Ochrona środowiska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6864
- Panie profesorze, dyskusja o wyższości jednego rodzaju energetyki nad innym trwa od co najmniej 50 lat i wygląda na niekończącą się. Co ją wywołuje: niedoskonałości stosowanych technologii, ryzyko utraty wpływów przez określone środowiska, czy względy polityczne?
- Dyskusja trwa i będzie trwać, ale obecnie w jej centrum znalazły się dwa nurty, obrazujące dwa różne modele rozwoju energetyki: scentralizowany, oparty na wielkich centralach energetycznych i rozproszony. Oczywiście, można je połączyć w ten sposób, że bazą będą wielkie zakłady energetyczne, a oprócz tego będą istnieć małe źródła energii. Jednakże najważniejszą kwestią jest jaką wagę przywiązuje się do każdego z tych rodzajów energetyki. Obecnie w Polsce największą wagę przywiązuje się do odbudowy naszego potencjału energetycznego poprzez budowę nowych, konwencjonalnych elektrowni oraz budowy elektrowni jądrowej, natomiast nie zwraca się uwagi na to, co dzieje się na świecie. A na świecie przechodzi się ze starego systemu na nowoczesny, oparty na niewielkich, lokalnych źródłach energii, które pracują w układzie sieci inteligentnych. Cechą sieci inteligentnych jest płynne nadążanie za popytem – jeśli zmienia się popyt, zmienia się natychmiast podaż. Tym samym produkcja energii jest zoptymalizowana, czyli - najbardziej oszczędna. I w tym kierunku – moim zdaniem – należy pójść w Polsce.
- Ale przeciwnicy energetyki rozproszonej używają od lat ciągle tego samego argumentu: że przemysł, wielkie zakłady produkcyjne nie mogą ryzykować dostaw prądu z tak niepewnych, małych źródeł – muszą mieć stabilne napięcie, moc. A tego z rozproszonej energetyki nie da się osiągnąć....
- W moim przekonaniu na ten argument jednoznacznie odpowiedziały Niemcy. Jeżeli jeden z najpotężniejszych krajów świata, mający tak potężny przemysł, zdecydował się przejść na model energetyki rozproszonej, to zostało to dobrze policzone. Niemcy w 2020 roku chcą produkować 35% energii z odnawialnych źródeł.
- Ale na razie mają elektrownie jądrowe...
- Chcą je jednak wszystkie wyłączyć do roku 2022. Niemcy tym samym udowadniają, że będzie możliwe zastąpienie ich przez inne nośniki energii. Mają przecież gaz ziemny z Gazociągu Północnego, swój węgiel, gaz, biomasę, biogaz, więc te źródła energii mogą pracować w bazie, przez cały rok, a do tego - energię słońca i wiatru. Wszystkie te źródła energii tworzą interesujący system energetyczny. W moim przekonaniu jest to myślenie racjonalne i my też powinniśmy w tym kierunku iść.
- My zrezygnowaliśmy z Nord Streamu, a nasze elektrownie spalają drewno z wycinki lasów. Wszystko musimy robić inaczej? Zepsuć?
- Nie byłoby tego, gdyby nie ramy prawne, które umożliwiły tego rodzaju proceder. Ze strony elektrowni jest to więc w aktualnej sytuacji racjonalne działanie, bowiem szukają one najtańszego źródła energii odnawialnej, musząc wykazać, że pewien procent prądu produkują z takich źródeł. Mogłyby wprawdzie budować elektrownie wiatrowe, systemy fotowoltaiczne, czy małe elektrownie na biomasę, ale najtaniej jest im ściągać z rynku drewno nawet z dużych odległości, pomimo kosztów transportu i jego energochłonności spalając nisko kaloryczne, zawilgocone paliwo obniżające sprawność procesu spalania. Jako inżynier buntuję się przeciwko takiemu sposobowi pozyskiwania zielonych certyfikatów, ale obecne prawo pozwala na ten absurd techniczny i ekonomiczny. Uważam, że ta droga winna być dla elektrowni jak najszybciej zamknięta.
- Czy decyzja o budowie elektrowni atomowej wynika istotnie z potrzeb energetycznych, czy może z kalkulacji dotyczącej potrzeby wykształcenia kadry technicznej w tej dziedzinie? Przecież z tej elektrowni uzyskamy zaledwie 10% zużywanej w kraju energii...
- W moim przekonaniu jest to decyzja polityczna, a środowisko fizyków jądrowych – co oczywiste – chciałoby mieć taki poligon, jak elektrownia jądrowa. Nie po to szkoli się przecież naukowców w tym zakresie, żeby wyjeżdżali za granicę. Zatem temu środowisku się nie dziwię, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do paliw kopalnych z tej energetyki nie ma emisji CO2, nie wpływa ona na zmianę klimatu, a z odpadami radioaktywnymi można sobie poradzić. Jednak z punktu widzenia optymalizacji systemu energetycznego całego państwa ta decyzja nie ma sensu, gdyż ta inwestycja będzie najdroższa ze wszystkich opcji, a więc nieefektywna kosztowo, a przy tym nie uratuje nas przed kryzysem energetycznym, którego możemy oczekiwać już za 4 – 6 lat. Nawet farmy wiatrowe na morzu, uznane za szczególnie drogie, dają prąd znacznie tańszy niż elektrownia jądrowa.
- Nawet uwzględniając energię potrzebną do ich wyprodukowania i żywotność instalacji obliczaną na 15 lat?
- Budowa elektrowni jądrowej jest niezwykle energochłonna choćby ze względu na ogromne ilości żelbetu, jakie muszą być użyte dla budowy reaktora i wszelkich osłon bezpieczeństwa. Obecnie jej koszty inwestycyjne kształtują się na poziomie 4,5 – 5 miliardów euro na 1000 MW mocy. Dane z siłowni jądrowych USA wskazują, że kwoty te są nawet wyższe. Dla porównania, koszty farmy wiatrowej na morzu wynoszą 1,5 – 1,7 mld euro. Biorąc pod uwagę fakt, że elektrownia taka daje prąd do sieci przez około 40% czasu w ciągu roku, a elektrownia jądrowa przez około 80% czasu, można przyjąć, że elektrownia wiatrowa na morzu jest relatywnie tańsza inwestycyjnie od jądrowej o co najmniej 50%. A w czasie obecnego kryzysu w Europie największą barierą dla inwestycji będzie właśnie pozyskanie kredytów bankowych na miliardowe kwoty. Warto uświadomić sobie, że budowa elektrowni jądrowej o mocy 3000 MW wraz z doprowadzeniem do niej sieci wysokiego napięcia będzie wymagała kwoty co najmniej 50 – 60 miliardów złotych. Warto wiedzieć, że w tej chwili w UE buduje się tylko dwie elektrownie jądrowe, z których fińska (budowana z dużym opóźnieniem) miała kosztować 3 mld euro, a już kosztuje około 5 mld euro. Drugą budują u siebie Francuzi, trudno więc mówić o renesansie energii jądrowej. Inne kraje, jak Belgia, Niemcy, Szwajcaria, Japonia – odchodzą od tej technologii.
- W przypadku farm wiatrowych na lądzie jest jednak jeszcze problem zeszpecenia krajobrazu. O ile jeden, dwa wiatraki go urozmaicają, o tyle kilkadziesiąt w grupie – szpeci.
- Istotnie, jest to problem, bowiem jest to obcy element w przyrodzie, choć można się do tego przyzwyczaić. Ale czy ładnie wygląda np. krajobraz Pogórza czy Podhala zeszpecony tysiącami brzydkich domów? Mimo tak wielkiego niszczenia naszego krajobrazu na wielką skalę, jakoś o tym się nie mówi. Jednak jestem stanowczo przeciwny budowie farm wiatrowych dużej mocy na terenach cennych przyrodniczo, które w Polsce stanowią około 20% powierzchni kraju. Dodam tylko, że na przykład krajobrazu nie niszczą kolektory słoneczne, czy panele fotowoltaiczne, a także pompy ciepła.
- Ale fotowoltaika jest bardzo droga...
- W tej chwili tak, ale bardzo szybko tanieje. My w Polsce nie zdajemy sobie sprawy z tego, co się dzieje na świecie, jeśli chodzi o technologie fotowoltaiczne. Niemcy mają już 17 000 MW w systemach fotowoltaicznych, a my – zaledwie 1,7 MW. W Niemczech 2,3 mln dachów pokrytych jest panelami fotowoltaicznymi. A przecież nasłonecznienie mają podobne jak u nas. Tak szybki rozwój fotowoltaiki jest spowodowany tym, że cena każdej kWh energii ze słońca jest stała przez 20 lat, a jej wysokość określa ustawa. Cena ta jest tak wyliczona, że inwestycja się opłaca, bo czas zwrotu kapitału wynosi 8-10 lat, a przez pozostałe 10 lat inwestor już zarabia. W tej sytuacji banki chętnie udzielają kredytu, a prywatne osoby inwestują. Niestety, tylko Polska i Rumunia nie wprowadziły takiego systemu wsparcia.
- U nas zakłady energetyczne ciągle niechętnie odbierają prąd od małych wytwórców, zasłaniając się parametrami tak produkowanego prądu...Czy to jest rzeczywiście problem technologiczny?
- Nie sądzę, bowiem Niemcy nie mają z tym problemu, choć mają tak dużo malutkich instalacji. Warto podkreślić, że wytwórcy oddają prąd do sieci niskiego napięcia, a więc nie ma potrzeby budowania nowych linii przesyłowych. Na ogół panele ładują akumulatory i prąd poprzez inwerter przesyłany jest do sieci. Trzeba przy tym pamiętać, że energetyka fotowoltaiczna tanieje, podczas gdy ceny energii ze źródeł konwencjonalnych rosną. Wszystko wskazuje na to, że fotowoltaika w południowej Europie (gdzie jest dużo więcej niż u nas słońca) oraz tam, gdzie są wysokie taryfy, jak w Niemczech, Belgii i Danii - będzie konkurencyjna cenowo w stosunku do paliw kopalnych już za kilka lat, i odtąd będzie się rozwijała bez żadnych dopłat. My mamy niskie taryfy, które przecież wzrosną tak, że w ciągu 10-12 lat i u nas fotowoltaika będzie opłacalna – i wówczas nastąpi boom inwestycyjny. Musimy więc wykorzystać ten czas, żeby przygotować rynek, przekonać społeczeństwo, wykształcić studentów, nauczyć instalatorów. To jest czas otwierania rynku, bo w przyszłości będzie to jedno z głównych źródeł energii na świecie.
- Czy wobec tego jest sens inwestować w CCS?
- Nie ma sensu, ale to jest wynik działań Komisji Europejskiej, która wiele robi, żeby państwa jak najmniej produkowały energii z paliw kopalnych, zwłaszcza z węgla. I mówi: jeżeli chcecie produkować energię z węgla, to albo płaćcie za uprawnienia do emisji CO2, albo budujcie instalacje CCS. Obie metody są strasznie drogie. Jest projekt, aby w UE powstało 12 takich instalacji, z czego dwie miały powstać w Polsce – jedna w Kędzierzynie-Koźlu, druga w Bełchatowie. Ciekawszy projekt – z uwagi na możliwość wykorzystania gazu w kędzierzyńskich zakładach chemicznych – został jednak odrzucony, a pozostał w Bełchatowie. Moim zdaniem, zatłaczanie CO2 pod ziemię jest absurdem technicznym i ekonomicznym, ale na razie nie ma innej metody eliminacji emisji tego gazu. Elektrownie polskie zresztą będą musiały ponieść jeszcze większe wydatki – z powodu zaostrzonych limitów emisji tlenków azotu, siarki i zwłaszcza – drobnego pyłu (poniżej 2,5 mikrometra), którego emitują 20 tys. ton rocznie. A za 10 lat mogą tylko emitować 2 tys. Ton takiego pyłu, czyli 10 razy mniej. Trudno to sobie wyobrazić.
- Po szczycie w Durbanie pojawił się komentarz, że świat nie jest jeszcze gotowy na zmianę źródła zasilania energetycznego. Czy istotnie taka jest prawda?
- Ponieważ byłem przewodniczącym Konwencji Klimatycznej ONZ, mogę powiedzieć, że niestety, ale cała ONZ-owska konwencja znalazła się obecnie w punkcie krytycznym. Na konferencji w Durbanie odsunięto o 3 lata najważniejszą decyzję, dotyczącą porozumienia światowego, o którym jeszcze kilka lat temu mówiło się z nadzieją w Poznaniu, a w Kopenhadze miało być ono podpisane. Duńczykom bardzo na nim zależało i robili absolutnie wszystko, żeby do tego doprowadzić – jednak się nie udało. I nie udało się do dzisiaj. Obawiam się, że będzie to nadal bardzo trudne, bowiem Chiny, USA, Indie, Rosja, Meksyk, Arabia Saudyjska, Iran, Ukraina, emitują łącznie 2/3 światowej emisji CO2. Jeżeli doliczyć jeszcze ich eksport paliw kopalnych do innych krajów, to te państwa są odpowiedzialne za 80% światowej emisji CO2. Jaki więc mają interes, żeby podejmować prawne zobowiązania do redukcji emisji CO2? Nie oznacza to jednak, że one nic nie robią w tej sprawie – na przykład Chiny bardzo rozwijają u siebie np. technologie solarne i wiatrowe, ale równocześnie spalają 2,5 mld ton węgla i chcą spalać jeszcze więcej. I nie chcą podejmować żadnych zobowiązań, bo twierdzą, że do rozwoju muszą mieć coraz większe ilości energii – ze wszystkich możliwych źródeł. Więc trzymam kciuki za to, aby w grudniu 2015 mogło być podpisane światowe porozumienie w sprawie ochrony klimatu Ziemi, ale zobaczymy, jak ono będzie sformułowane. Osobiście jestem zwolennikiem małych kroków, a nie przymuszania krajów rozwiniętych przez rozwijające się, aby te pierwsze ograniczyły już w roku 2020 swoją emisję o 25-40% w stosunku do 1990 roku. Tak ostre postawienie sprawy spowodowało, że nie doszło do żadnego porozumienia. A najważniejszy nie jest rok 2020, ale 2050, kiedy to emisji CO2w krajach gospodarczo rozwiniętych powinna osiągnąć 80%. Jestem przekonany, że w tym okresie odnawialne źródła energii będą się rozwijać i tanieć, a z drugiej strony – paliwa kopalne będą się kończyć. Zasoby gazu ziemnego przy obecnym zużyciu wystarczą bowiem na 60 lat, ropy przy znanych obecnie złożach wystarczy zaledwie na 40 lat. Era tanich paliw kopalnych się skończyła – ropa z nowych złóż w Arktyce, w Amazonii, czy z dna głębokiego oceanu, albo z łupków roponośnych będzie bardzo droga w wydobyciu, więc w sposób naturalny przejdziemy do zmiany profilu energetycznego na energię odnawialną.
- Powiedział pan kiedyś, że energia odnawialna to energia najbardziej demokratyczna...
- Bo tak jest. Ona aktywizuje ludzi, dzięki niej buduje się oddolne relacje społeczne, likwiduje pasywność obywateli. Z drugiej strony, powszechna dostępność tych źródeł energii też sprzyja demokratyzacji – ona jest dostępna także dla państw ubogich i prawie za darmo. Zwłaszcza myślę tu o słońcu i wietrze, ale także o biomasie i biogazie z odpadów rolniczych. Poza tym jej produkcja nie szkodzi środowisku. Najpiękniejsze jest to, że ta energia produkowana się tam, gdzie jest potrzebna i gdzie powinna być używana.
- Czy widzi pan postęp w myśleniu o takim rozwoju energetyki w Polsce w ostatnich latach?
-Ten rodzaj energetyki rozwija się z ogromnymi oporami, trudnościami i stanowczo za wolno. Kiedy w 2008 r. dla Polski wyznaczono 15% udział odnawialnych źródeł energii w produkcji energii w 2020 r. uważałem, że damy sobie radę. Ale obecnie nie jestem już takim optymistą. Mijają bowiem lata, a uregulowania prawne wciąż nie sprzyjają energetyce z odnawialnych źródeł energii. I jeśli tak będzie dalej, to nie będziemy w stanie wypełnić tego zobowiązania, a wtedy musimy liczyć się nawet z nałożeniem kar na nasz kraj. A przecież rozwój odnawialnych źródeł energii powinien być priorytetem w działaniach rządu, bowiem to one w najpełniejszy sposób zapewniają bezpieczeństwo energetyczne kraju, dostarczają energię do najdalszych jego zakątków, dają pracę dziesiątkom tysięcy osób, nie wymagają żadnego wsparcia finansowego z budżetu państwa, a od władzy oczekują jedynie sprzyjających ram prawnych i organizacyjnych. Miejmy ufność, że dyskutowany właśnie projekt ustawy o odnawialnych źródłach energii takie ramy stworzy.
-Dziękuję za rozmowę.
- Autor: red.
- Odsłon: 3698
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5270
Z prof. Maciejem Nowickim, pierwszym, długoletnim prezesem EkoFunduszu rozmawia Anna Leszkowska
- Czy w 1992 r , kiedy tworzono EkoFundusz mechanizm ekokonwersji długów był już stosowany? Kto wpadł na pomysł, aby taki mechanizm zastosować w polskim przypadku? Jak politycy podchodzili do tego rozwiązania?
-
- Mechanizm ekokonwersji długów był znany już w latach 80., ale nie w stosunkach międzypaństwowych, tylko w obszarze długów komercyjnych. Stosowano go w państwach Ameryki Środkowej, zadłużonych w bankach komercyjnych.
Wielkie międzynarodowe organizacje pozarządowe wykupywały część tego długu za nieduże kwoty, ale z zobowiązaniem danego państwa, że powinno te środki przeznaczać na ochronę najcenniejszych walorów przyrodniczych. To nie były duże sumy - rzędu dziesiątek tysięcy dolarów. Czyli mechanizm ekokonwersji długu już stosowano, acz na bardzo małą skalę.
W 1991 r., kiedy Polska negocjowała z Klubem Paryskim redukcję naszego długu w wysokości 32 miliardów dolarów i uzyskała jego umorzenie w wysokości 50%, prof. Tomasz Żylicz podsunął mi myśl, jako ministrowi ochrony środowiska, żeby taki mechanizm zaproponować Klubowi Paryskiemu. Premier Bielecki, do którego udaliśmy się z tą propozycją, bardzo się zapalił do tego rozwiązania i polecił je naszym negocjatorom. Polska w latach 80. miała kryzys gospodarczy, galopującą inflację, więc mieliśmy wielkie trudności w naprawie wieloletnich zaległości w ochronie środowiska.
Klub Paryski w art. 5 porozumienia z Polską o redukcji długu zapisał, że istnieje możliwość zamiany długu na inwestycje w ochronę środowiska w wysokości do 10% oryginalnego długu, tj. z 32 mld USD, ale zostawił tę decyzję do uznania państw wierzycielskich. USA natychmiast to zaakceptowały i przekazały na ten cel w 1991 r. 382 mln USD - czyli 10% całego długu, jaki byliśmy im winni i przekonywały wspólnie z nami inne państwa do takiego rozwiązania. W 1993 r. Francja zgodziła się na przekazanie 1% długu na ten cel, a zaraz potem - Szwajcaria, która przeznaczyła 10%.
- Jakie były motywacje 11 z 17 państw, które nie zgodziły się na zastosowanie takiego mechanizmu?
- Były różne, np. w Japonii, wobec której byliśmy wysoko zadłużeni, usłyszeliśmy, że w kulturze japońskiej leży, iż długi należy spłacać. Z kolei np. Brazylia sama miała trudności gospodarcze - trudno było jej się zgodzić na to rozwiązanie. Hiszpania natomiast wychodziła z systemu frankistowskiego, zatem też nie zdecydowała się na takie rozwiązanie. Najbliżej były chyba Niemcy, ale one umorzyły Polsce dodatkowo tzw. jumbo-kredyt zaciągnięty w czasach Gierka. Z tych pieniędzy powstała Fundacja Polsko-Niemiecka, która przeznaczała pieniądze na cele kulturalne, cmentarze niemieckie w Polsce, zabytki, ale i na ochronę środowiska. To była też forma zamiany długu, dlatego Niemcy, choć wiele razy przekonywałem ich do ekokonwersji wskazując, że Fundacja Polsko - Niemiecka na ochronę środowiska przeznacza bardzo mało pieniędzy, jednak nie przystąpiły do tego. Uznały, że już dostatecznie dużo nam umorzyły. Różne więc były motywacje.
Zaczynaliśmy działalność EkoFunduszu w 1992 r., mając do dyspozycji ok. 450 mln USD i sądząc, że więcej nie będzie. Ale nasza praca oraz audyt, jaki zrobiło OECD w 1996 r., który pokazał, że pracujemy znakomicie, a także to, że w dużej mierze te pieniądze przeznaczaliśmy na zakupy urządzeń i technologii w krajach-donatorach spowodowały, że decyzje o ekokonwersji długu podjęły inne państwa. W 1997 przystąpiły do EkoFunduszu Włochy, przeznaczając na ten cel 10% naszego długu, później Szwecja i Norwegia. Do tego doprowadziła dobra praca całego zespołu EkoFunduszu i nasze negocjacje. Dzięki temu udało się zdobyć kolejne 170 mln USD na ochronę środowiska w Polsce.
- Czy w negocjacjach, bądź umowach, były jakieś zapisy obligujące nas do dokonywania zakupów przez beneficjentów tego programu w państwach donatorach?
- Nie, w żadnej umowie takich zapisów nie było. Natomiast my sami zadecydowaliśmy, że przeznaczymy około 30% środków na zakupy w krajach-donatorach, gdyż uważaliśmy nie tylko, że będzie to fair wobec tych państw, ale i z tego powodu, że ich firmy dysponują najlepszymi technologiami w ochronie środowiska. Oczywiście wszystkie zakupy dokonywane były w drodze przetargów międzynarodowych.
Korzyści były więc obustronne: dla państw-donatorów była to promocja ich firm na polskim rynku, dla nas - zakup najbardziej nowoczesnych technologii i urządzeń, których sami nie produkowaliśmy. Polskie firmy wykonywały wszystkie inne prace związane z realizacją ponad 1400 inwestycji, jakie były zrealizowane przy finansowym wsparciu EkoFunduszu.
- Niektórym państwom ten mechanizm się bardzo opłacił...
- Najwięcej skorzystały na tym firmy włoskie, szwedzkie i francuskie. Najmniej skorzystali na tym Amerykanie - przetargi bowiem opiewały zwykle na stosunkowo małe kwoty, co nie spotykało się z zainteresowaniem koncernów, natomiast mniejsze firmy amerykańskie nie były zbyt aktywne na rynku europejskim, stąd też w przetargach nie startowały.
- Czy po 18 latach funkcjonowania EkoFunduszu z tak dobrymi wynikami próbowali państwo zainteresować tym mechanizmem np. państwa obecne na szczycie klimatycznym w Poznaniu? Przecież zadłużenie i klimat to dwa największe problemy na świecie...
- Robiliśmy to wiele razy - pomagaliśmy w stworzeniu podobnej instytucji w Bułgarii - dla nich środki przekazała Szwajcaria. Interesowały się też inne państwa: Gruzja, Kazachstan, Uzbekistan, ale dotychczas nic konkretnego z tego nie wyszło. Na wielu spotkaniach międzynarodowych, konferencjach, przekazywałem informacje o tym, jak funkcjonuje EkoFundusz i dla jakich krajów może być atrakcyjny. W promocję tego rozwiązania zaangażował się też Prezydent Kwaśniewski, kiedy pojechał w roku 2002 na Szczyt Ziemi w Johannesburgu. Pokazywał tam na przykładzie EkoFunduszu, jakie korzyści dla niektórych krajów może przynieść ekokonwersja długu. W Poznaniu, na konferencji klimatycznej w 2008 r., także przedstawialiśmy dorobek EkoFunduszu.
Uważam, że ekokonwersja długu może być korzystna dla krajów silnie zadłużonych, ale nie dla najbiedniejszych - musi bowiem istnieć tam pewna kultura techniczna i kadra ludzi wykształconych. Bo można się spodziewać powodzenia takiego mechanizmu tylko wówczas, kiedy powstanie instytucja złożona z lokalnych fachowców nadzorowanych przez wierzycieli, niezależna od rządu.
- Czy były z państwa strony próby włączenia tego rozwiązania do polityki zagranicznej MSZ jako naszej inicjatywy w skali międzynarodowej? Czy MSZ zna osiągnięcia EkoFunduszu?
- Zna, przez wszystkie te lata wiedziało o Ekofunduszu i jego dobrej pracy, ale niestety zbyt rzadko wykorzystywało to w swoich inicjatywach politycznych.
- Mówił pan o niezależności - jakie siły sprawiały, że po pierwsze, EkoFundusz dostawał pieniądze, jakie miał zapisane, a po drugie - że nie ulegał naciskom w sposobie ich wydawania, bo zapewne takie były?
- Jeśli chodzi o sprawy finansowe - nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów, bo pieniądze dla nas były sztywno zapisane w corocznym budżecie krajowym jako spłata długu zagranicznego. Zatem nikt nie mógł ruszać tego fragmentu budżetu. Środki te bardzo regularnie napływały z Ministerstwa Finansów.
A co do nacisków - wiadomo, że politycy usiłują szukać pieniędzy, aby spełnić obietnice dane swoim wyborcom, jednak w EkoFunduszu liczyła się jedynie merytoryczna wartość każdego projektu i nigdy nie ulegliśmy jakiemukolwiek naciskowi politycznemu. Wiedzieli o tym politycy i nawet nie próbowali wywierać takiego nacisku aż do rządów PIS, kiedy to złamano prawo, bo w trakcie kadencji wyrzucono wszystkich „niewygodnych" członków rady i zmieniono ich na swoich. Ci natomiast głosowali zgodnie z oczekiwaniami PiS za odwołaniem zarządu, który w całości miał być odwołany. W Ministerstwie Skarbu, który pełni rolę fundatora, działania te podejmował wiceminister Szałamacha.
- Co się udało w działalności EkoFunduszu, a co nie wyszło?
- To były chyba najwspanialsze lata w moim życiu - udało się bowiem stworzyć instytucję nie tylko unikalną, bo już sam projekt ekokonwersji długu był unikalny - ale też pokazać, że może istnieć instytucja, która pracuje wyłącznie merytorycznie, która bardzo po gospodarsku wydaje pieniądze, dokładnie kontrolując wykonanie każdego projektu, począwszy od wyboru technologii. Z tych pieniędzy nikt nie mógł kupować „złotych klamek". Znaliśmy ceny na rynku i najlepsze dostępne technologie, pilnowaliśmy, żeby cała dokumentacja była zatwierdzona przez wszystkie instancje, aby były zagwarantowane wszystkie potrzebne środki finansowe - dopiero wówczas decydowaliśmy o przyznaniu dotacji. I inwestycje szły błyskawicznie. Na przykład, niewielkie oczyszczalnie ścieków budowano - i to przez polskie firmy - w trzy miesiące. Średniej wielkości oczyszczalnie - w jeden sezon. Największa nad Bałtykiem oczyszczalnia gdańska budowana była 30 miesięcy.
To była ogromna radość z takiej pracy. Kontrolowaliśmy etap po etapie i po ukończeniu każdego z nich przekazywaliśmy pieniądze w ciągu 2 tygodni. Zapewniało to wykonawcom płynność inwestycyjną. Oczywiście, na końcu musiał być osiągnięty efekt ekologiczny. Cały ciąg był tak pomyślany, żeby pomagać inwestorom, choć wielu utyskiwało, że EkoFundusz jest wymagający. Dawaliśmy jednak dotacje bez zabezpieczenia, co było ryzykowne, a mimo to przez 18 lat nikt nie zdefraudował tych pieniędzy.
Ważna była też inna wartość, o której pisze w swoim audycie wykonanym w tym roku firma Ernst & Young - nauka, jaką wynosili beneficjenci z takiej realizacji projektów, zdyscyplinowanej i terminowej, a także umiejętność zdobywania pieniędzy na inne projekty. Boli mnie jednak to, że nie udało się przedłużyć życia tej instytucji.
- Jak powinna być zakończona działalność EkoFunduszu?
- W żadnym wypadku nie powinna się zakończyć. Polska lekką ręką zlikwidowała bardzo wartościową instytucję, których przecież wielu nie mamy. Nie udało się doprowadzić do tego, żeby po wygaśnięciu ekokonwersji długu EkoFundusz mógł zarządzać innymi środkami. Najprostszą kontynuacją byłoby, gdyby pieniądze, które już są w kraju, pochodzące ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2 byłyby zarządzane przez EkoFundusz, który robiłby to z marszu, bo się na tym dobrze zna.
- Czy istnieją jakieś pieniądze, których można byłoby użyć na funkcjonowanie EkoFunduszu?
- Teraz już nie. Były pieniądze norweskie, potem szwajcarskie - zostały one użyte inaczej, mimo naszych starań.
- A czy z organizacjami pozarządowymi nie można było stworzyć innej formy działania?
- Chcieliśmy, żeby 20-30 mln zł, które zostawały z ekokonwersji, ulokować na lokacie bankowej i z odsetek finansować te zadania, które wspaniale realizują polskie organizacje pozarządowe. To byłoby 2-3 mln zł rocznie, co dla tych organizacji jest kwotą znaczącą na zadania w ochronie przyrody. Ale na to nie zgodzili się przedstawiciele donatorów w radzie Fundacji. Stwierdzili, że zgodnie ze statutem, konwersja długów wygasa i te pieniądze trzeba wydać. Resztówka - zgodnie z decyzją rady EkoFunduszu - zostanie przekazana NFOŚ, który będzie za tę kwotę realizować jakieś projekty.
- Smutne, że na koniec naszej rozmowy wyłania się konkluzja, iż profesjonalizm i wielka uczciwość nie są w Polsce doceniane..
- Uważam że są cenione przez Polaków, ale w mniejszym stopniu przez klasę polityczną.
- Czy jako były minister i prezes EkoFunduszu zamierza pan wykorzystywać swoje doświadczenie w innych państwach?
- Jeśli byłyby takie propozycje - to tak, ale w Polsce niczego nowego nie zamierzam organizować. Mam zresztą ogromną satysfakcję z tego, że cały czas funkcjonuje inicjatywa, którą rozpocząłem w 1996 roku, kiedy to otrzymałem wielką nagrodę „Deutscher Umweltpreis". Pieniadze z tej nagrody przeznaczyłem na wspieranie rozwoju najlepszych absolwentów polskich uczelni. Jest ich około 200 osób. Co roku grupa 15 laureatów ogólnopolskiego konkursu otrzymywała 6-12 miesięczne stypendium w Niemczech. Moje pieniądze, jakie na to przeznaczyłem, już się skończyły, ale byli stypendyści utworzyli stowarzyszenie „Środowisko dla Środowiska" i są partnerem największej niemieckiej fundacji DBU, która w dalszym ciągu finansuje tę akcję stypendialną, którą rozszerzyła na 10 innych krajów. To wszystko jest moją wielką radością.
- Czyli Niemcy nie niszczą tego, co dobre. Czy nie powinno tak być z EkoFunduszem?
- Choć to pytanie retoryczne, to odpowiem: powinno.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2446
Ziemia nie jest przedmiotem jednorazowego użytku
Z czego słynie Żywiec? Każdy pewnie powie, że z piwa, miłośnicy turystyki – że z piękna przyrody, ale dla ekologów i samorządowców Żywiecczyzna od niedawna słynie tez z czystości. Na te sławę zapracowali sobie jej mieszkańcy, którzy jako jedni z pierwszych w kraju wprowadzili na terenie 18 gmin system zagospodarowania odpadów stałych. Przedsięwzięcie to służy do dzisiaj za modelowe, a w 1998 roku Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska wyróżnił je główna nagrodą (w wysokości 1 mln zł) w konkursie na zagospodarowanie odpadów komunalnych na terenach wiejskich.
Historia tego sukcesu sięga 1991 roku, kiedy w Żywcu utworzono Związek Komunalny ds. Ekologii, działający w 20 gminach zamieszkałych przez ponad 200 tysięcy mieszkańców. Jego utworzenie wynikało ze świadomości decydentów na różnych szczeblach władzy gminnej, iż rozwój regionu nie będzie możliwy bez uporządkowania gospodarki wodnej, ściekowej, odpadami, likwidacji niskiej emisji. Na pierwszy ogień poszły starania o gazyfikacje gmin uczestniczących w Związku, w drugiej kolejności zaczęto rozwiązywać problemy z odpadami. W tym celu powołano w Żywcu w maju 1994 r. spółkę „Beskid”, która miała się zająć budową zakładu utylizacji odpadów stałych. Na miejsce nowego składowiska (stare było przepełnione) przeznaczono teren wyrobiska po starej cegielni w Żywcu, natomiast pod budowę zakładu utylizacji spółka wykupiła teren upadłego przedsiębiorstwa transportowego. W programie gospodarki odpadami komunalnymi spółki było także wprowadzenie selektywnej zbiórki odpadów komunalnych „u źródeł” ich powstawania we wszystkich gminach. Decyzja ta wynikała m.in. z faktu, że mimo istniejącego już w Żywcu systemu segregacji odpadów w pojemnikach ogólnodostępnych ilość zbieranych surowców była mała. Poza tym były one zwykle zanieczyszczane, co eliminowało ich powtórne wykorzystanie.
Najpierw sortownia
Tworzenie całego przedsięwzięcia trwało trzy lata. Już w końcu 1994 roku uruchomiono stację segregacji surowców wtórnych; wybudowano 9 boksów i wiatę, w których gromadzi się osobno szkło, makulaturę, szmaty, opony, opakowania metalowe i z tworzyw sztucznych. Worki (oznakowane kolorystycznie) na każdy rodzaj odpadów otrzymują darmo właściciele posesji oraz umieszcza się je w klatkach schodowych bloków mieszkalnych. I choć do segregacji śmieci mieszkańcy Żywiecczyzny już się przyzwyczaili, to jednak konieczne jest sprawdzanie zawartości każdego z worków: zdarza się, że są zanieczyszczane innymi odpadami, co niweczy cały wysiłek osób zdyscyplinowanych.
O ile jednak w Żywcu mieszkańcy szybko przyzwyczaili się do takiego sprzątania, tak wprowadzanie selektywnej zbiórki odpadów na terenach wiejskich początkowo napotykało opory. Autorzy programu przypuszczali, iż jest to jednak wynik nie tyle niskiej świadomości ekologicznej mieszkańców wsi, co sposobu rozwiązania opłat za korzystanie z systemu. Otóż wcześniej za wywóz gromadzonych w kontenerach odpadów płacił urząd gminy. Po wprowadzeniu selektywnej zbiórki odpadów – gmina płaci tylko za worki i ich usuwanie. Każdy z gospodarzy musi jednak uiszczać opłatę za substancje balastowe, które także gromadzi w workach odbieranych przez spółkę „Beskid”. Są to odpady, których nie udaje się rozdzielać u źródeł ich powstawania i trzeba je wywozić się na wysypisko.
Od początku 1996 r. w zakładzie prowadzi się także zbiórkę odpadów szkodliwych i uciążliwych dla środowiska: zużyte baterie zbierają szkoły i przedszkola, przeterminowane lekarstwa – apteki i przychodnie lekarskie, zużyte opony i oleje silnikowe – stacje paliw. Organizacją tej zbiórki zajmuje się urząd Miasta Żywca, on też ponosi koszty przewozu tych odpadów.
Co z tym zrobić
Wszystko to, czego nie da się wydzielić, czyli substancje balastowe trzeba jednak składować w bezpiecznym miejscu. W połowie 1996r. oddano do użytku nowe składowisko odpadów, odpowiednio zabezpieczone przed możliwością przedostania się zanieczyszczeń do gruntu, z podoczyszczalnią mechaniczno – chemiczną. Jest to pierwsza z zaplanowanych dwóch kwater, której okres eksploatacji przewidziano na 8 – 10 lat. Po tym czasie odpady balastowe będą składowane w drugiej, obliczonej na 6 lat eksploatacji. Opłata za składowanie odpadów bytowych zależy od ich rodzaju oraz miejsca, skąd są dowożone. Najdrożej kosztuje składowanie odpadów komunalnopodobnych, najtaniej – gruzu i odpadów zielonych, natomiast składowanie ziemi jest gratis.
Na składowaniu ziemi i odpadów zielonych spółka zresztą nieźle zarabia przerabiając je na kompost. Nie jest to przy tym produkcja uciążliwa dla otoczenia, gdyż odbywa się w systemie zamkniętym, w kompostowni typu Herhof. Kompostownię uruchomiono w połowie 1997 r., przy czym wcześniej rozdano mieszkańcom pojemniki na odpady biologiczne. Cykl produkcji kompostu z odpadów biologicznych trwa trzy miesiące, a efektem jest żyzna, bez zapachu ziemia, po która ustawiają się kolejki chętnych.
Na razie takich kolejek nie ma po elementy architektury ogrodniczej wytwarzane z opakowań z tworzyw sztucznych. Dyrektor spółki, Jerzy Starypan tłumaczy to mało interesującą kolorystyką wyrobów, co jest z kolei uwarunkowane brakiem odpowiedniej technologii. Liczy jednak, że wkrótce i żywieckiemu zakładowi uda się zrobić słupki, płytki i płotki takie, jakie robią Niemcy: w kolorach żywych oraz imitujących drewno.
Znaczące efekty
Po 5 latach wprowadzenia na Żywiecczyźnie systemu selektywnej zbiórki odpadów, ich odzysk sięga 15%. Najwięcej odzyskuje się domach jednorodzinnych – 30 – 70%, na co miało wpływ zapewne bezpłatne rozdanie worków, ich odbiór i wymiana. Najmniej zbiera się posegregowanych odpadów z bloków, choć i tam ich ilość ciągle rośnie. Po wprowadzeniu tego systemu znacznie zmalała ilość śmieci na wysypiskach: w Czernichowie, jednej z gmin żywieckich aż o 40% ! Tym samym maleją koszty zagospodarowywania odpadów.
Problemem natomiast jest brak systemu finansowania zbiórki surowców wtórnych. Na razie gminy rozwiązują to różnie, stosownie do własnych możliwości. Jedne np. wszystkie koszty pokrywają z budżetu wspólnego, inne (np. Lipowa) – płacą tylko za śmieci posegregowane, jeszcze inne dotują koszty wywozu odpadów segregowanych (np. w Czernichowie koszt odbioru worka z substancjami balastowymi – 5 zł, a z posegregowanymi – 2 zł, łącznie z kosztem worka).
Samorządowcy jednak podkreślają, że dopóki nie wprowadzi się opłaty produktowej, nie będzie warunków finansowania takiej zbiórki odpadów i ich racjonalnego wykorzystywania.
Anna Leszkowska
24.05.2000