Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4674
Z prof. Tomaszem Grossem z Instytutu Studiów Politycznych PAN rozmawia Anna Leszkowska
-
Panie profesorze, cieszymy się ze stadionu i muzeum w każdym mieście, olbrzymich inwestycji w szkolnictwie wyższym, a z drugiej strony mamy rozpadające się koleje, energetykę, fatalne drogi, umarłe stocznie, także - mnóstwo niepotrzebnych, na żenującym poziomie szkoleń finansowanych ze środków UE. Jak to więc jest z wykorzystywaniem środków unijnych do modernizacji polskiej gospodarki? Umiemy choć trzymać tę unijną wędkę?
-
To pytanie powinniśmy sobie postawić przed otrzymaniem środków z UE. Teraz niewiele można już zrobić, poza ich wydaniem, co może być problemem w obliczu kryzysu finansów państwa. Minister finansów bowiem stara się dyscyplinować finanse publiczne, m.in. wpływając na samorządy terytorialne - głównego beneficjenta pomocy unijnej - aby wydawały mniej pieniędzy, mniej inwestowały. Czyli z jednej strony UE daje nam spore środki i zachęca do ich wydawania, a z drugiej strony -naciska na ministra finansów, aby zaostrzył politykę fiskalną, co się odbija na polityce spójności. Jeśli więc chodzi o budżet 2007-13, to największym zagrożeniem dla Polski jest to, że unijnych funduszy z różnych względów nie uda się w całości skonsumować.
Ale pani pytanie jest bardzo istotne z perspektywy kolejnego budżetu UE po roku 2013, zwłaszcza naszej prezydencji, podczas której będziemy mogli wpływać na europejską dyskusję na temat przyszłości polityki spójności. I tutaj powinniśmy wyciągnąć wnioski ze swoich błędów, gdyż fundusze zaproponowane na bieżący okres nie do końca odpowiadają naszym potrzebom. Skoncentrowaliśmy się bowiem na budowie dróg, czego nie umiemy robić sprawnie i co, moim zdaniem, nie jest najbardziej palącym problemem w rozwoju kraju. Byłoby lepiej, gdyby projekty infrastrukturalne były tak zaplanowane, żeby lepiej służyły gospodarce lub rozwiązywały najbardziej palące problemy np. infrastruktury kolejowej.
Natomiast zasadniczym wyzwaniem powinna być poprawa konkurencyjności gospodarczej państwa. Priorytetowe powinny być wszystkie inwestycje, które wspierają przedsiębiorstwa, naukę, relacje między nauką a gospodarką, również te inwestycje, które wspierają przedsiębiorstwa w dochodzeniu do niskoemisyjnej gospodarki.
-
Tutaj środowisko naukowe zapewne powie, że do tego potrzebna jest polityka naukowa i gospodarcza państwa, której żaden rząd od 20 lat nie umiał stworzyć. Sam pan podkreśla, że polskie elity polityczne w bardzo niewielkim stopniu były zainteresowane strategią modernizacji kraju.
-
Rzeczywiście, polskie elity polityczne nie są zainteresowane myśleniem strategicznym o istotnych dla rozwoju kraju problemach. Nie próbują ich rozwiązywać, skupiają się raczej na kwestiach jak najlepszego marketingu politycznego, tematach istotnych z punktu widzenia rywalizacji wyborczej. Dobrym przykładem jest dyskusja o tragedii smoleńskiej i inne tego rodzaju, które są może istotne z punktu widzenia politycznego i symbolicznego dla wyborców, ale pozostawiają wiele bardzo ważnych dla państwa problemów poza debatą polityków. Nawet jeśli spojrzymy na jeden z nielicznych tematów merytorycznych, które ostatnio przedostały się do debaty publicznej, czyli problem OFE, to widzimy, że w większym stopniu dyskutują z sobą eksperci i rząd, niż opozycja i rząd.
Politycy nie proponują jakiejś długofalowej ścieżki, która by przedstawiała rozwiązanie tego problemu. To jest słabość i polskich elit politycznych, i polskiej demokracji, że te najważniejsze problemy, przed jakimi stoi kraj w niewielkim stopniu są dyskutowane. Konsekwencją tego jest pozostawienie urzędnikom unii możliwości kształtowania głównych polityk rozwojowych naszego kraju.
Politycy widocznie dochodzą do wniosku, że skoro sami nie zajmujemy się tymi sprawami, to załatwi to za nas UE. W związku z tym, różne polityki są projektowane w dyskursie pomiędzy urzędnikami brukselskimi i krajowymi, faktycznie z wyłączeniem polskiej klasy politycznej. Rezultat jest taki, że to technokracja zaplanowała politykę spójności. Mam przy tym wrażenie, że w większym stopniu o kierunku tych strategicznych decyzji decydują urzędnicy brukselscy. Nie zawsze są oni najlepszym decydentem, jeśli chodzi o rozwiązywanie strategicznych problemów poszczególnych państw.
-
Stawia pan tezę, że środki unijne powinny być w większym stopniu nakierowane na innowacyjność gospodarki i pokazuje, że te, jakie przeznaczono na programy Innowacyjnej gospodarki i sektorowego wzrostu konkurencyjności przedsiębiorstw zostały w dużym stopniu zmarnowane. Tego już się nie da poprawić...
-
Możemy to zrobić tylko przy kolejnej transzy funduszy z polityki spójności w następnej perspektywie budżetowej. Ale istnieje tu pewne zagrożenie, gdyż UE wchodzi w dyskusję merytoryczną o przyszłym budżecie i polityce spójności w momencie, kiedy wszyscy jej członkowie przeżywają kryzys fiskalny. Czyli każde państwo członkowskie jest zmuszone zaciskać pasa. To jest bardzo niekorzystne dla dyskusji o przyszłym wspólnym budżecie, bo wiadomo, że jednym z obszarów, na którym chętnie by się zaoszczędziło są obowiązkowe składki do budżetu UE. Skoro musimy ograniczać programy socjalne dla własnych obywateli, to tym bardziej chcielibyśmy zmniejszać finansowanie nie swoich obywateli poprzez instrumenty UE.
Drugim problemem jest to, że trudny klimat do dyskusji budżetowej sprzyja egoizmom narodowym - pojawiają się postawy mało solidarne, zwłaszcza wobec krajów najbardziej potrzebujących wsparcia europejskiego - nowych państw członkowskich, ale i starych, ale przeżywających trudności gospodarcze. Raczej pojawia się tendencja, żeby odzyskać jak największą część własnej składki do budżetu UE. Więc możemy przypuszczać, że jeśli nawet UE będzie umacniać pewne programy mające zasilić gospodarkę, to będzie je konstruować tak, aby w jak największym stopniu wzmacniały one gospodarkę krajów centralnych, a nie peryferyjnych.
Trzecią okolicznością, która utrudnia planowanie przyszłej polityki spójności jest to, że kryzys w strefie euro będzie prawdopodobnie wymagał ratowania kolejnych krajów lub wyasygnowania kolejnych transzy dla krajów, które już obecnie otrzymują pomoc, tj. Grecji i Irlandii. A to oznacza, że duża część pomocy musi być skierowana do krajów strefy euro, co znów rodzi napięcia w stosunku do polityki spójności, która nie dotyczy rozwiązywania problemów strefy euro, ale łagodzenia różnic rozwoju całej Europy.
-
Kwestionuje pan wysokość środków przeznaczonych na infrastrukturę i ochronę środowiska, tymczasem akurat w tej drugiej dziedzinie nie stworzyliśmy żadnego dużego programu.
-
Mamy zapaść inwestycyjną niemal w każdym obszarze - na drogach, kolei, w związku z tym trudno jest dokonać właściwego wyboru. Dlatego w tej sytuacji sprawą kluczową powinno być sformułowanie strategii rozwoju kraju pokazującej co jest najważniejsze, a co mniej ważne. Jeśli mamy ograniczone możliwości inwestycji, trzeba stworzyć hierarchię potrzeb. To politycy i debata wyborcza są źródłem legitymacji dla tego typu decyzji.
Jako ekspert sądzę, że infrastruktura drogowa, czy ochrona środowiska jest mniej ważna od konkurencyjnej gospodarki i silnych przedsiębiorstw. Ale mam świadomość, że Polska nie ma zbyt wielkiego pola manewru w ochronie środowiska z uwagi na prawo europejskie. I inwestycje z tego obszaru - nawet jeśli nie mają wsparcia ze środków europejskich - muszą być finansowane - albo ze środków krajowych, albo przez przedsiębiorstwa.
Ale podam inny przykład, bardziej spektakularny: przygotowujemy się do Euro 2012, budujemy kilka stadionów za wielkie pieniądze, staramy się przygotować infrastrukturę dla tej imprezy. Ale te działania z punktu widzenia długofalowego rozwoju polskiej gospodarki i jej konkurencyjności są wątpliwe. Mogą przynieść jedynie okazjonalne zwiększenie liczby turystów czy zainteresowanie Polską w światowych mediach.
-
Są opinie, że największą słabością polskiej gospodarki jest brak infrastruktury transportowej i wszystkie środki z funduszu spójności należałoby przeznaczyć właśnie na ten cel, co przyczyniłoby się do rozwoju regionów peryferyjnych.
-
Infrastruktura to pojęcie bardzo szerokie. Po pierwsze, polska skoncentrowała się na rozwoju infrastruktury drogowej, ignorując w dużym stopniu kolejową, podczas kiedy świat generalnie odchodzi od dróg, a nawet komunikacji lotniczej, koncentrując się na kolejach jako najbardziej sprawnym sposobie komunikacji - nie tylko regionalnej, ale i krajowej. Z przyczyn ewidentnie wyborczych rząd w Polsce postanawiał w styczniu 2011 roku odebrać pieniądze kolejom i przeznaczyć je na drogi. Uważam, że w nadmierny sposób uprzywilejowano sieć drogową kosztem sieci kolejowej i nie doceniono innej infrastruktury, np. badawczej, telekomunikacyjnej, przeciwpowodziowej, energetycznej itp.
Po drugie, inwestycje w podstawową infrastrukturę komunikacyjną, nie są jednoznacznie korzystne, gdyż dają bardzo krótkotrwale impulsy rozwojowe, bardziej popytowe niż wpływające w dłuższym czasie na wzrost gospodarczy. W dodatku ich efektem jest bardzo silne podrożenie gruntów, wzrost cen materiałów budowlanych, itd. Okazuje się także, że lepsza sieć drogowa wcale nie oznacza lepszego rozwoju peryferii, wręcz przeciwnie - może nawet przyspieszyć degradację regionów najsłabszych, gdyż służy drenażowi kadr do obszarów centralnych.
Uważa się, że infrastruktura drogowa, jeżeli ma być rozbudowywana, to w kierunku poprawy wewnętrznych połączeń regionalnych, mniej krajowych czy transeuropejskich - czyli dokładnie odwrotnie niż to się robi obecnie w Polsce. I powinna być bardzo ścisłe powiązana z innymi działaniami wspierającymi rozwój regionalny - np. na rzecz regionalnej przedsiębiorczości.
Hiszpania i Portugalia oraz Grecja wybudowały sieć autostrad, a mimo to kraje te są na skraju bankructwa. Fundusze europejskie z tego punktu widzenia zostały całkowicie zmarnowane i tak samo zostaną zmarnowane w Polsce.
-
Akcentuje pan potrzebę skierowania większych środków unijnych na innowacje, stworzenie silnego zaplecza badawczo-rozwojowego, wykształconych kadr. Tymczasem wciąż żywe jest przekonanie elit politycznych, wyrażone przed laty przez wicepremiera Leszka Balcerowicza, że na naukę nie ma powodu dawać większych pieniędzy, bo to nic nie da, lepiej kupować gotowe rozwiązania za granicą. Pogląd ten podzielał także jeden z ministrów nauki, prof. Andrzej Wiszniewski, który uważał, że polska nauka nie jest w stanie wchłonąć więcej środków niż ok. 0,34 % PKB. Ten pogląd niezmiennie ma zwolenników w każdym rządzie. Czy jest zatem sens bić się o doinwestowanie tego sektora?
-
Nie wystarczy zgromadzić środki i skierować je w odpowiednie miejsce - równie ważna jest umiejętność ich absorpcji i najlepszego wykorzystania z punktu widzenia rozwoju kraju. Niestety, szkopuł tkwi w tym, że obecny system nauki jest zupełnie nieprzygotowany na to, żeby sensownie wykorzystać duże środki na potrzeby innowacyjnej gospodarki. Nie mówimy tu o wykorzystaniu środków przez naukę na swoje potrzeby, czyli prowadzeniu badań naukowych, ale na potrzeby rozwoju kraju. Bo nasza nauka ma nie tylko problem sama ze sobą - jest po prostu źle zarządzana, ale ma też problem z dobrą współpracą z biznesem.
Istnieje więc przypuszczenie, że przy skierowaniu większych środków inwestycyjnych do tego sektora, mogą one być wykorzystane niezbyt efektywnie. I tego argumentu użyto przy rozdysponowaniu środków spójności. To była jedna z głównych przyczyn, dla których postanowiono nie wspierać tego sektora silniej w ramach polityki spójności. Uznano, że sprawne zagospodarowanie tych funduszy na innowacje będzie o wiele trudniejsze niż projektów infrastrukturalnych. Okazało się jednak, że i projekty infrastrukturalne nie są tak łatwe, jak się wydawało, i pieniądze na nie są tak sprawnie wydawane.
-
Czy mamy ludzi, którzy umieliby stworzyć takie programy rozwojowe? Patrzy pan sceptycznie na możliwości intelektualne elit politycznych, a to od nich musiałby przecież wyjść impuls do stworzenia konkurencyjnej gospodarki...
-
Podstawowym problemem jest to, jak ukierunkować polskie elity polityczne w większym stopniu na rozwiązywanie strategicznych problemów rozwojowych kraju, a w mniejszym stopniu na rywalizację, marketing polityczny odwołujący się do tanich emocji, sztuczek marketingowych. Może jakimś rozwiązaniem byłoby kierowanie większych funduszy na zaplecze eksperckie partii, ustanowienie mechanizmów weryfikujących obietnice wyborcze partii, czym mogłaby się zająć np. PKW?
Rząd mógłby też w większym stopniu zorganizować planowanie strategiczne różnych sfer życia społecznego i w większym stopniu wykorzystywać potencjał polskiej nauki do tego celu. Mógłby też tworzyć rządowe programy mające na celu rozwiązywanie określonych problemów z różnych dziedzin dotyczących rozwoju kraju. Zapraszać do nich wybitnych specjalistów, także ze świata. W polskiej nauce powstają różne dokumenty prognostyczne, których jednak nikt nie czyta, a zatem trzeba byłoby po stronie rządu stworzyć mechanizmy wymuszające korzystanie z tego dorobku naukowego.
-
Na jednym ze Zgromadzeń Ogólnych PAN, min. Boni stwierdził, że wszystkie prognozy PAN winny stać na półce - tam jest ich miejsce. Nie wróży to dobrze porozumieniu naukowców z politykami...tu jest ciągle gruby mur niechęci, braku zaufania, arogancji...
-
Być może sposobem zlikwidowania tego muru jest tworzenie programów badawczych w taki sposób, aby ich szefem był polityk. To on stawiałby grupie naukowców konkretny problem gospodarczy do rozwiązania i wcielał w życie rezultaty ich pracy Byłby wówczas zainteresowany tym, żeby naukowcy pracowali bardziej efektywnie i pragmatycznie. Warto więc się zastanowić, w jaki sposób kształtować zarządzanie takimi programami lepiej niż dotychczas.
Zresztą tego problemu nie rozwiązał sam min. Boni - bo program „Polska 2030" też nie zostanie zrealizowany w praktyce i wcześniej czy później też zostanie „przeniesiony na półkę". Bo jeśli po wyborach zmieni się partia rządząca, nikt nie będzie się zastanawiać jak zrealizować program „Polska 2030". Pewnie nikt nawet do niego nie zajrzy. Podstawowy problem implementacji tego programu nie został bowiem rozwiązany do dzisiaj - większość polityków rządowych - poza być może min. Bonim - nie wie jak zrealizować w przyszłości skądinąd słuszne idee w nim zawarte! Żeby realizować takie programy, potrzebne są pieniądze, struktury instytucjonalne odpowiedzialne za ich wdrożenie, a przede wszystkim - wola polityczna, żeby przekuwać różnego typu strategie w życie.
Potrzebne jest również porozumienie ponad podziałami politycznymi, aby pewne strategiczne dla rozwoju kraju programy realizować w długiej perspektywie, także po zmianie władzy. Tego wszystkiego u nas nie ma.
Na świecie jest tak, że nauka potrafi bardzo sprawnie współpracować z biznesem i administracją. Są rożne narodowe modele polityk innowacyjnych, naukowych, rozwiązania w zakresie zarządzania. Różne są narody i specyfiki kulturowe. Nie sądzę jednak, aby w polskich naukowcach, urzędnikach, przedsiębiorcach czy politykach było coś tak specyficznego, żebyśmy nie mogli skorzystać z dostępnej powszechnie wiedzy z zakresu zarządzania.
Sztuka zarządzania polega m.in. na tym, żeby tak organizować procedury współpracy, aby były jak najbardziej efektywne z punktu widzenia produktu finalnego. Szukanie takiego rozwiązania leży w głębokim interesie wszystkich tych środowisk. Bo to jest problem, na którym wszyscy tracimy - nie tylko gospodarka, ale i nauka. Jeśli w długim czasie będzie wśród polityków pokutować taka filozofia, że nie warto inwestować w naukę, że nauka jest najprostszym sposobem oszczędności budżetowych w chwili kryzysu finansowego, to wcześniej czy później polscy naukowcy albo wyjadą z kraju, albo przejdą do innej pracy, albo na emeryturę.
Tak czy inaczej, w dłuższej perspektywie potencjał polskiej nauki będzie zanikać. Zwłaszcza że to, co obecnie utrzymuje polskich naukowców przy życiu - czyli praca akademicka - z przyczyn demograficznych ulegnie ograniczeniu. Czyli dla polskiego środowiska naukowego sprawą o podstawowym znaczeniu jest wymyślić taką formułę współpracy z politykami i biznesem, która w dłuższym okresie przyniesie korzyści. Nie tylko nauce, ale i krajowi, a przede wszystkim przełamie taki sposób myślenia o polskiej nauce, jako o tej w którą nie ma sensu inwestować.
To także oznacza, że polska nauka powinna dokonać gruntownej samooceny. Zastanowić się, czy czasem nie popełnia błędów systemowych, które trzeba rozwiązać, aby skutecznie budować mechanizmy długofalowej współpracy z innymi środowiskami.
-
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1526
Koniec świata (2)
Manipulacja posługuje się iluzją, tworzy sztuczny świat, który wypacza percepcję osoby manipulowanej i to w takim stopniu, że zapomina ona o swym rzeczywistym interesie.
prof. Lech Ostasz (filozof)
Prof. Adam Karpiński (filozof z Uniwersytetu Gdańskiego), konstruując pojęcie demokratologii, (które doskonale opisuje m.in. zagadnienie funkcjonowania demokracji liberalnej w świecie od przełomu wieków, jak również definiuje aktualny stosunek mainstreamu do pojęcia kultury i narzuca określenia funkcjonalne temu pojęciu) zauważył, że „Francis Fukuyama, ogłaszając koniec historii wyraził tylko stanowisko zajmowane przez darwinistów społecznych, które uznaje, iż treści demokracji wypracowane przez społeczeństwo amerykańskie są już ostateczne.
Społeczeństwo amerykańskie rozpoznało już treści demokracji i wystarczająco je urzeczywistniło. Teraz nastał czas wdrażania demokracji przez inne nrody społeczeństwa. Dlatego demokratologia stała się prostacką ideologią przybraną w szaty nowoczesności udekorowanej elementami kultury ponowoczesnej”.
Religioznawca prof. Zbigniew Stachowski zwrócił uwagę na fakt, iż w świetle ataku na USA w dniu 11.09.2001 weryfikacji i falsyfikacji uległy podstawowe wartości oraz schematy przypisywane kulturze Zachodu. Nie sposób jest nadal zachowywać się w sposób hegemonistyczny i optymistyczno-pretensjonalny, przy świadomości multikulturowej istoty naszego świata, w zgodzie z podstawowymi prawdami (dotąd głoszonymi właśnie przez prominentnych reprezentantów formacji cywilizacyjno-kulturowej Zachodu) dotyczącymi wolności, demokracji i swobody człowieka do samorealizacji. „Chyba, że w sposób bezwarunkowy uznamy kulturę zachodnią za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które tę kulturę wytworzyły - zwłaszcza wówczas, gdy wartości te i wzory zechciano by urzeczywistniać w innych realiach kulturowych, lecz bez naszej akceptacji”. Te zastrzeżenia i uwagi najlepiej oddaje głos czeskiego filozofa Vaclava Belohradsky’ego mówiący wprost o erze ubóstwienia własnego głosu.
Zmiany we współczesnym świecie następujące po rozpadzie systemu jałtańsko-poczdamskich porozumień (świata dwubiegunowego) rozpoczęły de facto zupełnie inną erę niż się Zachodowi wydawało. I to na wielu poziomach odniesienia (chodzi o najszerzej rozumianą kulturę) oraz w kilku przestrzeniach funkcjonowania świata. Zwycięstwo nad przeciwnikiem, jeśli nie uchwyci się jego niuansów i nie odniesie się go do politycznej przyszłości, okazuje się zawsze w efekcie zwycięstwem pyrrusowym. Zwłaszcza, kiedy przyszłość definiujemy przez pryzmat doświadczeń i wyzwań z czasów minionych.
Najlepiej sens tych rozważań oddaje stwierdzenie bułgarskiego politologa Iwana Krastewa, który w jednym z esejów politycznych na temat rozszerzania się Unii Europejskiej o kolejne kraje zauważył, że Unii Europejskiej, do której wstępują postsocjalistyczne państwa, wiążące z nią określone nadzieje (tu – mityczne i nie rzeczywiste oczekiwania), już nie ma. A jest rok 2004. Nikt z tego sobie nie zdawał w I dekadzie XXI wieku sprawy. Fantasmagorie, irracjonalizm, wańkowiczowskie „chciejstwo” to najgorsze komponenty polityki. Międzynarodowej przede wszystkim.
Kryzysy – gospodarczy 2008 i migracyjny (w wyniku katastrofalnych decyzji politycznych odnośnie Libii, Syrii, a przedtem Iraku i Afganistanu)- są tylko dramatyczną i namacalną egzemplifikacją tych spostrzeżeń czy uwag.
Europa Zachodnia - w formie tak skonstruowanej i monstrualnie rozdętej pod względem terytorialno–tożsamościowym, (biorąc pod uwagę różnorodność tradycji i historii krajów wchodzących w skład UE), jak i biurokratycznym (co z racji organizacji czyni ją strukturą słabo decyzyjną) - stała się dla świata – mimo wysokiego poziomu i jakości życia, technologii i atrakcyjności kultury – czymś na kształt antycznej Hellady w Imperium Romanum. Statecznym, patriarchalnym, trochę sennym i wzorcowym (pod względem dostępności dóbr i spokojnego bytu), platońskim ideałem megapaństwa. Takim wzorcem metra z Sevres.
Niesie to bardzo poważne zagrożenia dla bieżącej polityki, tak w wymiarze strategii, jak i taktyki, o geopolitycznej roli UE nie wspominając. Jak popatrzeć na meandry polityki unijnej w ostatnich latach i ich efekty, można dojść do wniosku, że nawet kierujący (czy raczej – starający się kierować) tym molochem nie bardzo wiedzą co mają robić. Po prostu trwają na stanowiskach w Brukseli, Strasburgu, Hadze itd.
Kryzys demokracji liberalnej widoczny gołym okiem przy wyborczych urnach w krajach Zachodu wywołany jest rozwierającymi się nożycami w poziomie życia i dostępności do dóbr traktowanych dotychczas jako codzienność (coraz większe bogactwo nielicznych oraz coraz ściślejsze powiązanie megakapitału z polityką), ale nade wszystko poprzez wzrastające poczucie chaosu, brak przewidywalności i rudymentarnych elementów bezpieczeństwa.
Prawicowy populizm, ocierający się często o ksenofobię, rasizm czy nawet faszyzm, zdobywa coraz szersze grono zwolenników, a tym samym i poparcie wśród zdeklasowanych przedstawicieli tzw. klasy średniej, tej podstawowej grupy społeczeństw zachodnich będącej trzonem liberalnych porządków demokratycznych. O milionach ludzi wykluczonych i zepchniętych na margines życia społecznego (zwanych dawniej „niebieskimi kołnierzykami”) w wyniku neoliberalnej polityki ostatnich dekad, delokalizacji przemysłu i procesów globalizacji nie wspominając.
Wystarczy odwiedzić tylko miasteczka i osiedla w północnej Anglii, portugalski interior, albo region Pojezierza Drawskiego w Polsce. To pierwsze z brzegu przykłady tego zjawiska w ponad 500 milionowej Unii Europejskiej.
Problem ten doskonale pokazał Thomas Frank w książce „Co z tym Kansas?” na przykładzie jednego tylko ze stanów USA – środkowego - regionu najbardziej może dotkniętego taką polityką.
Możemy się dziwić, ale właśnie z takich powodów tzw. demokracja sterowana cieszy się poparciem coraz szerszej rzeszy zwolenników nie tylko jak miało to miejsce w krajach spoza kręgu atlantycko-łacińskiej kultury. Także tendencje autorytarne i nacjonalistyczne zdobywają coraz szerszy poklask w społeczeństwach do tej pory „klasycznie demokratycznych”, otwartych i przyjaznych Innemu.
Pojęcie demokracji sterowanej, sformułowane niegdyś przez Władimira Putina, jest coraz bardziej nośne, stając się niejako znakiem firmowym śmierci świata do tej pory nam znanego. Bo już nie tylko w Rosji - zazwyczaj odległej od tradycji zachodnio-atlantyckiej w tej mierze (choć będącej krajem jak najbardziej europejskim, gdyż autorytaryzm i rządy silnej ręki są tradycją Europy, a ostatnie dekady mogą być jedynie miłym antraktem w jej dziejach) - ale i w Polsce, Turcji, na Węgrzech czy Chorwacji, by nie wspominać o Holandii, Francji, Anglii, Finlandii czy Austrii (gdzie takie siły polityczne mają rosnące poparcie społeczne) - forma rządów autorytarnych i ograniczenia w jakimś sensie demokracji znanej do tej pory zdobywa sobie poklask znacznej liczby wyborców.*
Jak więc widać, nie tylko Chiny, (które nigdy nie zapewniały o swym demokratycznym porządku wewnątrzpaństwowym w stylu zachodnim) czy Rosja są „złymi dziećmi” znamionującymi „koniec świata”, jaki znaliśmy, w jakim błogo żyliśmy przez ostatnie dekady i jaki wydawał się nam trwały po wsze czasy.
Koniec świata wywołany przez nas - ludzi Zachodu, świata, jaki staraliśmy się narzucić reszcie globu, wynika też z kilku mniej istotnych elementów. Francis Fukuyama w książce „Wielki wstrząs” zalicza do nich kryzys demograficzny, wzrost przestępczości (czyli spadek poczucia bezpieczeństwa), kryzys rodziny, ekologię, indywidualizację życia (egoizm i narcyzm), a tym samym utracenie poczucia wspólnotowości i kurczenie się tzw. kapitału społecznego. Totalne rozproszenie współczesnej rzeczywistości – wpływ nowoczesnych środków komunikacji interpersonalnych i rola globalnych mass mediów – to dodatkowe czynniki dezintegracji znanego nam wcześniej świata.
Także Alvin Toffler w związku ze wzrostem roli high-tech w codziennym życiu (m.in. media społecznościowe) przewidywał lawinowe zmiany w świecie XXI wieku, za którymi wiele osób nie będzie w stanie nadążać (teoria tzw. trzeciej fali). Do tego należy też zaliczyć skutki globalizacji.
Zmiany, jakie zachodzą we współczesnym świecie (i to nie w kierunku przewidywanym przez demo-liberalne elity rządzące i nie po wsze czasy, jak im się wydawało) są wynikiem procesów wielopłaszczyznowych, często ze sobą sprzecznych, zderzających się i antynomicznych.
Można zauważyć, iż po części śmierć znanemu nam do tej pory światu zadają zwykli ludzie, obywatele, wyborcy, pomijani czy zepchnięci przez mainstream do przysłowiowego kąta. Bo poczuli się lekceważeni i wyobcowani z procesów, w których nie mogą brać udziału, bo przebiegają one ponad ich głowami.
Fiodor Łukjanow, doradca Prezydenta Rosji Władimira Putina, tak mówi na ten temat: „społeczeństwa najważniejszych państw świata pokazały, że też nie rozumieją tego porządku i go odrzucają. Bo czym jest Trump, Brexit, Le Pen? To jest głośne powiedzenie elitom: a po co nam to wszystko?
Polityczne elity świata zachodniego zglobalizowały się, mogły brylować, układać swój świat wielkich finansów, ale przyszedł moment, że prości ludzie powiedzieli: nie, my się nie chcemy tak globalizować i zagłosowali inaczej, niż elity oczekiwały”.
Ale jest jeszcze jeden, może najważniejszy, element w tej obserwowanej śmierci świata powstałego (i jak się zdawało trwałego) po upadku muru berlińskiego. To wzrost znaczenia „strefy pacyficznej” w gospodarce światowej, a tym samym przesuniecie centrum geopolityki w ten rejon globu. Bo to już nie tylko Japonia czy Korea Południowa, ale przede wszystkim Chiny, Tajwan, Wietnam, Indonezja czy Malezja. To także Azja Środkowa: Kazachstan, ale również kolejny „tygrys” wzrostu, jakim są Indie.
Zresztą i w samych Stanach Zjednoczonych AP obserwowana jest od dekady zmiana balansu w geopolityce i wewnętrznych uwarunkowaniach: rośnie znaczenie regionów nad Pacyfikiem kosztem Wschodniego Wybrzeża, do tej pory będącego „sercem” USA z racji historii, kultury, gospodarki, finansów itd. Nazwa „serce” Ameryki wiąże się też z sentymentalnymi związkami Nowego i Starego Świata: tu przybywali pierwsi osadnicy z Europy, tu powstały pierwsze kolonie, tu wreszcie powstał związek dawnych kolonii angielskich dający początek dzisiejszym Stanom Zjednoczonym tak pod względem formalnym, politycznym jak i duchowym. Dziś owo „serce” bić poczyna coraz silniej w Kalifornii, Oregonie czy rejonie Seattle, a także na południu z racji szerokiej latynoamerykanizacji tych rejonów i coraz ściślejszych związków z Ameryką Łacińską.
Także w Rosji widać przesuwanie się zainteresowania na wschód, nad Pacyfik. Mówi o tym w rozmowie z Maciejem Wiśniowskim wspominany już Łukjanow. I to są nie tylko rosnące wielopłaszczyznowe związki Chin i Rosji (jak np. Dalekowschodni Uniwersytet we Władywostoku, gdzie studiuje wielu Chińczyków i studentów z Azji Środkowej) w wielu dziedzinach życia, ale przede wszystkim związki w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy czy BRICS. Znamienną jest tu także inicjatywa powołująca wspólny bank tych państwa. To jest krok, próba przeciwstawienia się dominacji Zachodu w międzynarodowym świecie finansów.
Tak by pokrótce przedstawiała się wizja powolnej „śmierci świata”, jaki znamy my, ludzie Zachodu. W podsumowaniu warto zacytować Horacego: „Choćbyś naturę wypędzał widłami, ona zawsze powróci i zwycięska pokona naszą głupią wzgardę” (Listy – 1/10, 24-25).
Radosław S. Czarnecki
Pierwsza część tego eseju pt. Koniec świata ukazała się w Nr. 6-7/17 pod tytułem "Wizje przyszłości" - http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/305-politologia-el/3635-wizje-przyszlosci
*O immanencji autorytaryzmu, a nawet totalitaryzmu, w europejskiej tradycji pisałem w Sprawach Nauki nr 1, 2 i 3 tego roku - "Protofaszyzm a kultura Zachodu".
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 683
Przez kilka dziesięcioleci po II wojnie światowej, znaczonych konfrontacją ideologiczną między blokami państw Wschodu i Zachodu, w dyskusjach o stosunkach międzynarodowych przewijały się terminy związane z bezpieczeństwem zbiorowym i kooperacyjnym, pokojowym współistnieniem i odprężeniem. Turbulencje czasu pozimnowojennego doprowadziły nie tylko do wymazania z retoryki politycznej tych pojęć, ale przede wszystkim do zwiększenia ryzyka wybuchu konfliktu globalnego. Powraca klimat zimnowojenny, a wraz z nim ostrzeżenia przed III wojną światową.
Instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo międzynarodowe stopniowo traciły na znaczeniu na rzecz przywództwa hegemonicznego Stanów Zjednoczonych. Przykładem degradacji jest Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), która stała się instytucją niespełniającą obecnie żadnych oczekiwań, związanych z zasadami i celami, dla których została powołana, jeszcze jako Konferencja w okresie détente lat siedemdziesiątych ub. stulecia. Można ironizować, że mamy do czynienia z atrapą, formą pozbawioną treści. Jej przykład potwierdza starą prawdę, że instytucje trwają dłużej niż idee, które je do życia powołały.
Istotą założeń Aktu Końcowego z Helsinek z 1975 r. była pozytywna filozofia polityczna zasypywania podziałów zimnowojennych, likwidowania uprzedzeń i błędów percepcyjnych oraz akceptacja dla koegzystencji różnych systemów politycznych, gospodarczych i aksjologicznych. Zachód wprawdzie nigdy nie zrezygnował z krucjat ideologicznych, ale przez kilka dekad udało się zbudować całkiem skuteczną infrastrukturę współpracy, opartą na transparentności i zaufaniu stron w tzw. Wielkiej Europie, tj. przestrzeni geopolitycznej od Vancouver do Władywostoku. Dzięki takiej filozofii skutki rozpadu imperium radzieckiego nie miały tak dramatycznego charakteru, jak można się było spodziewać.
Niestety, po zakończeniu „zimnej wojny”, w świecie monocentrycznym instytucja OBWE straciła na znaczeniu. Strategia chronienia się pod „parasolem” zwycięzcy w „zimnej wojnie”, czyli pod protekcją USA (bandwagoning), doprowadziła do głębokich podziałów wewnątrz organizacji. Pod wpływem państw zachodnich zaczęto znowu dzielić, a nie łączyć, różnicować ze względu na ustroje i interesy, a nie bronić koegzystencji w różnorodności. Rosja w dobie prezydenta Putina przeciwstawiając się podporządkowaniu polityce amerykańskiej stała się głównym oponentem, a z czasem przeciwnikiem i wrogiem Zachodu. Enemizacja stosunków międzynarodowych powróciła na agendę stosunków międzynarodowych w jaskrawej postaci.
Ostatnie, grudniowe spotkanie Rady Ministerialnej OBWE w Łodzi dowodzi tego, że organizacja jest narzędziem piętnowania, stygmatyzowania i presji psychologicznej na Rosję. Nadużycie roli gospodarza przez odmowę wiz członkom rosyjskiej Dumy na Zgromadzenie Parlamentarne w Warszawie pod koniec listopada, a następnie udziału rosyjskiego ministra spraw zagranicznych w posiedzeniu Rady oznacza rezygnację z dotychczasowych funkcji konsultacyjnych i koordynacyjnych tego gremium. Przyjmując jednoznacznie postawę proamerykańską przewodniczący OBWE, którym w roku 2022 był minister spraw zagranicznych Polski, jak i cała troika (poprzedni - Szwecja, obecny - Polska i przyszły przewodniczący – Macedonia Północna) stały się wykonawcami woli politycznej hegemona. Tak kończą żywot organizacje, których czas w dotychczasowej formule bezpowrotnie minął.
Zamiast łagodzenia sprzeczności i uśmierzania konfliktów OBWE jest instrumentem polityki jednej ze stron konfrontacji. Stanowi zaprzeczenie filozofii współistnienia i kooperacyjnego bezpieczeństwa. Dialog i dążenie do kompromisu, przy wykorzystaniu konsensualnych procedur dochodzenia do porozumień, zostały zastąpione dyktatem silniejszego. W dobie polaryzacji zanikła rola państw neutralnych i niezaangażowanych. Przypadek Finlandii jest szczególnie zasmucający. Z państwa o bogatych tradycjach koncyliacyjnych, moderacyjnych i mediacyjnych między różnymi ugrupowaniami państw staje się ona gorliwym wyznawcą atlantyzmu.
USA zdecydowały o wyniesieniu Sojuszu Północnoatlantyckiego ponad OBWE. Jego interwencje na obszarach poza granicami obowiązywania casus foederis (zobowiązań traktatowych o udzieleniu wzajemnej pomocy na wypadek napaści na któregokolwiek z członków sojuszu), na przykład przeciw Jugosławii w 1999 roku, pokazują nie tylko ignorowanie zasad Karty Narodów Zjednoczonych, ale i powoływanie się na pozaprawne uzasadnienia legalności stosowania siły w stosunkach międzynarodowych. Wszystko to świadczy o kryzysie prawa międzynarodowego i instytucji stojących na straży jego obowiązywania.
Popis Polski
Tragizm polskiego przywództwa w OBWE polega na tym, że zamiast promować alternatywne wobec wojny sposoby rozwiązywania sporów i przełamywania impasu – a to może zapewnić jedynie postawa neutralna wobec stron konfliktu – polscy politycy ruszyli w „retoryczny bój” przeciw Rosji, licytując się, kto jest bardziej gorliwy w wykonywaniu instrukcji hegemona. Polskiemu ministrowi spraw zagranicznych obce są takie instrumenty o charakterze pomocniczym i wspierającym, jak moderacja (powściągliwość, tonowanie emocji), facylitacja (prawidłowa interpretacja zasad), admonicja (upominanie każdej ze stron, aby zaprzestały walk), koncyliacja (pojednawstwo) i in. Zamiast wykorzystać szansę samodzielnego i konstruktywnego zaistnienia w organizacji Polska postawiła się w roli głównego oskarżyciela Rosji, marnując szanse ułatwienia deeskalacji konfliktu. Niestety, stała się także grabarzem tej zasłużonej dla pokojowego współistnienia państw organizacji, eliminując w praktyce jednego z jej ważnych uczestników.
Postulat wykluczenia Rosji z OBWE pojawiał się w różnych enuncjacjach, jak choćby w 10-punktowym planie ratowania Ukrainy premiera Mateusza Morawieckiego z końca marca 2022 r., skwapliwie wspieranym przez władze Ukrainy. Wszystkie wykluczenia przynoszą jednak efekty przeciwne do zamierzonych. Świadczą też o ograniczonym polu widzenia tych, którzy je zgłaszają. Nie dostrzega się bowiem, że Rosja ma poza wojną na Ukrainie rozmaite role przeciwważące wobec Zachodu w państwach Azji Środkowej, Kaukazu Południowego i Bałkanów Zachodnich. To z tych powodów obszary te mają charakter konfliktogenny.
Wraz z wojną na Ukrainie i upadkiem OBWE skończył się porządek paneuropejski, oparty na wynegocjowanych w ostatnich trzech dekadach XX wieku wielostronnych gwarancjach wzajemnego zaufania i bezpieczeństwa. Stany Zjednoczone ogłaszając zwycięstwo w „zimnej wojnie” (według prezydenta George’a H.W. Busha (seniora): „dzięki łasce Boga”) przystąpiły do anulowania kluczowej w KBWE/OBWE zasady „niepodzielności bezpieczeństwa”. Z kolei „suwerenna równość” państw została zastąpiona „suwerenną nierównością”, gdyż Waszyngton i inne stolice państw zachodnich zaczęły uzurpować sobie prawo do kurateli wobec słabszych i niekoniecznie uległych wobec Zachodu państw. Oznaczało to często jawną, ale i ukrytą ingerencję w sprawy wewnętrzne, obalanie rządów i podporządkowywanie „nowych elit” pod pretekstem propagowania wartości liberalnych.
Istotą nowego (nie)ładu stało się podważenie ukształtowanych historycznie „linii podziałów” interesów, wpływów i odpowiedzialności. Twierdzenie, jakoby jedynie perfidna w swoich imperialnych apetytach Rosja miała swoje strefy wpływów, stało się najbardziej nośnym chwytem propagandowym, skierowanym na rewizję dotychczasowego status quo. Tymczasem trzeba tu przypomnieć, że struktura systemu stosunków międzynarodowych ma charakter hierarchiczny. Nie da się ze względu na zróżnicowanie potęgi państw zniwelować zależności słabszych państw od silniejszych. Wzajemne traktowanie się państw w rzeczywistości nie zależy od formalnych reguł, ale od tego, jaką każde z nich generuje potęgę w układzie sił i na ile odbiegają od siebie ich wizje ładu międzynarodowego. Każde zatem mocarstwo, tak Stany Zjednoczone, jak Chiny czy Rosja ma naturalną tendencję do wciągania państw uzależnionych od siebie w pole swojej grawitacji i dominacji, co tworzy znane zjawisko satelizacji bądź klientelizacji wokół państwa-bieguna. Te procesy są podstawą występowania stref wpływów, w których narzucanie wzorów zachowań przez hegemona, nawet z zastosowaniem środków przymusu, istotnie ogranicza niezależność i swobodę działania słabszych uczestników.
Stronniczość OBWE
Nowym zjawiskiem towarzyszącym globalizacji jest osobliwa „dyfuzja władzy” w systemie międzynarodowym. Polega ona na uznawaniu funkcji władczych rozmaitych podmiotów pozapaństwowych, przede wszystkim wielkich korporacji transnarodowych. Budują one strefy swojej eksploatacji, sprzyjając w ostatecznym rachunku realizacji interesów wielkich potęg. Nie ulega wątpliwości, że w zglobalizowanym świecie rynki i państwa nawzajem siebie potrzebują, ale trzeba dostrzec, że jedne państwa same są kreatorami procesów gospodarczych, a inne tylko ich „ofiarami”. To jest właśnie istotą współczesnych uzależnień i wpływów.
Wojna na Ukrainie wywróciła do góry nogami wszystkie działania monitorujące, obserwacyjne i dyscyplinujące OBWE na wschodzie tego państwa. Pokazała, jak bezwolnym narzędziem w rękach Zachodu stała się organizacja zrzeszająca 57 państw. Skuteczność w zapobieganiu eskalacji konfliktu spadła do zera. Misje OBWE straciły przede wszystkim obiektywizm w ocenie sytuacji. Przymykanie oczu na wszystkie mankamenty ustroju Ukrainy, łącznie z milczącą aprobatą dla zamachu stanu w 2014 roku, pokazują stronniczość i ślepotę poznawczą. Milczące poparcie dla zbrojenia Ukrainy przez Zachód i ignorowanie sygnałów ostrzegawczych ze strony Rosji musiało doprowadzić do kryzysu organizacji. Niedostrzeganie długotrwałego procesu demontowania systemu bezpieczeństwa paneuropejskiego doprowadziło do katastrofy wojennej, która żadnej ze stron nie była potrzebna i której poprzez wysiłki dyplomatyczne można było zapobiec. Do tego jednak potrzebna była wola polityczna po stronie wszystkich skonfliktowanych stron.
Już po wybuchu wojny Polska nie próbowała wykorzystać doświadczeń Trójstronnej Grupy Kontaktowej, która obejmowała przedstawicieli Rosji, Ukrainy i podmiotów separatystycznych. Po rozpadzie Grupy w wyniku rosyjskiej inwazji jej przewodniczący Mikko Kinnunen chciał kontynuować swoją misję, świadcząc dobre usługi, na przykład ułatwiać dostęp humanitarny czy wymianę jeńców. Ze strony Polski jako przewodniczącego OBWE nie było zgody na taką aktywność. OBWE nie została też włączona do rozmów między Kijowem a Moskwą w Stambule pod koniec marca, ani do negocjacji w lipcu 2022 r., które doprowadziły do zawarcia umowy zbożowej w regionie Morza Czarnego.
Wojna na Ukrainie nadwyrężyła wszystkie misje OBWE – w Mołdawii, Gruzji, Armenii, Azerbejdżanie i w Azji Środkowej. Załamanie współpracy Rosji z Zachodem w zarządzaniu konfliktami doprowadziło do paraliżu całej sfery środków budowy zaufania, która była największym osiągnięciem procesu paneuropejskiego. Organizacja przestaje być władna, aby bezkolizyjnie obsadzić najwyższe stanowiska kierownicze, uchwalić budżet, a także aby odnowić mandat większości operacji terenowych. Jeśli decyzje mają zapaść na drodze konsensusu, to sprzeciw Rosji zablokuje jakikolwiek postęp w tych sprawach. W grę wchodzi zatem przywłaszczenie organizacji przez Zachód, co grozi jej rozpadem, albo hibernacją na czas trwania wojny na Ukrainie.
Czy da się coś uratować
Co ciekawe, najbardziej zainteresowani dalszym trwaniem, a raczej wegetacją OBWE są dyplomaci rezydujący w Wiedniu (gdzie znajduje się siedziba organizacji), argumentujący, że stanowi ona unikalną platformę dyplomatyczną, zdolną do odbudowy swojej dynamiki i skuteczności. Ożywienie organizacji byłoby możliwe, gdyby od najbardziej jątrzących kwestii odsunęły się mocarstwa zachodnie, a szczególnie Stany Zjednoczone. Ich „misyjny internacjonalizm” wymaga – jak radzą amerykańscy realiści polityczni – powściągliwości i roztropności. Ustąpienie miejsca państwom zdystansowanym i niezaangażowanym w konflikt z Rosją dałoby szansę powołaniu grupy ad hoc, złożonej z państw wspomagających Macedonię Północną, jako państwo sprawujące przewodnictwo w roku 2023. Macedonia jest państwem peryferyjnym w systemie bezpieczeństwa paneuropejskiego, ale mogłaby zostać wsparta przez doświadczone państwa w równoważeniu relacji między Zachodem a Rosją – Austrię, Szwajcarię, Finlandię, Turcję, Kazachstan i Uzbekistan. Inicjatywność na rzecz zakończenia wojny na Ukrainie musi obejmować przekonanie Rosji, że chodzi o odbudowę kompleksowego systemu zabezpieczeń w stosunkach Wschód-Zachód, a nie jedynie odbudowę nowej wersji „antyrosyjskiego frontu”. Zachód musi wziąć na siebie współodpowiedzialność za nową wersję ładu międzynarodowego, nieskupiającego się wyłącznie na bezpieczeństwie państw poradzieckich i jakościowo odmiennych od liberalnej demokracji reżimach politycznych.
Trzeba niewątpliwie zaprzestać ideologizacji wojny na Ukrainie. Nie jest to wojna w obronie całej Europy, a tym bardziej całej cywilizacji zachodniej. Takie pragmatyczne stanowisko pozwoli być może uratować OBWE poprzez wysłanie sygnałów, że państwa członkowskie nie chcą, aby skutki wojny na Ukrainie zagroziły działaniom organizacji w innych miejscach.
Ponieważ spornym pozostaje objęcie przewodnictwa organizacji w 2024 r. przez Estonię, wobec której Rosja jeszcze w grudniu 2021 r. zgłosiła sprzeciw, niektórzy obserwatorzy dostrzegają wyjście z impasu w posadzeniu Turcji na czele OBWE po Macedonii. Biorąc pod uwagę dotychczasowy potencjał mediacyjny Ankary w rozmowach między Kijowem a Moskwą, OBWE pod jej kierownictwem mogłaby odegrać kreatywną rolę w przywróceniu pokoju na wschodzie Europy. Jest jednak bardziej prawdopodobne, że Turcja rozegra swoją pozycję na własne konto, dlatego rozważania o roli OBWE w konflikcie rosyjsko-ukraińskim mają w dużej mierze charakter spekulatywny.
Nie ulega wątpliwości, że inercja decyzyjna i brak bezstronności wyłączyły OBWE z procesu pokojowego. Jego głównymi aktorami będą mocarstwa zachodnie i Rosja. OBWE może co najwyżej uczestniczyć w kontroli procesu wdrożeniowego porozumień, uśmierzaniu napięć pokonfliktowych i przywracaniu normalnych warunków życia ludności cywilnej. Niezależnie od tego, jak skończy się wojna, Ukraina będzie przechodzić długi proces rekonwalescencji, w którym przydatne będą środki sprawdzone przez OBWE na wielu obszarach. Być może ONZ powoła operacje pokojowe dla rozdzielenia skonfliktowanych stron. Wówczas ich wsparcie ze strony OBWE powinno być rzeczą oczywistą.
W 2025 r. upłynie 50. rocznica porozumień helsińskich, które stworzyły moralno-polityczne i wzmocniły normatywne podstawy ładu w stosunkach Wschód-Zachód. Z tej okazji prezydent Finlandii Sauli Niniistö, państwa, które wtedy będzie przewodniczyć OBWE, zaproponował spotkanie na wysokim szczeblu w Helsinkach, na którym mocarstwa odpowiedzialne za pokój i bezpieczeństwo międzynarodowe zobowiązałyby się do przestrzegania wspólnych zasad gwarantujących te wartości w nowej epoce. Obecnie ze względu na trwającą wojnę takie pomysły wydają się dość abstrakcyjne. Polityka międzynarodowa jest jednak dynamiczna i zmienna. Zawsze można więc mieć nadzieję, że rozum polityczny w którymś momencie weźmie górę nad podłymi instynktami irracjonalnej wojny.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1048
Józef Piłsudski - anatomia kultu i zamachu (2)
Pojęcie „zamachu stanu” (coup d’état) znane jest od czasu, gdy trzy i pół wieku temu pojawiło się w tytule dzieła Gabriela Naudégo – Considerations politiques sur le coup d’état (Rozważania polityczne na temat zamachu stanu) z 1639 roku. W historii ustrojów politycznych nie brakuje epizodów, które z dzisiejszej perspektywy można byłoby uznać za zamachy stanu (brak jest jednak spójności między takimi pojęciami, które wobec zamachu stanu były i są używane synonimicznie: rebelie, rewolty, rewolucje, pucze, rokosze, wojny domowe, przewroty pałacowe).
Paradygmatycznym czy modelowym dla teoretyków polityki był zamach Napoleona Bonaparte 18 brumaire’a (9-10 listopada) 1799 roku, do którego nawiązywał Napoleon III 2 grudnia 1851 roku. Choć istnieje obszerna literatura teoretyczna na temat zamachów stanu, to jednak na każdy z nich należy spoglądać w konkretnym kontekście historycznym, doktrynalnym i światopoglądowym. To, co dla jednych jest zbrodnią stanu, dla innych może być „aktem wybawienia”, wkroczeniem na scenę „męża opatrznościowego”. Różne były też konsekwencje zamachów stanu w historii. Jedne trwale zmieniały istniejące dotąd porządki ustrojowe, inne jedynie modyfikowały podział ról w elitach politycznych.
W odniesieniu do zamachu majowego nigdy nie powstało takie studium teoretyczne, jakie sporządził włoski pisarz, dziennikarz i dyplomata, zwolennik, a potem przeciwnik Benito Mussoliniego – Curzio Malaparte (Kurt Erich Suckert). W 1931 roku wydał w Paryżu książkę pt. Technique du coup d'état (Technika zamachu stanu), której publikacji zakazano we Włoszech, gdyż Mussolini uznał, że jest on jednym z jej głównych bohaterów. Rozpowszechnianie dzieła uznano za niebezpieczne. Książka Malapartego wydana po niemiecku trafiła na stos w Lipsku i została publicznie potępiona po dojściu Hitlera do władzy. W październiku 1933 roku po powrocie do Włoch autor został aresztowany (prawdopodobnie na prośbę Hitlera) i skazany na zesłanie.
Odkrywcze w dziele Malapartego było to, że wykorzystując dotychczasową wiedzę o kryzysach politycznych (w tym dorobek Lwa Trockiego o przejmowaniu strategicznych instytucji w państwie) pokazał, że zamach jest skuteczny, gdy opiera się na „technicznej procedurze” przejęcia kontroli, w istocie na sabotażu newralgicznych dla państwa ośrodków i mechanizmów - elektrowni, kolei, stacji radiowych, połączeń transportowych, portów, gazowni, wodociągów. „Czyste” manewry polityczne, mające na celu zmianę panującego, odnoszą się raczej do „przewrotów pałacowych” i nie prowadzą do zmian ustrojowych o głębszym charakterze.
Malaparte udowodnił, że zamachów stanu nie dokonują ani powstańcze zrywy zbuntowanych mas, ani przygotowujące go w podziemiu rewolucyjne partie polityczne. Są one dziełem zdeterminowanej garstki spiskowców, odnoszących sukces, kiedy w dobrze skalkulowanym działaniu i we właściwie wybranym momencie, obalają władzę istniejącą i sami zajmują jej miejsce.
Kilkaset ofiar i … cisza
Istotą każdego zamachu stanu jest zawłaszczenie organów i pełni atrybutów władzy politycznej, przy wykorzystaniu na szeroką skalę narzędzi zastraszania i przemocy fizycznej. Zamach majowy wyczerpuje wszystkie elementy tej definicji. Liczba jego ofiar (nikt chyba nie zna prawdziwych danych) – 215 żołnierzy i 379 cywilów – była większa niż we wszystkich buntach społecznych w czasach PRL. Pewnym usprawiedliwieniem dla Piłsudskiego był fakt, że pucz nie doprowadził do całkowitego obalenia parlamentaryzmu, ale skutkował odejściem od demokracji w stronę autorytaryzmu („cezaryzmu”, „bonapartyzmu”, „rządów pułkowników”).
Mimo ostrej krytyki ze strony przeciwników politycznych, w Polsce nigdy nie pojawiło się analityczne studium o charakterze politologicznym – ani za życia Piłsudskiego, ani później - które miałoby głębszą wymowę wyjaśniającą różne aspekty tego zjawiska. Na przykład, jakie było klasowe tło i społeczna afirmacja puczu? Na czym polegała ówczesna oligarchizacja systemu politycznego i jaką rolę odgrywał kapitalizm państwowy w utrzymaniu dyktatury? Jakie były inspiracje zewnętrzne, a zwłaszcza rola brytyjskiego wywiadu, także związki z bolszewikami? Jaką rolę odegrały w końcu jego cechy osobowościowe – niepohamowana żądza władzy, choroba psychiczna dyktatora, stopień jego niepoczytalności i faktyczna izolacja od roku 1930 do śmierci; jak w związku z tym wyglądał proces decyzyjny i kto faktycznie sprawował władzę w państwie?
Wiadomo, że istniała pewna dezorientacja ideowa spowodowana tym, że zamach poparły stronnictwa lewicowe, w tym komuniści, oraz związki zawodowe, które wkrótce przekonały się, że więcej na tym straciły niż zyskały. Dyktator i jego otoczenie postawiło raczej na pewien pragmatyzm ideowy, co pozwalało wzmocnić władzę wykonawczą, ale przy zachowaniu fasadowego parlamentu, wielopartyjności i odwoływaniu się do zdobyczy niepodległości. To pozwalało uzyskać afirmację różnych środowisk, od kręgów ziemiańskich, poprzez klasę średnią, inteligencję, po masy ludowe.
Zamach nie był odpowiedzią na dążenia populistyczne. Był raczej konsekwencją zbratania się biurokracji i wojska z klasami posiadającymi. W świetle skonfliktowania sceny politycznej może nawet nie miał alternatywy. Była nią ewentualnie wojna domowa między obozami politycznymi prawicy i lewicy. Może więc centrowo usposobiony zamach stanu uratował Polskę przed wojną domową? Nikt na ten temat nie udzielił odpowiedzi w formie przekonującej analizy socjologiczno-politologicznej. Same rekonstrukcje wydarzeń różnią się zresztą w zależności od nastawień ideologicznych ich autorów.
Sanacja, ale jaka?
Młoda państwowość polska borykała się z ogromnymi problemami natury egzystencjalnej – ustaleniem granic i ich obroną, odbudową i integracją gospodarki, scaleniem systemów prawnych, wreszcie stworzeniem swoich ram konstytucyjnych. Atawistyczna nienawiść między stronnictwami politycznymi szybko doprowadziła do „zniechęcenia społecznego”. Niestabilność rządów spowodowana rozdrobnieniem sceny politycznej budziła niechęć do parlamentaryzmu. (W 1922 roku w Sejmie istniało 14 klubów politycznych. W ciągu niespełna 8 lat, w okresie 1918-1926, Polska miała 14 rządów. Nie było to zjawisko wyjątkowe. Na przykład Austria w latach 1918-1934 (16 lat) przeżyła 23 rządy). Zmęczeni trudnościami codziennego życia (nędzą) ludzie zaczęli wątpić w zalety ustroju demokratycznego. To zjawisko będzie zresztą powtarzać się aż do naszych czasów i uzasadniać potrzebę radykalnych zmian w różnych państwach.
Z odwołaniami do „legendy legionowej” i zmistyfikowanego „geniuszu wodza” podczas ofensywy bolszewickiej na Warszawę udało się wytworzyć na tym tle odpowiedni klimat psychologiczny, swoiste „uzasadnienie moralne” dla „sanacji” – uzdrowienia państwa i wybawienia społeczeństwa z opresji. Szybko okazało się, że zamachowcy nie mają ani kompetencji, ani spójnej recepty ideologicznej. Brutalne metody rządzenia przy użyciu siły maskowały niekompetencję i nieudacznictwo, pacyfikowały nastroje buntu (protesty robotnicze, strajki chłopskie, separatyzm mniejszości ukraińskiej). Po śmierci dyktatora Obóz Zjednoczenia Narodowego (OZN) nie był w stanie usunąć głębokiego rozdźwięku w podzielonym politycznie społeczeństwie.
Piłsudski wypełnił jednak pewne oczekiwania identyfikacyjne (tożsamościowotwórcze) i integracyjne. Porozbiorowe społeczeństwo potrzebowało ogniwa spajającego je w jeden naród. Nimb przywódcy wojskowego i politycznego był więc szczególnie przydatny w fazie konsolidacji młodego państwa (1918-1922). Wokół komendanta, a potem marszałka, zaczęto odtwarzać brakujące tradycje państwowe, a w sferze symbolicznej wiarę w moc odrodzonej ojczyzny.
Obywatele II RP w sferze emocjonalnej poprzez kult Piłsudskiego, mający swoje korzenie w jego walce rewolucyjnej i niepodległościowej (nieważne, jak było naprawdę), zaspokajali podstawowe tęsknoty i potrzeby – bezpieczeństwa, obrony granic, szacunku dla wojska i romantycznego heroizmu, a także dumy z przywróconej państwowości. Wydaje się, że jedynie w tym psychologiczno-emocjonalnym i moralnym kontekście można pojąć ogromną wyrozumiałość dla wszystkich ułomności Józefa Piłsudskiego i szkód, jakie wyrządziła Polsce jego dyktatura.
Rola mitu
Z pomocą w zrozumieniu roli fenomenu marszałka – wodza i dyktatora – w tworzeniu narodu jako „wspólnoty wyobrażonej” przychodzi Benedict Anderson i konstruktywiści, podkreślający rolę mitu, symboli i rytuałów w budowaniu masowej wyobraźni, bohaterskiej narracji, pokazującej dramaturgię wydarzeń, prowadzących do sukcesu i zwycięstwa. Selektywny dobór faktów historycznych, zideologizowana interpretacja przeszłości (pomijanie wydarzeń niewygodnych), wreszcie odwoływanie się do retoryki i symboliki patriotycznej miało wywoływać odruch jednomyślnego emocjonalnego uniesienia, wiary, że Polacy dokonali jedynego słusznego wyboru i darzą szacunkiem kogoś, kto osiągnął status, jakiego sami nigdy by nie osiągnęli.
Piłsudski, a raczej jego mit, stał się „zwornikiem” wspólnoty narodowej, rekonstruowanej tożsamości narodowej i integracji. Świadoma część społeczeństwa w patetycznych uniesieniach, jak u Ernesta Renana – w codziennym „plebiscycie” potwierdzała przynależność do narodu i odrodzonego państwa po okresie niewoli. Zwłaszcza, gdy od 1932 roku zaczęto metodyczną indoktrynację i propagandowe kłamstwa w szkolnictwie.
Ważnym aspektem zamachu stanu jest legitymizacja władzy po jej nielegalnym zdobyciu. Sięgając do teorii prawowitości władzy Maxa Webera można zauważyć, że władztwo Józefa Piłsudskiego wpisuje się w typ charyzmatyczny, choć w dużej mierze ta charyzma została sztucznie wykreowana. Wojenne zasługi (często zmanipulowane), wojskowa ranga (niekoniecznie ze względu na kompetencje i odwagę) oraz nawiązywanie do tradycji insurekcyjno-rewolucyjnych dawało podstawy także legitymizacji tradycyjnej. Temu właśnie służył świadomie tworzony i propagowany mit, niepoddający się weryfikacji, przyjmowany przez opinię publiczną jako prawda oczywista, podarowana zrządzeniem Losu i Opatrzności.
Trzeba zauważyć – mając na myśli także współczesne społeczeństwo – jaki był wtedy - w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku - stan świadomości społecznej. Wydaje się, że ówczesne społeczeństwo w swojej masie było raczej prymitywne i niewyrobione politycznie, oczekiwało prostego przekazu, czytelnych skrótów i uproszczeń odnoszących się do polityki i państwa. Przecież i dzisiaj, 100 lat później, świadomość polityczna i wiedza o konstytucyjnych mechanizmach państwa jest stosunkowo niska. Jednostki pozbawione wiedzy o polityce i państwie przyjmują więc jako oczywistą symbolikę charyzmatycznej i tradycyjnej władzy dla zaspokojenia indywidualnej afirmacji i czucia się członkiem wspólnoty.
Autorytarne rządy po I wojnie światowej, w epoce konsolidacji ideologii nacjonalistycznych i krzepnięcia młodych państw narodowych sięgały obficie do postaci ubóstwianych za życia, mających magiczny wpływ na masy. Silne państwo symbolizować miał nieulękniony przywódca, genialny wódz, uwielbiany lider, wprost „geniusz narodu”.
Czasem owej „sakralizacji” sprzyjała choroba i śmierć wodza (nomen omen Piłsudski zmarł w rocznicę zamachu majowego w 1935 roku). „Funeralia narodowe”, patetyczny ceremoniał pogrzebowy - trasa przejazdu konduktu żałobnego z Warszawy do Krakowa, pochówek na Wawelu, mowa pożegnalna biskupa polowego Gawliny - stanowiły rekapitulację wielkości wodza. Dawały także mandat ideowy i moralny jego akolitom, spadkobiercom i następcom.
Szybko okazało się jednak, że po śmierci Józefa Piłsudskiego zabrakło jego godnych następców. Obóz piłsudczykowski nie sprostał wyzwaniom i zagrożeniom, jakie przed nim stanęły u schyłku lat trzydziestych XX wieku. Choć nie wiadomo, co w tej sytuacji zrobiłby sam Piłsudski, zwłaszcza w obliczu polityki Stalina i Hitlera (K. Rak, Piłsudski między Stalinem a Hitlerem, Bellona, Warszawa 2021), ale to, że zmarł przed wrześniową katastrofą, dało mu tym większe prawo do nieśmiertelności wykreowanego za życia mitu.
Legitymizacja władzy à la Piłsudski
Zamach majowy – paradoksalnie – choć był jawnym bezprawiem – potraktowano jako „wyższą konieczność”, jako osobliwe przedłużenie tradycji insurekcyjnej. W istocie po gombrowiczowsku był jej infantylnym wywróceniem do góry nogami. Było to bowiem „powstanie” przeciw własnemu państwu i legalnej władzy (faktycznie zdrada).
Sukces Piłsudskiego polegał na tym, że swoim XIX-wiecznym anachronizmem politycznym, estymą dla Słowackiego i czcią powstańców styczniowych podjął skuteczną próbę ustanowienia ciągłości z „utraconą przeszłością”. Eric Hobsbawn i Terence Ranger nazywają takie zjawisko „wynalezieniem tradycji”. Jej spadkobiercami, ale i zakładnikami stali się wszyscy współcześni Polacy. Po prostu innej tradycji nie wynaleziono.
Piłsudski ze swoją legendą trafił na podatny grunt – okoliczności miejsca i czasu, kontekst społeczny, geopolityczny, gospodarczy, psychologiczny. Wszystko to sprzyjało emocjonalnym inscenizacjom polityki, nawet gdy przynosiło poważne szkody prestiżowe i wizerunkowe młodemu państwu, nie mówiąc o osamotnieniu na arenie europejskiej.
Także i obecnie wyraźne ograniczanie demokratycznych form rządzenia (tzw. pełzający zamach stanu) nie jest w oczach wielu obywateli moralnie naganne. Współcześni rządzący Polską – tak jak kiedyś piłsudczycy – kontynuują „narodową tradycję”, kreując się na „prawdziwych patriotów”, którzy są mądrzejsi od innych i „wiedzą lepiej” od swoich oponentów („zdradzieckich mord”), działających – a jakże – na szkodę narodu i państwa.
Istnieje oficjalny sponsoring kultu Piłsudskiego, jego manifestacja w politycznych enuncjacjach i celebrach (na przykład z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej – Dnia Wojska Polskiego, czy Święta Niepodległości 11 listopada), w mediach, w dydaktyce szkolnej i wychowaniu patriotycznym młodzieży. Recepcja kultu jest bezrefleksyjna, zważywszy na to, jak bałamutne są przekazy historyczne. Piłsudski czeka na swojego demaskatora, który być może nigdy nie nadejdzie. To jest „czekanie na Godota”, jak w teatrze absurdu.
Rządzący Polską (III RP) nie mają żadnego interesu w tym, aby odsłaniać prawdę historyczną. Sami są dziećmi wydumanej legendy wodzowskiej, lojalności osobistej i koteryjnej wobec swojego lidera, pogardy dla przeciwników politycznych, obchodzenia prawa, instrumentalizacji historii poprzez tzw. politykę historyczną. Jesteśmy świadkami wtłaczania w system edukacyjny Polaków nowych mitów i kreowania nowych herosów.
Na tle zarysowanej problematyki powstaje pytanie, czym jest historia i dlaczego historycy głównego nurtu uciekają przed ostatecznym rozprawieniem się z fałszywą legendą, legitymizującą zakłamaną tożsamość kolejnych formacji ustrojowych. Dlaczego tak łatwo można było przy użyciu całej machiny propagandowej (dla celów bieżącej walki politycznej) zdezawuować Lecha Wałęsę za jego agenturalną przeszłość, a nie można tego uczynić w dzisiejszych uwarunkowaniach wobec dawnych pseudobohaterów i pseudopatriotów?
Potrzebna rewizja
Legenda Piłsudskiego została „podlana sosem narodowo-patriotycznym”, stała się „karmą” wychowania młodzieży, podstawą scenariuszy filmowych i seriali telewizyjnych. Można powiedzieć, że jest równie potężna i popularna, jak fakty historyczne, a może nawet od nich ważniejsza. Odnosi się wrażenie, że polscy historycy, piszący na temat tej postaci nie zawsze są świadomi tego splatania się wątków fikcyjnych z faktografią.
Obecnie nie wystarczy już sceptycyzm wobec historii sanacyjnej, odziedziczonej po całym stuleciu. Potrzebna jest rewizja historiografii i jej społecznej, a przede wszystkim politycznej recepcji, choćby nawet miała kosztować wywrócenie do góry nogami całej opowieści. Byłbym niepoprawnym optymistą i idealistą, gdybym wierzył, że to się uda skutecznie przeprowadzić. W ten osobliwy „przemysł piłsudczyzny” zainwestowano zbyt duże środki – to nie tylko potencjał symboliczny, to przecież potęga materialna (instytucjonalna), od Muzeum w Sulejówku poczynając, poprzez pomnikomanię, do nazewnictwa toponimicznego.
Jednakże racjonalizacja dyskursu historycznego z punktu widzenia dialektyki dziejów nakazuje postawić zasadne pytanie, kiedy kult Piłsudskiego przestanie pasować do czasów, w których wyrosły nowe pokolenia Polaków i zacznie na tyle uwierać ich tożsamość, zbudowaną na całkowicie odmiennych ideałach i wartościach (podmiotowości politycznej, wolności, demokracji), że przystąpią do odrzucenia legendy „największego z Polaków”?
Piłsudski nie jest już żadnym wzorem godnym naśladowania. Nie jest edukacyjnym ideałem społeczeństwa. Irracjonalizm kultu i fałsz mitu odsłonią się jaskrawo wraz z przesileniem politycznym w Polsce, gdy dojdzie do wymiany elit rządzących, gdy ze sceny politycznej zejdzie pokolenie kombatantów i akolitów formacji posolidarnościowych, przypisujących sobie szczególne zasługi w zbudowaniu ładu politycznego po „obaleniu komunizmu”.
Póki co, można podejrzewać, że gdy za 5 lat przypadnie setna rocznica majowego coup d’état, nikomu nie będzie zależało, poza garstką pasjonatów historii, aby przywoływać pamięć o tym wstydliwym wydarzeniu. Ono ani w 1926 roku, ani obecnie nie sprzyja generowaniu społecznego konsensusu. Przeciwnie, przywodzi na myśl konflikt wewnętrzny, ów „marsz na Warszawę”, kojarzący się ze sławetnym „marszem na Rzym” Benito Mussoliniego i dramat epoki faszyzmu. Dramat, którego żadnemu pokoleniu ku przestrodze nie wolno zapomnieć.
Stanisław Bieleń
Powyższy tekst prof. Stanisława Bielenia ukazał się w tygodniku Myśl Polska nr 27-28 z 4-11.07.21.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN