym komponentem procesów decyzyjnych. Liderzy polityczni określają wewnętrzne i zewnętrzne ograniczenia aktywności międzynarodowej państwa. Trzeba wszak pamiętać, że działania polityczne w systemie międzynarodowym nie są
wyłącznie skutkiem przemyśleń przywódców, wiedzy i wyobraźni ich doradców, ale wynikają ze skomplikowanych układów zależności i
współzależności. Układy sił są zawsze wypadkową czynników obiektywnych i subiektywnych.
(6) O ile w czasie zimnej wojny USA były przede wszystkim przywódcą Zachodu, o tyle po zimnej wojnie stały się niekwestionowanym liderem w całym systemie międzynarodowym. Jest to jedyne mocarstwo, które może udźwignąć na swoich barkach konsekwencje przywództwa globalnego – tak w sensie ideologicznym (neoliberalizm), jak i operacyjnym (konkurencyjność gospodarcza, zdolności logistyczne armii). „Tego rodzaju wyjątkowy historyczny układ sił nie powtórzy się w najbliższej przyszłości, i dlatego żadne inne wielkie mocarstwo – jeżeli założymy, że miałoby potencjał ekonomiczny – nie zdobędzie tak szybko takiej strategicznej przewagi, chyba że na oczach całego świata wybierze drogę konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi i wytrzyma rywalizację z nimi”.( P. Kondylis, Polityka światowa po zimnej wojnie.)
(7) Jednostki ludzkie występują jedynie w roli decydentów politycznych i reprezentantów państwa w granicach usankcjonowanych przez systemy normatywne, co nie powinno oznaczać traktowania stosunków międzynarodowych czy polityk zagranicznych państw jako gry pewnej sumy przywódców państwowych. Tego rodzaju personifikacja oznaczałaby niebezpieczny redukcjonizm w pojmowaniu złożonej rzeczywistości międzynarodowej oraz swoisty determinizm jednostkowy, który jest równie niesłuszny, jak inne determinizmy.
(8) W klasycznej pracy Leadership (1978) James MacGregor Burns wskazał na dwa podstawowe rodzaje przywództwa: transakcyjne i transformacyjne. Propozycje te wykorzystuje się w charakterystyce przywództwa mocarstw na arenie międzynarodowej, mimo że odnosiły się ściśle do liderów politycznych. Przywództwo ma charakter transakcyjny, jeśli opiera się na wymianie jednych wartości na inne na zasadach komercyjnych (gwarancje bezpieczeństwa, handlu, instruktażu itd.). Typowym przykładem takiego przywództwa były Stany Zjednoczone w okresie prezydentury Donalda Trumpa. Przywództwo transformacyjne ma poza zyskiem inne motywy. Przy pomocy rozmaitych środków i zabiegów prowadzi do trwałych uzależnień w sferze ideologicznej i praktycznej, wywołuje zmiany w systemach wartości i zachowaniach państw, zgodnie z oczekiwaniami mocarstwa przewodzącego. Skutkuje to nieraz tworzeniem asymetrycznych form przewodzenia we wspólnotach sojuszniczych czy ugrupowaniach państw, zwanych podczas zimnej wojny blokami. Te ostatnie kojarzą się z narzucanymi siłą formami przywództwa, które stają się dyktatem. Przybierają formy wasalizującego poddaństwa i jednokierunkowych przepływów woli politycznej. Podstawą realizacji przywództwa transformacyjnego jest akceptacja strategii i wartości, które definiuje lider ugrupowania, nazywanego najczęściej „wspólnotą”. Oba rodzaje przywództwa mogą przybierać charakter pasywny i zachowawczy bądź aktywny, zaangażowany, a nawet agresywny.
(9) Stąd na przykład wzięło się określenie „perfidny Albion” w odniesieniu do monarchów i rządów brytyjskich, które uciekały się do zdrady, dwulicowości i obłudy, celem zaspokojenia własnych egoistycznych interesów.
(10) Przyjęło się, że wielkie potęgi mają „historyczny mandat” na dostęp do broni jądrowej. Poza tym tylko one gwarantują (mimo użycia tej broni przez USA przeciw Japonii), że będzie ona stosowana racjonalnie i rozważnie. Inaczej mówiąc, „oligarchia mocarstwowa”, mająca w posiadaniu najgroźniejszą broń, stała się efektywną gwarancją pokoju. Nie ma mowy – wbrew zasadzie suwerennej równości państw – aby kiedykolwiek zapanowała w tym względzie „zbrojna egalitarna demokracja”.( P. Kondylis)
Powyższy tekst (wzbogacony o literaturę przedmiotu) został opublikowany w książce Uniwersytet i nauka o polityce. Sprawdziany tożsamości pod redakcją naukową Mirosława Karwata i Filipa Pierzchalskiego, wydanej przez Oficynę wydawniczą ASPRA-JR, Warszawa 2022.
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 4271
W opublikowanym niedawno raporcie Mechanizmy przeciwdziałania korupcji w Polsce, opracowanym przez Instytut Spraw Publicznych we współpracy z Transparency International, administracja publiczna otrzymała niezłą ocenę: 60 na 100 punktów.
Nie powinno to jednak uspokajać - wytknięto jej równocześnie wiele uchybień i niedoskonałości, szerzej omówionych podczas późniejszej debaty o rzetelnym państwie, w którym administracja odgrywa istotną rolę.
Należy do nich m.in. brak przejrzystości w dysponowaniu środkami publicznymi, złe zarządzanie kadrami, nepotyzm, arbitralny dobór wyższych kadr, relacje ze światem politycznym, utrudniony dostęp do informacji publicznej.
Z dr. hab. Jackiem Czaputowiczem, dyrektorem Krajowej Szkoły Administracji Publicznej rozmawia Krystyna Hanyga.
- Jakie są, Pana zdaniem, najbardziej niepokojące grzechy i choroby administracji publicznej?
- Na tle innych instytucji ocena administracji publicznej jest niezła i słusznie. Najgorzej jest oceniana sfera polityczna. Nie potrafię powiedzieć, na ile grzechy administracji publicznej są jej przyrodzone, a na ile wynikają z oddziaływania sfery politycznej. Czy nepotyzm występuje w sytuacji, kiedy zatrudnia się kogoś „swojego”, czy kiedy urzędnik wykonuje czyjeś polecenie polityczne? Jeśli mówimy o zaburzeniach procesu rekrutacji na wyższe stanowiska, czy nie jest tak, że to politycy chcą mieć swoich urzędników? W moim odczuciu jednak zdecydowana większość urzędników jest rzetelna, uczciwa i jeżeli funkcjonują w normalnych warunkach, będą tak działać. Generalnie nie jestem zaniepokojony ich stanem etycznym. Ważne, żeby infrastruktura prawna i sytuacja polityczna, w jakiej są stawiani, sprzyjała tej rzetelności, a przede wszystkim uczciwości.
- Wpływ polityków na administrację jest zbyt duży?
- Na pewno jest niewłaściwy, gdy dochodzi do naruszeń standardów etycznych i uczciwości, do korupcji. Może jednak iść też w dobrym kierunku, umacniać standardy. Istnieje spór o to, na ile demokratyczna, pochodząca z wyborów władza ma prawo oddziaływać na sferę urzędniczą, jest kwestia kierunku i głębokości tego oddziaływania, stworzenia jasnych zasad. My, urzędnicy, podlegamy pewnym ograniczeniom, musimy uznać prawo każdego rządu do wprowadzania zmian, ograniczania biurokracji, kwestia tylko, czy ich celem jest dobro wspólne, działanie w interesie reformy państwa, czy realizacja celów ukrytych. Wskazywałyby na to właśnie zjawiska korupcyjne, nepotyzm. Jeśli zwalnia się urzędników, bo jest ich za dużo, są nieefektywni, trudno się z tym nie zgodzić, ale zupełnie inna sprawa, jeśli zwalnia się po to, żeby zatrudnić swoich.
Mówimy o koncepcji rzetelnego państwa, która dotyczy sfery uczciwości, wywiązywania się z obowiązków, natomiast jest jeszcze koncepcja sprawnego państwa, które musi być sterowalne. To oznacza, że rząd powinien być zintegrowany ze sferą urzędniczą, muszą działać razem we wspólnym interesie, by zapewnić konkurencyjność państwa, np. w dziedzinie gospodarczej, przyciągania inwestycji zagranicznych. Najistotniejsze jest to spojrzenie z perspektywy całego państwa - w języku OECD mówi się: whole-of-government approach - to pozwala na optymalizację działania. W Polsce, niestety, często mamy do czynienia z silosowością, fragmentacją państwa, podzielona sfera urzędnicza optymalizuje działania z perspektywy swego resortu i rywalizuje, a to nie tworzy perspektywy całego państwa. Potrzebne są mechanizmy wypracowywania wspólnego interesu. Wyobraźmy sobie perspektywę ministerstwa rolnictwa, które chce zapewnić lepszy byt rolnikom, dąży do utrzymania dotacji. Z kolei ministerstwo rozwoju regionalnego może widziałoby inne wykorzystanie tych środków. Jeśli urzędnicy okopują się na swoich pozycjach, następuje utrata sterowności, sprawności państwa. Sprawne są te państwa, gdzie urzędnicy wspierają polityków i odwrotnie. Jest wiele takich przykładów, w zachodnich demokracjach znanych jako sprawne wszyscy działają w interesie państwa, nawet opozycja. W Polsce nie ma porozumienia w sprawach zasadniczych, racji stanu, polityki zagranicznej, jak jest w innych państwach. Obecny spór uniemożliwia realizację wielu ważnych reform systemowych. Podziały są bardzo głębokie, różne grupy, nurty polityczne inaczej definiują nasz interes. To ma związek ze sprawnością państwa.
- W Polsce bardzo brakuje poczucia wspólnoty, myślenia w kategoriach interesu całego państwa.
- W sensie politycznym to jest myślenie w kategoriach swoich interesów grupowych, korporacyjność, albo właśnie tych interesów resortowych. Wadą polskiego systemu służby cywilnej jest zamykanie się w swoich resortach, ta wspomniana już fragmentacja. Pogłębiają to dodatkowo nieuzasadnione różnice płacowe. Za tę samą pracę w resorcie kultury zarabia się znacznie mniej niż np. w ministerstwie finansów. To jest negatywne zjawisko, bo trzeba wynagradzać za pracę, a nie miejsce, gdzie człowiek trafił przypadkowo.
Przejawem tej silosowości i braku myślenia w kategoriach państwa jest niska mobilność horyzontalna, to znaczy urzędnik pracuje do emerytury w tym samym miejscu, rzadko przechodzi do innego resortu i jest to ruch raczej jednokierunkowy – idzie tam, gdzie lepiej płacą. Trzeba to przezwyciężyć, stworzyć mechanizmy naturalnego przechodzenia z miejsca na miejsce, pracy po kilka lat w jednym ministerstwie, drugim, trzecim. Tak buduje się karierę w niektórych państwach zachodnich, np. w Wielkiej Brytanii, ostatnio także w Komisji Europejskiej, a superprzykładem jest Kanada. W ten sposób urzędnik zyskuje zrozumienie perspektyw innych resortów i tego whole-of-government approach, perspektywy całego państwa. W ścieżkach kariery należy zaznaczyć, że jest wskazane, by na przykład po 5 latach pracy na danym stanowisku urzędniczym przejść do innego ministerstwa. Wśród dyrektorów generalnych mogę wskazać przykłady takiej horyzontalnej mobilności, która jest w bezpośrednim związku z rozumieniem interesu całego państwa, a nie danego resortu.
- Mówi Pan o administracji rządowej, ona ma być wizytówką całej administracji publicznej, ale są jeszcze inne jej segmenty. Niektóre urzędy centralne mają opinię zamkniętych, skostniałych w swych strukturach, gdzie niewiele się zmienia.
- To jest poważna wada tego systemu. W UE obowiązuje kadencyjność, na tym samym stanowisku można pracować przez określoną liczbę lat, potem człowiek przestaje być kreatywny. To dotyczy zwłaszcza wyższych urzędników. Osobom na początku ścieżki kariery też doradzałbym szukanie możliwości rozwoju nie tylko poprzez awans na wyższe stanowisko, ale przez przechodzenie poziomo, do innych komórek administracji.
Poruszę jeszcze jeden kontrowersyjny problem - elastyczności w dziedzinie gwarancji urzędniczych. Z jednej strony ciągle jeszcze mamy grupę urzędników niewydajnych, nieprzystosowanych, którzy są chronieni, zajmują stanowiska z wysokim wynagrodzeniem. Z drugiej strony jest nacisk młodych, zdolnych, ale gorzej opłacanych lub dla których nie ma pracy. Pewne poluzowanie gwarancji urzędniczych jest więc wskazane. Ten problem jest coraz mniejszy, przez 20 lat zmalała biurokratyczna narośl z okresu PRL, odeszło sporo ludzi nieprzygotowanych merytorycznie a także językowo, co w sytuacji członkostwa w UE jest praktycznie eliminujące. Nie chcę powiedzieć, że należy zwalniać automatycznie, ale coś trzeba zrobić.
- Administracja jest trochę traktowana jak chłopiec do bicia. Ilekroć pojawiają się jakieś problemy gospodarcze, finansowe, od razu mówi się o przerostach zatrudnienia i konieczności cięć przede wszystkim w administracji. Wiadomo jednak, że jej zadania wzrosły, zwłaszcza po wstąpieniu do UE. Na tle innych krajów rzeczywiście mamy tak dużo urzędników, czy raczej problemem jest gospodarka kadrami, organizacja pracy?
- Uważam, że trzeba ograniczyć biurokrację opłacaną przecież z naszych podatków. Z drugiej strony, ze względu na pewne regulacje, nie można osób zasiedziałych zastąpić innymi, bardziej wydajnymi. Uważam, że trzeba to próbować zmienić. W każdym resorcie każdy wie, kto jest złym pracownikiem, ale panuje solidarność, a dyrektor boi się podjąć ryzyko zwolnień, bo nie wyjdzie z sądów pracy.
Ważne jest wartościowanie pracy, które ma też wymiar etyczny. W polskiej administracji płaca często nie odzwierciedla wartości danej pracy, ona się należy wraz ze stażem pracy. Osoba o dużym stażu dostaje często wyższą pensję od osoby młodszej, której odpowiedzialność i zakres obowiązków jest znacznie większy. W Polsce ten proces wartościowania nie wychodzi trochę ze względów kulturowych. W państwach zachodnich są badania odpowiedzialności, finansowe, personalne, zakresu obowiązków, umiejętności na danym stanowisku i przyznaje się do tego określoną wartość. Każdy obejmujący dane stanowisko dostaje tyle, ile warta jest ta praca. U nas płaca jest przypisana do osoby, która przychodzi ze swoją poprzednią pensją. W niektórych zdrowych systemach na zachodzie jeżeli ktoś zgłosi, że chce mniej pracować, mieć mniej odpowiedzialne stanowisko, dostaje po prostu mniej pieniędzy, bo płaca jest związana z pracą. U nas jest to trudne do wprowadzenia. Podsumowując, widzę w administracji bardzo duże rezerwy, żeby mogła działać lepiej za te same pieniądze, tym bardziej, że rozwój technologiczny zwiększa efektywność.
- W czasie konferencji ISP W poszukiwaniu rzetelnego państwa prof. J. Arcimowicz z ISNS UW analizowała wyniki badań sondażowych CBOS i swoich własnych, świadczące o tym, że administracja jest coraz lepiej oceniana przez obywateli, ponad połowa badanych dobrze oceniła jej sprawność, profesjonalizm. Jednocześnie jednak utrzymuje się negatywny stereotyp urzędnika, który najchętniej pozbyłby się interesanta, zwłaszcza jeśli przychodzi z trudną sprawą.
- Moja ocena urzędników jest dobra, sprawdzianem dla nich była polska prezydencja w UE. Profesjonalizm, standard usług poprawia się, znam też różne badania dotyczące obsługi interesariuszy, obywateli w administracji samorządowej. Funkcjonują różne systemy poprawy jakości usług, ISO. Urzędnicy też są lepiej postrzegani niż kiedyś, co oznacza, że coraz mniej jest takich, którzy traktują obywatela jak petenta.
- Jednak problemem jest ciągle rozliczanie urzędników, którzy powinni ponosić odpowiedzialność nie tylko za działanie, ale i zaniechanie.
- Unikanie ryzyka jest słabością tego systemu. W biznesie np. ryzyko jest wkalkulowane, tu jest postawa zachowawcza – przede wszystkim nie popełnić błędu, zabezpieczyć się. Lepiej nie działać. Uważam, że urzędnik powinien mieć większą swobodę, także prawo do ryzyka, a ponieważ tego nie ma, znajduje różne uzasadnienia, żeby nie podjąć decyzji, mnoży formalności, bo boi się różnych zarzutów, zwłaszcza korupcyjnych.
Musimy mieć liderów administracji, którzy się nie boją, przywódców lokalnych na stanowiskach kierowniczych, którzy wprowadzą zmiany. Główny problem polega na tym, jak przyciągnąć talenty do administracji. Jeśli jednak system premiuje średnich zachowawczych, to oczywiście trudno będzie coś zrobić i poprawić system funkcjonowania korpusu urzędniczego.
- W czasie konferencji kilkakrotnie wracała sprawa ochrony sygnalistów jako ważnego czynnika przeciwdziałania korupcji. A to właśnie nie leży w polskiej mentalności.
- Nie leży, bo wszyscy mamy coś tam na sumieniu, jakieś zaniedbania, nie do końca rzetelnie wykonywane obowiązki. Po drugie, często sygnalistą staje się zły pracownik, który dostał wymówienie. Rzekome nieprawidłowości wylewają się w sądach pracy i trzeba być ostrożnym w ocenie zgłoszonych nadużyć. Jeśli są przypadki korupcji, trzeba za nie karać i je eliminować, bo to psuje państwo.
Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy administracja ma być wydajna i przyczyniać się do sprawności państwa, czy naszym celem jest zapewnienie spokojnego bytu ludziom, którzy w niej pracują. Różne studia na ten temat prowadzone za granicą pokazują, że taka gwarancja zatrudnienia powoduje, że człowiek staje się już niekreatywny. Stąd wszystkie systemy nowego zarządzania dotyczą bonusowych kwestii: pensja się oczywiście należy, ale np. 70%, reszta zależy od wydajności. U nas premie są dla każdego i to bardzo trudno zmienić.
- Te premie są traktowane jako wyrównanie do niezbyt wysokich pensji.
- Każdy znajdzie uzasadnienie. One są znacznie wyższe niż kiedyś. Dyrektorom nie chce się walczyć o to, czy da temu czy tamtemu, po co im awantury w zespole? Do czego zmierzam - należy wzmacniać dyrektorów w ich sporach z pracownikami, zaufać im, mieć liderów, którzy nie boją się i realizują cele. Premier ma prawo nakazać zwolnienia, a jest wielu pracowników nieprzydatnych do realizacji nowych zadań w UE, mamy też wielu młodych, z doświadczeniem, znajomością języków, którzy mogliby znaleźć się w administracji.
- Po ’89 roku, kiedy budowaliśmy nowy ustrój, tyle mówiło się o służbie cywilnej, niezależnej, apolitycznej, profesjonalnej. Powstały zręby tego systemu, później jednak zaniechano dalszych prac, były różne zawirowania, m.in. ze względów politycznych. Jaka jest przyszłość służby cywilnej?
- Jest służba cywilna, jest jej szef. Są spory, są różnice między sferą polityczną a służbą cywilną, są argumenty, że jest za droga, jest kryzys, dlatego trzeba zwalniać, nie umacniać statusu urzędników. Urzędnicy obawiają się o swój los, nie mają także zaufania, że zwolnienia będą przeprowadzone uczciwie, że obejmą osoby rzeczywiście nieefektywne, a nie te, które jest łatwo zwolnić, bo np. pracują na umowach okresowych.
- Widzę tu pewien związek z tym, co ostatnio pisano o KSAP. Była uważana za szkołę kształcącą elitę urzędniczą i rzeczywiście, wcześniejsze roczniki sprawdziły się, ta grupa tworzyła nowe standardy. Teraz jednak mówi się, że kształcenie jest za drogie, profil niewłaściwy i brak specjalizacji. Absolwenci nie mogą znaleźć pracy.
- Dyskusja trwa i wynika z tego, że jesteśmy w nowej sytuacji. Ci pierwsi absolwenci z lat 90. dopiero teraz mogli objąć wyższe stanowiska, bo przecież trzeba najpierw zdobyć pewne doświadczenie. Absolwent KSAP jest zwykle przed trzydziestką. Ci, którzy teraz kończą studia, są nie mniej wybitni i konkurencyjni niż tamci, tylko jeszcze młodzi.
- Konieczna jest specjalizacja? Więcej prawników, ekonomistów, mniej politologów?
- To nietrafiony argument, widzę, że tu zatracił się sens koncepcji KSAP, której celem jest przygotowanie do wyższych stanowisk, a nie zapewnienie natychmiast pracy prawnikom, ekonomistom czy kontrolerom do audytu, bo to potrzebne. Kształcimy liderów administracji w przyszłości i nie jest ważne, jakie mają studia, muszą być po prostu bardzo dobrzy. Dam przykład – pani muzykolog, absolwentka KSAP została niedawno szefem PGNiG, druga, pani filolog jest dyrektorem generalnym ZUS.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4830
Polityczna poprawność (political correctness) to postawa wymuszona przez panującą w jakimś środowisku społecznym aksjologię występującą w postaci ideologicznej. Na przykładzie fenomenu poprawności politycznej objawia się destrukcyjna i złowroga funkcja ideologii. Na początku broniąca słusznej sprawy, rychło wchodzi w mariaż z kontrolą, narzucając na drodze przymusu mentalnego jeden sposób widzenia i postępowania. Takie ideologizacje – jak uczy doświadczenie historyczne – prowadzą zawsze do katastrof totalitarnych.
Poprawność polityczna pojawiła się na Zachodzie, w liberalnych środowiskach uniwersytetów amerykańskich w latach osiemdziesiątych XX wieku, choć ma bogate antecedencje historyczne. Można przywołać wiele przykładów, począwszy od cesarskich Chin, poprzez Rzeczpospolitą szlachecką, do współczesnych demokracji zachodnich, w których należało raczej pochwalać niż krytykować istniejący ustrój społeczny i polityczny. Ci, którzy odważyli się krytykować istniejące porządki, zazwyczaj byli narażeni na oszczerstwa i prześladowania. Ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski świadom negatywnych skutków wielbienia liberum veto jako „źrenicy wolności” ustanowił Order Zasługi Sapere auso (Temu, który ośmielił się być mądrym), aby nagradzać odważnych, gotowych przeciwstawić się błędom ówczesnej poprawności politycznej.
Od dawna wiedziano, że język w życiu publicznym spełnia ważne funkcje komunikacyjne, ale także jest narzędziem sterowania ludźmi. Wyrażenia językowe służą do opisu rzeczywistości, ale niosą też interpretacje rozmaitych zjawisk i procesów, narzucając ich pożądany odbiór. Język istotnie wpływa na sposób myślenia i postrzegania świata przez ludzi, choć nie determinuje całkowicie jego poznania. Informacje polityczne, kreowane przez różne podmioty polityki i media masowe są najważniejszym instrumentem strategii panowania nad społeczeństwem przez każdą władzę, niezależnie od ustrojowych uwarunkowań.
Tłem dla nowoczesnej poprawności politycznej stała się różnorodność kultur i obyczajów w społeczeństwach zachodnich (multikulturalizm), ich bogate doświadczenia z „innością”. Postulat poprawności odnosił się do języka debaty publicznej, aby nie używać w niej określeń o wymowie dyskryminacyjnej czy dyfamacyjnej w stosunku do osób o odmiennych cechach rasowych, kulturowych czy obyczajowych. Dlatego zrodził się język pełen eufemizmów. Miał on prowadzić do „cywilizowania” debaty publicznej na tematy drażliwe i kontrowersyjne. Chodziło też o to, aby poprzez świadomą regulację dyskursu obniżać poziom uprzedzeń i dyskryminacji wobec grup mniejszościowych i ich przedstawicieli.
U podstaw zjawiska leży zatem chwalebna ochrona takich wartości jak godność ludzka, przysługująca każdemu, niezależnie od pochodzenia, rasy, płci, orientacji seksualnej czy wyznania. Jednocześnie poprawność polityczna służy porządkowaniu skomplikowanego świata, nadaje życiu zbiorowemu jakiś sens, ustala priorytety i preferencje. Stawia tamę takim niebezpiecznym zjawiskom, jak seksizm, rasizm, ksenofobia, antysemityzm czy wszelkiego rodzaju fanatyzmy. Oczywiście skuteczność tego tamowania zależy od preferencji ideowych konkretnej władzy politycznej.
Chciano dobrze, wyszło jak zwykle
Każda władza posługuje się osobliwym żargonem, swoistą nowomową, co łączy się z dążeniem do zespolenia jak największych odłamów społeczeństwa wokół haseł nośnych pod względem symbolicznym i treściowym. W istocie chodzi o skuteczne sterowanie zachowaniami ludzi. Służy temu propaganda polityczna, mająca na celu pozyskanie dla idei czy doktryny jak największej liczby zwolenników. Oznacza ona wywieranie wpływu poprzez manipulację symbolami, zręczne posługiwanie się obrazami i sloganami. Propagandzie towarzyszy często indoktrynacja, zmierzająca do przekonania kogoś do określonego systemu poglądów, zwłaszcza do pewnego systemu wartości. Uniformizacji poglądów i postaw sprzyja wreszcie reklama, która dostarcza informacji o jakichś koncepcjach, produktach czy usługach, wywołując u odbiorcy przychylność i akceptację. Wiąże się to z określonymi następstwami w postaci zachowań rynkowych.
Jak wiele postulatów, poprawność polityczna z pozytywnej normy językowej przekształciła się w swoje przeciwieństwo. Na jej podstawie zaczęto bowiem tworzyć restrykcyjne „kodeksy” postępowania w odniesieniu do wielu zjawisk społecznych i wygłaszanych na ich temat poglądów. Zaczęła nasilać się presja na ujednolicenie postaw i myśli, co oznacza nic innego jak promowanie konformizmu ideowego. Monopolizacja tego, co słuszne i właściwe przez ośrodki władzy oraz służebne wobec nich media masowe prowadzi do powstania sytuacji, kiedy wolność dyskusji w praktyce zostaje ograniczona.
Polityczna poprawność narzuca o czym wolno, a o czym nie wolno myśleć i mówić. Pojawiają się strefy zakazane, o których nie można inaczej mówić, jak tylko zgodnie z obowiązującą, oficjalnie zadekretowaną wykładnią. Paradoks polega na tym, że poglądy niszowe, a więc mniejszościowe wcale nie są chronione przez poprawnościową ideologię, hołdującą wszak mniejszościom i odmiennościom. Sprzeciw wobec „prawd objawionych” oznacza wchodzenie w konflikt z władzą, która zazdrośnie strzeże swojego wpływu na umysły poddanych. Inaczej myślący, albo myślący „niepoprawnie” są uznawani za źródło zagrożeń, które trzeba ograniczać. Otwiera to drogę do rozmaitych nadużyć, które z oficjalnie głoszonymi hasłami o wolności słowa i wypowiedzi mają niewiele wspólnego.
Poprawność polityczna przybiera formę kontroli społecznego dyskursu, której metody kojarzą się raczej z cenzurą i anatemą. Poza tym politycznie niepoprawni są skazani na marginalizację, jeśli chodzi o możliwości budowania kariery zawodowej bądź politycznej. Awansować na stanowiska kontrolowane przez politycznie poprawnych mogą jedynie ci, którzy zasługują na „towarzystwo elit”, wiedzące najlepiej co słuszne, a co niesłuszne, co dobre dla Rzeczypospolitej, a co szkodliwe. W rezultacie poprawność polityczna stała się narzędziem wymuszania lojalności ideowej i selekcji pozamerytorycznej podczas rekrutowania członków elit politycznych. Takie praktyki uczą konformizmu i przypominają najgorsze czasy z poprzedniego ustroju, kiedy monopol partii komunistycznej prowadził do absurdów w polityce kadrowej państwa.
Schizofrenia społeczna
Poprawność polityczna zasługuje także na krytykę z innego powodu. Prowadzi bowiem do pewnej schizofrenii społecznej i fałszowania rzeczywistości. Ci, którzy zasługują na ochronę, nie mogą być przecież wyłączeni spod krytyki, którą poprawność jako narzucana norma społeczna wyraźnie ogranicza, czy wręcz blokuje. W życiu społecznym nie da się w odniesieniu do ludzi i ich spraw uniknąć określeń wartościujących, w tym także o negatywnym czy pejoratywnym wydźwięku. Poprawność polityczna nie może więc narzucać przemilczania spraw niewygodnych. Regulacje prawne w państwie demokratycznym nie powinny polegać na rozdawaniu przywilejów, lecz na gwarantowaniu równych praw.
Poprawność polityczna ma niewiele wspólnego z tradycyjną moralnością. Nie odnosi się ani do kategorii dobra czy zła, ani nie jest w stanie definiować tego, co sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Przeciwnie, wiele tradycyjnych wartości moralnych ulega pod jej wpływem relatywizacji. Zacierają się granice między prawdą a kłamstwem, czy pięknem a brzydotą.
Redukuje ona wrażliwość reakcji na przekraczanie społecznie usankcjonowanych norm związanych z poczuciem wstydu czy winy. Toleruje postawy, które z moralnego punktu widzenia nie zasługują na szacunek. Eliminuje tradycyjne instrumenty społecznej regulacji, takie jak potępienie i napiętnowanie. Dochodzi z jednej strony do „indywidualizacji” moralności, a z drugiej – do jej swoistej „demokratyzacji”.
Każdy ma prawo do własnego dobra i własnej prawdy. Źródłem wartości moralnych staje się głos poszczególnych obywateli i ich zbiorowa opinia, tak jakby można ją było oprzeć na werdykcie wyborczym. Ściślej jednak rzecz ujmując, to raczej interesy różnych uczestników życia zbiorowego determinują postawy oparte na „prawidłowych” zachowaniach i „prawomyślnych” poglądach. Jednostki krnąbrne, sceptyczne i niezależne są skazane na przymus milczenia. Są ograniczane w swoich możliwościach ekspresji czy to w środowiskach zawodowych, czy medialnych. W tym sensie poprawność polityczna staje się kagańcem dla wolności i tolerancji. Wykracza bowiem przeciwko wolności słowa i wyrażaniu własnych przekonań.
Zgodnie z kanonem poprawnościowym, z przestrzeni publicznej eliminuje się tematy drażliwe, kontrowersyjne czy wręcz niebezpieczne, co często jest warunkowane interesami konkretnych środowisk (np. reprywatyzacja majątków, kolaboracja w czasie wojny, stosunki polsko-żydowskie, finansowanie Kościoła katolickiego przez państwo i in.). Jak wiadomo, w stosunkach międzynarodowych toczy się ostra walka o wpływy, działają rozmaite organizacje lobbingowe, w tym agenci państw obcych, co w sposób naturalny zaciemnia obraz tego, kto naprawdę kształtuje zbiorowy osąd polityczny na różne tematy, ową tajemniczą opinię publiczną. Bo to, że kształtuje ją mniejszość, nie ulega wątpliwości. Są to najczęściej wpływowe środowiska intelektualne, skupione wokół koncernów medialnych, kół biznesowych czy ośrodków kultu religijnego. To w nich wyrastają współczesne autorytety, które pretendują do ról „arbitrów elegancji” politycznej.
Ci „politycznie poprawni” dyktują arbitralnie „estetyczne kody”, określając, co jest w złym, a co w dobrym guście, co wypada, a czego nie wypada czynić. Potrafią oni w wyrafinowany sposób uzasadniać i uznawać za uprawnione, za „jedynie słuszne” nawet najbardziej nonsensowne poglądy i postawy, szkodliwe dla interesu wspólnoty narodowej. Przy użyciu rozmaitych środków społecznej komunikacji ich opinia przejmowana jest często bezrefleksyjnie i bezkrytycznie przez większość społeczeństwa. Nawet, gdy stoi ona w sprzeczności z własnym interesem.
Epatowanie poprawnościowymi frazesami poprzez propagandę i indoktrynację przynosi pożądane rezultaty, jeśli chodzi o uległość społeczeństwa. Ludzie tracą poczucie własnych kryteriów oceny sytuacji, przyjmują to, co im się wmawia, że jest najlepsze z możliwych. Mamy więc do czynienia z osobliwą kapitulacją społeczeństwa wobec narzucanych odgórnie „prawd objawionych”. Wielu ludzi czyni to z powodu wygodnictwa, konformizmu, ale także z powodu zwyczajnej bezmyślności. Przy tym – co gorsza - postępuje infantylizacja wielu środowisk opiniotwórczych i populistyczna degeneracja elit politycznych. Lekceważący stosunek do faktów, skłonność do zastępowania wiedzy chciejstwem i wiarą, roszczeniowość wynikająca z braku samodzielności i odpowiedzialności – to tylko niektóre przejawy kryzysu spowodowanego kultem poprawności politycznej.
Utrata zdrowego rozsądku
Poprawność polityczna wpływa na kształtowanie się specyficznej „kultury solidarności”, która postuluje włączanie i integrowanie w obrębie wspólnoty narodowej wszystkich, także tych, którzy stanowią źródło zagrożeń dla solidaryzujących się z nimi. Postulat Unii Europejskiej, aby przyjmować uchodźców za wszelką cenę pokazał, jak można utracić nie tylko zdrowy rozsądek, ale i intelektualne zdolności rozpoznawania zagrożeń. Krytyka wobec sprzeciwiających się automatyzmowi i bezwarunkowości w integrowaniu przybyszów stała się narzędziem presji Unii Europejskiej i poszczególnych rządów, które straciły racjonalną orientację w tej skomplikowanej materii. Takie postawy kojarzą się z osobliwym masochizmem kulturowym, utratą instynktu samozachowawczego, czy wręcz nawoływaniem do kulturowego samobójstwa. Jednocześnie zgodnie z poprawnością polityczną nie wolno nazywać po imieniu tych wszystkich sprawców zła, którzy przyczynili się do rozbicia całkiem stabilnych państw w regionach, skąd płyną do Europy fale uchodźców.
Przykład z przyjmowaniem uchodźców i zwykłych migrantów jest tylko jednym z wielu, który stanowi przedmiot debat politycznych. Są także inne problemy, na przykład „banderyzacja” Ukrainy, którą jednakowo lekceważą siły rządowe i opozycyjne, uprawiając swoistą schizofrenię, bo przecież wszystkim w Polsce wiadomo, że apologetyzacja OUN i UPA na Ukrainie nie jest zgodna ani z polskim interesem narodowym, ani polską pamięcią historyczną. Narzucona powszechnie i zadekretowana oficjalnie narracja antyrosyjska także nie znajduje w Polsce większego sprzeciwu, gdyż obecnie bardziej opłaca się być antyrosyjskim niż narażać się ludziom establishmentu i mainstreamu swoją niezależnością myślenia. A przecież nie wszyscy Polacy są rusofobami. Przy okazji trwa festiwal nienawiści w mediach masowych, w umysłach ludzi podsyca się resentymenty, stereotypy i uprzedzenia. Wszystko to nie sprzyja ani budowaniu odwagi cywilnej, ani kreatywności intelektualnej. Przeciwnie, prowadzi do duchowego paraliżu, miałkości intelektualnej i niekompetencji. Instrumentalizacja nastrojów społecznych i poprawnościowych ideologii związanych z polityką historyczną prędzej czy później doprowadzi Polaków w ślepy zaułek, z którego trudno będzie wyjść bez społecznych kosztów i kolizji.
Zniewolone umysły
Poprawność polityczna ma też negatywne skutki edukacyjne i wychowawcze. W szkolnictwie dąży się obecnie do tworzenia jednolitej masy ludzi o tym samym sposobie myślenia. Likwidacja elitarności studiów uniwersyteckich i zastąpienie rekrutacji opartej na egzaminach wstępnych masowym naborem chętnych spowodowała zawalenie się dotychczasowego etosu akademickiego. Gloryfikacja przeciętności oznacza obniżanie standardów, „wyrównywanie” poziomów, formalizowanie ocen nieoddających rzeczywistych rezultatów nauczania. Takie praktyki nie mają nic wspólnego z kształtowaniem nowoczesnego społeczeństwa i jego elit. Raczej cofają je w rozwoju.
Każda zbiorowość ludzka ma charakter pluralny i tak samo, jak ważna jest jej jedność co do pryncypiów i celów, tak samo ważna jest różnorodność dróg i sposobów ich osiągania. Także poddawanie kolejny już raz w Polsce programów nauczania ideologizacji związanej z aktualnie panującą doktryną polityczną jest procesem szkodliwym. Tak rozumiana poprawność polityczna – jak ktoś słusznie zauważył – jest współczesną formą kołtunerii i myślenia prowincjonalnego.
Poprawność polityczna ogranicza możliwości poszukiwania tego, co autentyczne i oryginalne w każdej kulturze, a także ze względu na swój kontrolny charakter hamuje swobodę badań naukowych. Zwłaszcza w dziedzinie humanistyki i nauk społecznych widać wyraźnie, że badacze nie są w stanie zademonstrować swojej odwagi i czujnej odporności na kolejne projekty polityczne, prowadzące do uszczęśliwiania ludzkości. Okazuje się, że w państwie demokratycznym ludzie wolni najczęściej powtarzają cudze myśli.
„Pozostawanie sceptykiem z pewnością wymaga męstwa, lecz jeszcze większej odwagi potrzeba, aby wejrzeć w siebie, przeciwstawić się samemu sobie i zaakceptować własne ograniczenia – naukowcy coraz częściej przedstawiają dowody na to, że matka natura wyposażyła nas w skłonność do oszukiwania samych siebie” (Nassim Nicholas Taleb, Zwiedzeni przez losowość. Tajemnicza rola przypadku w życiu i w rynkowej grze).
Do rzadkości należy myślenie odrębne, samodzielne, niezależne od dominujących w danej zbiorowości opinii i sądów. W Polsce brak jest naprawdę niezależnych ośrodków analitycznych, które mogłyby opracowywać alternatywne do rządowych scenariusze rozwoju państwa, programy naprawy różnych sfer życia publicznego, projekty reform ustrojowych (w tym legislacyjnych). Zwłaszcza obecnie ten brak jest szczególnie dotkliwy, gdy w kontekście realizowanych reform ustrojowych ważą się losy najważniejszych instytucji w państwie, łącznie z konstytucją.
Moda światowa
Problem poprawności politycznej odnosi się w dzisiejszych czasach nie tylko do jednostek i grup społecznych, ale i do samych państw. Można powiedzieć, że fenomen poprawności politycznej ulega internacjonalizacji. Zachowania rządów są często przedmiotem krytycznej oceny, a także upomnień innych państw i związków integracyjnych. Ostatnie lata pokazały, że do takich osądów pretenduje przede wszystkim Unia Europejska, której gremia kierownicze (Rada, Komisja, Parlament) podejmują debaty nad zmianami ustrojowymi w wybranych państwach członkowskich z punktu widzenia narzucanej odgórnie z Brukseli „poprawności” ładu demokratycznego.
Państwa w ramach swoich suwerennych kompetencji mają wszak niczym nieograniczone prawo do kształtowania swojego wizerunku w stosunkach międzynarodowych. Prezentując zagranicznym odbiorcom swoje sprawy wewnętrzne czynią to według uznawanej przez siebie aksjologii. Można zatem uznać za zjawisko normalne, że każde państwo przedstawia swój ustrój i system rządzenia jako najbardziej odpowiedni, że dokonujące się zmiany wewnętrzne naświetla przede wszystkim od strony swoich potrzeb i interesów. Każde państwo ma też suwerenne prawo do odpierania propagandy nieprzyjaznej, oznaczającej nieraz ingerencję w jego sprawy wewnętrzne. Rodzi to podstawy polemik międzynarodowych, a nawet stosowania środków odwetowych w postaci gróźb i kar.
Z przedstawionej analizy wynika, że poprawność polityczna jest kontrproduktywna. Uniemożliwia otwartą dyskusję i rozwiązywanie rzeczywistych problemów. Jej ocena jednak budzi emocje i zależy od wyznawanych poglądów politycznych. Ludzie o poglądach lewicowych dostrzegają ogrom korzyści i poprawę jakości życia milionów ludzi na świecie dzięki tej filozofii myślenia, mówienia i działania. Z kolei wyznawcy poglądów prawicowych też mają swoje racje, wskazując na liczne zagrożenia płynące z uległości i konformizacji życia społecznego. Poprawność polityczna zabija oryginalność, deformuje tożsamość i trzeźwe myślenie, ogranicza swobodę intelektualną, kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i prowadzi do karykaturalizacji języka debaty publicznej. W efekcie można stwierdzić, że lansowanie jedynie słusznych poglądów i piętnowanie innych zawsze prowadzi do kryzysu w stosunkach społecznych.
Warto jednak pamiętać, nawet gdy poddamy krytycznej dekonstrukcji założenia filozofii poprawnościowej, że dobre obyczaje, dobre wychowanie i kultura osobista zawsze były i pozostaną najważniejszym oparciem w komunikacji międzyludzkiej, której nadrzędnym celem jest skuteczne porozumiewanie się. Ideałem byłoby stosowanie reguły Woltera: „nie zgadzam się z tobą, ale zawsze będę bronił twojego prawa do posiadania własnego zdania”. Jeśli więc ktoś akceptuje, powiedzmy, związki osób tej samej płci, to nie musimy nazywać go z pogardą „lewakiem”; jeśli zaś ich nie akceptuje - nie musimy nazywać go „ciemnogrodem”. Nie starajmy się cenzurować cudzych poglądów. Chciejmy jedynie, aby były wyrażane bez jadu, nienawiści i obraźliwych epitetów.
Stanisław Bieleń
* Pierwotny tekst ukazał się na łamach miesięcznika „Polityka Polska” 2017, nr 8-9.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.