Ekonomia (el)
- Autor: red.
- Odsłon: 6499
26 stycznia 2011, w Krajowej Szkole Administracji Państwowej, w ramach forum Społeczeństwa Informacyjnego Trwałego Rozwoju, prof. Zdzisław Sadowski wygłosił wykład (także dla studentów KSAP) na temat społecznej gospodarki rynkowej a ustroju gospodarczego Polski.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2144
Współczesne państwo w sposób szczególny potrzebuje „mózgu”. Inaczej nie przetrwa, ponieważ niezbędna jest mu zdolność do przetwarzania istotnych danych, informacji i wiedzy z otoczenia. Musi bowiem tworzyć i realizować strategie, czyli programować kluczowe działania w różnych perspektywach czasu. Ich znaczenie jest takie, że ukierunkowują i nadają ład działaniom bieżącym.
Piszę zatem o potencjale analitycznym państwa. Przejawia się on w zdolności instytycji państwa do przetwarzania danych o problemach najbardziej złożonych i zdolności do programowania rozwiązań sprzyjających rozwojowi. Niektórzy uczeni wskazują na znaczenie tego potencjału z uwagi na to, że żyjemy w erze państwa informacyjnego.
Potencjał analityczny jest konceptem niezwykle złożonym i to z wielu powodów. W odniesieniu do państwa, jego cechą szczególną wydaje się to, że jego budowanie wymaga długich lat, a także konsekwencji w kształtowaniu dobrych praktyk w sposobie funkcjonowania państwa. Ci, którzy mają być „mózgiem” państwa potrzebują zapewnienia stabilnych warunków do rozwoju zawodowego. Umiejętności analityczne wymagają bowiem długiego akumulowania doświadczeń zawodowych, analitycznych, itp. Istniejące wciąż, w przynajmniej części urzędów, tak zwane „drzwi obrotowe” nigdy nie doprowadzą do ukształtowania silnego potencjału analitycznego.
Ponadto budowanie potencjału analitycznego wymaga wysokiego poziomu merytokratyczności, a więc takich cech państwa, które jest zdolne do rekrutowania urzędników do swoich struktur strategicznych i wykonawczych wyłącznie na podstawie zalet kandydata do pracy w instytucji państwa.
Merytokracja jest uznawana w państwach najwyżej rozwiniętych jako istotne źródło legitymizacji współczesnego systemu sprawowania władzy i rządzenia. Jest to element weberowskiej koncepcji panowania racjonalno-legalnego. Tymczasem u nas, jak pisze socjolog Krzysztof Jasiecki, „atuty merytokracji nie zostały w tym celu uruchomione w znaczącej skali”.
Dodatkowym czynnikiem, który czyni tę sprawę trudną jest to, że„mózg” państwa powstaje w warunkach określonej kultury umysłowej i wymaga określonej kultury umysłowej, aby się odpowiednio kształtował. Chodzi o taką kulturę, która rodzi skłonności do reagowania analizą na wyłaniające się problemy i zgadnienia, czy wyzwania.
Konieczne jest także zrozumienie tego, że „mózg” państwa nie oznacza już tylko mózgu literalnie rozumianych instytucji państwowych (administracji rządowej, czy samorządowej). Elementy „mózgu” państwa znajdują się w różnych sferach państwa – na uczelniach, w organizacjach pozarządowych, niezależnych think tankach, itp. Sztuką jest zaprogramowanie synergii między nimi, zwłaszcza kiedy ich interesy nie są zbieżne.
Rzecz w tym, że administracja straciła dawny przywilej posiadania przewagi w zakresie wielu zasobów (wiedzy, pieniędzy, umiejętności). W większości krajów nastąpiło zdemokratyzownie dostępu do zasobów, np. do wiedzy, do stosowania przemocy, do konstruowania propozycji rozwiązań (think tanks), do wykonywania projektów na rzecz obywateli (charities), do władzy ekonomicznej (globalne korporacje).
Potrzeby intelektualne państwa
Kluczowy jest potencjał analityczny, który znajdujemy w różnych sferach państwa i społeczeństwa, jednak potencjał analityczny instytucji władzy centralnej i samorządowej jest istotny przy założeniu, że potrafi pełnić rolę integratora procesów poznawczych w państwie.
Istniejące diagnozy potencjału instytucji państwa (władzy) nie są krzepiące. Wciąż aktualna wydaje się diagnoza Stanisława Mazura ( „Zarządzanie wiedzą w polskiej administracji publicznej”, 2008), który twierdził, że podstawowym mankamentem administracji jest jej „niski poziom zdolności do wykorzystywania wiedzy dla potrzeb procesów decyzyjnych”. Wskazuje on na brak architektury instytucjonalnej określającej tworzenie, przepływ i kapitalizowanie wiedzy. Postuluje podniesienie wiedzochłonności państwa i jego struktur.
W Polsce istnieją, choć nieliczne, badania, które pozwalają na formułowanie pewnych diagnoz. W 2011 r. (w „Diagnozie zarządzania zasobami ludzkimi w służbie cywilnej” oraz w pracy „Polskie ministerstwa jako organizacje uczące się” ) opublikowano wyniki z badań czterech ministerstw (gospodarki, rozwoju regionalnego, środowiska i transportu). Wykazały one, że resorty nie podejmowały regularnych analiz własnych działań. Nie istniały interakcje zewnętrzne w zinstytucjonalizowanej formie. Stosowane były doraźne rozwiązania eksperckie. Natomiast jeśli „mówić o autorefleksji na poziomie jednostek i mniejszych zespołów, to – z braku jasno zdefiniowanych celów – przyjmuje ona wyłącznie formę działań korygujących”.
Co najbardziej niepokojące - wiedza była tracona na skutek braku efektywnych struktur jej magazynowania i dystrybucji. Nowe rozwiązania w zakresie zarządzania wiedzą wprowadzano bez wcześniejszego testowania, a ich efekty nie były poddawane krytycznej analizie.
Niezwykle negatywnym zjawiskiem jest to, że często dochodzi do swoistej utraty wiedzy w wyniku znacznej rotacji pracowników. Okazało się, iż w niektórych przypadkach trudno było odtworzyć proces decyzyjny (nieodległy w czasie), gdyż biorące w nim udział osoby odeszły z pracy.
W ministerstwach szwankuje system obiegu informacji. Mniej niż połowa ankietowanych przyznała, że ich departament ma politykę zarządzania wiedzą. Urzędnicy bowiem w niewystarczającym stopniu korzystają z prostych rozwiązań gwarantujących pamięć instytucjonalną (np. baz szablonów pism i prezentacji, zrealizowanych projektów, baz kompetencji pracowników, podręcznych księgozbiorów).
Rzadkością jest praca zespołowa, współpraca z ekspertami zewnętrznymi, którzy wspomagają uczenie się pracowników i rozwijają ich potencjał. Dominuje uczenie się na własnych błędach i samokształcenie.
Jednym z problemów są trudne relacje administracji publicznej ze światem eksperckim i naukowym. Urzędy mają skłonność do polegania na własnej zgromadzonej wiedzy, wiedza z zewnątrz jest tylko uzupełnieniem.
Badanie wskazuje, że pracownicy kluczowych komórek organizacyjnych posiadają odpowiedni poziom wykształcenia, ale widoczny jest brak osób z wykształceniem socjologicznym, które – zdaniem badaczy – lepiej przygotowują do programowania i prowadzenia badań i analiz. Problemem jest także to, że do administracji rzadko trafią osoby, które wcześniej pracowały w instytucjach badawczych.
Ministerstwo zdrowia: potrzeby a rzeczywistość
Podkreśliłbym znaczenie problemu wysokiej rotacji i konsekwencji, które z niej wypływają. Została ona stwierdzono w badaniu z 2009 r., które objęło Ministerstwo Zdrowia (A. Zybała, „Wyzwania w systemie ochrony zdrowia – zasoby ludzkie i zasoby organizacyjne w centralnych instytucjach”).
W tym resorcie również stwierdzono brak potencjału analitycznego, który byłby adekwatny do zadań publicznych, jakie ono wykonuje. W niektórych departamentach skład pracowników zmieniał się niemal w całości w ciągu 3-4 lat. Prowadziło to do utraty pamięci instytucjonalnej w tej instytucji. Pracownicy nie pamietali projektów sprzed kilku lat, poniieważ nikt już nie pracował, gdy były wykonywane.
Co ciekawe, nie było także departamentu strategicznego (w okresie badania). Widoczny był także niski staż pracy na stanowiskach kierowniczych, co blokowało efektywny udział kadr zarządzających w procesach współtworzenia polityki zdrowia.
Dość pesymistyczne były także wnioski z badania w 2009 roku w zakresie gospodarowania wiedzą w systemie zdrowia. Ministerstwo nie wypracowywało zwrotnej wiedzy o tym, jak działa system i jego składowe – brakowało adekwatnych działań ewaluacyjnych. Nie było danych odnośnie metod przeprowadzania ewaluacji.
Ministerstwo zdrowia nie posiadało analiz długofalowych odnośnie wyzwań w związku ze starzeniem się społeczeństwa, współczesnych chorób i ich leczenia, rozwoju nowych usług medycznych, zagrożeń cywilizacyjnych, znaczenia kwalifikacji kadry zarządzającej w systemie zdrowia na poziomie lokalnym, nierówności w dostępie do świadczeń zdrowotnych, czy społecznego kontekstu chorób.
Jak wykazało badanie, personel merytoryczny resortu był nieliczny i słabo wyspecyfikowany, zwłaszcza jeśli chodzi o dokumentalistów czy analityków, którzy generują wiedzę operacyjną, służącą budowaniu nowych, innowacyjnych polityk zdrowotnych. Nie było wyodrębnionej grupy pracowników programowych (w krajach anglosaskich ich odpowiednikami są funkcje typu policy worker, czy policy officer). Niedoceniona pozostawała agenda badawcza. Niekompletny był mechanizm planowania badań społecznych, które mogą być źródłem wiedzy, będącej podstawą do podejmowania decyzji w zakresie formowania systemu ochrony zdrowia.
W konsekwencji strategiczny profil ministerstwa był niedokreślony. Agenda działania miała charakter głównie doraźny. Kształtowały ją bieżące zdarzenia, często o charakterze kryzysowym, albo aktywność tzw. głośnych grup. Nieadekwatnie do potrzeb identyfikowano problemy w systemie zdrowia. Brak strategicznych dokumentów, które pokazywałyby priorytety kierownictwa w w średnio- i długoterminowym okresie. Brakowało modelu zarządzania systemem ochrony zdrowia, itp.
Nie było też klarownej strategii zarządzania zasobami ludzkimi, która wskazywałaby na zestawy kluczowych kompetencji i umiejętności, niezbędnych, aby wiodące instytucje w systemie ochrony zdrowia mogły sprostać obecnym i wyłaniającym się wyzwaniom.
Analityk? A kto to?
Niezwykle ciekawe wyniki badań przeprowadzonych w 41 urzędach administracji rządowej opublikowano w 2014 r.(Bartosz Ledzion, Karol Olejniczak, „Potencjał analityczny kadr administracji rządowej”). Dotyczyły one rozmiarów akywności analitycznej w administracji centralnej. Okazało się, że na 4176 przebadanych pracowników administracji centralnej pracą analityczną zajmowały się 574 osoby (spełniające przyjęte kryteria). W przypadku 104 osób indeks analityka przyjmował wysokie wartości (0,625 i więcej), dla 444 osób wskaźnik kształtował się powyżej przeciętnej (0,197).
Autorzy badania za analityka uznali takiego pracownika administracji, który wykorzystuje w swojej pracy nie rzadziej niż kilka razy w miesiącu wyniki badań, ekspertyz, analiz, diagnoz itp. oraz używa nie rzadziej niż kilka razy w miesiącu podstawowych metod analizy danych ilościowych (np. analiza wybranych parametrów statystycznych, takich jak średnia, mediana czy wariancja; analiza korelacji, podstawowe testy statystyczne, analiza szeregów czasowych itp.), a także diagnozy z wykorzystaniem metod badań społeczno-ekonomicznych.
Kulturowe ograniczenia
Zajmujący się teorią zarządzania Janusz Hryniewicz przeprowadził badania, które mogą być podstawą do wyciągania najszerszych wniosków na temat sposobu funkcjonowania polskich organizacji (wszelkiego typu - publicznych i społecznych). Budzą one największe zaniepokojenie, jeśli myślimy o wzmacnianiu potencjału analitycznego.
Badania te wskazują, że w polskich organizacjach widoczna jest tendencja do dogmatyzmu poznawczego, ograniczania różnorodności poglądów. Ich członkowie odczuwają przymus poszukiwania jednej przyczyny wszystkiego. Konsekwencją jest to, że organizacje z takimi cechami unikają współpracy, albo ją sabotują. Blokują innym starania o wypracowanie nowych, lepszych rozwiązań kwestii najistotniejszych dla danej organizacji.
U znacznej cześci członków organizacji dyskusja, próby nieskrępowanej wymiany zdań, rodzą dysonans poznawczy, czyli poczucie frustracji i całego szeregu przykrych napięć psychicznych oraz lęków z racji kontaktu z nowymi poglądami, informacjami, czy postawami.
J. Hryniewicz tak to podsumowuje: „w organizacjach widoczne jest słabe upowszechnienie kartezjańskiego ideału kulturowego. Oznacza to niechęć do pogłębionych analiz i słabą wiarę w możliwość racjonalnego zgłębienia głównych cech rzeczywistości społecznej. Widać romantyczne podejście do postrzegania rzeczywistości i prowadzenia argumentacji. Objawia się to m.in. brakiem systematyczności w działaniu, czy pokładaniu nadmiernej nadziei w jednorazowych mobilizacjach, zrywach itp.”.
Inni uczeni też wskazują na głęboko zakorzenione problemy. Psycholog społeczna Elżbieta Wesołowska pisała np. o znaczeniu deliberacji w życiu publicznym, jako sposobie generowania społecznej wiedzy. Postawiła pytanie, czy debaty deliberatywne są możliwe w stosunkowo młodej polskiej demokracji, czy idea deliberacji ma szanse akceptacji we współczesnym polskim społeczeństwie, czy jest kompatybilna z polskim systemami wartości i praktykami społecznymi, czy potrafimy rozwiązywać problemy i dyskutować kontrowersje w ramach debat deliberatywnych?
Autorka „Potencjałów i barier urzeczywistniania deliberacji w polskich warunkach kulturowych” pisze, iż „można znaleźć dane wskazujące, że polska kultura bazuje na wartościach odmiennych niż pochodzące z kultury, w których wyrosły idee deliberacji”. W uzasadnieniu przedstawiła wyniki badań prowadzonych przez psychologów, czy socjologów w zakresie wzorów kultury, odwołujących się do kluczowych pojęć, za pomocą których analizowane są orientacje kulturowe, mające wpływ na podejście do deliberacji, jak „dystans władzy”, czy „autonomia intelektualna”.
W pierwszym przypadku – dystans władzy w Polsce jest tradycyjnie wysoki, co oznacza skłonność do tworzenia autorytarnych relacji międzyludzkich, które utrudniają deliberację, wymagającą przyznania sobie wzajemnej podmiotowości. W zakresie natomiast autonomii intelektualnej Polska zajmuje trzydziestą pozycję wśród 66 badanych państw. Oczywiście, konkluzje wyprowadzane z wyników takich badań zawsze można dyskutować.
Andrzej Zybała
Autor jest profesorem SGH, kieruje Katedrą Polityki Publicznej w SGH.
Specjalizuje się w dziedzinie polityki publicznej, rządzenia publicznego, w szczególności polityką zdrowia, edukacji, rynku pracy. Wydał ostatnio książkę pt. „Polski umysł na rozdrożu. Wokół kultury umysłowej w Polsce. W Poszukiwaniu źródeł niepowodzeń części naszych działań publicznych”. Pisaliśmy o niej w nr. 6-7/17 SN -http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/286-recenzje-el/3622-polski-rozum-na-rozdrozu
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Zdzisław Sadowski
- Odsłon: 4075
Michał Kalecki był nie tylko przenikliwym obserwatorem i analitykiem gospodarki w jej różnych formach ustrojowych i stadiach rozwoju, lecz także teoretykiem makroekonomii, który formułował ważne spostrzeżenia i uogólnienia oraz miał wyraźne koncepcje dotyczące form i kierunków działania i prowadzenia polityki gospodarczej.
Pozostawił po sobie ważną spuściznę obejmującą zarówno problematykę kapitalistycznej gospodarki rynkowej, jak też wzrostu gospodarczego w krajach słabo rozwiniętych, jak wreszcie pożądanych form usprawnienia gospodarki centralnie planowanej.
W latach 30. XX w., kiedy rozpoczął swoją działalność naukową w dziedzinie ekonomii, jego wyjściową troską teoretyczną i polityczno-gospodarczą stał się problem bezrobocia. Było to zrozumiałe w sytuacji, gdy świat był objęty wielkim kryzysem, który doprowadził wszędzie do głębokiego spadku produkcji i ogromnego, masowego bezrobocia, utrwalanego przez wieloletnią stagnację. Analiza tego problemu doprowadziła Michała Kaleckiego do wniosku, że w kapitalistycznej gospodarce rynkowej osiągnięcie i utrzymanie pełnego zatrudnienia jest teoretycznie możliwe pod warunkiem prowadzenia właściwej polityki gospodarczej. Myśl ta pozostaje aktualna w dzisiejszym świecie, w którym bezrobocie stało się chroniczną chorobą gospodarki i wykazuje okresowo tendencję rosnącą.
Główną myślą teorii Kaleckiego była teza, że rozmiary produkcji i zatrudnienia w kapitalistycznej gospodarce rynkowej zależą ostatecznie od wielkości popytu rynkowego, w szczególności od popytu inwestycyjnego. Myśl ta, która znalazła też wyraz w niezależnie powstałej teorii Keynesa, prowadziła do wniosku, że bezrobocie jest następstwem niedostatecznego popytu.
W teorii ekonomii problem bezrobocia pojawił się po raz pierwszy już w trzeciej dekadzie XIX wieku jako krytyczne spostrzeżenie odnotowane przez Davida Ricardo. Od tego czasu nauka ekonomii borykała się przez wiele dziesięcioleci z włączeniem tego schorzenia do obrazu działania systemu gospodarczego, który zgodnie z prawem Say’a był rozumiany jako nastawiony w zasadzie na osiąganie równowagi przy pełnym wykorzystaniu wszystkich zasobów, a więc przy pełnym zatrudnieniu.
Kalecki i Keynes byli pionierami tezy teoretycznej, że w rzeczywistości gospodarka rynkowa wcale nie jest tak ukierunkowana, lecz jest nastawiona na osiąganie równowagi przy niepełnym wykorzystaniu zasobów. Z tezy tej wynika, że pełne zatrudnienie nie jest osiągalne automatycznie w wyniku gry sił rynkowych. Wymaga ono świadomej polityki makroekonomicznej rządu zmierzającej do podniesienia całkowitego popytu na dostatecznie wysoki poziom. Można to osiągnąć, zwiększając popyt inwestycyjny czy to przez wydatki publiczne z możliwością finansowania ich z deficytu budżetowego, czy też przez pobudzanie inwestycji prywatnych za pomocą odpowiedniej polityki podatkowej.
To podejście do problemu od strony popytu doprowadziło zarówno Keynesa, jak i Kaleckiego, do poszukiwania sposobów pobudzania popytu, jeśli okazuje się niedostateczny. Ich recepty w sposób podobny do siebie przypisują decydujące znaczenie inwestycjom. Różnią się między sobą stosunkiem do społecznego aspektu podziału dochodu, który wchodzi w grę, gdy pobudzanie inwestycji okaże się niewystarczające. Podczas gdy Keynes podkreślał znaczenie zwiększenia prywatnych oszczędności z zysków, to Kalecki poszedł po linii położenia nacisku na potrzebę pobudzenia popytu konsumpcyjnego grup społecznych o niskich dochodach drogą przesunięcia w podziale dochodu od zysków do płac przy pomocy podatków.
Kalecki nie widział żadnych ograniczeń ekonomicznych dla stosowania polityki pełnego zatrudnienia, natomiast dostrzegał zdecydowane ograniczenie o charakterze politycznym. Uważał on, że przedsiębiorcy są zasadniczo przeciwni koncepcji pełnego zatrudnienia, ponieważ wzmocniłoby ono pozycję świata pracy, a zaszkodziło ich własnej pozycji. To skłania ich do zasadniczego sprzeciwu wobec wydatków państwowych na cele promocji zatrudnienia. Natomiast popierają politykę równoważenia budżetu.
Czasy mają znaczenie
Tematem powtarzającym się w szeregu referatów w niniejszej książce, jak też szeroko dyskutowanym na Konferencji Warszawskiej, był kontrast między polityką gospodarczą praktykowaną w krajach kapitalistycznych w trzeciej ćwiartce w porównaniu z polityką w ostatniej ćwiartce ubiegłego stulecia.
Pierwszy z tych dwóch okresów, nazywany często „złotym wiekiem” kapitalizmu, odznaczał się, przynajmniej w Europie, pełnym zatrudnieniem, wysokim tempem wzrostu gospodarczego, stosunkowym wzrostem udziału płac w dochodzie narodowym i podziałem dochodu bez powiększania się jego nierówności.
Te wysoce zadowalające osiągnięcia przypisywano częściowo rozszerzonej kontroli państwa nad gospodarką. Rządy państw stosowały politykę typu keynesowskiego, która przyczyniała się do utrzymywania wysokiego poziomu łącznego popytu, zwłaszcza dzięki liberalnej polityce pieniężnej.
Dla uniknięcia nadmiernego uproszczenia należy zauważyć, że osiągnięcia „złotego wieku” nie można prawdopodobnie zaliczyć w całości do sukcesów polityki państwa. W większości krajów towarzyszyły im nadwyżki budżetowe, co wskazuje na to, że pełne zatrudnienie było wynikiem wydatków raczej prywatnych niż publicznych. Przy zadowalająco wysokim poziomie wydatków prywatnych aktywna polityka fiskalna nie była potrzebna. Jednak sytuacja ta żadną miarą nie była sprzeczna z analizą Kaleckiego, mogła raczej świadczyć o pewnego rodzaju ugodzie, do jakiej doszło między biznesem i światem pracy.
Drugi okres, poczynając od późnych lat siedemdziesiątych, przyniósł z sobą ogólne przejście do polityki, która pozostawała w całkowitej sprzeczności ze wskazaniami Keynesa-Kaleckiego, ale dużo bardziej odpowiadała interesom kapitalistów ze swoim preferowaniem stabilizacji finansowej zamiast wzrostu gospodarczego i zatrudnienia. Zbadane w tej książce szczegółowo przykłady Zjednoczonego Królestwa i Niemiec przedstawiają poszerzony obraz ich gospodarki, który pokazuje, iż stosowana tam polityka, wsparta ograniczeniami praw związków zawodowych, doprowadziła do wzrostu udziału zysków w produkcie krajowym brutto, znacznego wzrostu bezrobocia i stagnacji realnych inwestycji w przemyśle.
Pisząc w pierwszym z tych dwóch okresów, Kalecki mógł pozostawać pod wrażeniem, że to, co działo się w zaawansowanych krajach kapitalistycznych mogło odpowiadać temu, co nazwał „przełomową reformą kapitalizmu”. Miało to oznaczać osiągnięcie politycznego konsensu między światem pracy i biznesem, który umożliwił usunięcie przeszkód politycznych i przyjęcie za cel osiągnięcie pełnego zatrudnienia za pomocą aktywnej polityki państwa. Kalecki mógł sądzić, że „reforma przełomowa” stała się realnym faktem. Jednakże to, co się stało w następnym okresie, pokazało, że nawet jeśli to zostało wprowadzone w życie, to uległo odwróceniu.
Zwycięstwo neoliberalizmu
Pod koniec lat siedemdziesiątych tendencje inflacyjne napędzane przez kryzys naftowy spowodowały przejście do restrykcyjnej polityki pieniężnej. Obawy przed deficytami budżetowymi wykluczyły stosowanie aktywnej polityki fiskalnej jak również wszelką myśl o popieraniu popytu.
W ten sposób wyłoniło się na nowo ograniczenie polityczne. Przywrócone zostało ukierunkowanie polityki makroekonomicznej na dawne koncepcje liberalizmu rynkowego, ograniczonej roli państwa i stabilizacji finansowej. Podstawowa rola została przyznana bankom centralnym, które miały sprawować kontrolę nad podażą pieniądza i hamować inflację. Wzrost i zatrudnienie utraciły swoją rolę najważniejszych celów polityki.
Przez około 25 lat ta neoliberalna ideologia dominowała w świecie gospodarki rynkowej. Przyniosła wyraźnie ujemne skutki. W rezultacie, dzisiejszy stan gospodarki światowej nie daje wiele powodów do optymizmu jeśli chodzi o przyszłość.
Globalizacja, po której oczekiwano, że będzie podnosić ogólny dobrobyt dzięki liberalizacji handlu i przepływów kapitału, sprawiła żałosny zawód. Zamiast pobudzania wzrostu gospodarczego i trwałego rozwoju, swoboda międzynarodowych ruchów kapitału przyniosła destabilizację finansową, szereg kryzysów finansowych i ogólne osłabienie działalności gospodarczej.
Bezrobocie jest wysokie i wzrasta zarówno w krajach rozwiniętych jak i rozwijających się. Duże obszary globu nie mogą znaleźć wyjścia ze skrajnej nędzy. Przepaść między krajami bogatymi i biednymi rozszerza się, aczkolwiek imponujące osiągnięcia gospodarcze Chin zamazują wyrazistość tego ogólnego obrazu. Ale nawet w krajach wysoko rozwiniętych nierówności dochodów pogłębiają się i zagrażają spójności społeczeństw. Najwidoczniej pojawia się potrzeba znalezienia nowych rozwiązań instytucjonalnych i politycznych, które by pogodziły siłę napędową konkurencji rynkowej z niepokojącymi problemami społecznymi, poszerzonymi obecnie przez problemy ekologiczne. Można to uznać za najważniejsze wyzwanie dla ludzkiej wspólnoty.
W czasie, gdy powstawała (lub odradzała się) doktryna neoliberalna, mogła ona być uzasadniona przez fakt, iż problemem, przed którym stanął świat w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, była raczej inflacja niż niedostatek popytu. Ale w końcu sytuacja ta uległa zmianie. Zagrożeniem na dzień dzisiejszy nie jest już inflacja lecz deflacja. To zaś ponownie stawia idee Keynesa i Kaleckiego w centralnym punkcie.
Jest paradoksem, że w kołach finansowych nadal utrzymują się wpływy doktryny neoliberalnej. Pomimo tego, co dzieje się w gospodarce światowej, kwestia bezrobocia przykuwa na sobie w tych kołach mniej uwagi niż problem inflacji. Główny nacisk polityki kładzie się w nich na hamowanie inflacji i zmniejszanie deficytów budżetowych. Ważnym przykładem tego, wymienianym w niniejszej książce, jest traktat z Maastricht, w którym wśród postulowanych założeń politycznych brak jest wskaźników bezrobocia.
Takie nastawienie polityki wskazuje na poważny rozdźwięk między realnymi faktami a stosowanymi w niej metodami. Można to chyba częściowo tłumaczyć obawą przed odejściem od doktryny zrodzonej w późnych latach siedemdziesiątych, częściowo zaś brakiem zaufania do możliwości zwalczania bezrobocia w warunkach, gdy wykazuje ono tendencję do wzrostu.
Może również wchodzić w rachubę fakt, iż w odróżnieniu od inflacji, bezrobocie nie dotyka bezpośrednio decydentów, którzy na skutek tego są mniej uczuleni na jego konsekwencje.
Idea Kaleckiego dzisiaj
Jednakże zmiana polityki jest nagląco potrzebna. Wyłania się kwestia, jak dalece możliwe jest dzisiaj przywrócenie podstawowych cech charakteryzujących ów „złoty wiek”. Czy możliwe jest projektowanie polityki opartej na teoriach Keynesa i Kaleckiego w zmienionych w istotnym stopniu warunkach, włącznie z instytucjonalną nadbudową dzisiejszego systemu rynkowego? Trudno jest nie ulec pokusie rozważenia tego problemu w kategoriach przywołania marzenia Kaleckiego o „przełomowej reformie kapitalizmu” jako szeroko pojętej ugodzie społeczno-politycznej w odniesieniu do celów i głównych narzędzi polityki rozwoju gospodarczego.
Trzeba jednak uznać fakt, iż bezpośrednia aktualność idei Kaleckiego uległa ograniczeniom przez to, że w ciągu kilku minionych dziesięcioleci zmieniły się w istotnym stopniu sposoby funkcjonowania systemu rynkowego, charakter konkurencji, organizacja procesów produkcyjnych jak też jego nadbudowa instytucjonalna. Żeby można było stosować w praktyce obecne metody polityki, trzeba je dostosować do tych nowych warunków.
W epoce nowej cywilizacji informatycznej, rozwój gospodarczy w krajach zaawansowanych jest napędzany raczej przez innowacje niż przez inwestycje (Porter 1990). Jakkolwiek Kalecki uznawał rolę innowacji jako jedną z sił napędowych postępu gospodarczego, to jednak traktował je jako czynnik egzogeniczny w stosunku do mechanizmu rynkowego. Tymczasem dzisiaj stały się one jego w pełni endogenicznym i trwale działającym składnikiem.
Również istota pojęcia inwestycji stała się czymś zupełnie różnym od tego, co zwykło się przez nie rozumieć. Inwestycje oznaczają dzisiaj głównie nakłady na oświatę i badania naukowe, które stanowią podstawę procesów innowacyjnych. Wszystko to musiało wpłynąć w istotnym stopniu na zmiany w postawach i politykach przedsiębiorstw jak również rządów państw.
Bardzo ważnym nowym czynnikiem jest wielce poszerzona rola rynków finansowych w gospodarce światowej w wyniku przeprowadzonej na szeroką skalę liberalizacji przepływów kapitału. Wpływ liberalizacji finansowej na wzrost gospodarczy w świecie, według początkowych oczekiwań wysoce pozytywny, okazał się czymś wręcz przeciwnym. Niestabilność rynków finansowych sprawiła, że zarówno rządy jak i prywatny biznes stały się bardziej uczulone na ryzyko i skłonne do zmiany swoich funkcji celu przez zastąpienie wzrostu gospodarczego stabilnością pieniądza, która w końcowym efekcie doprowadziła do spadku tempa wzrostu.
Swoboda ruchów kapitału powoduje, że niemożliwe jest koordynowanie polityki pieniężnej i fiskalnej, a przez to również ich wykorzystanie do pobudzania efektywnego popytu. Wiodąca rola została przypisana polityce pieniężnej w celu zapobiegania inflacji i stabilizacji kursu walutowego, aby w ten sposób zabezpieczyć gospodarkę przed ucieczką kapitału. Rezultaty tego okazały się jednak dalekie od zadowalających.
Ponawiane są wciąż wezwania o podjęcie działań na płaszczyźnie międzynarodowej w celu stworzenia nowego światowego systemu monetarnego. Jeden z uznanych autorytetów w sprawach rynków finansowych reprezentuje sprecyzowany pogląd, że dyscyplina rynku nie może już dłużej pozostawać wyłącznym celem, lecz wymaga uzupełnienia przez politykę władz publicznych zmierzającą do utrzymania stabilności na rynkach finansowych (Soros 1998, s.176)
„Przełomowa reforma” aktualna
Na tym tle nie jest niespodzianką, że trudno jest dać zadowalającą odpowiedź na pytanie, jak dalece w tak zmienionym systemie instytucjonalnym można wykorzystać zalecenia Kaleckiego. Problem pozostaje otwarty i zachęca do dalszej dyskusji. Jedynie sposób podstawowego podejścia wydaje się jasny. Potrzebna jest orientacja polityki w kierunku wzrostu gospodarczego i wysokiego poziomu zatrudnienia, a nie na tłumienie działalności gospodarczej przez przyznanie najwyższego priorytetu stabilizacji finansowej i walce z inflacją.
Do osiągnięcia tych celów w nowych warunkach instytucjonalnych potrzebna jest aktywna rola demokratycznych rządów w podtrzymywaniu mechanizmu rynkowego, zarówno na płaszczyźnie wewnętrznej jak i międzynarodowej. Ostatecznych rozwiązań należy szukać w formie kontraktowej, do czego jako przewodnik służyć może idea „przełomowej reformy”.
Kaleckiego poszukiwania środków leczenie chorób systemu kapitalistycznego doprowadziły go w końcu do znalezienia odpowiedzi w logice długookresowego centralnego planowania gospodarczego. Był on aż nadto świadomy zagrożeń autokratycznych i dlatego wysuwał koncepcję centralnego planowania demokratycznego, opartego na współpracy planistów „z góry” i organizacjami pracowniczymi „z dołu”. Jednakże aktualna forma tego rodzaju współpracy pozostawała w sferze wirtualnej i trudno jest dzisiaj rozpatrywać ją inaczej niż w kategoriach atrakcyjnej utopii.
Jednocześnie należy brać pod uwagę negatywne doświadczenia z nadmiernym wtrącaniem się państwa do gospodarki. Centralne planowanie oparte na własności państwowej nie zdało egzaminu jako system gospodarczy, ponieważ okazało się bezsilne w sferze postępu technologicznego i nie spełniło swej roli jako system polityczny, ponieważ posłużyło za fundament dla niedopuszczalnego autokratyzmu.
Konkurencja rynkowa okazała się niedoścignionym i najefektywniejszym, spośród znanych, mechanizmem alokacji zasobów i nie należy oczekiwać, ani dopuścić do tego, aby państwo zastąpiło mechanizm rynku w pełnieniu którejkolwiek z jego podstawowych funkcji. Aktywna rola państwa powinna polegać wyłącznie na pośrednim oddziaływaniu na funkcjonowanie systemu rynkowego za pomocą polityki makroekonomicznej i jej odpowiednich narzędzi w celu tworzenia zabezpieczeń przed niepełnym wykorzystywaniem zasobów i niesprawiedliwym podziałem dochodu.
Taką rolę rząd może spełniać tylko w systemie demokratycznym.
System wolnorynkowy w dzisiejszych czasach niesłusznie jest nazywany liberalnym, ponieważ nie można z powodzeniem osiągać głównych celów liberalizmu w społeczeństwie dręczonym przez masowe bezrobocie, nędzę i marginalizację dużych części społeczeństwa.
Częścią spuścizny Kaleckiego, która wydaje się być najbardziej aktualna dla dzisiejszych problemów, jest jego wkład do teorii rozwoju gospodarczego. Jego teoria wzrostu zachowuje swoją ważność w odniesieniu do gospodarek o nieograniczonej podaży siły roboczej. Również zachowują swoja ważność jego obserwacje dotyczące ograniczeń politycznych i instytucjonalnych na drodze do uprzemysłowieniu krajów słabiej rozwiniętych. Nadal aktualnym pozostaje taż traktowanie przezeń podaży żywności jako czynnika ograniczającego rozwój gospodarczy.
Istnieje duże podobieństwo w historii krajów rozwijających się do tego, co powiedziano o „złotym wieku” w krajach zaawansowanych. Do roku 1980 panowało ogólne poparcie dla polityki uprzemysłowienia opartej na inwestycjach publicznych oraz ochronie za pomocą taryf celnych i środków kontroli administracyjnej. Był to okres stosunkowo wysokiego tempa wzrostu na wielu obszarach, zwłaszcza Ameryki Łacińskiej, a nawet Afryki. Jednakże po roku 1980 nastąpiło ogólne osłabienie wzrostu, a nawet spadek dochodu.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych niemal powszechnie przyjęta została nowa linia polityki, zwana „konsensem waszyngtońskim” z liberalizacją handlu, prywatyzacją przedsiębiorstw stanowiących własność państwa, stabilizacją finansową i ograniczaniem inflacji jako jej głównymi celami. Jej wyniki okazały się pod wszelkimi względami negatywne. Neoliberalizm doprowadził do powiększenia nierówności dochodów i wzrostu ubóstwa. Jasne okazało się, że jeśli ma się osiągnąć zmniejszenie ubóstwa, to należy odejść od polityki narzuconej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy na rzecz celowej polityki popierania zatrudnienia i wzrostu gospodarczego.
Sprawy pominięte a dziś ważne
Jednym z poważnych problemów, którym nie zajęła się teoria Kaleckiego, a z którym mają do czynienia obecnie kraje rozwijające się (jak również gospodarki objęte transformacją systemową), okazał się fakt, iż trudno jest stosować środki pobudzania popytu w warunkach rosnącej penetracji importu, charakterystycznej dla wielu słabych gospodarek o niskiej konkurencyjności. Nie można przy pomocy takich środków osiągnąć poprawy na odcinku zatrudnienia, ponieważ przyrost ogólnego popytu, zamiast przyczyniać się do wzrostu krajowej produkcji i zatrudnienia, prowadzi do wzrostu importu i w końcowym rachunku do wzrostu deficytu bieżącego bilansu handlowego.
W bardziej ogólnych kategoriach można powiedzieć, że dla kraju rozwijającego się import jest potrzebny dla umożliwienia wzrostu produktu krajowego brutto. Z tym wiąże się jednak problem zdolności płatniczej. Występuje zatem potrzeba przypływów kapitału zagranicznego. Wydaje się jednak, że - poza nielicznymi wyjątkami - ogólną tendencją dopływu kapitału zagranicznego są przyrosty importu i spadki łącznego popytu. Jak wykazało doświadczenie, może to łatwo prowadzić do „pułapki zadłużenia”, gdy dług zagraniczny przewyższy możliwości jego obsługi.
Przykładem gospodarki z wysokim bezrobociem i poważną nadwyżka importu oraz rosnącym deficytem bieżącego bilansu handlowego była Polska w latach 1996-2001. Przy orientacji popytu krajowego nastawionej raczej na wzrost importu niż na produkty krajowe, deficyt handlowy a wraz z nim deficyt bieżącego bilansu płatniczego wykazuje wrodzoną tendencję do wzrostu.
Kilkadziesiąt lat wcześniej problem bilansu płatniczego można było rozwiązywać wprowadzając ograniczenia ilościowe importu. Dzisiaj, wobec zobowiązań międzynarodowych w ramach Światowej Organizacji Handlu jest to niedopuszczalne. Nie ma zatem żadnej widocznej drogi do uniknięcia wzrostu bezrobocia, tak iż recepta Kaleckiego nie może pomóc w tej sytuacji. Wynika z tego przesłanie, że tylko rzeczywiście konkurencyjne gospodarki mogą podejmować politykę dotyczącą strony popytowej.
Może można wyrazić nadzieję, że w nadchodzącej przyszłości światowa nauka ekonomii będzie ewoluować w kierunku ponownego przyswojenia sobie idei Michała Kaleckiego i ponownego ich stosowania – w unowocześnionej postaci – w praktyce polityczno-gospodarczej.
Zdzisław Sadowski
Od red. Powyższy tekst jest fragmentem książki Zdzisława Sadowskiego i Adama Szeworskiego – Kalecki’s Economics Today. Śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji.
Debata na temat myśli ekonomicznej Kaleckiego odbyła się 2.12.14 w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym. Więcej - http://www.pte.pl/
O M. Kaleckim powstał też film w reżyserii Krzysztofa Miklaszewskiego – Kalecki. Geniusz zapomniany -
http://wddw.pl/index.php/kalecki-geniusz-zapomniany
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1035
Coraz więcej wskazuje na to, że nie da się wyjść z wirażu, na którym znalazł się nasz świat, bez kryzysu i kolejnych rewolucji. Lepiej byłoby poprzez wszechstronnie zrównoważony – politycznie, kulturowo, społecznie, ekologicznie, gospodarczo, finansowo – rozwój i poprzez ewolucję, ale na to nas chyba już, a zarazem jeszcze, nie stać. Jaki kryzys – nie wiemy. Kiedy – też nie wiadomo, ale to już tylko kwestia czasu, sprzeczności jest bowiem coraz więcej. I nabierają one antagonistycznego charakteru. Wobec tego ich przezwyciężenie wymaga ruchów bez mała tektonicznych, zasadniczych zmian strukturalnych, przesunięć w systemach alternatywnych wartości i odmiennego niż obecny rozkładu sił i ról na globalnej scenie.
Ktoś powie, że w tych zdaniach nie ma nic odkrywczego. A jednak… Zostały sformułowane 12 lat temu w książce Wędrujący świat. Jeśli ktoś przez nieuwagę jej nie przeczytał, to jeszcze może zdążyć. Znajdzie tam ostrzeżenie, że w obliczu nieporadności polityki wobec wyzwań współczesnego świata z czasem nadejdzie Jeszcze Większy Kryzys, JWK. Określenie to zostało użyte, aby zaakcentować nieuniknioność kryzysu bardziej rozległego niż Wielki Kryzys z lat 1929–1933. „Nadejdzie Jeszcze Większy Kryzys, w którym na znaczące perturbacje gospodarcze nałożą się poważne zaburzenia demograficzne, ekologiczne i polityczne. Pytanie tylko kiedy, i jaka będzie jego dynamika”.
Te zdania też nie są nowe; pisałem tak 10 lat temu w książce Świat na wyciągnięcie myśli. A trzy lata później, w pracy Dokąd zmierza świat, dawałem takie przestrogi: „Grozi nam jeszcze większy kataklizm niż ostatni kryzys i dalsze narastanie sprzeczności, a w ślad za tym zaostrzanie się konfliktów nie tylko ekonomicznych”, oraz że „nie uda się uniknąć Jeszcze Większego Kryzysu, JWK, z towarzyszącymi mu rewoltami społecznymi”.
Gdy dzisiaj zatem internauta pyta: „Panie profesorze, czy to już JWK – Jeszcze Większy Kryzys, o którym Pan pisał?”, odpowiadam: „Tak. Rzeczy bowiem dzieją się tak, jak się dzieją, ponieważ wiele dzieje się naraz”. Cóż zatem takiego się dzieje, co trzeba widzieć w długim czasie i rozległej przestrzeni, a nie tylko hic et nunc? W trylogii o świecie piszę o tuzinie Wielkich Spraw Przyszłości, WSP. Tu uwypuklę tylko połowę z nich, te najistotniejsze z obecnego punktu widzenia, bynajmniej nie lekceważąc pozostałych.
1. Nie zostały usunięte systemowe i strukturalne źródła poprzedniego globalnego kryzysu finansowego i gospodarczego. Górę wzięła zachłanność możnych tego świata i uległość elit politycznych wobec ich nacisków.
2. Nie udało się do końca wyeliminować wpływów neoliberalizmu – ideologii z systemem marnych wartości oraz opartej na niej polityki i złej regulacji gospodarki – służącego wzbogacaniu nielicznych kosztem większości. W rezultacie globalizacja, skądinąd nieodwracalna, wciąż nie ma charakteru dostatecznie inkluzywnego, co jest warunkiem sine qua non zrównoważonego rozwoju.
3. Nie udało się zahamować procesów dewastacji naturalnego środowiska człowieka i ocieplania klimatu. Ludzkość sama siebie wprowadza na drogę do termicznej zagłady, chociaż wcale nie musi w tym celu trafić do piekła; zgotuje je sobie tu, na Ziemi.
4. Poza wyjątkami nie udało się stłumić eskalacji nierówności dochodowych i majątkowych oraz wprowadzić gospodarki i społeczeństwa na ścieżkę ich redukcji. Bez tego nie ma szans na zachowanie spójności społecznej w dłuższej perspektywie czasowej.
5. Pogłębia się nierównowaga demograficzna skutkująca z jednej strony niebywałym rozstrzeleniem współczynnika rozrodczości i, w ślad za tym, dysfunkcjonalną nadwyżką bądź deficytem rąk do pracy, z drugiej zaś masową migracją. Wielkie, liczące dziesiątki milionów osób fale uchodźców z miejsc, w których żyć spokojnie nie można, jak i imigrantów z regionów, gdzie żyć przyzwoicie się nie da – dopiero zaczną napływać do krajów bogatych.
6. Narastają napięcia polityczne na tle niezdolności do koncyliacyjnego rozwiązywania piętrzących się ponadnarodowych problemów i braku mechanizmów sterowania współzależną gospodarką światową. Unoszą się upiory ksenofobii i szowinizmu, nowego nacjonalizmu i protekcjonizmu, czemu towarzyszy druga zimna wojna i wojna handlowa wypowiedziana przez Stany Zjednoczone nie tylko Chinom i Rosji, lecz także własnym sojusznikom.
Zapytać ktoś może: Jakie rewolucje? Jakie rewolty?
Otóż ludzie wychodzą najpierw z siebie, a potem na ulice. Od Arabskiej Wiosny do Black Lives Matter, od Majdanu do Occupy London, od placu Taksim w Stambule do Wall Street w Nowym Jorku, od Delhi do Santiago, od żółtych kamizelek we Francji i koszulek z napisem KON-STY-TUC-JA w Polsce po „biały protest” na Białorusi.
Będzie ich coraz więcej z wielu powodów. Jednym z nich będzie to, że w większości miejsc, w kontekście walki z zarazą, ludzie jeszcze bardziej zwrócą uwagę na to, jak duże są nierówności. Chociażby taki fakt, że w Chicago, gdzie Afroamerykanie stanowią 30 proc. mieszkańców, aż 70 proc. zgonów spowodowanych przez koronawirusa dotyczy tej grupy ludności, jest wart głębszej refleksji, prawda?
Potrzeba nowych idei
Po pandemii na ulice będzie wychodziło coraz więcej niezadowolonych. Nie będzie światowej rewolucji, ale narastać może chaos. Świat potrzebuje nowych idei i wielkich przywódców, globalnych mężów stanu, a nie demagogów krzyczących America First! czy Alternative für Deutschland!
By świat uniknął dewastującej kulturę i gospodarkę anarchizacji, potrzebne są nowe idee i koncepcje rozwojowe, choćby takie, jak nowy pragmatyzm.
Dożyliśmy kuriozalnego czasu, w którym szwedzka licealistka jest mądrzejsza i bardziej odpowiedzialna niż amerykański prezydent; w którym nadzieje na utrzymanie światowej gospodarki na ścieżce wzrostu pokładane są w Chinach i Indiach, a nie w USA i Japonii; w którym wielu polityków modli się o lepszą przyszłość, bo bez pomocy sił nadprzyrodzonych sami nie potrafią sterować jej tworzeniem; w którym przedsiębiorcy wolą oszczędzać niż inwestować; w którym jakże często głupota triumfuje nad mądrością, a agresja nad empatią. To wszystko nasza, ludzka zasługa.
Na dodatek nieszczęścia chodzą nie tylko parami, ale bywa, że gromadami. Oto do skrajnie niekorzystnego zbiegu wspomnianych megatrendów współczesnej cywilizacji i zglobalizowanej gospodarki dołączył dopust pandemii. Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie nadejdzie i jak będzie wyglądała, ale przecież wiadomo było, że nadejdzie. To przecież nie jasnowidztwo – albo raczej czarnowidztwo – ale właśnie w Wędrującym świecie pisałem, że czeka nas „narastające zagrożenie masowymi chorobami i szybko przenoszonymi i rozprzestrzeniającymi się epidemiami (…)” , że „skrajną naiwnością byłoby zakładać, że nie będzie kolejnych chorób na zabójczą miarę AIDS czy SARS. Zdarzyć się to musi prędzej czy później”, dodając, że „Wielkie Chiny i kraje zamożniejsze radzą sobie z takimi konsekwencjami.
W krajach biednych epidemie są dewastujące. Dla nich bywa to istne pandemonium. Tak więc choroby pogarszają jakość życia same z siebie na pniu, a pośrednio poprzez zmniejszanie potencjalnego PKB”, oraz że „Zwłaszcza profilaktyka i prewencyjne poczynania wobec epidemiologicznego zagrożenia muszą we współczesnym świecie stawać się w coraz większym stopniu przedmiotem koordynacji polityki na skalę ogólnoświatową”.
Skutki bliższe i dalsze
Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Nie czas ubolewać nad spadkiem produkcji, gdy jest on efektem walki o ludzkie życie. Miliony tych, którym wskutek radykalnych i kosztownych działań prewencyjnych i leczniczych ratuje się zdrowie i życie, to dużo większa wartość niż straty powodowane recesją, która pewnych gospodarek nie ominie, a bez wątpienia większa niż te biliony kapitału straconego na giełdach. Jego spekulacyjnego trzonu nie ma co żałować, jednakże spadku wartości funduszy emerytalnych oraz ekonomicznych konsekwencji pandemii nie można lekceważyć – ani po stronie podażowej i popytowej, ani w sferze ludzkiej psychiki i świadomości społecznej, co odczuwać będziemy nawet po upływie kolejnych dekad.
Z tymi krótkookresowymi skutkami sobie poradzimy, chociaż dramatycznych sytuacji w skali mikroekonomicznej jest mnóstwo, ale ich makroekonomiczne następstwa też są dotkliwe. Rządy słusznie zwiększają sięgające miliardów, a nawet bilionów dolarów wydatki publiczne sprzyjające podtrzymywaniu koniunktury gospodarczej oraz osłaniające grupy ludności i jednostki w szczególnej potrzebie. W zależności od realiów trzeba dodatkowo tą drogą sensownie wpompować olbrzymie kwoty, częstokroć sięgając do innowacyjnych instrumentów finansowych specjalnie tworzonych i uruchamianych na tę okazję.
Ważniejsze wszak są konsekwencje długookresowe. Niewątpliwie spowodowane pandemią perturbacje w sferze produkcji i konsumpcji odcisną piętno na działalności transnarodowych korporacji i na podejściu polityków gospodarczych do włączania, a raczej odłączania lokalnych projektów od zagranicznych łańcuchów produkcyjno-zaopatrzeniowych. Tym, czego należy się obawiać, jest narastanie fobii i irracjonalizmu, zaściankowości i nacjonalizmu, partykularyzmu i protekcjonizmu. Zagraża nam nie tylko to, czego nie widać – mikroskopijny koronawirus, któremu damy radę – lecz i to, co widać gołym okiem.
Nienawiść…
Nienawiść rasowa, islamofobia, sinofobia, rusofobia, nienawiść „prawdziwych Polaków” do tych z odmiennych kultur, „prawdziwych Finów” do tych z imigracji, buddystów z Mjanmy do muzułmanów z grupy etnicznej Rohingja, szyitów z Iranu do sunnitów z Półwyspu Arabskiego, konserwatywnych Anglików do Europejczyków z Brukseli. Niechęć do obcych, do innych, tych nie stąd; tych z shithole countries i tych „gwałcicieli z Meksyku”; tych kolorowych i tych innowierców. Szkodzi nam wszystkim, bo takie są sprzężenia globalizacji, nienawiść Donalda Trumpa do bez mała wszystkiego, co zrobili jego demokratyczni poprzednicy, a zwłaszcza Barack Obama, z dobrymi następstwami dla pokojowej współpracy i inkluzywnej globalizacji – do zaangażowania w regionalne porozumienia o wolnym handlu, do porozumienia paryskiego w sprawie przeciwdziałania ocieplaniu klimatu, do umowy gospodarczej z Kanadą i Meksykiem, do porozumienia w sprawie programu nuklearnego Iranu, do układu z Rosją o kontroli systemu rakiet średniego zasięgu, do prerogatyw Światowej Organizacji Handlu (WTO), do multilateralizmu w globalnej grze ekonomicznej i politycznej.
To żałosne, gdy prezydent USA, odnosząc się do zarazy, mówi o „chińskim wirusie”, ale żenujące jest i to, że chińskie MSZ sugeruje, że to amerykańskie służby wojskowe zaaplikowały go w Wuhanie, pierwszym ognisku epidemii. W Polsce, gdzie rozkwita nienawiść posolidarnościowych „elit” – między ładnie się nazywającą Platformą Obywatelską (PO), z jej prawicowo-neoliberalnym nurtem, a Prawem i Sprawiedliwością (PiS), z jego nurtem populistyczno-nacjonalistycznym – nie tak dawno słyszeliśmy, jak pomawiano uchodźców o roznoszenie zarazków. Akurat to nie oni zawinili, ale niektórzy najchętniej i tak zamknęliby granice dla tych spoza, dla tych innych winnych; nie przejściowo, ale na zawsze. Najlepiej jeszcze z murem albo drutem kolczastym pod napięciem.
Czasy ciężkie – a te obecnie nam dane ciężkie są wyjątkowo – powinny być również okresem głębszej refleksji intelektualnej i politycznej. Jeśli demokracja nie poradzi sobie z wyzwaniami, które niosą ze sobą wspomniane megatrendy, na które ze swymi długofalowymi konsekwencjami nakłada się pandemia, detonując kryzys, jakiego jeszcze nie było, to coraz częściej, a nie rzadziej, zdarzać się będzie uciekanie do autorytaryzmów. Wtedy być może mniej będzie recesyjnych wstrząsów, nie będzie wielkich wędrówek ludów, nie będzie nadmiernie przegrzanego klimatu, ale demokracji też nie będzie…
Liberalna demokracja znalazła się w poważnych opałach jeszcze przed pandemią i niektórzy wywodzą, że dla podtrzymania konkurencyjności wysoko rozwiniętych gospodarek dobrze byłoby ją nieco ukrócić. Stało się tak z powodu erozji demokracji kolaboratywnej i ekspansji w to miejsce tzw. demokracji adwersaryjnej, która ostatnio kwitnie w krajach tak różnych, jak Stany Zjednoczone i Polska, Wielka Brytania i Korea Południowa, Kolumbia i Indonezja, gdzie społeczeństwa w wielu podstawowych kwestiach są często podzielone pół na pół.
Teraz demokracja może jeszcze bardziej ucierpieć, dlatego że z jednej strony dają o sobie znać jej ułomności i limitowana zdolność do praktycznego rozwiązywania problemów, które przynosi życie społeczne w niezwykle szybko zmieniającym się świecie, z drugiej zaś strony dlatego, że wprowadzone w kilkudziesięciu państwach świata na czas walki z pandemią ograniczenia swobód obywatelskich mogą się utrzymywać nawet jeszcze wtedy, gdy wygasną przesłanki ich zaistnienia.
Grzegorz W. Kołodko
Jest to fragment najnowszej książki prof. Grzegorza Kołodki – Od ekonomicznej teorii do politycznej praktyki, o której piszemy w tym numerze SN.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.