Ochrona środowiska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3574
Z prof. Józefem Zegarem z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, ostatnio coraz częściej porusza się kwestię niekontrolowanego rozwoju miast, chaotycznej zabudowy na terenie całego kraju, bez oglądania się na wartość gleb przeznaczanych pod zabudowę.
Prawo o ochronie użytków rolnych – ustawa z 1971 i późniejsza, z 1995 r. , a także dyrektywa unijna z 2006 - powinny skutecznie chronić gleby mające znaczenie dla gospodarki rolnej. Tak się jednak nie dzieje, zatem czy w Polsce rzeczywiście szanuje się ziemię?
- W skali globu ziemia jest dobrem ograniczonym, tymczasem ludności przybywa i rośnie zapotrzebowanie na żywność. Pojawiło się jednocześnie zapotrzebowanie na ziemię do produkcji roślin energetycznych, istnieją także potrzeby surowcowe innych sektorów gospodarki, które mogą być pokrywane przez produkty rolnictwa. W dodatku rośnie świadomość znaczenia bioróżnorodności, która jest ważnym czynnikiem wpływającym na regulowanie procesów geochemicznych, umożliwiających życie ludziom, zwierzętom i roślinom, czyli przesądzającym o unikatowości naszej planety.
Rolnictwo, użytkując główną część ziemi, będącej siedliskiem bioróżnorodności, jest w tym zakresie nadzwyczaj ważne. A skoro ziemia jest dobrem ograniczonym i potrzeby na nią rosną, to staje się dobrem coraz rzadszym, co znajduje wyraz w jej cenie.
Jeśli chodzi o Polskę, w XIX i XX w. ziemia była dobrem, dzięki któremu ludzie na wsi mogli przeżyć. Jeśli jej nie mieli – to często zmuszeni byli do emigracji. W czasach współczesnych ziemia jest dobrem, które niestety, nie jest należycie chronione. W okresie uprzemysłowienia budowano zakłady przemysłowe (m.in. Nową Hutę, czy zakłady na warszawskim Służewcu) na obszarach najbardziej żyznych gleb. Tymczasem tych najlepszych gleb w Polsce mamy bardzo mało, tyle co kot napłakał. Waloryzacja tzw. rolniczej przestrzeni produkcyjnej to zaledwie ok. 40% waloryzacji krajów zachodnioeuropejskich. Czyli mówić prościej – nasze gleby mają ok. dwukrotnie gorsze własności produkcyjne niż zachodnioeuropejskie, są dwukrotnie mniej przydatne do produkcji rolnej. Mamy bowiem nie tylko gorszej jakości gleby, ale i mniej wody, i trudniejszy klimat do produkcji rolnej (np. przymrozki we wczesnym okresie wegetacji roślin). Czyli, żeby nasze rolnictwo mogło się utrzymać na rynku europejskim, potrzebne są większe nakłady.
Dzisiaj, jeśli ktoś chce coś wybudować na użytkach rolnych, glebach – zwłaszcza klasy I, II i III, także IV – musi posiadać stosowne pozwolenia, uiścić opłaty. Zatem prawnie gleby o najwyższych walorach w produkcji rolniczej są chronione. Praktyka jednak jest często zupełnie inna. A to dlatego, iż generalnie korzyści z rolniczego użytkowania ziemi są dzisiaj mniejsze, niż gdyby je przeznaczyć na inne cele. Zwłaszcza na terenach miast i gmin okołomiejskich, czy terenach rekreacyjnych rolnictwo przegrywa ekonomicznie z budownictwem i siecią transportową.
Ostatni okres, po 1989 r., przyniósł gwałtowne zmiany urbanizacyjne. Zapotrzebowanie na grunty rolne szybko rosło z uwagi na potrzeby budownictwa mieszkaniowego, infrastruktury i inne cele. Miasta się rozrastały, a nowe osiedla nierzadko powstawały na terenach o najlepszych glebach.
- Do 1989 r. 60% gruntów przekazywanych na cele nierolnicze były to gleby słabe i bardzo słabe, gleb dobrych tracono na te cele jedynie 15%. Po 1990 r. sytuacja się odwróciła – na cele nierolnicze przekazuje się więcej gruntów bardzo dobrych i dobrych…
- To prawda. Po 1989 r. presja na zbywanie przez rolników ziemi, i pieniądze jakie z tym się wiązały, przewyższała korzyści, jakie rolnicy mogli mieć z tradycyjnego użytkowania ziemi. Interes prywatny zepchnął w niebyt interes publiczny, który nie jest należycie chroniony. W związku z tym, np. w aglomeracji warszawskiej zajęto w okolicach Ożarowa czy Błonia grunty bardzo dobrej jakości nie tylko na osiedla mieszkaniowe, ale i centra logistyczne. Te najlepsze ziemie zostały więc na lata – może na zawsze – utracone. A dlaczego to takie ważne? Bo u nas w ostatnim 25-leciu udział gruntów użytkowanych rolniczo obniżył się o 10 punktów procentowych - z ponad 60% do około 50%.
Oczywiście, na razie nam żywności nie brakuje, ale musimy brać pod uwagę czynniki, dzięki którym Polska i kraje rozwinięte korzystają z obfitości żywności. Generalnie można powiedzieć, że jesteśmy samowystarczalni z nadwyżką, ale nie jesteśmy wyłączeni spod ogólnych trendów. Jeśli zapotrzebowanie na żywność w świecie szybko rośnie, to możemy się przyczyniać do jego zaspokojenia, jeśli mamy warunki. A takie mamy. I patrząc z perspektywy długofalowej, winniśmy też być zainteresowani tym, żeby nasi obywatele mieli dostatecznie dużo żywności i to dobrej. Rolnictwo to jednak nie tylko żywność, ale wiele innych użyteczności.
- Ale chyba nie jesteśmy, skoro nie tylko na cele mieszkaniowe można przeznaczać grunty najcenniejsze rolniczo, ale także na uprawę roślin energetycznych, czy wydobywanie gazu łupkowego. W tym ostatnim przypadku rząd wydał koncesje na Lubelszczyźnie, na terenach lessowych, a najcenniejszych czarnoziemów mamy w Polsce zaledwie 1%. Przy tego rodzaju działaniach górniczych następuje całkowite zniszczenie gleb i krajobrazu. To oznacza, że cenna rolniczo ziemia w Polsce nie jest chroniona.
- Powiedziałbym: jest niedostatecznie chroniona. Niby jest potrzebna zgoda władzy na przejęcie cennych gruntów, ale wszystko daje się ominąć. Np. na terenie miast przyjęto automatyczne odrolnienie ziemi na potrzeby budownictwa mieszkaniowego.
- Ale w miastach przecież przydatność ziemi do celów rolniczych jest żadna.
- Tak się wydawało i taki był kiedyś pogląd, a odnoszę wrażenie, iż nadal w Polsce jest on obecny, że miasto nie powinno mieć terenów rolniczych, ani żadnych upraw. Obecnie jednak to się zmienia – poszukuje się symbiozy rolnictwa z miastem. To dotyczy nie tylko ogródków działkowych, które – podobnie jak małoobszarowe gospodarstwa rolne – spełniają funkcje specjalnej produkcji rolniczej, uprawy warzyw i owoców trafiających na lokalny rynek. Ale ogródki to także zwiększające bioróżnorodność siedliska dla ptaków i owadów, miejsce wypoczynku dla ludzi i sposób regulacji klimatu, napowietrzania miast.
Możliwe, że świadomość tego nie jest jeszcze powszechna, ale rośnie. I kiedy obserwuje się kraje wysokorozwinięte, widać dbałość o to, żeby godzić funkcje miasta z rolnictwem, przyrodą i wypoczynkiem. Nasi znakomici urbaniści już przed wojną przewidzieli takie funkcje miast, skoro projektowali w nich tereny zielone i kanały, kliny napowietrzające. Potrzebne jest nowe spojrzenie na rolnictwo miejskie, które nie jest wrogiem dla miasta, ale jego sprzymierzeńcem.
Równie ważna jest jakość zabudowy terenów podmiejskich i wiejskich. Bo na terenach podmiejskich nabudowano osiedli bez ładu i składu, jak kto chciał, i gdzie chciał, bez komunikacji, usług, bez zieleni, zabierając grunty rolne. Niekontrolowana, chaotyczna urbanizacja przez stulecia będzie odbijać się czkawką – nadmiernymi kosztami budowy i funkcjonowania infrastruktury, kosztów dojazdów do pracy i korzystania z usług publicznych, zniszczonego krajobrazu, fragmentacji ekosystemów itd. W rezultacie poziom rozwoju wielu gmin wiejskich, zwłaszcza w obszarze aglomeracji, w świetle mierników jest wysoki, natomiast dla mieszkańców życie w nich jest uciążliwe z uwagi na wadliwe rozwiązania przestrzenne. Niszczy się krajobraz, a rozbudowane drogi powodują, że przez całą Polskę jedzie się jak przez jedną niekończącą się wieś. Tego nie ma nigdzie na Zachodzie. A u nas to się pogłębia, przyczyniają się do tego także środki unijne – oczywiście to nie one są winne, lecz sposób ich wykorzystania.
- Skoro tak łatwo jest kupić ziemię rolną i wybudować na niej dom, to coś tu jest nie tak…
- Po 1989 roku zachłyśnięto się wolnością, ale specyficznie. Niektórzy uznali, że wszystko wolno, a ziemia jest takim samym dobrem jak inne. Można ją kupić i sprzedać. Tymczasem jest tu pewna różnica, nawet jeśli jest to środek produkcji, a nie matka żywicielka, czy ojcowizna. Ziemia nie jest tylko dobrem komercyjnym, które ma wartość rynkową. Niby jest własnością prywatną, ale jednocześnie jest dobrem publicznym. Bo rolnik wykorzystuje ziemię nie tylko do uzyskania dochodu, ale na tej ziemi mają siedliska zwierzęta i owady, rosną różne rośliny, co zwiększa bioróżnorodność, dzięki uprawnej ziemi różnicuje się i wzbogaca krajobraz.
Ziemię zatem traktować trzeba inaczej. Bo jeśli wybudujemy dom, szkołę - to wszystko jest doczesne. Możemy to zniszczyć, przebudować. Natomiast ziemia jest jedna w określonym miejscu – była, jest i będzie. Jeśli ją zniszczymy - czy przez zabudowę, czy stepowienie, to zniszczymy coś, co jest ważne dla społeczeństwa i staje się coraz ważniejsze. Poza dobrem ekonomicznym jest bowiem też dobro ekologiczne i społeczne.
- Czy mamy wiedzę, ile powierzchni ziemi trzeba zachować do zapewnienia bezpieczeństwa żywnościowego? Obecnie tereny zurbanizowane to tylko 4,66% powierzchni kraju, a tereny komunikacyjne zajmują zaledwie 2,88% powierzchni Polski.
- Można to określić, zakładając, że będziemy samowystarczalni. Ale my jesteśmy w stanie wytworzyć więcej produktów żywnościowych niż wynosi nasz popyt. I tu pojawia się problem: czy ziemię przeznaczyć pod uprawę, czy np. pod zalesienie, bądź budownictwo. W Polsce, ze względów ekonomicznych, rolnictwo wycofało się z gorszych gleb. Od 1950 roku rolnictwo utraciło 5 mln ha użytków rolnych. To jest mniej więcej ¼ użytków rolnych w Polsce. To znaczy, że ten ubytek trzeba zrekompensować na pozostałym obszarze. Zwiększyliśmy kilkukrotnie plony zbóż i innych upraw dzięki stosowaniu sztucznych nawozów i pestycydów, genetyce, a jeśli chodzi o produkcję zwierzęcą – także dzięki antybiotykom, hormonom wzrostu i importowanym paszom treściwym (drobiarstwo istnieje tylko dzięki nim). Zmieniają się jednak relacje między nawozami i pestycydami bazującymi na ograniczonych zasobach a cenami produktów rolnych.
- Fabryka chemiczna ma większe zyski niż rolnicy…
- To jest proces nieuchronny, gdyż te zasoby są rzadkie i będą coraz droższe ze względu na cenę i nasze wymagania wobec środowiska naturalnego. Natomiast rolnictwo, jeśli nie zmniejsza żyzności gleby, to praktycznie produkuje w sposób odnawialny, podobnie jak las, jeśli jest dobrze zarządzany. Wobec tego, trzeba będzie produkować więcej produktów w sposób naturalny. Ale do tego trzeba więcej ziemi.
Czyli ziemi nie powinniśmy się wyzbywać, nawet jeśli jej obecnie nie używamy do celów rolniczych. Obecnie większość krajów wysokorozwiniętych żywi się bogato pod względem kaloryczności, ale niekoniecznie prawidłowo, zdrowo. W istocie to, co kupujemy w sklepie, w większości przekłada się na to, co wydajemy w aptece. I choć ta żywność jest tania, to jeśli policzymy koszty ciągnione, jest droższa niż żywność wytwarzana bez użycia środków chemicznych. I na taką żywność będziemy się stopniowo przestawiać.
- Czy spekulacje żywnością przez koncerny na rynkach międzynarodowych mogą być dla nas zagrożeniem?
- W skali globalnej sytuacja w okresie powojennym sprzyjała zwiększaniu produkcji, zwłaszcza w państwach wysokorozwiniętych. Rozpoczęła się rewolucja nawozowa – zwiększanie produkcji nawozów chemicznych i środków ochrony roślin. Na ujemne tego skutki zaczęto wskazywać w początkach lat 60. – okazało się, że na tak uprawianych polach zniknęły ptaki. To był wielki szok, ale i wielki alert – wówczas zabroniono stosowania DDT.
Dzięki środkom przemysłowym produkcja jednak szybko rosła, pojawiły się nadwyżki żywności i wystąpiły trudności z jej zbytem (co nie znaczy, że zlikwidowano głód i niedożywienie). Pierwszy problem wystąpił w latach 70., podczas kryzysu naftowego, kiedy ropa bardzo zdrożała, a co za tym idzie – także środki przemysłowe stosowane w rolnictwie. Było to sygnałem, że ta droga nie jest najlepsza. Potem nastąpił złoty okres, kiedy produkcja żywności rosła nieustannie, aż przyszedł kryzys w 2008 r.
Przyczyn tego kryzysu było kilka, ale jedną z nich było zaniechanie gromadzenia państwowych rezerw żywności, bo uważano, że nawet jeśli w jednym regionie jest nieurodzaj, to kupi się żywność z rejonów urodzaju. A w tym czasie niektóre kraje zabroniły eksportu swojej żywności. Uświadomiono sobie wówczas, że być może jest tu dysproporcja czy nierównowaga w skali globalnej. Tym bardziej, że popyt na żywność ciągle rośnie z uwagi na państwa duże liczebnie, które mają coraz większe dochody i mogą coraz więcej konsumować, zwłaszcza mięsa (a na wyprodukowanie 1 kcal w mięsie trzeba zużyć 7-8 kcal roślinnych, co tworzy dodatkową presję na produkcję roślinną).
Pojawiły się wobec tego obawy, czy w najbliższych 40-50 latach świat nie napotka bariery podażowej, tym bardziej, że coraz więcej obszarów przeznacza się na uprawę roślin do produkcji biopaliw, coraz więcej też obszarów ulega erozji i coraz trudniej o wodę. Wobec tego, niektóre kraje i korporacje zwęszyły interes w tym, żeby kupować ziemię tam, gdzie jest tania. Najwięcej sprzedano jej w Afryce Subsaharyjskiej, ale nie tylko – też w Ameryce Łacińskiej, na Ukrainie i w Federacji Rosyjskiej licząc, że będzie ona nabierać wartości i jako środek produkcji, i jako obiekt spekulacji.
A w jakim miejscu my jesteśmy? Obawiam się, że nie mamy świadomości tych procesów, ponieważ lekką ręką przeznaczamy ziemię rolniczą na cele nierolnicze, nie zastanawiamy się też, kto będzie władał ziemią w Polsce. Mamy trochę ziemi z zasobów państwowych z PGR – to już resztki, niestety – ale państwo chce się jej jak najszybciej pozbyć.
- Podobnie jak pozbyło się przedsiębiorstw…
- Jednak działania państwa winny tu być wprost przeciwne. Skarb państwa przecież do niej nie dopłaca, bo ma z niej czynsz, więc nie ma potrzeby się jej pozbywać. Może ją ponadto oddać w dzierżawę. Nasze państwo, mając prawo pierwokupu, winno robić to, co robi Francja: gromadzić ziemię, skupować ją, a tam, gdzie można utworzyć pełnosprawne gospodarstwo – wydzierżawić lub sprzedać, choć najlepiej – wydzierżawić, bo w gospodarstwach rolnych nie zawsze są następcy właściciela chcący je dalej prowadzić. A co do pozbycia się przedsiębiorstw, to skutki się ujawniają i to w sposób złowieszczy.
- Ale państwo wyzbywa się wszystkiego, zatem trudno chyba byłoby przekonać rząd do posiadania uprawnej ziemi państwowej, jako zasobu narodowego, takiego, jakim są kopaliny i lasy...
- Prawdę mówiąc, nie widzę tu problemu od strony prawnej. Dawniej też Korona miała swoje posiadłości, kopaliny – król wydzierżawiał przecież swoją ziemię czy kopalnie soli. Przecież obecnie ziemia także może być własnością Skarbu państwa i wówczas nie ma obawy, czy ktoś ją wykupi – co najwyżej może wydzierżawić. Rolę banku ziemi winna pełnić Agencja Nieruchomości Rolnych skupująca ziemię wystawianą na sprzedaż.
Natomiast, niestety, praktyka jest taka, żeby ziemi się wyzbywać. Wynika to z presji biznesu i kapitału, także inwestorów zagranicznych, ale i mediów, na Skarb państwa, aby sprzedawał użytki rolne. Mamy jednak tyle wolnej przestrzeni na terenach miast i wsi, że nie musimy przeznaczać cennej ziemi na cele nierolnicze. Przydałaby się więc dodatkowa regulacja w tym obszarze, ale i uświadamianie ludziom wartości ziemi, bo jak na razie to nie chronimy tego, co jest najcenniejsze.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 5201
Obecnie na świecie jest kilka megamiast, w których liczba mieszkańców przekracza 10 milionów, a w ciągu kilkunastu lat ma ona wzrosnąć do dwudziestu dwóch. W miastach żyje co drugi mieszkaniec Ziemi, a w ciągu dwudziestu lat ich liczba może wzrosnąć do 5 miliardów.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5010
Z cyklu: przepowiednie zagłady
Z prof. Markiem Lewandowskim, dyrektorem Instytutu Nauk Geologicznych PAN, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, od paru lat media coraz głośniej lansują przepowiednie zagłady cywilizacji, a wśród nich – tę, spowodowaną przebiegunowieniem Ziemi. Według medialnych „proroków” ma to nastąpić w 2012 roku, na co wskazuje malejące pole magnetyczne Ziemi oraz większa szybkość wędrówki biegunów magnetycznych – z 10 km w XX w. do 40 km obecnie. Czy te zjawiska rzeczywiście powinny budzić niepokój ludzi?
-
Nie, nie powinny budzić niepokoju, ale żeby móc racjonalnie odpowiedzieć na tak postawione pytanie, trzeba oddzielić medialne sensacje od wiedzy. Ruchy biegunów magnetycznych, wcale nie jednakowe na półkulach północnej i południowej, jak również zmiany natężenia pola geomagnetycznego, to naturalne cechy tego pola. Przyznać jednak wypada, że powszechna wiedza na temat historii pola geomagnetycznego i procesów rządzących jego zmianami jest znikoma, stąd jest to dobra gleba do siania takich emocji.
Obecny stan wiedzy można pokrótce opisać następująco. Źródłem pola geomagnetycznego są prądy konwekcyjne i wirowe w płynnym, zewnętrznym jądrze Ziemi, którego temperatura jest bliska 2700oK (niektóre szacunki mówią o temperaturze 5000oK) i które w tych warunkach termodynamicznych jest przewodnikiem prądu elektrycznego. Konwekcja w jądrze generuje pole geomagnetyczne, którego dominująca część (pole toroidalne) jest uwięzione we wnętrzu jądra, jednak pozostała (pole poloidalne) wydostaje się z jądra i tworzy obserwowane przez nas na powierzchni pole geomagnetyczne o cechach dipola. Pole dipolowe, stanowiące główną część pola ziemskiego, indukuje z kolei i podtrzymuje przepływ prądu w jądrze, regenerując system geomagnetyczny, który bez tej indukcji wytraciłby energię i zamarł. Opisany wyżej w ogromnym uproszczeniu mechanizm nazywamy modelem samowzbudnego geodynama.
Do roku 1906 model ten nie był nikomu potrzebny, od czasów Gilberta (1600) przyjmowano bowiem, że pole geomagnetyczne jest efektem trwałego namagnesowania jądra Ziemi, uważanego za ciało stałe zbudowane z żelaza. Taki obraz jądra uległ radykalnej zmianie po odkryciu przez geofizyków (Oldham, 1906) płynnej natury jądra. Paradoks generowania pola magnetycznego przez ciało o płynnym stanie skupienia Einstein określił mianem jednego z naczelnych problemów fizyki. Wkrótce potem Larmour (1919) przedstawił pierwszy, koncepcyjny model geodynama. Kolejny model Elssasera (1947) geodynama stał się podstawą współczesnego zrozumienia procesów generacji pola geomagnetycznego
Z biegiem czasu model Larmoura musiał ulec znaczącej komplikacji, wskutek nowych danych o istnieniu stałego jądra wewnętrznego (Lehmann, 1936), dynamicznych zmian niedipolowej części pola oraz, przede wszystkim, odkryciu niezwykłej cechy pola geomagnetycznego, jakim jest jego zdolność do inwersji biegunów.
Dowody inwersji pola geomagnetycznego odnajdujemy w zapisie geologicznym, dzięki badaniom paleomagnetycznym. Na początku XX w. najpierw Brunhes, a potem Chevallier przedstawili świadectwa znaczących zmian pola dipolowego w przeszłości geologicznej, zapisanych w skałach magmowych, jednak ich współcześni przypisywali zjawisko odwrotnego namagnesowania właściwościom petrofizycznym skał, a nie procesom inwersji pola geomagnetycznego. Dopiero Ian Hospers (1953, 1954), z uniwersytetu w Utrechcie, wykazał w swojej rozprawie doktorskiej, że skały wulkaniczne Islandii zawdzięczają naprzemienne namagnesowanie kolejnym odwróceniom polarności pola geomagnetycznego, przy zachowaniu ogólnej zgodności osi tego pola z osią rotacji Ziemi.
Kilka lat później Rikitake, geofizyk japoński, przedstawił model geodynama, mającego zdolność spontanicznej inwersji biegunów magnetycznych. Kiedy na początku lat 60 ujawniono fakt pasowego i równoległego do grzbietów podmorskich rozkładu anomalii magnetycznych den oceanicznych, (badania magnetyczne den oceanicznych prowadzone były jeszcze w czasach II wojny światowej, ale wyniki utrzymywano przez długi czas w tajemnicy), Vine i Mathews zinterpretowali ten obraz jako efekt naprzemiennego namagnesowania skał podścielających oceany w okresach różnej polarności pola geomagnetycznego. Ten model dał początek nowej, mobilistycznej teorii tektoniki globalnej, wyjaśniającej genezę grzbietów oceanicznych jako strefy ekspansji oceanów oraz powiązany z tym ruch kontynentów. W ten sposób paleomagnetyzm stał się podstawą rewolucji w naukach o Ziemi.
-
Te odkrycia dotyczyły mechanizmu zmian pola geomagnetycznego, a co z przemieszczaniem się biegunów?
-
Proces zmiany polarności pola geomagetycznego także zapisany jest w skałach. Dzięki badaniom paleomagnetycznym wiemy, że moment magnetyczny pola dipolowego fluktuuje w skali czasu geologicznego wokół pewnej wartości średniej, przy czym bieguny geomagnetyczne meandrują w czasie blisko osi obrotu Ziemi. W geologicznej skali czasu można przyjąć, że obie osie są ze sobą zgodne. Jednak średnio raz na kilkaset tysięcy lat moment dipolowy maleje prawie do zera, a oś dipola oddala się od osi obrotu planety. Następnie pole dipolowe odradza się i bieguny magnetyczne ponownie znajdują swoje miejsce blisko biegunów geograficznych, jednak polarność dipola nie musi być zgodna ze stanem wyjściowym. Cały proces trwa średnio kilka tysięcy lat.
Nie znamy przypadków, aby inwersja nastąpiła z dnia na dzień, aczkolwiek obecny stan wiedzy dostarcza przykłady częstych inwersji w krótkim okresie czasu geologicznego. Tak było na początku okresu jurajskiego, kiedy proces rozpadu superkontynentu Pangei zachodził szybko i niezwykle dynamicznie. Z drugiej strony długie, sięgające kilkudziesięciu milionów lat, okresy, w których pole nie zmieniało znaku, nie należały do rzadkości w historii Ziemi. Do tej pory doliczyliśmy się kilkuset inwersji w okresie ostatniego pół miliarda lat. Ostatnia inwersja zdarzyła się ok. 780 tys lat temu.
Mimo wielu prób, nie dowiedziono żadnego wpływu inwersji pola geomagnetycznego na życie biologiczne, a sam rodzaj ludzki przeżył już kilka inwersji. Zwróćmy uwagę, że inwersje pola geomagnetycznego związane są z zanikiem - przynajmniej chwilowym – głównej części pola geomagnetycznego (dipolowego), chroniącego nas na co dzień przed promieniowaniem kosmicznym. Pole resztkowe, które pozostaje po zaniku pola głównego, może mieć mniejszą zdolność do przechwytywania naładowanych cząstek wiatru słonecznego. Trudno też sobie wyobrazić wszystkie konsekwencje zaniku pola na kilka tysięcy lat dla infrastruktury, w szczególności w sferze nawigacji.
Jedno jest ważne: ze wszystkich obserwacji, jakie zebraliśmy dotychczas wynika, że prawdopodobieństwo zaistnienia inwersji jest cały czas takie samo, co odróżnia mechanizm inwersji od procesów relaksacji naprężeń w strefach sejsmicznych czy uwalniania nadmiaru energii termicznej w strefach wulkanicznych. W przypadku pola geomagnetycznego tego nie ma – proces inwersji może się zacząć jutro, ale równie dobrze i za kilkadziesiąt milionów lat...
Tak czy owak, przypuszczenie, że pole geomagnetyczne zniknie z dnia na dzień wydaje mi się tak absurdalne, że trudno z nim dyskutować, podobnie jak z przepowiednią nagłego zatrzymania ruchu obrotowego Ziemi. Obie wersje są podobnie absurdalne jak zatrzymanie jabłka tuż nad głową Newtona. Nie mogę jednak stwierdzić z całą pewnością, że proces inwersji nie może trwać np. tylko kilkaset lat. Obserwowany dziś spadek natężenia pola geomagnetycznego jest w moim przekonaniu naturalną fluktuacją w kierunku średniej wartości momentu dipolowego, gdyż obecnie pole geomagnetyczne cechuje się wysokim natężeniem, a jego apogeum miało miejsce około 2000 lat temu. Czy to jest trend zmierzający ku katastrofie, czy też nie – tego nie wiem. Ale są też takie przypuszczenia, że obserwowany spadek momentu dipolowego to artefakt, wynikający z postępu technologicznego pomiarów składowych pola geomagnetycznego, który w ostatnich latach pozwolił wyodrębnić składową generowaną przez wiatr słoneczny. Po uwzględnieniu tej poprawki, obliczone natężenie pola geomagnetycznego jest niższe niż rejestrowane w poprzednich dekadach, kiedy poprawki tej nie uwzględniano.
-
Ale magnetosfera Słońca też słabnie...
-
Słońce wykazuje aktywność magnetyczną w cyklu 11-letnim i chociaż obecnie jest ona nieco słabsza niż można by oczekiwać, to jednak sam cykl nie jest zaburzony. Jednak nasza wiedza na temat aktywności magnetycznej Słońca ma dopiero 150 lat. Nie jest więc wykluczone, że obserwowana w zapisie paleomagnetycznym cykliczność zmian momentu dipolowego jest związana z innym niż 11-letni, a jeszcze nie poznanym, cyklem aktywności magnetycznej Słońca. W ogólności, obserwacji prowadzonych w czasach historycznych nie można bez pewnego ryzyka ekstrapolować wstecz na całą historię geosystemu. Procesy przyrodnicze, które działają dziś, działały także w przeszłości (zasada aktualizmu Lyell’a), jednak skutki ich działania mogły pozostawić różne efekty w zapisie geologicznym, choćby ze względu na okresową, bądź sporadyczną, interferencję tych procesów. Jedno jest jednak dla mnie pewne – życie zawdzięczamy w ogromnej mierze konwekcji w jądrze. Będzie ona trwała tak długo, jak długo temperatura jądra nie spadnie poniżej pewnej wartości krytycznej, w której przejdzie ono w stan stały. Niektóre hipotezy zakładają, że jądru brakuje już tylko 120oK do tej wartości...
-
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Elżbieta Niemirycz
- Odsłon: 4405