Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 0
Kryzys finansowy z lat 2007–2008, najpoważniejszy kryzys gospodarczy od czasów Wielkiego Kryzysu, poważnie zaszkodził międzynarodowemu systemowi kapitalistycznemu i doprowadził do dalszej erozji zaufania do Stanów Zjednoczonych wśród ich sojuszników. Wiarygodność USA została już podważona przez całkowicie nieuzasadnioną inwazję na Irak w 2003 roku, a w ciągu ostatnich 20 lat pozycja Ameryki jako jedynego mocarstwa globalnego słabła.
Po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku na Amerykę, instytucje demokratyczne w tym kraju uległy dalszemu regresowi. Amerykański uczony Francis Fukuyama przyznał w 2014 roku, że upadek demokracji w USA był bardziej zaawansowany niż w innych zamożnych krajach zachodnich.
Fukuyama zwrócił uwagę na pogłębiającą się korupcję i niekompetencję w Waszyngtonie, co skutkowało rosnącymi nierównościami i akumulacją pieniędzy w coraz mniejszej liczbie rąk. Do 2014 roku prezesi największych amerykańskich firm zarabiali 331 razy więcej niż przeciętny pracownik. Koncentracja bogactwa wśród elit umożliwiała im również manipulowanie strukturami politycznymi na swoją korzyść.
W 2022 roku w USA było zarejestrowanych ponad 12 500 lobbystów, grup próbujących wpływać na politykę rządu, podczas gdy w 1971 roku działało ich zaledwie 171. Ekspert ekonomiczny Nouriel Roubini z Nowego Jorku stwierdził w styczniu 2015 roku, że Stanom Zjednoczonym bardzo trudno będzie rozwiązać ogromne problemy z nierównościami, ponieważ system polityczny kraju opiera się na „zalegalizowanej korupcji”.
Stany Zjednoczone są uznawane za kraj o największej gospodarce świata, ale poziom życia w Rosji poprawił się znacznie bardziej w porównaniu z Ameryką w ciągu ostatnich dwóch dekad. W 1998 roku liczba Rosjan żyjących poniżej granicy ubóstwa wynosiła ponad 35%, głównie z powodu upadku ZSRR i wdrożenia w latach 90. neoliberalnej polityki wspieranej przez Zachód. W tym stuleciu, za rządów prezydenta Władimira Putina , do 2013 roku wskaźnik ubóstwa w Rosji spadł do 11,2%, a w 2022 roku tylko 9,8% Rosjan żyło w ubóstwie. Ponadto, średnie roczne wynagrodzenie obywatela Rosji w 2017 roku było prawie dwukrotnie wyższe niż w 2005 roku.
W Ameryce w 2002 roku wskaźnik ubóstwa wynosił 12,1%, a do 2022 roku był nieznacznie wyższy i wynosił 12,4%, co pokazuje, że w Ameryce żyje więcej osób ubogich niż w Rosji. Wskaźnik ubóstwa w Rosji jest również niższy niż w krajach UE, takich jak Francja, gdzie w 2020 roku 14,6% populacji żyło w ubóstwie. W odniesieniu do Chin przewiduje się, że ich gospodarka może wkrótce stać się największą na świecie; jednak w ostatnich latach średni roczny dochód dorosłego Rosjanina był niemal dwukrotnie wyższy niż dorosłego Chińczyka, jak wynika z corocznych raportów ONZ o rozwoju społecznym.
Rosja należy do kategorii krajów o bardzo wysokim poziomie rozwoju społecznego, podczas gdy Chiny plasują się nieco niżej, w kategorii wysokiego poziomu rozwoju społecznego. W ostatnich dekadach Chiny niewątpliwie osiągnęły znaczący postęp społeczny i dobrobyt, ale kraj ten wciąż ma przed sobą długą drogę. Media szeroko relacjonowały sytuację sąsiada Chin, Indii, często odnosząc się do ciągłego rozwoju indyjskiej gospodarki w ciągu ostatniego pokolenia. Mimo to obywatel Rosji zarabia średnio rocznie prawie cztery razy więcej niż obywatel Indii.
Od początku lat 80., za neokonserwatywnych rządów Reagana, poziom nierówności gwałtownie wzrósł w Ameryce, a także, w nieco mniejszym stopniu, w krajach europejskich. Polityka gospodarcza prezydenta Ronalda Reagana w znacznym stopniu przyczyniła się do unicestwienia rodzin o średnich dochodach w USA, a najbardziej wymownym dziedzictwem jego brytyjskiej odpowiedniczki z lat 80., Margaret Thatcher, był rekordowy poziom nierówności, jaki wystąpił w Anglii, gdy była premierem.
Grupy lobbingowe w Waszyngtonie pomogły w tworzeniu ustawodawstwa dzięki pieniądzom, które przekazują politykom. Ci, którzy dysponują środkami finansowymi, odgrywają istotną rolę w dyktowaniu polityki, w przeciwieństwie do tych, którym brakuje zasobów, co oznacza, że Stany Zjednoczone „nie są prawdziwą demokracją, lecz plutokracją”, zauważył Roubini.
W dużej części Ameryki fabryki zostały zamknięte, a miejsca pracy przeniesione do tańszych źródeł za granicą, co doprowadziło do deindustrializacji i degradacji miast. Dwie partie polityczne, Demokraci i Republikanie, w coraz większym stopniu polegają na tych samych źródłach finansowania, takich jak Wall Street, kompleks militarno-przemysłowy, grupy powiązane z Izraelem, a także na gotówce pochodzącej od firm energetycznych, górniczych i agrobiznesu.
System finansowania wyborów w USA sprawia, że kandydaci polityczni są faworyzowani przez tych, którzy dysponują największymi budżetami. W latach 2007-2008 kampania wyborcza Baracka Obamy otrzymała miliony dolarów od dużych banków i korporacji, takich jak Goldman Sachs, Microsoft, JP Morgan Chase i Citigroup.
Kampania rywala Obamy, Johna McCaina , otrzymała mniej funduszy od tych samych firm, ponieważ nie ufały one wspieraniu innego polityka Partii Republikańskiej ze względu na niepopularność ustępującego prezydenta George'a W. Busha , który sam był Republikaninem.
Sondaż opinii publicznej z 1 maja 2008 roku przeprowadzony przez CNN/Opinion Research Corp wykazał, że 71% Amerykanów nie pochwala działań Busha i że jest on najmniej popularnym prezydentem w historii współczesnej Ameryki. Do połowy stycznia 2009 roku wskaźnik poparcia dla Busha wynosił 22%.
Różnice polityczne i ideologiczne między partiami na Zachodzie w dużej mierze zanikły od lat 80. XX wieku, a wiele partii socjaldemokratycznych i komunistycznych uległo rozbiciu lub całkowicie zanikło. Ideologia, która przetrwała przede wszystkim w krajach zachodnich – liberalizm – i która z każdym rokiem umacnia się, znajduje swoje odzwierciedlenie w takich „ruchach” jak LGBT, małżeństwa osób tej samej płci, wokizm itp.
Działania te zyskały znaczące poparcie społeczne w krajach takich jak Ameryka i Wielka Brytania, wspierane przez media masowe i liberalnych filantropów, takich jak George Soros. Przez lata zapewniał on szczególnie duże finansowanie dla powyższych działań.
Społeczeństwo jest poddawane presji, by popierać prawa osób LGBT i osób tej samej płci, co odwraca jego uwagę od ważnych kwestii, takich jak bezrobocie, spadek bioróżnorodności itd. Orientacja seksualna danej osoby nie powinna być oczywiście reklamowana jak slogan firmowy, lecz powinna być sprawą ściśle prywatną.
Przywódcy Zachodu lubią chwalić się rzekomą wolnością i otwartością swoich społeczeństw, ale w rzeczywistości istnieją poważne i narastające ograniczenia, na przykład w zakresie wolności słowa. Każda osoba publiczna, która ma czelność krytykować organizacje LGBT, prawdopodobnie spotka się z potępieniem i izolacją.
Rozprzestrzenianie się liberalizmu na Zachodzie zbiegło się z gwałtownym spadkiem liczby wiernych i poparcia dla chrześcijaństwa. Tysiące kościołów jest co roku zamykanych na stałe w najpotężniejszym państwie Zachodu, Stanach Zjednoczonych, a mniej niż połowa Amerykanów deklaruje, że obecnie należy do kościoła.
Szacuje się, że w latach 2010–2020 w Stanach Zjednoczonych zamykano od 3850 do 7700 miejsc kultu religijnego rocznie, co przekładało się na znikanie od 75 do 150 zborów tygodniowo. W 1937 roku liczba wiernych w kościołach w USA wynosiła 73%. W 1999 roku wskaźnik ten nadal wynosił 70%, a do 2022 roku spadł do 46%. Oczekuje się, że ta tendencja spadkowa utrzyma się.
Gwałtownie spada również liczba Amerykanów deklarujących się jako chrześcijanie; na początku lat 90. około 90% Amerykanów deklarowało się jako chrześcijanie, w 2007 roku odsetek ten spadł do 78%, a do 2020 roku spadł do 64%. Malejący wpływ WASP-ów (białych anglosaskich protestantów) w Ameryce, tradycyjnie rządzących krajem, zdawał się być podsumowany zwycięstwem Obamy, Afroamerykanina, w wyborach prezydenckich w 2008 roku.
Znaczna liczba Amerykanów należących do kategorii WASP (Amerykanów Zachodnich), którzy mogli mieć uprzedzenia rasistowskie, z trudem radziła sobie z Afroamerykaninem jako przywódcą kraju. Był to kluczowy czynnik w powstaniu w 2009 roku radykalnego ruchu Tea Party w Partii Republikańskiej.
Poprzednik Obamy, Bush, cieszył się ogromnym poparciem białych ewangelików, co pomogło mu wygrać wybory prezydenckie w 2000 roku i uzyskać reelekcję w 2004 roku. Bush uzyskał 68% głosów białych ewangelików w 2000 roku, a cztery lata później odsetek ten wzrósł do 78%. Karl Rove, starszy doradca Busha, uważał, że poparcie białych chrześcijan było decydujące dla sukcesu wyborczego Busha.
Rasizm od dawna wpływa na opinie niektórych białych Amerykanów, a badanie przeprowadzone w 2011 roku, z udziałem Uniwersytetu Stanforda i Uniwersytetu Michigan, wykazało, że 51% Amerykanów ma uprzedzenia wobec osób czarnoskórych. Stanowiło to wzrost w porównaniu z 48% w 2008 roku, kiedy Obama miał wygrać wybory prezydenckie.
Społeczność czarnoskóra stanowi około 13% całej populacji amerykańskiej, podczas gdy trzy czwarte populacji to osoby białe. Pomimo tej dysproporcji, osoby czarnoskóre w Ameryce trafiają do więzień pięć razy częściej niż biali Amerykanie, a do 2019 roku prawie jedna trzecia wszystkich więźniów w amerykańskich więzieniach stanowili Afroamerykanie; podczas gdy liczba osób czarnoskórych żyjących w ubóstwie w Ameryce jest znacznie wyższa niż poziom ubóstwa białych.
Jeśli chodzi o amerykańskie praktyki więziennictwa za granicą, w 2006 r. prezydent Bush podpisał ustawę o komisjach wojskowych, natomiast Kongres USA zatwierdził ustawę o autoryzacji wydatków na obronę narodową, która skutecznie zalegalizowała naruszenia praw człowieka, w tym więzienie „podejrzanych o terroryzm” schwytanych po inwazji USA na Afganistan w 2001 r.
Już w latach 2002-2004 dziesiątki więźniów poniżej 18 roku życia przetrzymywano w amerykańskim więzieniu wojskowym w Zatoce Guantanamo w południowo-wschodniej części Kuby. Szacuje się, że do 2008 roku w Guantanamo, znanym z łamania praw człowieka, nadal przetrzymywano 21 dzieci.
Sama Kuba znalazła się pod kontrolą Stanów Zjednoczonych w 1898 roku, kiedy Amerykanie najechali Kubę pod pretekstem uwolnienia wyspy spod hiszpańskiego kolonializmu. Celem Waszyngtonu było przejęcie pełnej władzy nad Kubą w ramach imperialistycznej polityki zagranicznej. Nie istniały żadne historyczne ani kulturowe powiązania między Stanami Zjednoczonymi a Kubą, ponieważ przed 1898 rokiem Kuba znajdowała się pod hiszpańskim panowaniem przez około cztery stulecia.
Po zwycięstwie rewolucji kubańskiej w 1959 roku Stany Zjednoczone do dziś zachowują kontrolę nad Zatoką Guantanamo, gdzie od 1903 roku znajduje się amerykańska baza morska. Dalsza okupacja Guantanamo przez wojska amerykańskie ma na celu osłabienie gospodarki Kuby i uniemożliwienie rządowi Kuby rozwoju tej części wyspy.
Obecność Amerykanów w Guantanamo jest częścią strategii okrążania Kuby przez Waszyngton i karą dla kraju za „skuteczne przeciwstawienie się” hegemonii USA nad półkulą zachodnią.
Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że nie może orzekać o prawach więźniów przetrzymywanych w Guantanamo, ponieważ obszar ten nie podlega jurysdykcji amerykańskiej, gdyż nie jest częścią terytorium Ameryki. Administracja Busha i Kongres USA w istocie orzekły, że Guantanamo nie podlega prawu międzynarodowemu, dlatego jest to dogodne miejsce do wysyłania więźniów.
Oprócz Guantanamo, Amerykanie utworzyli więzienia w krajach europejskich, takich jak Rumunia, Litwa i Polska, a także w niektórych częściach Azji i Afryki Północnej. CIA dokonywała ekstradycji domniemanych terrorystów do państw takich jak Pakistan, Tajlandia i Maroko, umożliwiając lokalnym siłom bezpieczeństwa przesłuchiwanie więźniów, a w niektórych przypadkach stosowanie wobec nich przemocy fizycznej.
Shane Quinn
Shane Quinn uzyskał dyplom z wyróżnieniem z dziennikarstwa i pisze głównie o tematyce zagranicznej i historycznej. Jest adiunktem naukowym Centrum Badań nad Globalizacją (CRG).
Więcej - https://www.globalresearch.ca/growth-liberalism-corruption-west/5844595
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2257
Z profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, sinologiem i politologiem, Bogdanem Góralczykiem rozmawia Anna Leszkowska.
- Panie Profesorze, przyzwyczailiśmy się do postrzegania Chin jako państwa o gospodarce odtwórczej, mało innowacyjnej. Tymczasem osiągnięcia tego państwa w takich branżach jak IT czy kosmiczna pokazują, że Chiny umiały przestawić się na gospodarkę innowacyjną, co np. nam się ciągle nie udaje. W czym tkwi sekret chińskiej zmiany?
- Po pierwsze, trzeba podkreślić, że nawet w latach rewolucji kulturalnej – największego zamieszania w Chinach – program kosmiczny wyłączono całkowicie spod wpływów Czerwonej Gwardii czyli hunwejbinów. Pokazuje to, że Chińczycy potrafią zgodzić się na wyłączenie spod jakiejkolwiek ideologii dziedzin o nadrzędnym znaczeniu dla państwa.
Po drugie, chińskie elity mają świadomość, że ich cywilizacja była kiedyś kwitnąca i innowacyjna i przyniosła tak epokowe wynalazki jak np. proch, papier, kompas, porcelanę czy jedwab. Widać z tego, że Chińczycy mają wolę polityczną oraz poczucie tożsamości i historii.
Jednak chiński system kształcenia – także i obecny – nie sprzyja innowacyjności, polega bowiem na pamięciowym przyswajaniu formuł. Ale Chiny od grudnia 1978 roku rozpoczęły bezprecedensowy proces transformacji – głównie ekonomicznej, a później i innych dziedzin.
Ten proces miał różne fazy, ale pod koniec XX wieku stało się jasne, że Chiny odradzają się jako mocarstwo, że stały się drugą gospodarką świata.
W latach 2012-2013 doszła do władzy obecna, tzw. piąta generacja z prezydentem Xi Jinpingiem, która zmienia azymuty i już nie buduje jak poprzednie elity chińskiego mocarstwa po cichu, ale wychodzi z bardzo śmiałymi wizjami tego, co Chiny chcą i do czego zmierzają.
Przybrało to nazwę dwóch nowych celów: na stulecie Komunistycznej Partii Chin (1.07.2021) i stulecie Chińskiej Republiki Ludowej (1.10.2049).
Pierwszy cel polega na wprowadzeniu nowego modelu rozwojowego opartego nie na eksporcie, ale na kwitnącym rynku wewnętrznym i klasie średniej, którą trzeba zbudować, a tym samym przejść najtrudniejszy egzamin, jaki się przechodzi w okresie zmian, czyli od ilości do jakości. Już nie można się opierać na podróbkach, trzeba tworzyć własne rozwiązania. Drugi cel - na stulecie ChRL – to wielki renesans Chin, które zamierzają być najbardziej kwitnącą cywilizacją na globie. A tego nie da się osiągnąć bez pokojowego zjednoczenia z Tajwanem.
Te cele sformułował Xi Jinping pod koniec 2014 roku, natomiast na ostatnim XIX Zjeździe KPCh, w październiku 2017 roku, dodał jeszcze jedną datę – 2035 rok, kiedy to Chiny mają się stać społeczeństwem innowacyjnym. Ale żeby tak się stało, Chiny w 2015 roku przyjęły 10-letni program Made in China 2015-2025, wzorowany na niemieckim programie Industrie 4.0. Chodzi więc o to, żeby już nie kraść, nie podrabiać, nie importować, ale tworzyć coś nowego.
W tym kontekście trzeba dodać jeszcze jeden ważny element: kiedy Chiny pod koniec 1978 roku ruszały do reform, to ówczesny wizjoner Deng Xiaoping, który cały ten program wymyślił i uruchomił, zaproponował, aby wysyłać studentów i doktorantów na najlepsze uczelnie świata, do USA, Wielkiej Brytanii, Japonii, Niemiec. Początkowo wysyłano najzdolniejszych, ale po 2-3 latach program stypendialny zmodyfikowano tak, aby wykształcić elity na potrzeby modernizacji państwa, czyli głównie w naukach ścisłych, inżynieryjnych, biotechnologii. Dzięki temu przez ostatnie 40 lat wykształcono na Zachodzie ponad 3,5 miliona Chińczyków władających biegle obcymi językami. Wyniki tego już widać w najwyżej punktowanych czasopismach naukowych, w których Chińczycy publikują swoje prace.
Czyli mamy tu program świadomego kształtowania elit i program kształtowania polityki przemysłowej i modernizacji państwa (program Chiny 2015-2025). Ponadto Chiny już obecnie wydają na B+R ok. 2% PKB (u nas jest to od lat poniżej 0,5%PKB), a chcą dogonić tych, którzy wydają najwięcej – Koreę Południową i Japonię, które wydają powyżej 3,5% PKB. To jest program rządowy, w którym zapisano stały wzrost nakładów na B+R, a równocześnie położono nacisk na własną wynalazczość.
I jeszcze sprawa, o której się na świecie nie mówi - a to błąd – że ważną rolę w tej modernizacji państwa odgrywają surowce w postaci pierwiastków ziem rzadkich, bez których nie jest możliwy postęp naukowo-techniczny. Chiny w tym obszarze mają monopol – i na produkcję, i na ich eksport (ponad 90%). Obecna wojna handlowa między USA a Chinami jest także wojną właśnie o technologie. Chiny już są dla nas wyzwaniem w wymiarze gospodarczym i handlowym, a chcą być też w wymiarze technologicznym, dlatego mamy szum wokół firmy Huawei.
- Możliwe, że nie mniejsze wyzwania niż w branży IT Chiny rzucą reszcie świata w technologiach kosmicznych…
- Chiński program kosmiczny jest od początku – z konieczności - autonomiczny, niezależny od rosyjskiego i amerykańskiego (w przeciwieństwie do programu atomowego). Chińczycy w konstruowaniu programu kosmicznego nie mogli korzystać z wcześniejszych osiągnięć Rosjan i Amerykanów, a mimo to, ich program uważany jest za trzeci w świecie pod względem rangi (po rosyjskim i amerykańskim). Jednak co ciekawsze – Chińczycy konkurują tu nie z USA czy Rosją, ale z Hindusami o to, kto pierwszy wyśle misję – może i załogową - na Marsa.
- Ale mają i takie programy jak stworzenie sztucznego słońca czy księżyca do oświetlania miast…
- Mam co do takich pomysłów mieszane uczucia, bo moim zdaniem, tego rodzaju inżynieria idzie tam zbyt daleko. Podam dwa, najbardziej spektakularne przykłady: wykopany ponad tysiąckilometrowy tunel do transportu wody z tybetańskich lodowców na pustynię do Xinjiangu (Sinciangu) oraz wykorzystywanie jodku srebra do sterowania pogodą, wywoływania sztucznych opadów – także nad Tybetem. To są ryzykowne działania, a mimo to – za zgodą władz – wprowadza się je w życie.
Ale znam jeden niebywały projekt, prof. Hu Anganga – jednego z najważniejszych chińskich strategów i ekonomistów, który jako pierwszy wyszedł z koncepcją zielonej gospodarki, opisując ją w książce Chiny. Innowacyjny zielony rozwój. Ten cel, budowy zielonej gospodarki, już teraz program rządowy, to jeszcze jedna sprawa, na którą winniśmy zwracać uwagę, skoro mówimy o innowacyjności. Chiny bowiem już wyprzedziły UE, jeśli idzie o alternatywne źródła energii. W ramach strategii przechodzenia na zieloną gospodarkę, jak sugeruje Hu Angang, powinno się jedną z prowincji - Quinghai – zrobić płucami Chin, nie wpuszczać tam przemysłu i ją zalesiać.
- Zmiana w podejściu do innowacyjności w Chinach była w jakimś stopniu uwarunkowana ustrojem i zarządzaniem?
- Dotychczas ustrój pozwalał umiejętnie sterować gospodarką i planować. W Chinach nic się nie dzieje na żywioł, tam jest wymieszanie rynku z interwencjonizmem państwowym. Chińczycy mają przemyślaną wizję państwa i staranną, świadomą strategię jej implementacji do gospodarki. Ale ok. 1,5 roku temu obecny przywódca Chin odszedł od strategii Denga Xiaopinga, czyli kolektywnego cesarza. Takim kolektywnym cesarzem w Chinach jest siedmioosobowy Stały Komitet Biura Politycznego KC KPCh. Xi Jinping idzie w stronę jedynowładztwa, systemu autorytarnego, który może być skuteczny, ale na krótką metę. Jest więc pytanie, czy da się pogodzić ów skrajnie autorytarny system (Chiny autorytarne były zawsze) z innowacyjnością, która wymaga ducha przedsiębiorczości i otwartych umysłów.
W tym kontekście warto obserwować, co się będzie działo z systemem edukacji w Chinach, który jest sztywny, pamięciowy, odgórnie narzucany i sterowany. Chińczycy bowiem uruchomili bezpośrednie połączenie między Pekinem a Helsinkami i minimum raz w tygodniu liczna delegacja chińska leci do Finlandii, żeby poznawać fiński system szkolnictwa, uchodzący za najlepszy w świecie. Chińczycy zebrane tam doświadczenia już implementują punktowo u siebie.
- A czy ten ustrój pozwala sprawnie zarządzać rozwojem naukowym?
- Pomaga. Do 2010-2012 roku system polityczno-gospodarczy opierał się na ekspansji i eksporcie, czego efektem był dwucyfrowy wzrost PKB. Ten obecny jest skierowany już na innowacyjne społeczeństwo, zieloną gospodarkę, a nawet bezwęglową. Bo Chiny, podobnie jak Polska, też mają energię głównie z węgla, choć jest to tylko 69% a nie 90% jak u nas. Zakłada się, że do 2030-2032 roku energia z węgla będzie stanowić tylko 50%, pozostałe 50% będzie pochodzić z OZE.
Jedynym wąskim gardłem jest brak dobrze wykształconej klasy średniej, zwłaszcza inżynierów, co utrudnia realizację wielkich projektów infrastrukturalnych, jakie Chiny realizują: jedwabnych szlaków, czy szybkich kolei. Pojawiają się głosy, aby ich importować ze świata, tyle że w Chinach nie ma zwyczaju przyjmowania obcych pracowników, bo zawsze był to najludniejszy kraj globu, z którego eksportowało się siłę roboczą, nie odwrotnie. Kłopot z kadrą inżynierską próbują więc rozwiązać tworzeniem technicznych szkół zawodowych na różnym poziomie.
- Czy technologie zachodnie są jeszcze dla Chin atrakcyjne?
- Świat jest zglobalizowany i choć Chiny może są największą wyspą na tym świecie, to jednak i one są włączone w światowe systemy. Przez trzy dekady, a na pewno po 1992 roku – wbrew traumie Tiananmen – do Chin przyszedł wielki kapitał, bo Chiny po rozpadzie ZSRR otworzyły mu szeroko wrota. Wykorzystywanie obcego kapitału – bez względu na sposób jego pozyskania - było zresztą jednym z podstawowych źródeł rozwoju Chin. Natomiast w latach 2014-2015 w Chinach dokonał się przełom kopernikański – po raz pierwszy Chiny stały się eksporterem kapitału i zgodnie z celami wyznaczonymi na 100-lecie partii i ChRL chcą być eksporterem największym na świecie. Patrząc na chińskie patenty, rozwiązania techniczne i technologiczne w wielu dziedzinach, widać że Chiny mają co dawać światu.
- Z przewrotu kopernikańskiego w Chinach moglibyśmy wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie?
- Po raz pierwszy w chińskich dziejach, czyli od ok. 5 tys. lat, w interesie Chin jest wejście do Polski. To widać choćby z przebiegu dwóch jedwabnych szlaków, spośród których ten lądowy wytyczono przez nasze terytorium. Powinniśmy z tego skorzystać, bo Chińczycy mają pieniądze, wolę i strategię, z tym że mają inne interesy niż my. Ale wiedząc o tym, powinniśmy to mądrze rozegrać, na co się jednak nie zanosi, gdyż Huawei nie jest kompatybilny z Fort Trump. Bo jeśli stawiamy na Amerykanów, to automatycznie wykluczamy Chińczyków.
Dlaczego tak jest? Świat zachodni, głównie USA, ale i Niemcy, stawiały na Chiny przez blisko cztery dekady, inwestowały tam uważając, że im się to opłaci. Ale w 2018 roku nastąpiła wyraźna zmiana: zamiast zaangażowania Zachodu w Chinach zaczęła się strategiczna konkurencja z nimi, która nie wiadomo do czego doprowadzi, bo już mamy wojnę handlową, wojny celne – oby tylko nie było wojny prawdziwej, która kolejny raz potwierdziłaby prawdziwość pułapki Tukidydesa, czyli zderzenia interesów dotychczasowego hegemona (USA) z pretendentem (Chiny). Znaleźliśmy się bowiem w bardzo niebezpiecznym momencie dla świata, kiedy jedno mocarstwo szybko rośnie, a dotychczasowy hegemon – relatywnie słabnie.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1510
Spośród wielu zasad prawa międzynarodowego publicznego na czoło wysuwa się nigdzie nieskodyfikowana zasada praworządności międzynarodowej, inaczej nazywana zasadą legalizmu (rule of law). Wynika ona z powszechnego przekonania państw, że dla ochrony interesów wspólnoty międzynarodowej i każdego jej uczestnika z osobna konieczne jest przestrzeganie w praktyce norm zwyczajowych i stanowionych, a zwłaszcza ius cogens (norm imperatywnych) i zasad Karty Narodów Zjednoczonych.
O ile normy traktatowe, stanowione na drodze negocjacji dyplomatycznych, mogą ulegać zmianom, o tyle normy bezwzględnie obowiązujące, w tym zasady Karty, nie mogą być przedmiotem negocjacji i indywidualnych interpretacji. Są one bowiem rezultatem woli powszechnej uczestników stosunków międzynarodowych.
Każde państwo stosujące nielegalnie siłę wobec innego państwa narusza zakaz jej użycia według art. 2 ust. 4. Karty NZ, która jest fundamentalną zasadą prawa międzynarodowego. Sprawcy naruszenia prawa nigdy otwarcie nie przyznają się do takich czynów. Świadomie budują własne narracje, aby usprawiedliwić to, co nielegalne i niedopuszczalne. Okazuje się, że przy pomocy wojny wszystko można uzasadnić, nawet najbardziej absurdalne pomysły i racje.
Podobnie jak w przypadku inwazji na Irak w 2003 roku przez Stany Zjednoczone, tak obecnie Rosja odwołuje się do „ideologicznych” uzasadnień swojej agresji (denazyfikacja i zaprzestanie ludobójstwa) oraz uderzenia wyprzedzającego. Występując w obronie ludności rosyjskojęzycznej Donbasu Rosjanie nie zadbali, aby ten stan rzeczy jednoznacznie potwierdzić z udziałem gremiów międzynarodowych. Sięgnięto raczej do uzasadnień ideologicznych i propagandowych. Tak jak kiedyś konstatowała Susan Sontag, wszystkie wojny, nawet jeśli są prowadzone z tradycyjnych powodów (zagarnięcie ziem, grabież zasobów, ochrona ludności) są przedstawiane jako „starcia cywilizacji” i „wojny kultur”, przy czym każda ze stron rości sobie pretensje do wyższości i uznania przeciwników za barbarzyńców. Następuje „enemizacja” relacji międzyludzkich. Wróg jest obecny wszędzie, jeśli tylko zaprzecza „naszym” wartościom. Stanowi bowiem zagrożenie „naszej tożsamości”, „naszej wiary” i „naszego sposobu życia”. To złoczyńca i bluźnierca, rzucający wyzwanie wyższym i lepszym – bo „naszym” – wartościom.
Wojna i prawo
Wydaje się, że wiele zamieszania w prawie międzynarodowym wprowadziła doktryna interwencji humanitarnej, w imię której mocarstwa uznały – poza kompetencjami ONZ – że mogą podejmować działania w obronie praw człowieka, w tym swoich obywateli poza granicami. Mogą wkraczać zbrojnie w sprawy wewnętrzne innych państw, jeśli uznają, że prowadzą one politykę dyskryminacji czy ludobójstwa wobec własnych obywateli. Bez upoważnienia Rady Bezpieczeństwa ONZ interwencja humanitarna nie stanowi jednak wyjątku od zakazu użycia siły lub groźby jej użycia.
Powoływanie się na prawo do (zbiorowej) samoobrony samozwańczych „republik ludowych” – Ługańska i Doniecka – również nie wytrzymuje krytyki. W świetle prawa międzynarodowego te twory geopolityczne nie są uprawnione, jako części składowe Ukrainy, do zwracania się o pomoc i interwencję zbrojną przeciw macierzystemu państwu. Gdyby prawo międzynarodowe dopuszczało taką sytuację, to prowadziłoby do totalnej anarchizacji. Każda jednostka terytorialno-administracyjna, bądź polityczna (np. opozycja), niezadowolona ze swojego położenia w danym państwie, mogłaby zwracać się z prośbą o interwencję zewnętrzną. Zasada suwerennej równości państw (art. 2 ust. 1. Karty NZ) oznacza przede wszystkim prawo każdego państwa do równości wobec prawa, integralności terytorialnej oraz wolności i niepodległości politycznej. Każda interwencja zewnętrzna, dokonywana w jakiejkolwiek formie, narusza zatem zasadę suwerennej równości państw.
Uznanie niepodległości republik w Donbasie (22 lutego 2022 roku) w granicach całych obwodów– ługańskiego i donieckiego – oznaczało zanegowanie przez Rosję prawa do istnienia państwa ukraińskiego w granicach administracyjnych dawnej republiki radzieckiej (które po rozpadzie ZSRR oparto na granicach istniejących w jego ramach według zasady uti possidetis – „niech pozostanie tak, jak posiadacie”). Władimir Putin, sięgając do rewizjonistycznej interpretacji „sztucznych” granic w ramach ZSRR (co akurat było prawdą), podważył rację istnienia Ukrainy w dzisiejszych jej granicach. Trudno jednak zgodzić się z uznaniem „republik ludowych” za państwa durante bello, a więc podczas trwającego konfliktu. Takie uznanie jest pogwałceniem suwerenności państwa macierzystego. Stanowi bezprawną interwencję w jego stan posiadania i władztwa.
W postawie Rosji wobec uznania „republik ludowych” (wcześniej w 2008 roku wobec Abchazji i Osetii Południowej) występuje sprzeczność, jeśli chodzi o stanowisko względem Kosowa. Rosja blokuje jego uznanie, a tym samym stoi na przeszkodzie w przyjęciu go do ONZ. Na tym przykładzie widać wyraźnie, jak geopolityczne interesy mocarstw ograniczają zasadę samostanowienia narodów i jak instrumentalnie traktuje się różne jednostki geopolityczne. Na ekspansywną praktykę uznawania przez Rosję nowych podmiotów ostrożnie i podejrzliwie spoglądają Chiny, które przeciwstawiają się tendencjom secesjonistycznym i suwerenizacyjnym Tybetu, Sinciangu, Hongkongu i Tajwanu.
W dyskusji na temat kształtu ładu pozimnowojennego Rosja jednoznacznie powołuje się na zasadę niepodzielności bezpieczeństwa. Zgadza się z prawem wyboru sojuszy przez zainteresowane państwa pod warunkiem, że zwiększanie bezpieczeństwa jednych nie może się odbywać kosztem bezpieczeństwa innych. Ta zasada została zapisana w Karcie Bezpieczeństwa Europejskiego OBWE w Stambule, 19 listopada 1999 roku. Ponieważ obecnie nikt poza Rosją nie przywołuje tego dokumentu, warto zacytować stosowne przepisy z rozdz. II, pkt. 8: „Każde państwo uczestniczące ma równe prawo do bezpieczeństwa. Potwierdzamy niezbywalne prawo każdego państwa uczestniczącego do swobodnego wyboru lub zmiany rozwiązań dotyczących jego bezpieczeństwa, w tym do zmiany układów sojuszniczych w miarę ich ewolucji. Każde państwo ma również prawo do neutralności. Każde państwo uczestniczące będzie respektować prawa wszystkich innych państw w tym zakresie. Nie będą one umacniać swojego bezpieczeństwa kosztem bezpieczeństwa innych państw”. A w pkt. 9.: „Bezpieczeństwo każdego państwa uczestniczącego jest nieodłącznie powiązane z bezpieczeństwem pozostałych państw. Ludzki, ekonomiczny, polityczny i wojskowy wymiar bezpieczeństwa traktować będziemy jako jedną, nierozerwalną całość”.
Można oczywiście lekceważyć tego rodzaju zapisy jako niemające mocy prawnej, ale przecież państwa członkowskie OBWE nie podjęły w ogóle dyskusji na temat ich dzisiejszej interpretacji. Każda uczciwa diagnoza sytuacji w Europie Wschodniej wskazuje, że po ekspansji NATO na wschód w latach 1990 - 2000 została zachwiana równowaga sił, a Rosja miała prawo poczuć się osaczona. Strategia koncentracji sił (bandwagon) wokół amerykańskiego hegemona – zwycięzcy w „zimnej wojnie” - musiała wywołać reakcję innych potęg w imię przywrócenia balance of power. Rosja uznała, podobnie zresztą jak wspierające ją w tym względzie Chiny, Indie czy Brazylia, że strategia ta w sposób naturalny prowadzi do imperializacji i zawojowania świata przez jedno mocarstwo, co prędzej czy później wywoła zanegowanie unilateralnego przywództwa przez rywali. Tak było od najdawniejszych czasów, że po okresie hegemonii w systemie międzynarodowym powracała poligonia, czyli wielobiegunowość. Najczęściej działo się to poprzez długie i krwawe wojny.
Krucjata ideologiczna
Narracja rosyjska odwołuje się do zagrożeń interesów egzystencjalnych, nawiązując do licznych naruszeń prawa międzynarodowego przez państwa Zachodu, a interwencje zbrojne przeciw Jugosławii (Serbii), Irakowi, Libii i Syrii uznaje za haniebne łamanie zasad Karty NZ. W kategoriach pewnych analogii można byłoby zgodzić się z takim rozumowaniem. Ale kierując się przesłankami aksjologicznymi nie można dopuścić do takiego oto poglądu, że jeśli ktoś popełnił przestępstwo (i nawet gdy nie został za nie ukarany), to innym też wolno popełniać przestępstwa. Żadne więc wcześniejsze agresje i wojny nie są usprawiedliwieniem dla kolejnych agresji i wojen, obojętnie przez kogo wszczynanych.
Wojna na Ukrainie jest konsekwencją krucjat ideologicznych Zachodu ostatnich dekad. Pod przykrywką globalizacji Zachód realizuje swoją ekspansję w duchu neoliberalizmu na obszary, gdzie swoje „żywotne” interesy mają inne mocarstwa – zwłaszcza Rosja. Ukraina płaci cenę przeciągania jej na jedną ze stron. Przyczyny powyższych zjawisk tkwią w naturze współczesnego kapitalizmu korporacyjnego, który niszczy konkurencję, prowadzi rabunkową eksploatację planety, podporządkowuje interesy słabych państw i poprzez monopole finansowe, informacyjne i zbrojeniowe nakręca koniunkturę wojenną, celem dokonania redystrybucji zasobów (nowe strefy wpływów, likwidacja ostatnich bastionów suwerenności, zanim dojdzie do zwarcia z Chinami). Temu służy krucjata antyrosyjska. Na jej przykładzie widać, jak fantazmaty o liberalnym ładzie międzynarodowym zostały skonfrontowane z nową rzeczywistością, powodując ogromne straty materialne i ludzkie, ale także wysokie ceny energii, wysoką inflację, groźbę recesji, oraz potęgując rywalizację o nowe rynki i zasoby w skali globalnej.
Wojna na Ukrainie jest przykładem niezwykłego zaangażowania zewnętrznego po stronie napadniętego państwa. Dowodzi realnego wdrażania idei solidarności przez państwa i organizacje międzynarodowe, choć trudno to zjawisko oceniać jedynie w wymiarze moralnym. Należy także postawić pytanie – w czyim interesie i na czyją korzyść (cui bono) jest ona prowadzona. A także, jak wszystkie te przedsięwzięcia wyglądają w świetle prawa. Otóż oddziaływanie państw popierających Ukrainę ma przede wszystkim charakter wsparcia polityczno-dyplomatycznego, propagandowego i logistycznego (dostawy broni i uzbrojenia, doradztwo wojskowe, pomoc techniczna, szkolenie wojsk i wsparcie wywiadowcze). To wszystko powoduje, że konflikt może przerodzić się w długotrwałe „wykrwawianie” stron. Następstwem może być ich desperacja. Rosja może sięgnąć w ostateczności po broń masowej zagłady (o czym jest mowa w jej doktrynie wojennej), a Ukraińcy zwrócą się w stronę terroryzmu narodowowyzwoleńczego na niespotykaną dotąd skalę. Wydaje się, że największymi przegranymi będą strony bezpośrednio wojujące. UE zostanie całkowicie uzależniona od USA, a te jako zwycięzca będą ustalać reguły nowego porządku z Chinami. W ten sposób USA na jakiś czas przedłużą swoją hegemonię w systemie zachodnim i być może dzięki konsolidacji swojego społeczeństwa unikną wewnętrznych wstrząsów.
W imię celów najwyższych – obrony państwa ukraińskiego i jego obywateli - państwa i dwa ugrupowania: Unia Europejska i NATO, podejmują szereg działań, opartych na niejasnych zasadach. Na przykład, trwa masowy przesył broni na Ukrainę, co musi rodzić pytania o sposób jej dystrybucji, w czyje ręce ona trafia oraz jaki będzie sposób kontroli śmiercionośnych systemów po zawieszeniu walk. Pytania takie nie są bez znaczenia w kontekście negatywnych doświadczeń irackich, libijskich czy afgańskich.
O wielu posunięciach wobec Ukrainy decyduje wola polityczna państw wspierających, czyli akty wewnętrzne różnej rangi odgrywają większą rolę niż umowy międzynarodowe. Prawo jest funkcją siły i pokazuje, że zależy od woli najważniejszych graczy, a jej wyraz ma często charakter niejawny, bądź dla potrzeb opinii społecznej zmanipulowany. Ma się wrażenie, że dominują ustalenia pozaprawne, skrywane przed publicznością. Jest to zjawisko niebezpieczne, zwłaszcza że rządzący podejmują kosztowne zobowiązania, za które przyjdzie płacić kolejnym rządom i społeczeństwom.
Podwójne standardy
Podejmując masowe sankcje wobec Rosji, państwa zachodnie odstępują od zobowiązań traktatowych, zwłaszcza zasady dobrej wiary (bona fides), ufności i wiarygodności (pacta sunt servanda), nie mówiąc o naruszaniu prawa własności. Jeśli pax est servanda, to ze względu na wojnę można byłoby powołać się na wygaśnięcie umów, ale przecież nikt spośród stosujących sankcje wobec Rosji nie jest formalnie stroną w tej wojnie. Podobnie nie można przywoływać klauzuli zasadniczej zmiany okoliczności (rebus sic stantibus). Czym zatem, jeśli nie żywiołową dezynwolturą jest rozpętanie akcji odwetowych wobec Rosji, z brakiem respektu dla norm międzynarodowych? Jednocześnie, gdy Rosja zastosowała środki odwetowe choćby wobec Polski, odcinając dopływ gazu, wywołało to oburzenie głowy państwa i gotowość do podjęcia kroków prawnych wobec Gazpromu. Czy nie są to podwójne standardy, a może raczej logika oparta na „moralności Kalego”?
Brak woli kompromisu i determinacja każdej ze stron na rzecz utrzymania swoich stanowisk okazały się tragiczne w skutkach. Rosja – podobnie jak wielokrotnie czynili to Amerykanie – przyznała sobie pełne prawo do podjęcia „środków zaradczych”. Stanowi to bezpośrednie nawiązanie do doktryny George’a W. Busha, zakładającej dopuszczalność uderzeń wyprzedzających i wojnę prewencyjną. Daje to pole dla rozmaitych woluntarystycznych posunięć, grożących nieobliczalnymi konsekwencjami. Doktryna uderzeń wyprzedzających jest sprzeczna z zasadą samoobrony (art. 51 Karty NZ), co jednak trudno odróżnić od „antycypacyjnej” samoobrony w odpowiedzi na zbliżający się atak.
Z uwagi na „sakralny” charakter wojny na Ukrainie, „heroizację” obrony ojczyzny i walkę „aż do zwycięstwa” trudno o kreślenie perspektyw działań wojennych i ich konsekwencji. Być może Ukraina zgodzi się na rezygnację z aspirowania do członkostwa w NATO, co może być warunkiem wstępnym zawieszenia broni. Czy jednak taka koncesja nie zostanie uznana za przejaw stosowania przymusu zewnętrznego? Każda umowa zawarta pod przymusem, według konwencji wiedeńskiej o prawie traktatów z 1969 roku (art. 52) byłaby uznana za nieważną. Status bezpieczeństwa Ukrainy musiałby zatem być zagwarantowany na mocy wielostronnych traktatów, których treści nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Rozrachunki in spe
W bilansowaniu tej haniebnej wojny przyjdzie czas na różne obrachunki. Przede wszystkim muszą być postawione pytania, jaka Ukraina, także pod względem ustrojowym (i ideologicznym), będzie zasługiwać na wieloletnie wsparcie w odbudowie. Przecież co do standardów funkcjonowania gospodarki, wymiaru sprawiedliwości czy wolności politycznych nawet państwa ją wspierające mają wiele wątpliwości. Jaka będzie rola oligarchów, którzy z ukrycia biorą udział w kreowaniu przyszłości? W jaki sposób wspólnota międzynarodowa wyegzekwuje od władz Ukrainy poszanowanie standardów międzynarodowych, dotyczących choćby ochrony mniejszości narodowych, językowych czy religijnych? Jak dotąd, jedynie Węgrzy upomnieli się o los swojej mniejszości na Rusi Zakarpackiej. Poza tym, jak w każdych rozliczeniach, przyjdzie czas na refleksję o odpowiedzialności politycznej za sprawczość każdej ze stron przed wybuchem wojny i w czasie jej trwania. Doświadczenie choćby sanacyjnej Polski pokazuje, że historia wystawia rachunki wszystkim rządzącym, nawet gdy w chwili uniesień byli uznawani za bohaterów.
Z pewnością nikt z rzetelnych badaczy i obserwatorów nie pominie pytania, o co właściwie toczy się ta wojna – o samodzielność Ukraińców (których?) we władaniu własnym państwem (w jakich granicach?), o ich dobrobyt i samostanowienie, czy o zwasalizowanie wobec atlantyckiego protektora? Trzeba mieć świadomość, że nie da się automatycznie przeszczepić zachodnich wzorów demokracji do państwa o zupełnie odmiennych tradycjach ustrojowych i autorytarnej kulturze politycznej. Każdy system polityczny wyrasta na gruncie własnych wartości i wzorów. Wojna na Ukrainie wyraźnie nasiliła konflikt ideologiczny, który przypomina najgorsze czasy „pierwszej zimnej wojny”.
Trwająca wojna jest katastrofą cywilizacji europejskiej. Jej barbarzyński charakter skazuje Rosję na anatemę, odpowiedzialność polityczną, materialną i karną, ale także dyskwalifikuje państwa zachodnie w ich irracjonalnym eskalowaniu wojny „w celu deeskalacji”. Dozbrajanie Ukrainy w imię nieustępliwości wobec agresora powiększa straty ludzkie i materialne, ogranicza determinację stron na rzecz zawieszenia broni i wolę negocjacji. Istnieje poważna groźba rozlania się wojny poza granice Ukrainy, a także zmiany jej charakteru z ograniczonej wojny konwencjonalnej w stronę wojny nuklearnej.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3430
Z dr. Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem, politologiem z Akademii Finansów i Biznesu Vistula i publicystą tygodnika „Sieci” rozmawia Anna Leszkowska
- Czy Edward Snowden, który jest przez rząd USA nazywany zdrajcą i szpiegiem, rzeczywiście nim jest?
- Czy jest szpiegiem – nie wiadomo, ale wiele wskazuje na to, że nie. Gdyby był, to jego ujawnienie w sytuacji, gdy nie groziło mu wykrycie, byłoby błędem jego i obcej agencji wywiadowczej z nim współpracującej. W interesie państwa za taką agencją stojącego byłaby dalsza działalność Snowdena w tzw. amerykańskiej wspólnocie wywiadowczej, jego awans, zdobywanie coraz większej wiedzy, szerszego dostępu do informacji oraz być może osiąganie tam władzy. Na końcu tej drogi mógłby zająć ważne i wpływowe stanowisko, realizując instrukcje obcego państwa. To byłby wielki sukces kontrwywiadu ofensywnego, czyli przejmowania władzy nad wywiadem i kontrwywiadem przeciwnika. W tej sztuce odnoszone były w historii liczne sukcesy, także w XXI wieku, w szczególności przez wywiady sowiecki, rosyjski i chiński.
Wszystko przemawia za tym, że Snowden jest naprawdę niezależnym społecznikiem, który postanowił w drodze nieposłuszeństwa obywatelskiego zaalarmować społeczeństwo i naród amerykański oraz świat, w szczególności sojuszników USA, że dzieją się rzeczy złe. I w świetle idei i historycznej praktyki nieposłuszeństwa obywatelskiego nie jest to zdrada, a czyn godny pochwały.
Ideę nieposłuszeństwa obywatelskiego stworzono w USA w I połowie XIX w. po części z inspiracji francuskiej, ale i własnych doświadczeń w trakcie budowy amerykańskiego społeczeństwa. Jest ona uważana za jedną z koniecznych gwarancji wolności i demokracji. Zatem dziś wielu Amerykanów (w tym polityków i osób kształtujących opinię publiczną) twierdzi, że Snowden nie jest zdrajcą, a przeciwnie – bohaterem narodowym.
- Pochwala jego działanie np. Daniel Ellsberg, który w 1971 r. ujawnił tajne dokumenty Departamentu Obrony USA nt. wojny w Indochinach. Mówi, iż Snowden jest „nieocenionym darem dla demokracji”.
- I to największym darem w historii. Nawet przypisuje Snowdenowi zasługę większą niż jego własna, wynikająca z ujawnienia tzw. Papierów Pentagonu, co było jednym z największych wydarzeń i przełomów politycznych w dziejach USA. Gdyby nie sprawa Papierów Pentagonu, mogłoby nie dojść do afery Watergate, gdyż w rezultacie działań Ellsberga i redakcji „The New York Times”, federalny Sąd Najwyższy USA po burzliwej rozprawie uznał, że interes publiczny, prawo do w wiedzy o tym, co władze czynią, przeważa nad interesami samej władzy i dlatego publikacja takich dokumentów i informacji, jak zawarte w Papierach Pentagonu, jest zgodna z konstytucją USA. To był przełomowy wyrok Sądu Najwyższego.
- Wydaje się jednak, że gdyby dzisiaj Snowden wrócił do USA, mógłby zostać potraktowany jak Bradley Manning (informator Assange'a), czyli uwięziony i skazany...
- Manning nie został jeszcze skazany, choć jest uwięziony od maja 2010. Rozprawa zaczęła się stosunkowo niedawno – kilka miesięcy temu – i toczy się wyjątkowo powoli, nietypowo jak na amerykańskie sądy. Manning został oskarżony nie dosłownie o zdradę, ale o szpiegostwo i pomaganie przeciwnikowi – przedstawiono mu zarzuty ujawnienia tajnych informacji dotyczących obrony narodowej. Zarzut o zdradę jest bardzo rzadki w amerykańskim prawie, chociaż bardzo częsty w publicystyce i mowach polityków.
Różnice między działaniem Manninga a Snowdena są drugorzędne, istotne bardziej dla prawników amerykańskich, np. to, że Manning w trakcie popełniana tego czynu był żołnierzem, w przeciwieństwie do Ellsberga i Snowdena.
Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż Snowden działa tak, jakby jednocześnie był Manningiem i Assangem. Sam wywiózł dokumenty, jak i je w części opublikował, sam wszedł w kontakt z redakcjami czasopism amerykańskich i zagranicznych, idąc dokładnie śladami Assange'a i Wikileaks. I choć Wikileaks zaczęła mu też udzielać pomocy, to początek jego działań był samodzielny. Być może teraz – choć to przypuszczenie, które rzeczywistość może w każdej chwili zweryfikować - Wikileaks pomaga Snowdenowi nawiązywać kontakty z czasopismami poza angielskim kręgiem kulturowym. Bo np. niezwykle ważne dokumenty, chyba nawet ważniejsze od tych początkowo ogłoszonych w „The Guardian” i „The Washington Post”, ogłosił niemiecki „Der Spiegel”. To już jest operacja w skali globalnej.
Warto pamiętać, że w USA idea nieposłuszeństwa obywatelskiego, chroniąca takie postacie jak Manning i Snowden, jest wbudowana w prawo zwyczajowe. A w krajach o angielskiej kulturze prawnej prawo zwyczajowe jest dużo ważniejsze, niż w europejskiej kulturze kontynentalnej, do których należy Polska. Te kultury prawne są tak różne, że niezrozumiałe dla siebie nawzajem.
W Polsce ludziom niezwykle trudno uwierzyć – nawet zawodowym prawnikom - że prawo zwyczajowe jest równorzędne ze skodyfikowanym, a nie jego uzupełnieniem, jak to się przyjmuje w Polsce, Francji, czy Niemczech. Przy czym amerykańskie prawo mocno chroni coś jeszcze – status dziennikarza. Manning nie rości sobie prawa do takiego statusu. Podobnie jak Snowden, jest źródłem dla mediów. Natomiast Assange twierdzi, że Wikileaks jest medium, a wszyscy, którzy tam pracują są dziennikarzami. Władze USA tego stanowiska nie uznały, ale jest też niezwykle znaczące, że wobec Assange'a nie wysunęły najmniejszego zarzutu prawnego. I nie ma znaczenia, że on jest cudzoziemcem. Z oświadczeń władz USA wynika, że popełnił ciężkie przestępstwa przeciw USA, a państwo to ma zwyczaj ścigać w takim przypadku po całym świecie także cudzoziemców. To, że przeciw Assange'owi nie sformułowano żadnego wniosku oskarżycielskiego, wynika z obaw, iż amerykańskie sądy potraktowałyby go jako dziennikarza. A dziennikarza w dzisiejszej Ameryce skazać jest niezwykle trudno.
- Snowden jest w dużo gorszej sytuacji – nie jest dziennikarzem, ma też skomplikowaną sytuację prawną. Rzecz jednak polega na tym, że wszyscy mówią o Snowdenie, ale nie mówią o istocie, czyli podsłuchach. Snowden przecież mówi o sprawach niezwykle istotnych, iż „rząd przyznał sobie władzę, do której nie jest uprawniony. Nie ma żadnego publicznego nadzoru. Właśnie dlatego, tacy ludzie jak ja mają prawo, aby przekroczyć granice, której przekraczać nie wolno”. („The Guardian”)
- W dużym stopniu jego sytuacja przykrywała kwestie inwigilacji aż do momentu publikacji w „Der Spiegel”. Świat cały czas się interesuje, co się dzieje ze Snowdenem, bo w gruncie rzeczy nie wiadomo, gdzie on jest. Ale publikacje w „Der Spiegel” i burza polityczna, która się w UE zerwała, przywracają proporcje problemom. I teraz również media amerykańskie, bardziej otwarte na świat, zaczynają się skupiać na podsłuchach i innych formach masowej inwigilacji, a nie na tej postaci.
- W komentarzach dotyczących działania Snowdena pojawiają się dwa stanowiska: popierające jego działania, ale i potępiające, głoszone przez ludzi uznających prymat bezpieczeństwa nad wolnościami…
- Moim zdaniem, jest to fałszywy dylemat, a ta debata na Zachodzie została dawno rozstrzygnięta na korzyść tego, że trzeba chronić jedno i drugie. Jest to trudniejsze, ale możliwe i konieczne. I o ile głosy przeciwne – które odżyły zwłaszcza wśród konserwatystów amerykańskich, w szczególności polityków Partii Republikańskiej, ale i wśród mniejszości Partii Demokratycznej – mówią, że trzeba bezpieczeństwu podporządkować wolność i demokrację, to większość chce jednak jednego i drugiego – i bezpieczeństwa, i swobód.
W USA ta dyskusja zaczęła się w czasie wojny secesyjnej, gdy prezydent Lincoln ograniczył aktem prezydenckim konstytucyjne swobody obywatelskie, za co był mocno krytykowany i potępiany. Tylko w warunkach działań zbrojnych toczących się blisko stolicy jego polityka mogła przetrwać do końca wojny domowej. Ten spór odżywał podczas wojen światowych i w czasie zimnej wojny. Dopiero podczas zimnej wojny Amerykanie stworzyli nowoczesną i do dziś obowiązującą definicję bezpieczeństwa narodowego. Obejmuje ona nie tylko zapewnienie bezpieczeństwa przeciw obcej inwazji, bombardowaniu czy działaniom terrorystycznym, ale również zapewnienie ciągłości American way of life. To bardzo pojemny termin, oznaczający nie tylko styl, ale całą filozofię życia i system wartości. Amerykanie odrzucają tym terminem kompromisy, nie tylko w dziedzinie swobód, ale i dobrobytu materialnego. Wyjątkiem były okresy wojen światowych, gdy byli skłonni przejściowo tolerować odgórne ograniczenie konsumpcji – np. po Pearl Harbor nie wolno było – z pewnymi wyjątkami – produkować samochodów osobowych w USA. Ale już podczas zimnej wojny nie zgodzono się na ustępstwa ekonomicznie, na to, żeby było biedniej, za to bezpieczniej. Amerykanie chcieli mieć jedno i drugie – stale rosnący dobrobyt materialny obok swobód wolności i demokracji. I osiągnęli to. Dzisiaj Al-Kaida nie jest aż takim zagrożeniem, jakim był stalinizm, faszyzm, czy militaryzm japoński, więc dziś argumenty na rzecz kompromisów są słabsze niż wówczas. W debacie wyraźnie wygrywają zwolennicy bezpieczeństwa i wolności oraz demokracji razem wziętych, a nie jednego zamiast drugiego.
- Amerykanie, którzy przykładają taką wagę do przestrzegania praw demokracji u siebie, stosują zupełnie inną miarkę wobec innych. To nie tylko więzienie w Guantanamo, ale de facto eksterytorialna baza podsłuchowa w Świadkach Iławeckich, o której mało u nas kto wie, choć istnieje od 1993 roku i ma zasięg 1000 km. Co dziwniejsze, nawet u nas nikt o tym nie dyskutuje! Czy to wynika z powszechnej zgody ludzi na inwigilację?
- Na świecie nie ma obojętności wobec tego rodzaju obiektów czy działań. Czasem jest przyzwolenie jak w Wielkiej Brytanii, a to dlatego, że większość Brytyjczyków uważa, iż na tym korzysta, bo Amerykanie dzielą się z nimi częściowo tym, co wyszpiegują na całym świecie. Dzielą się wiedzą uzyskaną w szczególności w ramach programu Echelon, obejmującego wywiady 5 anglojęzycznych państw najbliżej ze sobą współpracujących, które były częściami imperium brytyjskiego: USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii i samej Wielkiej Brytanii (AUSCANNZUKUS). Te kraje najszczodrzej dzielą się w swoim gronie informacjami w zamian za udostępnienie swoich terytoriów pod bazy podsłuchu, nasłuchu i wszelkiej obserwacji. Największa na świecie amerykańska baza nasłuchowa znajduje się w Wielkiej Brytanii (Menwith Hill), bo wśród Brytyjczyków przeważają zwolennicy takiej współpracy uważający, że USA są gwarantem bezpieczeństwa ich państwa.
W większości państw świata współpraca wywiadowcza z USA jest niewielka albo żadna. Nie ma poczucia korzyści z danych wywiadowczych, natomiast jest potwierdzone przez Snowdena poczucie powszechnego szpiegowania przez Amerykę, i to nawet szpiegowania sojuszników. A także szpiegowania obywateli amerykańskich, co dla Amerykanów jest wstrząsem. Jak wynika z opublikowanych przez Snowdena danych, masowe zbieranie informacji przez służby wywiadowcze USA to działanie albo wprost poza amerykańskim prawem, w tym konstytucyjnymi gwarancjami dla obywateli, albo nadużywanie prawa i naciąganie wyjątków. Tym bardziej obywatele i władze innych państw są zaniepokojeni i protestują. USA przecież nie daje jakichkolwiek gwarancji reszcie świata. Np. prezydent Obama po ujawnieniu przez Snowdena informacji o programach wywiadowczych zapewniał, że działania służb są niewielkim, uzasadnionym i rozsądnym wkroczeniem w obszar prywatności, i że dzięki nim wzrosło bezpieczeństwo obywateli USA. Ale już nie powiedział tego obywatelom państw sojuszniczych: Polakom, Francuzom, Niemcom, Izraelczykom, Japończykom czy Koreańczykom z Korei Południowej, a nawet Brytyjczykom. Stany Zjednoczone nawet nie udają, że stosują jakiekolwiek samoograniczenia wobec reszty świata, nawet wobec najbliższych sojuszników. W tym nie zapewniają ochrony informacji osobistych czy gospodarczych.
- Czy pana zdaniem, to co zrobił wcześniej Assange, a teraz Snowden, jest początkiem globalnej rywalizacji cybernetycznej, bo chyba nie cyberwojny?
- Można mówić o zimnych wojnach cybernetycznych, bo takie się toczą z dużym nasileniem od początku lat 90. Być może część większych przecieków Manninga i Assange'a była sterowana, ale nie ma na to żadnych dowodów, nawet poszlak. Być może inne, mniejsze przecieki, których zdarzyło się znacznie więcej, były elementem wojny lub polityki, ale nie wiadomo czyjej. Nie byłoby to dziwne, a nawet byłoby spodziewane, biorąc pod uwagę metody działania nowoczesnych służb specjalnych i sił zbrojnych. Walka cybernetyczna czyli informatyczna nasila się w skali globalnej, a największymi graczami są w niej USA, Chiny, Rosja, Izrael, w mniejszym stopniu – Europa. Sądząc z potencjału technologicznego Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Japonii, Indii, czy Korei Południowej – należy przypuszczać, że te państwa są równie głęboko zaangażowane w tę rywalizację. Wystarczy popatrzeć na liczbę satelitów, jakie mają, zwłaszcza jawnie wojskowych czy mieszanego przeznaczenia.
- Jakie pan przewiduje skutki działań Snowdena?
- Będzie mocne dążenie w poszczególnych państwach i koalicjach różnych państw do ograniczenia szpiegowania i jednocześnie do wzrostu wymiany rezultatów szpiegowania pomiędzy sojusznikami. Jeżeli to się nie uda, czyli np. państwa europejskie, będące obecnie celami inwigilacji amerykańskiej, nie osiągną z tego więcej korzyści, a jednocześnie w tych państwach rozwinie się mocny ruch obywatelski, to wielu polityków różnych partii będzie działać na rzecz gwarancji swobód takich, z jakich korzystają Amerykanie. Władze USA mogą zablokować wszelkie działania w NATO dla ograniczenia szpiegowania. Ale już nie – działania UE. Stąd można się spodziewać w Unii działań wewnętrznych, w tym wzmocnienia gwarancji wolności dla obywateli, i działań zewnętrznych, czyli twardych negocjacji z USA. Jeżeli się nie udadzą międzynarodowe porozumienia zwiększające gwarancje dla obywateli i wszystkich podmiotów gospodarczych – prywatnych i publicznych – to czeka nas więcej zimnej wojny i wyścigu zbrojeń. Bo każde państwo, czy koalicja państw, czując się zdana na sama siebie, będzie szpiegować coraz bardziej. Zacznie jeszcze szybciej przybywać satelitów, komputerów, programów, ludzi, nauki i pieniędzy przeznaczanych na ten cel. Jeśli dziś nastał Orwell 2.0, to rezultatem będą Orwell 3.0, 4.0, itd. bez końca.
- Dziękuję za rozmowę.

