Ekonomia (el)
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 2734
Obserwujemy ostatnio wzrost zainteresowania kooperatyzmem. Do łask powróciły pisma naszych wielkich teoretyków, z Edwardem Abramowskim na czele, którzy szerzyli spółdzielcze idee, budowali wizję nowego alternatywnego ładu społeczno-gospodarczego, mającego przezwyciężyć zacofanie i biedę, i stworzyć „lepszego człowieka”. To była jedna z najważniejszych i najbardziej nośnych idei społecznikowskich pozytywizmu i później również okresu odbudowy niepodległej Polski. Czy te tradycje intelektualne kooperatyzmu i także praktyka działania mogą być inspiracją, wzorcem dla dzisiejszych kooperatystów? Z dr. hab. Markiem Rymszą z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW rozmawia Krystyna Hanyga. - Skąd się wzięło to obecne zainteresowanie kooperatyzmem? Jeszcze niedawno spółdzielczość uważano za anachroniczną.
- Wskazałbym na trzy źródła nośności tej idei. Pierwszym z nich jest proces społecznego odreagowywania w młodszym pokoleniu Polaków daleko idącego indywidualizmu czasów transformacyjnych.
Wprowadzaniu mechanizmów gospodarki rynkowej towarzyszyło hasło indywidualnego bogacenia się.
To, co wspólnotowe, zostało utożsamione ze starym porządkiem, z komunizmem. Skoro stary porządek był kolektywny, to nowy porządek miał być liberalny, gdzie każdy człowiek jest motorem swego własnego sukcesu na rynku czy w życiu.
Rwaliśmy więc więzi społeczne, nie budowaliśmy nowych i zakładaliśmy, że niewidzialna ręka jakoś nam ułoży nowy ład zbiorowy.
Na dwie dekady wahadło wychyliło się po czasach kolektywnych w stronę indywidualizmu i teraz to wahadło powraca. Metodą prób i błędów zdajemy się szukać złotego środka: widząc potrzebę sensownego łączenia indywidualizmu ze wspólnotowością.
- Przecież powszechna jest opinia, że indywidualizm Polaków pogłębia się i utrudnia jakiekolwiek wspólne działania.
- Czym innym jest realna zdolność działania wspólnotowego, a czym innym szukanie pewnej wspólnotowej idei i jej społeczna atrakcyjność. Na kooperatyzm jako ideę pojawia się społeczne zapotrzebowanie; ma ono jednak charakter niszowy, nie masowy. Korporacjonizm to nośna idea w środowiskach młodzieżowych krytykujących kapitalizm jako niesprawiedliwy ustrój społeczny.
Jest to krytyka radykalna, ale bezpieczna zarazem, bo prowadzona w sytuacji, w której powrót do realnego socjalizmu czasów PRL nam nie grozi. Kontestatorzy są w jakiejś mierze konsumentami poprawy poziomu życia, jaka dokonała się przez ostatnie 25 lat, podobnie jak na Zachodzie kontestatorzy porządku mieszczańskiego z lat 60. XX wieku byli konsumentami mieszczańskich państw dobrobytu.
Jest i trzecia okoliczność, którą warto brać pod uwagę. Część młodego pokolenia Polaków – zresztą nie tylko Polaków, bo to jest trend ogólnoeuropejski – po prostu nie odnajduje się w ramach globalizującej się gospodarki wolnorynkowej. W ich przypadku nie chodzi o sferę poglądów, tylko o styl życia, o możliwość funkcjonowania poza przysłowiowym „wyścigiem szczurów” i podkręcaną konsumpcją, a więc: omijać duże markety, żyć trochę wolniej, za mniejsze pieniądze...
W pojedynkę takie dążenie kończy się społeczną marginalizacją, młodzi Polacy szukają więc form grupowych. I niektórzy natrafiają na kooperatywy.
Natomiast spółdzielczość jako taka nie przeżywa bynajmniej w Polsce renesansu. Nie jest przypadkiem, że nośna jest kooperatywa, ale już słowo spółdzielnia brzmi gorzej, jego atrakcyjność jest mniejsza.
Badacze analizujący polską spółdzielczość zwracają uwagę, że krok po kroku postępuje komercjalizacja tego sektora gospodarki. Coraz większa liczba spółdzielni zmienia się w wyniku przekształceń własnościowych w podmioty komercyjne.
Następuje też tzw. demutualizacja wkładu, w części spółdzielni pojawiają się inwestorzy, który dokapitalizowują je, przejmując co prawda relatywnie niewielką część udziałów, np. 20% , ale gdy pozostałe udziały są rozproszone, owe 20% pozwala menedżersko zarządzać. Sektor spółdzielczy się więc kurczy. Z jednym wyjątkiem – spółdzielczości socjalnej. Polityka państwa kreuje zakładanie nowych spółdzielni socjalnych, podczas gdy rozwój spółdzielczości tradycyjnej nie wydaje się być priorytetem tej polityki. To taki paradoks.
- Warto przyjrzeć się temu, co mamy w sektorze spółdzielczości. Na wsi on się jeszcze jakoś trzyma. Zamiast dawnych spółdzielni rolniczych tworzone są tzw. grupy producenckie, upowszechniające się dość opornie, choć mają oparcie w tradycji i powinny służyć rozwojowi przedsiębiorczości na wsi. Jednak nie pokonały dotąd tego negatywnego wizerunku z przeszłości. Natomiast kwitną np. spółdzielnie mleczarskie.
W mieście są małe spółdzielnie mieszkaniowe, odradzają się, tworząc nową tkankę obok tradycyjnych molochów, spadku po PRL-u. Powstają spółdzielnie socjalne i jako nowość – kooperatywy spożywcze. Co jest „nową spółdzielczością” i co ją odróżnia od „tradycyjnej”? Czym się charakteryzują te nowe formy spółdzielczości? Kim są nowi spółdzielcy i jakie są ich motywacje? Już chyba nie misja, jak przed wiekiem.
- Zacznijmy od tego, że tradycyjna spółdzielczość jest w marnej kondycji nie tylko ekonomicznej, o czym już mówiłem, ale i moralnej. Generalnie rzecz biorąc, w spółdzielniach jest niedobór kapitału społecznego i tego, co jest istotą spółdzielczości – gotowości wspólnego działania. W związku z tym często te spółdzielnie są spółdzielniami jedynie formalnie, ale funkcjonują niekoniecznie jak spółdzielnie. W części z nich nadal obecne są, wywodzące się jeszcze z socjalizmu, złe wzory działania, bo socjalizm wynaturzył spółdzielczość.
Spółdzielczość socjalistyczna była spółdzielczością nomenklaturową, tak naprawdę nie członkostwo było elementem sprawczym, tylko nadanie z góry. Spółdzielczość w PRL to był ruch o przetrąconym kręgosłupie. Nie wiem, co socjalizm bardziej niszczył – czy to, z czym walczył, czy to, co teoretycznie wspierał. Temu, z czym walczył, zabraniał istnienia, a to, co wspierał, po prostu wypaczał. To drugie spotkało ruch spółdzielczy.
W ‘89 roku uznano, że spółdzielczość stanowi relikt socjalizmu. Tymczasem w gospodarce rynkowej jest miejsce na spółdzielczość, ona nie musi być alternatywą dla stosunków wolnorynkowych. Jest po prostu pewną formą działania na rynku, tyle że zawiera elementy kolektywnego zarządzania.
W spółce siła głosu udziałowca jest proporcjonalna do wielkości jego udziałów, w spółdzielni stosowana jest formuła stowarzyszeniowa: jeden udziałowiec – jeden głos. Ale takie zarządzanie także może być ekonomicznie racjonalne. Przykłady Włoch, Hiszpanii, Francji pokazują, że spółdzielczość to spory segment rynku, i że spółdzielnie potrafią efektywnie funkcjonować w konkurencyjnych warunkach gospodarki wolnorynkowej.
Ale u nas uznano, że spółdzielczość nie ma przyszłości i powinna być wygaszana, niejako zadekretowano jej uwiąd. Pewna, niewielka zmiana politycznego kursu nastąpiła dopiero wraz z akcesją Polski do Unii Europejskiej. Przejdźmy teraz do kooperatyw jako realnych bytów. Zakładanie kooperatyw to zjawisko ewidentnie niszowe. Przy czym można wyróżnić dwa rodzaje nowozakładanych kooperatyw.
Pierwszy typ to kooperatywy o mocno ideologicznym profilu, będące formą manifestacji wspomnianego buntu wobec stosunków rynkowych. Spółdzielcy chcą pokazać, że można funkcjonować na rynku w sposób ideowo odmienny – przestrzegać zasad fair trade, nie dążyć do maksymalizacji zysku, itp.
Drugi rodzaj nowych kooperatyw zakładają ludzie, którzy chcą mieć dostęp to do określonych produktów, np. do lepszej żywności: a to zdrowej, a to pochodzącej bezpośrednio od producenta i przede wszystkim tańszej. Uruchamiają oni pewien rodzaj zbiorowego działania, który ma obniżyć koszty transakcyjne i zapewnić dostępność poszukiwanych towarów przy ograniczonej roli komercyjnych pośredników.
Oba te nurty łączy zainteresowanie określonym stylem życia: bardziej wspólnotowo, w miarę tanio, bez ostentacyjnej konsumpcji. Ale jednocześnie jest to swoista forma praktykowania świadomego konsumeryzmu: właściwy wzór konsumpcji zyskuje wysoką wartość etyczną i ideologiczną, przykłada się więc dużą wagę do tego, co się je, ile, skąd pochodzi żywność. To jest więc pewien rodzaj koncentrowania się na akcie konsumpcji, chodzi tu raczej o jakość konsumpcji niż o ucieczkę od niej. - Te kooperatywy spożywcze należą do całego ruchu alternatywnych sieci żywnościowych, który rozlał się po całym świecie i w Polsce funkcjonuje nie tylko w takiej formie. - To próba zbiorowej reakcji na przeregulowane na poziomie unijnym warunki produkcji, przechowywania i dystrybucji żywności. System unijny jest wysoce zbiurokratyzowany i chroni w pierwszej kolejności interesy dużych producentów. Oddolne reakcje na nadregulację przyjmują formułę nowych ruchów społecznych, o niskim poziomie sterowności. - W tej nowej spółdzielczości wątek społeczny nie jest tak wyraźny jak dawniej. Akcentowany jest tylko w spółdzielniach socjalnych, które mają specyficzny charakter. Natomiast nowa spółdzielczość jest wyraźnie wiązana z cechą obywatelskości, nowe spółdzielnie określa się nawet niekiedy jako instytucje społeczeństwa obywatelskiego, szkołę demokracji, odpowiedzialności i wspólnego działania. To chyba mocno na wyrost? - To jest manifestacja pewnych idei, natomiast na poziomie operacyjnym nowa spółdzielczość spod znaku kooperatyw to w Polsce, podkreślam raz jeszcze, rynkowa i społeczna nisza. Dopóki jest to zjawisko niszowe, trudno ocenić jego rzeczywistą ekonomiczną rentowność, a także trudno oszacować, czy przynosi realną społeczną wartość dodaną. Ale bez wątpienia kooperatywy to forma społecznej samoorganizacji, której praktykowanie jest przekraczaniem socjalizacji opartej na konformistycznym dostosowaniu się do reguł ładu zbiorowego odgórnie ustanawianego przez państwo i biznes spod znaku wielkich korporacji.
Na razie nowa spółdzielczość nie jest żadną ekonomiczną alternatywą dla sklepów wielkopowierzchniowych. Natomiast być może w przyszłości, gdy kooperatywy spożywcze okrzepną i staną się trwałym elementem funkcjonowania jakiejś znaczącej grupy polskich rodzin, gospodarstw domowych, okaże się ona również formą rozwiązania alternatywnego mającego cechy niszowego, ale jednak „systemu”. - Na pewno spółdzielczość nie będzie taką alternatywą dla systemu, jaką miała być za czasów Abramowskiego. - Ale idee Abramowskiego też pozostały społeczną utopią, może dlatego właśnie są dzisiaj atrakcyjne? W Drugiej Rzeczpospolitej ruch spółdzielczy był silny, ale nie stanowił ekonomicznej alternatywy, tylko element zagospodarowania ówczesnego systemu rynkowego. Owszem, można przyjąć, że spółdzielczość dla części uczestników tego ruchu była pewnego rodzaju bezkrwawą rewolucją, sposobem trwałego zmieniania stosunków społecznych poprzez takie, a nie inne, organizowanie systemu produkcji, konsumpcji czy dystrybucji określonych dóbr i usług. Ale to był taki kapitalizm bardziej uspołeczniony, ale jednak kapitalizm, a nie socjalizm.
I tak sprofilowany ruch spółdzielczy funkcjonuje także obecnie w krajach południowej Europy, gdzie jest trwałym elementem tamtejszych gospodarek. Tamtejsze spółdzielnie i kooperatywy to przedsiębiorstwa różnego formatu: i duże, i średnie, i małe. Ale wszystkie one funkcjonują w ramach stosunków rynkowych, także wówczas, gdy ich liderzy manifestują ideologiczny anarchizm. Po prostu, gdyby nie trzymały się na poziomie operacyjnym reguł rynkowej efektywności, wypadłyby z rynku.
- Które spośród tych rozmaitych rodzajów spółdzielni mają, Pana zdaniem, największą przyszłość w Polsce? Według różnych ocen, będą to rolnicze, socjalne i kooperatywy żywnościowe. - Zapotrzebowanie na bezpośredni lub z małą liczbą pośredników dostęp do produktów rolnych będzie najprawdopodobniej rosnąć. Obecna sytuacja, kiedy pośrednik (np. sklep wielkopowierzchniowy) czerpie tak duże zyski z obrotu, nie jest korzystna ani dla producenta, ani dla konsumenta, a nie przekłada się również na korzyści personelu pracowniczego sieci tych sklepów.
Racjonalne ekonomicznie jest w tej sytuacji dążenie do ominięcia takich „wsobnych” pośredników. Kooperatywy spożywcze to także dostęp do zdrowej żywności, która nie musi być certyfikowana ekologicznie, bo takie produkty certyfikowane okazują się bardzo drogie; nurt certyfikowanej zdrowej żywności to w dużej mierze odnoga biznesu z głównego nurtu, tyle że w odróżnieniu od sklepów wielko powierzchniowych, adresowana raczej do ludzi zamożnych.
Dla mniej zamożnych to kooperatywa spożywcza jest miejscem, gdzie można znaleźć to, czego się szuka: dobre jakościowo produkty spożywcze za niską cenę. Wydaje mi się, że w warunkach polskich jest również miejsce na niszowe, drobne przedsięwzięcia spółdzielcze, gdzie wspólnotowy, oparty na zaufaniu charakter działań jest po porostu efektywny. Ale to mogą być małe przedsięwzięcia, gdzie zgeneralizowane zaufanie wzajemne jest oparte na zaufaniu prywatnym: znamy tych, z którymi współdziałamy i liczymy na ich uczciwość.
Pojawia się pytanie o przyszłość spółdzielczości socjalnej. Zauważmy, że spółdzielczość socjalna została wypromowana odgórnie, nie przez ruch oddolny. Tworzenie, a w szczególności wspieranie spółdzielni socjalnych to sposób zagospodarowania środków unijnych na tzw. aktywną politykę rynku pracy i przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu. Nie wiadomo, co będzie, gdy te środki za kilka lat się skończą. To dotyczy zresztą i wielu innych przedsięwzięć, które były wspierane w tej unijnej logice projektowo-dotacyjnej. Ale marka została rozpropagowana i można powiedzieć, że zyskała społeczną legitymację. Wiedza o tym, że spółdzielnie socjalne mogą być instrumentem wykorzystanym na rzecz rozwoju lokalnego, czy reintegracji zawodowej i społecznej stała się wśród decydentów samorządowych oraz liderów organizacji trzeciego sektora dosyć powszechna. - Pierwszą próbą odświeżenia idei kooperatyzmu i spółdzielczości socjalnej był projekt Budujemy nowy Lisków, odwołujący się do tradycji z początku XX wieku. Chodziło o stworzenie miejsc pracy i reintegrację na rynku osób trwale bezrobotnych. Nie przyniósł wielkiego sukcesu. - Ten projekt realizowaliśmy w latach 2004-2006, w ramach Inicjatywy Wspólnotowej EQUAL w partnerstwie Fundacji Instytut Spraw Publicznych, Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce i WRZOSu, we współpracy z czterema partnerstwami lokalnymi z województwa warmińsko-mazurskiego oraz lubelskiego. Rzeczywiście, chcieliśmy przywrócić przekonanie, że mamy polskie korzenie przedsiębiorczości społecznej, że nie jest to implant z Włoch, tylko nasze własne tradycje, których ikoną jest tzw. wieś wzorcowa - Lisków.
Siła tego projektu equalowskiego polegała na tym, że można było realnie dokapitalizować konkretne przedsięwzięcie gospodarcze, czyli dostać i przekazać pieniądze na rozkręcenie takich lokalnych inicjatyw. Później, po zakończeniu Inicjatywy EQUAL, można było pozyskiwać pieniądze już głównie na „obudowywanie” spółdzielczości, a więc na szkolenia dla spółdzielców, na doradztwo, ale nie można było już dokapitalizować samych inwestycji. Wydaje się więc, że w EQUALu pieniądze były dobrze alokowane.
Generalnie jednak specyfiką działalności na rynku jest, że część inicjatyw, nawet najlepiej przygotowanych, po prostu nie wytrzymuje próby czasu. Istnieje ryzyko ekonomiczne, którego nie można zniwelować.
- Czy ten nowy kooperatyzm może być instrumentem polityki społecznej? Edukacji obywatelskiej? - Może, ale nie widzę tym zainteresowania wśród decydentów, którzy odpowiadają za politykę społeczną. Wydaje mi się, że większe szanse ma tu mikroprzedsiębiorczość, rozumiana bardziej w kategoriach indywidualnych działalności gospodarczych niż działań spółdzielczych. Ale czy owa mikroprzesiębiorczość ma od razu walor obywatelski? Może mieć, ale nie musi.
Obywatelskość to jest trwała orientacja na działanie na rzecz wspólnoty, to zdolność przekraczania prywatności. Można dojść do wniosku, że prowadzenie dobrego lokalnego biznesu wymaga pewnego zaangażowania społecznego czy obywatelskiego, bo wtedy po prostu są niższe koszty transakcyjne. A więc, jeśli robię pewne rzeczy na rzecz społeczności, to pewnych ludzi znam, mam do nich zaufanie, a oni do mnie, mój własny prywatny biznes prosperuje lepiej, po niższych kosztach, z mniejszym ryzykiem. Przy takim rozpoznaniu „definicji sytuacji” prowadzeniu działalności gospodarczej może towarzyszyć aktywność obywatelska. Podobnie rzecz się ma ze spółdzielczością.
Obywatelskość pojawia się wówczas, gdy aktywność przekracza element wzajemnościowej orientacji na korzyść spółdzielców i w ten sposób firma społeczna staje się kołem zamachowym rozwoju lokalnego. Tak, jak to było w przedwojennym Liskowie w przypadku animowanej przez księdza-społecznika Wacława Blizińskiego spółki „Gospodarz”. Tak być może, ale nie musi.
- Kooperatyzm wpisuje się w ogólnie obserwowane procesy społeczne, których przejawem są ruchy miejskie, tworzenie się małych wspólnot mieszkaniowych, itd.
- Nowe ruchy miejskie mają sporo wspólnego z renesansem idei kooperatyzmu, łączy je sprzeciw wobec stosunków ekonomicznych, w których zysk inwestora dominuje nad korzyścią społeczną. Kooperatywa jest formą sprzeciwu wobec handlu opartego na sklepach wielkopowierzchniowych, który maksymalizuje korzyść inwestora-pośrednika kosztem konsumentów, producentów i dostawców lokalnych. Nowy ruch miejski jest zaś sprzeciwem wobec grodzonych osiedli, gdzie stawia się stłoczone bloki wielorodzinne, nie ma przestrzeni wspólnej, ale jest wysoki zysk inwestora.
Współczesny korporacjonizm i nowe ruchy miejskie łączy także pewna wrażliwość lewicowa. Ale nie można z podkreślaniem tej orientacji lewicowej przesadzać, bo w ruchu spółdzielczym od początku funkcjonują równolegle nurty: lewicowy, chrześcijański i liberalny, i także we współczesnych ruchach miejskich odnajdziemy aktywistów o różnorodnej orientacji ideowej. Ważniejszym elementem łączącym jest tu, moim zdaniem, odpowiedź na realne potrzeby społeczne, pomijane lub marginalizowane przez korporacyjnie zorientowany biznes „głównego nurtu”.
- A nieformalne grupy, jak np. skłotersi. W jakimś sensie oni też tworzą kooperatywy.
- Ja bym podkreślił raczej znaczenie współczesnych prób rewitalizacji sąsiedztwa niż alternatywnych form zamieszkiwania. Ruchy sąsiedzkie to trzeci, obok renesansu idei kooperatyzmu oraz nowych ruchów miejskich, przejaw oddolnej społecznej samoorganizacji. Myślę, że owa praktyka społeczna jest tu ważniejsza niż aspekty ideologiczne. - Dziękuję za rozmowę. Niedawno powstało Laboratorium Kooperacji, które „tworzy przestrzeń do dzielenia się wiedzą i doświadczeniami na temat teorii i praktyki współdziałania”. Laboratorium jest nieformalną inicjatywą, której członkowie reprezentują różne ośrodki uniwersyteckie oraz instytucje społeczne. Wspierają ją dwa uniwersytety: Warszawski oraz im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laboratorium zorganizowało cykl sympozjów poświęconych kooperatyzmowi.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1187
W Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie 16.05.19 odbyła się konferencja naukowa poświęcona stworzeniu i wprowadzeniu do polskiej gospodarki 25 lat temu "Strategii dla Polski" autorstwa prof. Grzegorza Kołodki. Konferencję otworzył gospodarz uczelni, prof. Andrzej Koźmiński, którego wystąpienie publikujemy poniżej.
Przypadła mi dziś w udziale rola otwierającego obrady czyli odźwiernego. Odźwierny powinien pokłonić się gościom i powitać ich, co niniejszym czynię. Jako stary odźwierny szczególnie witam Profesora Kieżuna. Na tym w najczęściej rola odźwiernego w teatrze się kończy. Ale różne bywają scenariusze. Na przykład w Makbecie znajdziemy następujący opis roli odźwiernego: „odźwierny śmiesznie się gramoli przy bramie, gada niby złośliwie”. Postanowiłem pójść przez chwilę tą drogą w granicach czasowych teatralnego epizodu.
Zacznę od wyrażenia podziwu dla „Strategii dla Polski”. Ta koncepcja zadziałała. Ale to sytuacja absolutnie wyjątkowa. I dlatego interesuje mnie przede wszystkim pytanie: jak to było możliwe? Jaki układ instytucjonalno-personalny i zapewnił jej sukces? Jakie były mechanizmy zarządzania rozsądną zmianą? To według mnie znacznie ciekawsze i ważniejsze, aniżeli znana treść i bilans efektów.
Na tle tego stwierdzenia rodzi się fundamentalne pytanie: czy da się dzisiaj powtórzyć Strategię dla Polski? Aby na nie odpowiedzieć, trzeba zdać sobie sprawę z tego, że wszystkie trzy słowa składające się na ten koncept mają dziś zupełnie inne znaczenie niż 25 lat temu.
Pojęcie strategii zmieniło swoje znaczenie radykalnie w ciągu ostatnich 25 lat. W warunkach uogólnionej niepewności politycznej, geopolitycznej, technologicznej, rynkowej przestało się odnosić do konkretnych przedsięwzięć biznesowych, a jedynie do ogólnych koncepcji tworzenia i przechwytywania wartości. Całkowitym anachronizmem wydają się koncepcje „narodowych czempionów” itp., zwłaszcza kontrolowanych przez państwową biurokrację. Vide - nieszczęśliwy, choć kolosalnie kosztowny francuski romans z elektroniką, czy włoska Cassa Per il Mezzogiorno.
Małe słówko „dla” także zasługuje na uwagę we współczesnych realiach społeczno-politycznych. Oznacza ono, że ktoś (eksperci) przygotował dla kogoś (społeczeństwa, narodu) strategię do zrealizowania. Kojarzy mi się to z tytułem, bo nie z treścią, niegdysiejszego filmu Stanisława Lenartowicza „Pigułki dla Aurelii”. Otóż Aurelia nie chce pigułek, chce wyłącznie cukierków. Aurelia nie wierzy lekarzom ani farmaceutom, którzy przekonują, że w dłuższym czasie cukierki szkodzą. Aurelia skłania się ku antyszczepionkowcom i płaskoziemcom. I to ona decyduje. Nie chce, by elity przygotowywały dla niej pigułki. Aurelia sama wie lepiej, trzeba tylko prawidłowo odczytać jej życzenia.
Także i pojęcie „Polska” ma dziś zmienione znaczenie. Bez względu na taką czy inną retorykę, międzynarodowe, a nawet globalne łańcuchy zaopatrzenia funkcjonują i zacieśniają się realnie, podobnie jak międzynarodowe (a zwłaszcza europejskie) sieci wzajemnie wiążących zobowiązań. Polska nie jest dziś w stanie samodzielnie określić swojej strategii (a ściślej - długofalowych programów) w takich kluczowych obszarach jak: energia, transport, ochrona środowiska, polityka handlowa czy finansowa. Drogą są multilateralne negocjacje. Bełkotliwych, a zwłaszcza chełpliwych, monologów nikt poważny słuchać nie będzie.
Na koniec ośmielę się powtórzyć raz jeszcze pytanie, które zadałem 25 lat temu: „Kto zrealizuje Strategię dla Polski?”. Nie widać tego demiurga ani w wymiarze politycznym, ani instytucjonalnym.
Nadchodzą halabardnicy i głowni bohaterowie. Pora kończyć kwestię odźwiernego, który powinien schować się do swojej budki przy bramie. Drzwi do agory (przez małe a) są otwarte…
Andrzej Koźmiński
Relację z tej konferencji pt. „Refleksje ekonomistów” zamieszczamy w tym numerze SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1018
Wraz z wybuchem pandemii koronawirusa na salony powróciła globalizacja, która jak się wydawało wyszła z mody, czy to z powodu przyzwyczajenia, czy też rutyny globalnych powiązań. A to właśnie coraz bardziej intensywne powiązania o różnym charakterze – produkcyjnym, handlowym, kapitałowym, inwestycyjnym, technologicznym, społecznym czy kulturowym – są przejawem zachodzących procesów globalizacji. Prowadzą one do transformacji gospodarki światowej w zintegrowany system rynków wskutek liberalizacji przepływów towarów, usług, kapitału i ludzi.
Siła sprawcza zachodzących procesów ma niewątpliwie wymiar ekonomiczny z powodu postępu naukowo-technicznego, rosnącej konkurencji międzynarodowej oraz polityki ekonomicznej. Ściślejszą integrację państw oraz ludzi spowodowała w pierwszej fazie globalizacji głównie redukcja kosztów transportu, a w drugiej ograniczenie kosztów telekomunikacji oraz zniesienie barier w przepływach dóbr, usług, kapitału, wiedzy oraz ludzi w wymiarze światowym.
Rozprzestrzenianie się COVID-19 w 2020 r. ukazało, jak nigdy przedtem, ogrom istniejących powiązań i współzależności, a jednocześnie wrażliwość na zakłócenia podmiotów współczesnej gospodarki światowej. Co więcej, społeczność ludzka we wszystkich zakątkach globu została skonfrontowana z niepewnością, bezradnością, nieoczywistością, niewiedzą, a wreszcie kruchością życia na Ziemi.
Braliśmy za pewnik, że możemy latać do każdego zakątka globu – byliśmy nawet w stanie zrobić to bardzo tanio. Wiedzieliśmy również, że możemy kupić towary z całego świata, a za pośrednictwem gigantów handlu elektronicznego, takich jak Amazon czy JD, przesyłkę otrzymać w ciągu 24 godzin. Tak przekonywano mnie w siedzibie JD w Pekinie jeszcze w grudniu 2019 r. zapewniając, że jeśli miejsce dostawy będzie trudno dostępne, zamówienie dostarczy dron.
Zakup chilijskiego łososia, węgierskiego tokaja czy szwajcarskiego sera gruyère – czy to pod wpływem kaprysu, efektu demonstracji, upodobania czy gustu – dokonywany jest przez większość konsumentów bez pogłębionej refleksji nad drogą finalnego produktu w ramach łańcucha dostaw.
Motyw do zastanowienia
Koronawirusowa rzeczywistość zamknięcia krajów, ograniczeń w podróżach międzynarodowych, a nawet przekształcania luksusowych jachtów w szpitale, wydała się więc absolutnie surrealistyczna. Skłoniła nas jednak do zastanowienia, czy globalizacja aby nie zaszła za daleko? Czy może jest w odwrocie? Czy powinniśmy przemyśleć zarówno wybory konsumpcyjne, jak i procesy produkcyjne i cofnąć się do tradycyjnego modelu „przewagi komparatywnej”? Czy mamy alternatywę?
Wywołała też refleksję, czy aby nie zmierzamy w kierunku modeli autorytarnych, które wydają się niektórym bardziej atrakcyjne, bądź skuteczne w czasach kryzysów? I czy kontrola ludzi – przemieszczania się, nawyków żywieniowych, zwyczajów, temperatury ciała, bądź ciśnienia krwi – stanie się normą? Chociaż to tylko przypuszczenia, istnieją uzasadnione obawy dotyczące nierespektowania swobód obywatelskich w nowej rzeczywistości.
Zaistniała sytuacja, choć niewątpliwie wyjątkowa, nie jest jednak czymś czego nie mogliśmy się spodziewać.
Pierwszy zimny prysznic globalizacji miał miejsce w Azji Wschodniej już w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, wraz z załamaniem się tamtejszych rynków finansowych. Wprawdzie dotknął wówczas głównie rynki wschodnioazjatyckie, ale reperkusje były odczuwane również w innych częściach świata.
Azjatycki kryzys finansowy lat 1997/1998 uświadomił poszczególnym krajom regionu, że całkowite otwarcie rynków finansowych nieprzygotowanych na dużą skalę liberalizacji okazało się destabilizujące dla gospodarek. Utwierdzono się tym samym w przekonaniu o konieczności ich regulacji zarówno ze strony państwa, jak i o potrzebie kooperacji regionalnej o charakterze multilateralnym.
Otwarcie na swobodny przepływ kapitału nie zostało bowiem poprzedzone odpowiednimi regulacjami instytucjonalnymi i prawnymi, niezbędnymi do sprawnego i bezpiecznego funkcjonowania zarówno sektora finansowego, jak i całych gospodarek.
Kluczowa okazała się więc z jednej strony rola państwa w tworzeniu warunków sprzyjających uczestniczeniu w procesach otwarcia i liberalizacji gospodarek, z drugiej zaś organizacji międzynarodowych. Ważne bowiem było, aby podczas liberalizacji została zachowana pewna sekwencja działań, kolejność realizacji poszczególnych etapów programu reform gospodarczych, a w razie sytuacji kryzysowych – skoordynowane działania zaradcze w wymiarze regionalnym.
Wnioskiem - system regionalny
Z ówczesnego kryzysu można wyciągnąć cztery główne wnioski.
Po pierwsze, kryzys bardzo mocno ujawnił zagrożenia związane z procesami globalizacji, wskazując na brak zasadności całkowitego otwarcia i liberalizacji, przede wszystkim w odniesieniu do przepływów kapitałowych gospodarek na to nieprzygotowanych. Otwarcie rynków azjatyckich na procesy globalizacji, liberalizacja handlu międzynarodowego i rynków finansowych uwrażliwiła kraje regionu na fluktuacje na rynku światowym, a stopień uzależnienia od rynków zagranicznych okazał się destruktywny.
Po drugie, kryzys uzewnętrznił silne powiązania funkcjonalne gospodarek Azji Wschodniej i prawdziwą skalę ich integracji gospodarczej, a w rezultacie wrażliwość na sytuację w krajach regionu i szybkie przenoszenie się sytuacji kryzysowych.
Po trzecie, kryzys finansowy okazał się przełomowy dla zacieśniania współpracy regionalnej w Azji Wschodniej. Uwidocznił on bowiem potrzebę regionalnych mechanizmów reagowania na kryzys i uniknięcia przenoszenia się sytuacji kryzysowych, tzw. „efektu zarażania”.
W rezultacie wzmocniono współpracę w szerszych granicach Azji Wschodniej oraz podjęto kroki mające przeciwdziałać przyszłym załamaniom. Rozpoczęto dialog w formule ASEAN+3, a więc krajów ASEAN z Chinami, Koreą Południową oraz Japonią; podjęto inicjatywy w odniesieniu do rynków finansowych, w tym Inicjatywę z Chiang Mai, czy jej multilateralizację, jak również zaproponowano projekt utworzenia Azjatyckiego Funduszu Finansowego.
Gospodarcze powiązania funkcjonalne wraz z inicjatywami na rzecz instytucjonalizacji współpracy pomiędzy krajami Azji Wschodniej wpłynęły na wykształcenie się (lub kształtowanie się) systemu regionalnego.
Kryzys potwierdził wreszcie brak zasadności bezkrytycznego przyjmowania uniwersalnych zaleceń i strategii, w tym skuteczności proponowanych rozwiązań przez Stany Zjednoczone oraz organizacje globalne o dominacji wpływów amerykańskich m.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Stało się to dodatkową argumentacją dla zacieśniania współpracy regionalnej. „Konsensus waszyngtoński” został zastąpiony przez „konsensus post-waszyngtoński”, po czym prym w dyskusjach objął „konsensus pekiński”.
Kolejny szok w regionie nastąpił wraz z tsunami w 2004 roku. To zdarzenie też stało się impulsem dla współpracy regionalnej (dla tworzenia projektów regionalnych). Tym razem ustanowiono czterostronny dialog bezpieczeństwa (Quadrilateral Security Dialogue) – nieformalnie zwany „Quadem” – w skład którego weszły Australia, Indie, Japonia i Stany Zjednoczone.
Brak wizji działania
Powstałe inicjatywy mające na celu budowanie szerszej współpracy multilateralnej z całą pewnością należy uznać za wartościowe platformy kooperacji i dialogu. Wszystkie z nich były jednak działaniami ex post. Nie doprowadziły do żadnych skoordynowanych mechanizmów w razie kolejnych kryzysów, ani nie wypracowały regionalnego mechanizmu współpracy i koordynacji w czasie pandemii pomimo wcześniejszych doświadczeń regionu z epidemią ptasiej grypy czy SARS. Najwyraźniej zdrowie publiczne nie znajdowało dotychczas miejsca w programach agend rządowych i regionalnych.
Jeśli chodzi o COVID-19, to trudno znaleźć przykłady wielostronnych, skoordynowanych działań w trakcie pandemii. Zarówno ASEAN+3, ASEAN, Quad, UE, nie wspominając o Unii Afrykańskiej, nie wydały oświadczeń w początkowym etapie wybuchu epidemii. Czy więc globalizacja zaszła za daleko, czy to my pozostaliśmy w tyle, nie do końca rozumiejąc co oznacza życie w wiosce zglobalizowanego świata i jak powinniśmy w nim żyć jako jego mieszkańcy?
Choć wielu miało nadzieję, że lata 20-te staną się nową Złotą Dekadą, COVID-19 zweryfikował rzeczywistość. Ujawnił brak globalnych mechanizmów reagowania na globalne kryzysy oraz słabość instytucji multilateralnych. Pokazał również bardzo wyraźnie schyłek amerykańskiego przywództwa oraz rosnący wpływ Chin, zaznaczając zachodzące zmiany układu sił w gospodarce światowej.
Ale może jest i dobra strona tej sytuacji. Stało się bowiem oczywiste, że istnieje potrzeba szybkiego, skoordynowanego i globalnego działania o charakterze multilateralnym w szczególności w wymiarze dóbr publicznych. Z perspektywy europejskiej jest to coś, czego nie widzieliśmy od drugiej wojny światowej. Pytanie tylko, kto przejmie inicjatywę? Może stoimy w obliczu końca świata, jaki znamy – zmiany paradygmatu lub przejścia cywilizacyjnego? Zastanawia jednak, czy obywatele świata są na to gotowi?
Katarzyna Anna Nawrot
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 5793