Ekonomia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 868
Jakże często przywoływane są słowa brytyjskiego męża stanu, Winstona Churchilla, że „demokracja jest najgorszą formą rządu z wyjątkiem wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu”. Powiedział to w wystąpieniu w Izbie Gmin 11 listopada 1947 roku (później, przy innej okazji przyznał, że to nie jego oryginalna myśl, lecz jedynie powtarza zasłyszane zdanie). Dzisiaj ta demokratyczna forma rządów nie ma się najlepiej. Nie tylko wzmacnia się autorytaryzm w krajach, które z demokracją mało mają wspólnego, lecz również sama demokracja słabnie w państwach, które od wielu lat są jej ostoją. Dotyczy to także demokracji z przymiotnikiem „liberalna”, który intencjonalnie ma podkreślać jej dojrzałość, a która współcześnie znajduje się w fazie kryzysu.
O ile demokracja ma służyć wypracowywaniu twórczych kompromisów łagodzących nieuchronnie występujące sprzeczności interesów indywidualnych i grupowych, o tyle w ostatnich latach doprowadza ona do napięć politycznych oraz wyraźnych pęknięć społeczeństw i ich antagonizowania, co widać wyraźnie od Polski do Peru, od Wielkiej Brytanii do Chile, od Norwegii do Republiki Południowej Afryki.
To dzięki liberalnej demokracji prezydentem najpotężniejszego kraju, Stanów Zjednoczonych, mógł zostać w 2016 roku niezdolny do rządzenia, politycznie nieodpowiedzialny Donald Trump. To dzięki liberalnej demokracji do władzy zostały wyniesione nieliberalne partie Prawo i Sprawiedliwość w Polsce i Fidesz na Węgrzech. To przez demokrację w wielu krajach rządy nie są w stanie narzucić biznesowi i gospodarstwom domowym wzorców postępowania i konsumpcji, które zahamowałyby dewastację środowiska naturalnego i ocieplanie klimatu. Trzy czwarte wieku temu o tym wszystkim Churchill nie mógł wiedzieć, ale jakże świeżo brzmi przypisywana mu maksyma w trzeciej dekadzie XXI wieku…
Demokracja przeżywa kryzys dlatego, że w wielu przypadkach przywódcy nie potrafią przekonać zdecydowanej większości swoich społeczeństw – bo o całych nie ma mowy – do koncepcji lansowanych w uprawianej polityce. Ich ambicje ograniczają się nader często do pozyskania większości, i to często nie całego społeczeństwa, lecz jedynie jego głosującej – coraz mniej chętnie i coraz rzadziej – części albo – co jeszcze gorsze – wyłącznie większości parlamentarnej, która nierzadko już zaraz po wyborach nie cieszy się poparciem większości społeczeństwa.
I oto w tych liberalnych demokracjach niekiedy władają prezydenci, którzy mają nie więcej niż marnych 20 proc. poparcia, czy też rządy, które przegrałyby z kretesem, gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę. Rządzą, bo w parlamentach potrafią uzyskać przewagę jednego głosu, aby przepchnąć swoje propozycje, nawet gdy opowiada się przeciwko nim zdecydowana większość społeczeństwa. Czyż zatem można się dziwić ludziom, że taka liberalna demokracja sprawia im szczery zawód i zaczynają się rozglądać za czymś innym, bo churchillowskiej mądrości już słuchać nie mogą?
Tenże Churchill w tym samym przemówieniu przyznał, że „Polityka to nie zabawa, to całkiem dochodowy interes”. Otóż to; dla wielu demokratycznych – a jakże! – wybrańców ludu demokracja jawi się nie jako służba publiczna, lecz jako sposób na czerpanie dochodów, niekiedy wcale pokaźnych. Czyż zatem można się dziwić ludziom – w dodatku traktowanym instrumentalnie, gdy zbyt często słyszą o sobie, że są elektoratem, w istocie rozumianym jako maszynka do głosowania – iż tracą zaufanie do instytucji demokratycznego państwa i jego politycznych aktorów? Czyż można się dziwić często bez mała połowie społeczeństwa, która źle się czuje, gdy jest politycznie terroryzowana przez minimalną większość – a dokładniej jej przywódców nazywanych współcześnie liderami – i w rzeczywistości w miejsce deklarowanej demokracji liberalnej ma do czynienia ze swoistą demokraturą?
Tak oto liberalna demokracja doprowadziła do podziału licznych społeczeństw pół na pół, 50/50 – od Kanady do Australii, od Indonezji do Turcji, od Boliwii do Słowenii, od Kolumbii do Czech – i często są to ostre podziały. Społeczeństwa są zantagonizowane, ich części – te w niejednym przypadku połowy – zamiast ze sobą rozmawiać i dyskutować, krzyczą na siebie i się kłócą. Trudno, a niekiedy nie sposób w takich warunkach postępować racjonalnie, także w sferze gospodarczej. Emocje, które wywołuje uprawianie takiej demokracji, zakłócają oczekiwania rozmaitych podmiotów gospodarczych, co psuje stosunki społeczne, w tym interakcje ekonomiczne. Liberalna demokracja, miast pomagać, zaczyna od pewnego momentu przeszkadzać. I na tym polega jej kryzys, co jest poważnym wyzwaniem dla strategii i polityki rozwoju.
Akcja wywołuje reakcję. Irracjonalne z ekonomicznego punktu widzenia decyzje Donalda Trumpa – w rodzaju protekcjonizmu skierowanego w istocie przeciwko globalizacji oraz wojny handlowe (nie tylko z Chinami, lecz także z politycznymi sojusznikami, takimi jak Korea Południowa, Kanada, Meksyk, Unia Europejska), szerzenie się nowego nacjonalizmu i nawroty protekcjonizmu – to populistyczna odpowiedź na występki neoliberalizmu.
Nie byłoby współczesnej fazy populizmu, gdyby nie wcześniejsza fala neoliberalizmu. To prawda, że wskutek globalizacji z nieodłącznie towarzyszącymi jej handlem i outsourcingiem wzrost dochodów masy ludzi w krajach emancypujących się dokonał się kosztem stagnacji lub niekiedy spadku dochodów klasy średniej oraz nisko wykwalifikowanych pracowników w krajach bogatych. W efekcie pogłębiły się nierówności w tych drugich, ale wzrosły dochody biedniejszych tego świata. W sumie dobrze się stało, gdyż saldo tych zmian w skali całego globu jest pozytywne.
Przy okazji wszędzie wzrosły dochody fachowców zatrudnionych w sektorze high-tech kosztem klasy średniej, ale to nie globalizacja jest przyczyną niesprawiedliwości coraz powszechniej odczuwalnej przez masy ludzi, co pociąga za sobą nawałnicę populizmu, lecz zła polityka uprawiana w ramach złego systemu. To nie fala wielkiego postępu technologicznego przyczynia się do nieakceptowanych nierówności; zasadniczą rolę odgrywają tu nieinkluzywne instytucje i świadoma polityka.
Niedostatek uczciwej konkurencji, zła regulacja, korupcja polityków i biurokracji, prywata elit biznesowych i finansowych, zachłanność i chciwość do tego stopnia, że w najlepszych szkołach biznesu uczono, iż greed is good, a w Silicon Valley wykształciła się kultura fake-it-till-you-make-it – strach spekulujących inwestorów, że ucieknie im jakaś kolejna „wielka rzecz”, choć może to być kolejny wielki przekręt – oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców od sektora bankowego poprzez motoryzacyjny po farmaceutyczny, nakręcanie konsumpcjonizmu śrubującego kapitalistyczne zyski, sprzedajne media z ich manipulacjami opinią publiczną, cynizm elit politycznych – to wszystko musiało przynieść swoje zgniłe owoce. Nie walczy się wszak z błędem innym błędem, a tym właśnie jest populistyczna odpowiedź na grzechy neoliberalizmu. Jeśli skażony fundamentalizmem rynkowym kapitalizm tego nie pojmie, to nie przeżyje.
Wysokorozwinięty kapitalizm zarazem pięknie pachnie i obrzydliwie cuchnie. „Dwie rzeczy wyróżniają się w dzisiejszym biznesie w Ameryce. Jedną z nich jest sukces amerykańskich firm: jest ich 57 wśród 100 najcenniejszych firm giełdowych na świecie. Druga to nieprzyjemny zapach wiszący nad wieloma potężnymi firmami. Boeingowi zarzuca się, że sprzedawał samoloty 737 MAX z niebezpiecznym oprogramowaniem. (…) W Malezji postawiono zarzuty karne przeciwko Goldman Sachs za udział w zorganizowaniu 6,5 miliarda dolarów kredytu dla państwowego funduszu, który był zaangażowany w oszustwa. (…) Sąd odkrył, że Monsanto nie ostrzegło klienta, że jego środek chwastobójczy może powodować raka (…) Wells Fargo, jeden z największych banków w Ameryce, przyznał się do utworzenia 3,5 miliona nieautoryzowanych kont bankowych. (…) Facebook jest uwikłany w skandale; jego praktyki w zakresie danych zostały poddane kontroli w wielu krajach. (…) W 2017 r. skradziono dane osobowe około 146 mln klientów Equifax, firmy zajmującej się scoringiem kredytowym. (…) Do tego dochodzi epidemia opioidów, która obejmuje nie tylko firmę Purdue Pharma, producenta OxyContin, lecz także, zgodnie z pozwem prokuratora generalnego Nowego Jorku, inne firmy, w tym McKesson i Johnson & Johnson”.
I dalej: „Kuszące jest postrzeganie tych spraw jako niepowiązanych wydarzeń spowodowanych różnymi czynnikami – od pecha i błędów ludzkich po zaniedbania i przestępczość. To byłby błąd. Amerykańskie firmy wydają się być bardziej podatne na skandal niż ich odpowiednicy zza oceanu. Całkowita wartość rynkowa amerykańskich firm zaangażowanych w duże incydenty, które upubliczniono od 2016 r., wynosi 1,54 biliona dolarów. Dotknęło to co najmniej 200 mln konsumentów. Stosowne liczby wynoszą tylko 600 miliardów dolarów i poniżej 30 milionów dla firm europejskich, w tym producentów samochodów, którzy sfałszowali testy emisji i skandynawskich banków zaangażowanych w pranie brudnych pieniędzy” (Economist, 6.IV.2019).
Zaiste, to nie tyle incydentalne skandale, co immanentne cechy systemowe. To zakrawa już nie tyle na zorganizowaną przedsiębiorczość, co na zorganizowaną przestępczość, skoro „aż 20 firm było zaangażowanych w ustalanie cen ponad 100 leków, w tym leków na cukrzycę i raka. (…) Postępowanie prawne, które następuje po pięcioletnim śledztwie, oskarża firmy farmaceutyczne o udział w programie podwyżek cen – w niektórych przypadkach o ponad 1000 proc.” (BBC, 12.V.2019). To nie złośliwe doniesienia jakichś agencji w rodzaju RT, Russia Today, czy pekińskiej sieci telewizyjnej CGTN, a czołowych, cieszących się dużym autorytetem mediów w USA i Wielkiej Brytanii.
Tak oto kapitalizm nie radzi sobie sam ze sobą. Nawet jego tak znakomity poplecznik jak brytyjsko-amerykański opiniotwórczy tygodnik „The Economist” musiał zauważyć, że „Na Zachodzie kapitalizm nie działa tak dobrze, jak powinien”. Nie działa, bo nie może, gdyż przeżywa strukturalny kryzys. Bez zmiany swej istoty, a więc przyświecającego mu systemu wartości oraz fundamentalnych zasad funkcjonowania, może nie przetrwać obecnego dziejowego zakrętu. To o tyleż ciekawe, co trudne i niebezpieczne, ponieważ od razu wyłaniają się masa pytań. Co dalej? Co w zamian? Skoro zaiste postkapitalizm, to jaki? Na czym mają polegać pożądane zmiany, gdy pozostaje tylko ucieczka do przodu? Nie ma do czego wracać. Nie można stosować starych technologii do budowy nowego gmachu na nowej planecie. A Ziemia XXI wieku to zgoła inna planeta niż ta z poprzednich stuleci.
Grzegorz W. Kołodko
Jest to fragment książki prof. Grzegorza W. Kołodki Świat w matni. Czwarta część trylogii wydanej w oficynie Prószyński i S-ka.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 900
Pandemia COVID 19 to swego rodzaju szkło powiększające, uwidaczniające brak odporności coraz bardziej zglobalizowanych i wzajemnie powiązanych gospodarek na zjawiska kryzysowe. Uwydatnia zwłaszcza słabości gospodarek, poddanych doktrynie neoliberalnej i dyktatowi zysku. Noblista J.E. Stiglitz stwierdza wręcz, że „stworzyliśmy system, który jest bardzo podatny na pandemię”.
Ekonomista ten porównuje neoliberalny system gospodarczy z samochodem wyścigowym, który uczestniczy w wyścigu, pędzi do przodu, ale nie ma koła zapasowego. Taki system na dłuższą metę jest nie do utrzymania. Dlatego też Stiglitz traktuje pandemię COVID 19 jako swego rodzaju cezurę wymuszającą naprawę i trwałe zmiany kapitalizmu w taki system, w którym przezwyciężone zostaną niebotyczne asymetrie dochodowe; w system, który będzie służyć całemu społeczeństwu, a nie tylko wybranym, uprzywilejowanym grupom.
Znacznie mniej optymistyczne perspektywy dla kapitalizmu prognozuje znany amerykański socjolog Immanuel Wallerstein, wieszczący rychły koniec tego systemu. Podobnie negatywną opinię wyraża niemiecki socjolog i ekonomista Wolfgang Streeck, który już w 2014 r. – jak się dziś okazuje proroczo – oceniał, że „(...) w każdym momencie możliwe jest ponowne uderzenie kryzysu, takiego jak w 1929 r., albo 2008 r. Czy z tego szoku powstanie otrzeźwienie? Wątpię. Wiem tylko, że kapitalizm jest nie do naprawienia. Jako system ekonomiczny oraz polityczny. Bo kryzys stał się nie tylko motywem, który się w nim powtarza. Ale jego stałym towarzyszem”.
Streeck dochodzi do wniosku, że następuje wyraźna ewolucja państwa, jego przekształcanie z „państwa podatków” w „państwo długu” („vom Steuerstaat zum Schuldenstaat”). W następstwie tego relacje między państwem a rynkiem stają się coraz mniej przejrzyste i nie bardzo jest jasne czy to państwa upaństwowiły banki, czy banki sprywatyzowały państwo. Zmniejszanie się (w wyniku neoliberalnej doktryny państwa minimum i niskich podatków) wpływów podatkowych państwa zmusza je albo do zadłużania się, aby móc realizować wszystkie przypisane mu funkcje, w tym podejmować inwestycje publiczne, albo do ich ograniczania.
Ograniczanie zaś przez państwo świadczeń publicznych, w tym edukacyjnych, zdrowotnych i innych, zmusza gospodarstwa domowe do prywatnego ich finansowania, co z kolei napędza wzrost kredytowania gospodarstw domowych przez banki. Tym samym w wyniku takiego przerzucenia na gospodarstwa domowe wydatków uprzednio finansowanych z budżetu państwa, zwiększa się udział sektora finansowego w gospodarce, która w coraz większym stopniu staje się napędzana kredytami.
Brytyjski socjolog i politolog Colin Crouch w 2008 r. z przekąsem nazwał takie zjawiska „sprywatyzowanym keynesizmem”. Streeck szczegółowo analizuje to zjawisko i choć uwzględniając wyniki badań, neguje możliwość naprawy kapitalizmu, to zarazem jednak ocenia, że: „Jakąś formą pozytywnej zmiany mogłoby być demontowanie tych 40 lat neoliberalizmu na wszelkich szczeblach. I budowanie za pomocą takich instytucji, jakie jeszcze nam się uchowały. Osobno krok po kroku na każdym rynku. Na rynku pracy, rynku kredytowym albo usługowym. Ale to zadanie trudne i żmudne”.
Kryzys goni kryzys
Zatem choć obecnie, w roku pandemii COVID 19, ujawniające się rozmaite dysfunkcje współczesnego świata przypisywane są właśnie tej pandemii, to symptomy i sygnały zagrożeń kryzysowych dawały o sobie znać już od lat, a nawet dekad. Spektakularnie uwydatnił je już kryzys finansowy z 2008 r. Niestety, jak wynika z historii gospodarczej, pamięć kryzysowa przeważnie bywa krótka, zaś lekcje, jakich udzielają kryzysy, nierzadko nie są nazbyt starannie odrabiane, podłoże krachów ignorowane, a leczenie nader często koncentruje się nie na eliminowaniu przyczyn schorzeń, lecz na łagodzeniu ich objawów. Tworzy to urodzajne podglebie dla kolejnych kryzysów i to występujących z coraz większą częstotliwością. Każde zaś z kryzysowych załamań pozostawia rozmaite, nierzadko bardzo bolesne ślady i rany. W dodatku kryzysy niekiedy nakładają się na siebie, tworząc swoistą kryzysową multiplikację, megahistoryczny węzeł gordyjski, wywołany przez synergiczne efekty kumulacyjne wielu kryzysów.
Obecnie do standardowej listy kryzysów, tj. kryzysu porządku globalnego, globalizacji, neoliberalizmu, elit globalnych, zadłużenia, można dodać kryzys gospodarki nadmiaru, kryzys demograficzny czy kryzys nadmiernej finansyzacji, niezrównoważonych systemów rolnictwa i żywności, rynków pracy, klimatyczny i właśnie pandemiczny. Zatem ten ostatni kryzys nie pozostaje osamotniony. Listę jednocześnie występujących w świecie kryzysów można wydłużać i z pewnością jeszcze długo nie pozostanie ona zamknięta. Kryzysowe podłoże tworzą przede wszystkim narastające nierówności społeczne oraz błędy pomiaru dokonań społeczno gospodarczych, w tym ograniczenia, słabości i wynaturzenia miary, jaką jest produkt krajowy brutto (PKB) oraz jego fetyszyzowanie, kreowanie mitu PKB. Owo nakładanie się i rosnąca częstotliwość kryzysów jest zarazem czynnikiem sprawczym, jak i skutkiem tego, że coraz bardziej uwydatniającą się cechą współczesnego świata jest jego spękanie, wyrażające się w występowaniu i nasilaniu się rozmaitych dychotomicznych zjawisk, asymetrii i braku harmonii w kształtowaniu globalnej rzeczywistości społeczno gospodarczej.
Jednym ze spektakularnych przejawów nieprawidłowości we współczesnym świecie jest rozwój i rosnąca siła oligopolistycznych, przeważnie słabo uwrażliwionych społecznie i ekologicznie przedsiębiorstw, zwłaszcza gigantów cyfrowych (tzw. GAFAM – Google, Apple, Facebook, Amazon, Microsoft), co skutkuje zagrażającą wolnej konkurencji horyzontalną koncentracją władzy na wielu strategicznych poziomach, w tym obejmujących centra danych, systemy operacyjne, oprogramowanie, przeglądarki, komunikatory internetowe i inne. (Azjatyckim odpowiednikiem GAFAM jest BATX -akronim nazw czterech największych firm technologicznych w Chinach – Baidu, Alibaba, Tencent, Xiaom).
Innym przejawem asymetrii jest związane z rzeczonym już niebezpiecznym narastaniem w wielu krajach nierówności społecznych, w tym dochodowych, nasilanie się przejawów rozmaitych form wykluczenia społecznego. Z licznych badań i publikacji na ten temat wynika, że stanowi to zagrożenie nie tylko dla fundamentów gospodarki wolnorynkowej i konkurencji, lecz także dla demokracji i liberalizmu. (Narastające nierówności społeczne są przejawem dychotomii rozwojowych współczesnego świata, sprawiających, że postęp może się cofać. Wykazują to m.in. brytyjscy epidemiolodzy Richard Wilkinson i Kate Pickett w głośnej książce Duch równości. Badacze ci dowodzą, że nierówności mogą zabijać i stanowią zagrożenie dla wszystkich – i bogatych, i biednych. Badania bowiem potwierdzają, że im większe nierówności, tym gorsze relacje społeczne, zmniejsza się wzajemne zaufanie, ludzie nawzajem postrzegają się gorzej, zwiększa się ryzyko przestępczości, a przy tym narastanie nierówności sprzyja ekspansji „złych potrzeb”. Rosną przy tym rozmaite koszty transakcyjne związane z zapewnieniem bezpieczeństwa, tym samym rosną koszty przeciwdziałania patologiom społecznym).
Pogrążamy się w chaosie
Zarówno sama rzeczywistość, jak i wyniki badań naukowych, potwierdzają niemal jednoznacznie, że świat pogrąża się w chaosie. Chaos ten dotyczy zarówno sfery ekonomicznej, jak i społecznej oraz ekologicznej. Dowody tego przedstawiane są poprzez liczne badania naukowe i publikacje, dlatego też w tym miejscu odnoszę się jedynie do wybranych, przede wszystkim najnowszych, opracowań.
Między innymi brytyjsko włoska ekonomistka Mariana Mazzucato wskazuje, że kapitalizm stoi w obliczu co najmniej trzech głównych kryzysów: gospodarczego, ekologicznego/klimatycznego i zdrowotnego. Obecny wywołany pandemią kryzys zdrowotny gwałtownie rozpalił kryzys gospodarczy. Niesie to jeszcze nieznane w pełni konsekwencje m.in. dla stabilności finansowej, a wszystko to rozgrywa się na tle kryzysu klimatycznego, któremu standardowy „zwykły biznes” nie jest w stanie sprostać. Na niedawne medialne przekazy i przerażające zdjęcia walczących z gigantycznymi pożarami strażaków, nakładają się obecnie jeszcze bardziej przerażające obrazy pandemicznych zmagań pracowników ochrony zdrowia.
Ważnym ostrzeżeniem przed ryzykiem kryzysowej multiplikacji jest m.in. opublikowany w 2018 r. Raport Klubu Rzymskiego pod zatrważającym tytułem Ejże! Kapitalizm, krótkowzroczność, populacja i zniszczenie planety. Raport ten można traktować jako swego rodzaju syntezę dotyczącą groźnych nieprawidłowości cechujących współczesny świat. Przy tym autorzy tej publikacji podkreślają, że w związku z narastaniem światowego chaosu, główne oceny, rekomendacje i przestrogi zawarte w opublikowanej w 1972 roku głośnej książce – raporcie Klubu Rzymskiego Granice wzrostu (Meadows i in., 1973), obecnie wyraźnie jednak zyskują na aktualności, choć wcześniej często były kontestowane. „Dzięki tej książce Klub Rzymski był jedną z pierwszych organizacji, która odniosła się do wyzwań nietrwałego wzrostu gospodarczego” (Weizsäcker, Wijkman, 2018).
Przestrogą przed kryzysogennymi zagrożeniami są także wyniki badań prowadzonych przez brytyjskiego ekonomistę Paula Colliera. Badania te dotyczą przede wszystkim nierówności społecznych. Autor ten wskazuje na swego rodzaju żarłoczność neoliberalnego systemu społeczno gospodarczego, cechujący go egoistyczny indywidualizm, kreujący „społeczeństwo rotweilerów”.
Także znany francuski ekonomista Thomas Piketty traktuje narastanie nierówności jako podstawowe schorzenie współczesności. Podkreśla rosnące znaczenie różnic nie tylko dochodowych, ale przede wszystkim różnic w bogactwie, co wiąże się zwłaszcza z bogactwem odziedziczonym. Piketty traktuje to jako symptom powrotu do swego rodzaju XIX wiecznego, dynastycznego, „ojcowskiego” kapitalizmu. Postrzega nierówności jako zjawisko społeczne napędzane przez system społeczno gospodarczy, zwłaszcza przez rozwiązania instytucjonalne.
W rozmowie ze Steinmetz Jenkinsem dla czasopisma „The Nation”, neoliberalną formę kapitalizmu określa jako „hiperkapitalizm”, będący „rodzajem społeczeństwa własnościowego na sterydach”. Zastrzega przy tym, że woli używać pojęcia ideologii neopropretoriańskiej („neoproprietarian” ideology) zamiast neoliberalizmu, aby podkreślić kluczową rolę stosunków własności i uniknąć niejasności związanych z ideą liberalizmu.
To nowe pojęcie dodatkowo uwypukla problem narastania nierówności majątkowo dynastycznych. (Pozycja propretorów, czyli właścicieli zmieniała się historyczne. Piketty wskazuje na rosnące nierówności majątkowe w latach 1815–1914 w kapitalistycznych mocarstwach kolonialnych i umacnianie się klasy właścicieli, lata 1914–1945 określa jako okres osłabienia klasy właścicieli w związku z rozwojem idei socjaldemokratycznych, lata 1945–1990 charakteryzuje jako niedokończony rozwój społeczeństw socjaldemokratycznych, po tym okresie następuje nawrót to ideologii społeczeństwa właścicieli, co dodatkowo było umacniane poprzez postkomunistyczną transformację, w tym prywatyzację i co stymulowało wzrost „nativist proprietarian”. Wszystko to tworzyło podłoże sprzyjające ideologii neopropretariańskiej. Jej umacnianiu sprzyjał preferujący najbogatszych „dumping podatkowy” i „dumping socjalny”).
Błędy pomiaru
Obok nierówności społecznych, szczególnie dalekosiężnym i kryzysogennym wypaczaniem rzeczywistości są mankamenty pomiaru społeczno gospodarczych dokonań. Sposób pomiaru zawsze bowiem rzutuje na jakość, styl i intensywność pracy, zachowania i decyzje tych, których bezpośrednio lub pośrednio pomiar taki dotyczy. Jeśli jest błędny lub niepełny, może prowadzić do nieprawidłowości w zachowaniach ludzi, w funkcjonowaniu społeczeństwa i gospodarki.
W największym uproszczeniu PKB stanowi bowiem sumę zysków jednostek gospodarczych, zysków kapitałowych oraz otrzymywanych przez zatrudniane osoby wynagrodzeń, bez względu na charakter, formy prawne i znaczenie ich pracy. Na równi traktowane są w pomiarze PKB działania w sferze wytwórczej, jak i np. w sferze hazardu czy spekulacji. Błędy pomiaru powiększa „traktowanie kosztów, jakby były korzyściami” (Weizsäcker, Wijkman, 2018). I tak np. nakłady na reklamę, której nadmiar nierzadko uprzykrza życie ludzi, powiększają PKB. Dotyczy to także spekulacji finansowych, niekiedy rujnujących przedsiębiorstwa.
Wątpliwości i głębokie kontrowersje budzi przy tym wprowadzona w 2014 r. w UE zasada wliczania do PKB także prostytucji, działalności przestępczej, w tym handlu narkotykami itp. Niedostatki PKB jako miary osiągnięć społeczno gospodarczych i charakterystyczne dla kilku minionych dekad fetyszyzowanie tej miary sprawia, że coraz bardziej krytycznie oceniane są takie modele polityki gospodarczej, w której absolutnym priorytetem jest wzrost gospodarczy. A taki właśnie priorytet cechuje system neoliberalny.
Stąd też obecnie zarysowywane są wstępne koncepcje tzw. postPKB owskich modeli polityki społeczno gospodarczej, w których więcej uwagi poświęca się jakościowym, w tym społecznym, ekologicznym i kulturowym czynnikom. Między innymi Grzegorz Kołodko wskazuje na konieczność przejścia na „nowy pragmatyzm”, czyli ekonomię umiaru, zarazem podkreślając, że „gospodarka bez wartości jest jak życie bez sensu”. Wskazuje to na wagę wyznaczanych w systemie społeczno gospodarczym priorytetów/preferencji. Wiąże się to ściśle z przyjętym modelem ustroju społeczno gospodarczego.
Zwraca na to też uwagę m.in. Mariana Mazzucato w książce pod prowokującym tytułem The Value of Everything: Making and Taking in the Global Economy. Mazzucato wskazuje, że współczesne gospodarki nagradzają działania, które raczej wysysają, ekstraktują wartość, aniżeli ją tworzą. Różnice między tworzeniem wartości a jej ekstrakcją Mazzucato wyjaśnia na podstawie m.in. analizy dysproporcji wynagrodzeń i dochodów między poszczególnymi grupami zatrudnionych, np. przepaści między wysoko wynagradzanymi bankowcami a sytuującymi się na przeciwnym biegunie płac nauczycielami. Ekonomistka ta uznaje to za wynaturzenie i stawia otwarte pytanie, czy rzeczywiście takie różnice wynagrodzeń odzwierciedlają realny wkład wynagradzanych osób w kreowanie wartości.
Dlatego też Mazzucato podkreśla konieczność wykorzystania pandemicznego kryzysu do głębokiego przemyślenia tych kwestii, zwłaszcza roli państwa w gospodarce i relacji państwo rynek. Zamiast po prostu naprawiać niedoskonałości rynku – zdaniem Mazzucato – rządy powinny dążyć do aktywnego kształtowania rynków tak, aby zapewnić trwały inkluzywny rozwój społeczno gospodarczy.
Zdaniem Mazzucato partnerstwo publiczno prywatne, czyli partnerstwo rządów z biznesem i angażowanie środków publicznych powinno być „napędzane” interesem publicznym, a nie zyskiem. Autorka ta podkreśla konieczność obecnie kierowania dużych funduszy publicznych na innowacje w sektorze ochrony zdrowia, ale zarazem zaznacza, że rządy powinny tak sterować tym procesem, aby zapewnić uczciwe ceny i żeby patenty nie były nadużywane, dostawy leków zagwarantowane, a zyski były ponownie inwestowane w innowacje, a nie przekazywane akcjonariuszom.
Mazzucato zwraca uwagę, że po kryzysie finansowym w 2008 r. nauczyliśmy się na własnej skórze, co dzieje się, gdy rządy zalewają gospodarkę bezwarunkową płynnością, a nie kładą podwalin pod trwałe i sprzyjające społecznej inkluzji ożywienie. „Teraz, gdy trwa jeszcze poważniejszy kryzys, nie możemy powtórzyć tego samego błędu (...) Desperacko potrzebujemy państw przedsiębiorczych, które zainwestują więcej w innowacje – od sztucznej inteligencji począwszy poprzez zdrowie publiczne i po odnawialne źródła energii. Ale (...) potrzebujemy również państw, które potrafią tak negocjować, aby korzyści z inwestycji publicznych powracały do społeczeństwa”.
Konieczna naprawa systemu
Kryzys stwarza tym samym szansę naprawy systemu. „Jeśli tego nie zrobimy, to w nadchodzących latach i dziesięcioleciach dojdzie do kolejnego głębokiego kryzysu oraz szeregu mniejszych, co będzie sprawiać, że nasza planeta będzie «coraz bardziej niezdatna do zamieszkania»”. Przestrzega przed tym wielu innych ekonomistów, w tym noblistów.
W tym miejscu ograniczam się do nowszych opinii na ten temat. Wobec wskazywanej przez wielu badaczy konieczności zmian w systemach społeczno gospodarczych, specjalnej wymowy nabiera inna wypowiedź cytowanego już Paula Romera, eksponująca, że to właśnie racjonalizacja zasad i regulacji w systemie społeczno gospodarczym może uczynić więcej dla rozwoju społeczno gospodarczego, wzrostu produktywności i efektywności wykorzystania zasobów naturalnych oraz ograniczania niepożądanych skutków ubocznych, aniżeli pogoń za coraz większym wzrostem gospodarczym.
Romer, uciekając się do metafory kulinarnej, wskazuje, że istotniejsze są właściwe przepisy, „recepty” niż sam proces większego „gotowania”. A owe „recepty” są domeną przede wszystkim ekonomistów. Ostatnio (luty 2020 r.) Romer, w zamieszczonym na swojej stronie internetowej wpisie, dość kąśliwie wypowiada się (zresztą nie po raz pierwszy) na temat odpowiedzialności ekonomistów za przeszłe, obecne i przyszłe wydarzenia i trendy. To bowiem ekonomiści kreują rozmaite modele i koncepcje służące kształtowaniu systemów społeczno gospodarczych i przyjmowanych w nich zasad oraz relacji. Jednak te makroekonomiczne modele, choć zekonometryzowane i charakteryzujące się elegancją matematycznej logiki, nader często – zdaniem Romera – nie przystają do rzeczywistości.
Romer przestrzega, że ekonomiści tak sprawnie posługują się modelami matematycznymi/ekonometrycznymi, że stosując je, mogą z łatwością wykazać, iż „prawie wszystko jest logicznie możliwe”, mogą zatem uzasadnić na podstawie modeli dowolną hipotezę. I tu Romer posługuje się dość zaskakującą analogią do położnictwa. Mianowicie w XIX wieku zdiagnozowano, że w sytuacji, gdy przy porodzie asystował lekarz, zwiększało się prawdopodobieństwo śmierci pacjentki. Przyczyna tego okazała się banalna. Było nią mianowicie niemycie rąk przez lekarzy (sic!). W takiej sytuacji pozostawał zatem wybór, albo odsunąć lekarzy od asystowania przy porodach, albo rygorystycznie egzekwować, by myli ręce. Romer, używając tego przykładu w odniesieniu do ekonomistów, zastrzega, że nie chce sugerować społeczeństwom, żeby pozbywać się ekonomistów, lecz by dbać o to, żeby „mieli czyste ręce”.
Zatem fundamentalne znaczenie ma wymóg liczenia się przez ekonomistów z realiami, faktami, w tym także świadczącymi o zasadniczych błędach środowiska ekonomistów. Aby zawód ekonomisty mógł być wykonalny, a prace i rekomendacje ekonomistów wiarygodne, naukowe środowisko ekonomistów musi wziąć na siebie zbiorową odpowiedzialność za – skutkujące ogromnymi szkodami społeczno ekonomicznymi – błędy, jakie mogą się zdarzyć i niestety, zdarzają niektórym ekonomistom w niektórych ich pracach. Błędy takie trzeba bezwzględnie ujawniać, zamiast w nich tkwić (co zresztą może wynikać z rozmaitych względów, także z wąsko pojmowanego interesu środowiskowego).
Dziś, w sytuacji pandemicznego kryzysu i ujawniających się nieprawidłowości w systemach społeczno gospodarczych oraz poszukiwań możliwości ich naprawiania, takie stwierdzenie nabiera specjalnej wymowy. Jednak już wcześniej Romer krytycznie odnosił się do naukowych trendów w teorii makro i mikroekonomii. W artykule pod tytułem „The Trouble with Macroeconomics” konstatuje, że od kilkudziesięciu lat makroekonomia – wraz z mikroekonomią jako jej bazą – zakłamuje realia, wykazując cechy ortodoksyjności, czy nawet zdoktrynalizowania. Odpowiedzialnością za to Romer obciąża niektóre naukowe środowiska ekonomistów, zbyt mało skłonne nie tylko do krytycznej samooceny, lecz także do otwartości na nowe nurty w ekonomii (Potrzeba takiej otwartości i heterogeniczności w naukach ekonomicznych jest eksponowana m.in. w książce pod znamiennym tytułem Pomyśleć ekonomię od nowa).
Na konieczność zmiany podejścia w teorii ekonomii zwraca uwagę także wielu innych ekonomistów krajowych i zagranicznych, w tym wyżej cytowani. Na gruncie polskim wiele miejsc poświęca tej kwestii, zwłaszcza w kontekście sytemu wartości społecznych, Grzegorz Kołodko, a także Michał G. Woźniak. Aksjonormatywny wymiar ma też najnowsza monografia Jerzego Hausnera, co zresztą wyraża już sam jej tytuł: Społeczna czasoprzestrzeń działalności gospodarczej. W kierunku ekonomii wartości.
Rozmijanie się teorii ekonomii z realiami oraz jej rozbrat z etyką nie służy dobrze praktyce życia społeczno gospodarczego, skutkuje wieloma, w tym wyżej sygnalizowanymi, negatywnymi zjawiskami i następstwami. Jednym z groźniejszych tego typu następstw jest zafałszowywanie rachunku ekonomicznego, w tym marginalizowanie rachunku kosztów i efektów zewnętrznych (externalities) oraz nieprawidłowe wyceny wartości pracy, wyrobów i usług.
Elżbieta Mączyńska
Prof. Elżbieta Mączyńska, związana ze Szkołą Główną Handlową, jest Prezesem Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.
Jest to fragment tekstu „Społeczna Gospodarka Rynkowa. Archaiczny pleonazm czy remedium?” będącego rozdziałem książki Społeczna gospodarka rynkowa i integracja europejska w czasach dziejowego przełomu wydanej w 2020 roku przez Polskie Towarzystwo Ekonomiczne. Całość dostępna pod linkiem - SGR_2020.pdf (pte.pl)
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2569
Z prof. Zbigniewem Madejem z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, jakie skutki, według pana, przynosi globalizacja i jak to zjawisko jest powiązane z systemem neoliberalnym?
- Globalizacja – zwłaszcza w sferze systemowej, geografii i tempa światowego wzrostu gospodarczego oraz w relacjach między kapitałem a pracą - zmieniła świat bardzo istotnie.
Zaczynała się w początkach lat 70., gdy na świecie istniały dwa mega systemy: kapitalistyczny i socjalistyczny i gdy w krajach kapitalistycznych doktryną i zasadami gospodarowania rządził keynesizm. Po zaledwie 30 latach nie ma socjalizmu typu wschodniego, ani interwencjonizmu typu keynesowskiego. Nie ma też formy typu doktrynalnego nazwanego neoliberalizmem, który był swoistym antagonistą systemu keynesowskiego. Zastanawiające jest, że te trzy ważne zjawiska pojawiły się w tak krótkim czasie, choć zbudowanie tych światów – nie mówiąc już o intelektualnym przygotowaniu do tego - trwało cały wiek XIX, a licząc od rewolucji październikowej – ponad 70 lat. Rozpad natomiast był błyskawiczny i na szczęście – spokojny. I to jest pierwszy skutek globalizacji w XX w., w wyniku której świat kapitalistyczny zyskał też nowe, ogromne - liczące ok. 1/3 powierzchni globu - obszary dla gospodarki rynkowej. Historia nie zna takiego przypadku. Idąc tym tropem i trzymając się spraw gospodarczych, to w tymże czasie nastąpiła intensyfikacja samego procesu urynkowienia świata. W miarę jak globalizacja się rozszerzała, już po rozpadzie socjalizmu wschodniego, wolny rynek z dużym impetem wchodził na tereny na poły rynkowe w krajach słabo rozwiniętych. A były to jednak obszary dość poważne.
W tym czasie nastąpiła też tzw. finansyzacja świata, zmieniając go zasadniczo. Cały wiek XX należał do epoki industrialnej, natomiast globalizacja sprawiła, że prawie w mgnieniu oka – jak na takie wydarzenia - przeniósł się do epoki postindustrialnej, dla której jeszcze nie przyjęto jednolitej nazwy. Jedni nazywają ją etapem usług, drudzy – postkapitalistycznym, czy postindustrialnym. I to też trzeba zaliczyć do skutków systemowych globalizacji.
Pointa tego jest mniej więcej taka: przez 70 lat obydwa mega systemy, stanowiące tezę i antytezę, mocno się do siebie przyzwyczaiły, były bowiem dziećmi tej samej epoki industrializacji. I choć kłóciły się i prowadziły wojny, to współistniały. Co więcej, socjalizm uważał, że nie jest grzechem handel z kapitalistami w sensie eksportu i importu, ale już to, co kapitaliści w międzyczasie zastosowali - przepływ technologii, tytułu własności i managementu – było naganne.
Te trzy „naganne” elementy sposobu gospodarowania były w pewnym momencie dla socjalizmu nieosiągalne choćby dlatego, że istniał monopol własności państwowej, a po drugie, socjalizm nie mógł się przestawić - jak kapitalizm - na sferę finansową, bo zabraniała mu tego sama doktryna. Proletariat i finanse to połączenie, które od zawsze było ze sobą na bakier. Dla ludzi, którzy reprezentowali, czy powoływali się na proletariackie państwo, czy system socjalistyczny, nie wchodziło w rachubę, żeby pozytywnie odnosić się do finansów.
Następstwem tego było to, że rozwijając się z dala od współczesnej sfery finansowej, nie nabywano umiejętności korzystania ani z niej, ani z jej bazy organizacyjnej. Nie było giełdy, biur maklerskich, zdolności do instalowania się na nowym terenie w „całym garniturze”.
I to była ważna sprawa w systemowym przestawianiu się na jednolity system kapitalistyczny. Kapitalizm zdobył więc prawie monopolistyczną pozycję i tak, jak wyeliminowany socjalizm i socjaliści nie wiedzieli jak znaleźć się w tym nowym dla siebie świecie, tak samo kapitaliści nie wiedzieli – i do dzisiaj nie wiedzą - jak zachować się w nowej sytuacji. Jakby obie strony tęskniły za tym, co było. Chińczycy, którzy poszli inną drogą, zachowując nawet nazwę socjalistycznego państwa, chcą odgrywać rolę przeciwstawnego do kapitalizmu bieguna, ale w nowy sposób. Czyli z rynkiem kapitałowym, szeroko rozwiniętą wymianą wszelkiego typu i oczywiście z wzajemnym korzystaniem z technologii. Generalnie, jesteśmy w momencie zmiany. Nie wyklarowały się jeszcze wyraźne systemy, a świat ciągle nie wie, jak się znaleźć w tej nowej sytuacji. I to także jest rezultat globalizacji. Może gdyby ona odbywała się wolniej, spokojniej, gdyby zaczęła się wcześniej, to zdecydowanie byłoby inaczej. Bo wówczas były nie tylko inne technologie, ale w świecie kapitalistycznym panowała doktryna keynesowska, czyli nie bylibyśmy ubrani w neoliberalny kostium. To byłoby chyba bardziej strawne dla całego wschodniego świata.
Czyli można powiedzieć, że globalizacja dała kapitalizmowi kawał świata, a socjalizmowi – nowy system. I nawet jeśli Chińczycy jeszcze socjalizm podtrzymują, to ma on oblicze rynkowe.
- Twierdzi pan, że globalizację stworzyły państwa narodowe, ale one przecież na globalizacji bardzo tracą, słabną. Nie wiedziały co czynią?
- To jest kolejny wielki problem nie do końca zrozumiały przez współczesnych badaczy. Faktem jest, że robiły to państwa narodowe, bo innych sił do tego zdolnych nie było. I to robiły bezwzględnie.
Państwo nie tylko wprowadza propaństwową doktrynę keynesowską, czyli interwencjonizm, i jest tego sprzymierzeńcem. Państwo robi także deregulację, prywatyzację i wszystko na rzecz wolnego rynku, wolnego handlu. W ostateczności wszystkie decyzje tego typu przechodzą przez państwo, bo muszą one mieć wyraz prawny. Owszem, państwo zarówno wówczas, kiedy stosuje interwencjonizm, jak i gdy przechodzi na drogę liberalną jest pod naciskiem sił kapitałowych i innych, także intelektualnych. Bo liberalizm wiąże się z większą wolnością osobistą.
Problem jednak nie jest w tym, że państwo to robi – bo zawsze robiło - ale w tym, że sprowokowało łabędzi śpiew państw narodowych. Dlaczego, widząc podcinanie samych korzeni państw narodowych przez kapitał międzynarodowy, czyli globalizację – państwa robiły to z tak wielką intensywnością i zaangażowaniem? Czy nie zdawano sobie sprawy z tego, że jest to ostatni śpiew państwa narodowego? Czy też nacisk sfer rynkowych, kapitału był tak duży, że wszyscy na wschodzie byli zauroczeni nie tyle kapitalizmem, który jest średnio lubiany, ale Zachodem jako takim? Zachodem, który od wieków był np. w Polsce uznawany za wyrocznię rzeczy dobrych? Ten element w pewnym sensie tłumaczy zachowanie się państw, ich aktywność w tym względzie. Ale nie wykluczam też takiego tłumaczenia, że może niektórzy z państwowych działaczy uważali, że sobie z tą globalizacją poradzą. Przykładem takiego spojrzenia jest Rosja, która choć nie najszczęśliwiej sobie z nią poradziła, to jednak próbuje się z nią mierzyć na swój sposób – podobnie jak Chiny, które świetnie się wpisały w proces globalizacji i stały się jej największym beneficjentem.
Chiny zresztą od dawna prowadzą własną politykę i zapewne nie zrezygnują z pierwszego miejsca w świecie pod względem gospodarczym. Możliwe, że za 20 lat będą największą potęgą gospodarczą na świecie, natomiast nie wiadomo, czy w ślad za tym cała nadbudowa kulturowa też będzie typu chińskiego. Prawdopodobnie nie, z czego Chińczycy zdają sobie sprawę i tym samym mają większe szanse opanować świat od strony gospodarczej – bo nie budzą podejrzeń. To, co robią Chińczycy jest naprawdę majstersztykiem.
Zadziwiające jest choćby to, jak Chińczycy - będąc z daleka od głównych nurtów kapitalistycznego rozwoju i opóźnieni w tym rozwoju – umiejętnie weszli w eksport, stając się światową potęgą eksportową. My w epoce Gierka mieliśmy z tym kłopoty. To jest zastanawiające, gdyż Chińczycy już kiedyś brali się za przewodzenie światu bez rozgłosu - mieli przecież druk, proch – ale nie umieli tymi wynalazkami handlować. Tymczasem teraz poradzili sobie z tym problemem.
- Skoro jesteśmy przy Chinach, przypomina pan jeden z aspektów globalizacji – tanią siłę roboczą, która pozwala na przesuwanie się ośrodków dynamiki gospodarczej. A czy w Europie, USA, mamy ją drogą? To skąd się wziął prekariat na Zachodzie, nierówności dochodowe i życie milionów ludzi na coraz niższym poziomie?
- Chińska siła robocza – podobnie jak innych krajów azjatyckich – w porównaniu z innymi krajami cechuje się tym, że są to ludzie skrupulatni, dokładnie pracujący i niestety, marnie zarabiający. Dopiero w najbliższej dekadzie mają się poprawić warunki ich bytu.
Istotnie, na świecie w czasach globalizacji liczne warstwy pracowników nie odczuwają wielkiej poprawy. Kraje wysoko rozwinięte, kiedy kapitał zaczął szaleć, uspokajały świat i protekcjonalnie pocieszały biedniejszą resztę, że w przypływie wszystkie łodzie się podnoszą. I co prawda nierówno, bo nierówno, ale w wielu krajach się podniosły. Jednak łodzie lżejsze szybciej się ruszają. Chińczycy startowali z tak małych zasobów, że mogli wpływać na wielkie wody na kajaku i zrobili to szybko.
Sekret globalizacji tkwi jeszcze w tym, że dynamizm typu horyzontalnego jest szybko zauważalny – widzimy, jak ośrodki wzrostu gospodarczego przesunęły się do Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Ale już nie dostrzegamy zjawiska wertykalnego: że ogólny produkt światowy nie rośnie tak szybko jak w typowej industrializacji. I żadne prognozy nie przewidują, że będzie rósł szybciej. Dlatego jeśli mówić o globalizacji, to jest ona bardzo silna w rozpychaniu się, w ekspansji terytorialnej, ale już nie w tradycyjnym wzroście gospodarczym z czego słynął wiek XX (bez końcówki). I mimo, że kraje rozwijające się robią wszystko, aby nie dopuścić do spadku tempa wzrostu PKB, to ono spada. Ale może i dobrze, że tak się dzieje, bo od dawna zwracano uwagę, iż imperatyw: „więcej i szybciej” jest dla ludzkości zabójczy. Choćby z powodu ograniczoności zasobów naturalnych. I choć ostatnio jest on podcinany w sposób spontaniczny przez część społeczeństwa, to kapitał nie bardzo się tym przejmuje. Kapitał nie dąży bowiem do zwalniania tempa, on może okresowo wycofywać się w sytuacji niepewnej, czekać na lepszy czas.
Jednak spadek PKB jest zjawiskiem w skali globu. Piketty twierdzi nawet, że mamy do czynienia z końcem wzrostu gospodarczego. Gdyby to rozpatrywać w długim horyzoncie, to wiemy, że do rewolucji przemysłowej tempo wzrostu było minimalne, dopiero kapitalizm przemysłowy dawał tempo przyrostu PKB ok. 3%. Obecny spadek może wskazywać, że okres wysokiego wzrostu PKB był tylko incydentem w historii ludzkości. Usługi, które są cechą obecnej gospodarki i odgrywają decydującą rolę w tworzeniu PKB, nie dają już tak dużego przyrostu. Nikt jednak nie umie wytłumaczyć tego, dlaczego tak się dzieje. Na XXI wiek nie ma jednak optymistycznych prognoz co do tempa wzrostu PKB.
- Przewiduje pan – pesymistycznie - że będzie rosnąć rola kapitału i to się, niestety, nie zmieni. Ale przy coraz większych nierównościach społecznych przyjdzie moment, kiedy on nie będzie mógł już rosnąć, bo nikogo nie będzie stać na konsumpcję…
- Oceniając tę sytuację przy pomocy obecnego systemu ocen widzę, że nie ma sił społecznych, które byłyby dla kapitału równie liczącym się partnerem jak proletariat. Kapitał to wykorzystuje i będzie wykorzystywać. Podział dochodu zawsze odbywał się na płaszczyźnie gospodarczo – politycznej, czy społeczno-politycznej. To nie był nigdy czysty podział ekonomiczny.
Wybitny amerykański ekonomista Robert Solow twierdził, że istnieją stałe proporcje między udziałem w PKB pracy i kapitału. I uwierzono, że tak będzie zawsze. W 2012 skruszony napisał, iż się pomylił, a Piketty mu przypomniał, iż to właśnie on głosił tę zasadę. Zatem wśród ludzi bardzo poważnych, z dorobkiem naukowym panuje przekonanie, że kapitał nie będzie zrównoważony.
Niemniej kapitał będzie musiał się zreflektować, bo zabraknie mu choćby surowców naturalnych. Nie wykluczam więc, że nastąpi spontaniczne – może z bojaźni, może z wyrachowania - zatrzymanie tych rosnących różnic miedzy kapitałem a pracą. Na wyhamowanie rozwoju świata mogą wpłynąć i inne czynniki, poza brakiem surowców: zagęszczenie ludności, jakość powietrza, czy wody.
- A jakie przewidywania są co do sfery publicznej? Zdoła utrzymać się jako niezależna, finansowana z podatków, ogólnie dostępna, czy będzie szła na pasku kapitału prywatnego?
- W tej chwili wiele się mówi o prywatyzacji rent i emerytur (np. OFE). Kapitał prywatny, instytucje zarządzające tymi funduszami, próbują z nich wyciągnąć dla siebie jak najwięcej. I ten dotkliwy dla emerytów ich aspekt jest znany i opisany. Natomiast jest coś w rodzaju prywatyzacji życia ludzkiego, która nie jest nazywana prywatyzacją. Otóż na zrealizowanie idei sfery publicznej stworzono budżet państwa, wprowadzając podatki (jednym z kryteriów definiujących państwo była zdolność ściągania przez nie podatków).
Tymczasem dzisiaj – wskutek osłabienia państwa – ta zdolność ściągania podatków jest słaba. Ale życie jest bogate, więc ludzie znaleźli tu wyjście. Skoro budżety nie są należycie zasilane przez podatki, a z podatnikami trzeba się użerać, to władza pobór podatków spisuje coraz bardziej na straty. Po co się wykłócać z podatnikami i wywoływać nieprzychylne władzy nastroje, skoro łatwiej dostępny jest tzw. kredyt publiczny, czyli pożyczanie pieniędzy od tych, którzy dziś je mają. Państwo ich nie ma bo nigdy nie było zasobne, nawet w XX w., kiedy było bogatsze i kiedy zasada płacenia podatków była szanowana. Teraz ta zasada nie jest szanowana ani przez państwo, ani podatników. Cały świat poszedł więc w tzw. dług publiczny i wszyscy kredytobiorcy są zadowoleni, bo nie mają problemów, zaciągają kredyty i podpierają się nimi w rządzeniu. I ta cała sfera publiczna, już okrojona, nie sprawia problemów rządzącym. Ci, którzy prognozują, że musi się to czymś złym skończyć, nie definiują, w jaki sposób to miałoby nastąpić.
Gdyby oceniać to kategoriami zbilansowanych budżetów, tj. tyle wydatków, ile przychodów, to dawniej samo przekroczenie wydatków było sygnałem do zastanowienia. Bo kredyty należało spłacać, a teraz można je ignorować. Wielu ekonomistów już szuka modelu intelektualnego (a potem go pewnie zmatematyzują), żeby uzasadnić, że wspieranie się kredytem nie przewróci gospodarki. W wyniku globalizacji kapitał państwowy – zarówno w postaci środków trwałych jak i dochodów budżetowych - zastępowany jest więc kredytem prywatnym, bo państwo nie ma pieniędzy.
- A to spowoduje prywatyzację sfery publicznej, dóbr publicznych, z których będzie mógł korzystać każdy, pod warunkiem, że za nie zapłaci…
- Musimy się pogodzić, że rozumienie sfery publicznej właściwe wiekowi XX nie przetrwa w XXI wieku. Ono musi zostać zmodyfikowane, bo poziom życia w większości krajów średniozamożnych jest relatywnie dobry (choć są cale warstwy ludzi narzekających np. na prywatną służbę zdrowia).
W bardziej rozwiniętych krajach ta prywatyzacja dóbr publicznych jest rozwinięta bardziej niż u nas. I jeżeli nie nastąpi jakiś bunt społeczny, to kapitał będzie szedł w tym kierunku.
- Z buntem społecznym mamy jednak problem: byli antyglobaliści, alterglobaliści, ruch oburzonych i nic z tego nie wyszło, wszystko rozeszło się po kościach.
- Bo w całej historii ludzkości po stronie pracy była tylko jedna formacja, która potrafiła być prawdziwym oponentem wobec pracodawcy – proletariat. Nie tylko pod względem: ja mu daję pracę, on mi daje płacę, ale i pod względem rangi - połowy ustroju, który tworzyły kapitał i praca.
- Co pozwoliło ruszyć z posad bryłę świata…
- Ruszyli tak, że się w końcu rozsypało, ale ruszyli. Gdyby myśleć tymi kategoriami, nie postrzegam obecnie równie wielkich sił. Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Jerzy Wilkin
- Odsłon: 4962
Młodzi ludzie zainteresowani kulturą rzadko kiedy podejmują studia ekonomiczne, zaś ci zainteresowani gospodarką i ekonomią, niewiele uwagi poświęcają sprawom kultury.
Dlaczego tak się dzieje? Spróbuję to wyjaśnić i jednocześnie pokazać jak bardzo gospodarka i kultura są ze sobą powiązane. Gdy zadajemy pytania o wartości i próbujemy powiązać nasze i innych działania z tymi wartościami wchodzimy w krąg kultury. Gdy rozmawiamy o gospodarce i ekonomii, jako nauce o gospodarowaniu, to musimy pamiętać, że: - gospodarka jest częścią kultury, w szerokim znaczeniu tego terminu;
- gospodarowanie jest silnie zakorzenione w kulturze, chociaż nie zawsze jest to dostrzegane;
- człowiek jest kulturą, a człowiek gospodarujący – homo oeconomicus nie jest w rzeczywistości z kultury wypreparowany;
- w kulturze tkwią najważniejsze instytucje o dużej trwałości i znaczeniu, które silnie wpływają na efektywność gospodarowania i ogólnie – rozwój społeczno-gospodarczy;
- uniwersytety przetrwały w Europie przez stulecia, bowiem ich fundamentem była głęboko zakorzeniona kultura, składająca się na instytucje „długiego trwania”, i kierowanie się wartościami, takimi jak: prawda, dobro i piękno.
Mówiąc o kulturze, mamy zazwyczaj na myśli wytwory czy dobra kultury, mające postać materialną: obrazy, książki, budowle, rzeźby itp. Nie zauważamy, że to, co w kulturze jest najważniejsze, tkwi w człowieku i jest niewidoczne. W przypadku kultury możemy mówić o zasobach materialnych i niematerialnych. Te drugie przejawiają się poprzez nasze myślenie, motywowanie i działanie.
Człowiek nie tylko tworzy kulturę i mieszka w niej, człowiek nosi ją w sobie, człowiek jest kulturą. (Ryszard Kapuściński)
Piękną metaforę kultury jako wyodrębnionej całości i odmienności, a także czegoś niezwykle ważnego, przedstawia Ruth Benedict, cytując gorzkie słowa wodza Indian Kopaczy: „Na początku Bóg dał każdemu ludowi po glinianym kubku, aby pił z niego wodę życia. Wszyscy zanurzali kubki w wodzie, ale kubki były różne. Nasz kubek rozbił się. Naszego kubka już nie ma”. Mówił to wódz Indian, którego kultura uległa zniszczeniu. Znaczenie instytucji
Od kilku dziesięcioleci w naukach ekonomicznych wielką karierę robi problematyka instytucjonalna. Ekonomiści odkrywają znaczenie instytucji społecznych i kulturowych w funkcjonowaniu gospodarki i determinowaniu jej efektów.
Dlaczego tak późno ekonomiści docenili znaczenie instytucji? Bo instytucje są niewidoczne i tkwią w głowach ludzi. Mamy tu podobną sytuację jak w odniesieniu do kultury. Zresztą, dużą część kultury stanowią instytucje silnie wpływające na zachowanie człowieka gospodarującego i doceniane w ekonomii instytucjonalnej: własność, prawo, religia, obyczaje, tradycja itp. Kultura determinuje to, co nazywamy jakością życia. David Throsby, australijski specjalista w dziedzinie ekonomiki kultury uważa, że kultura, a zwłaszcza uczestnictwo w kulturze, ma bardzo duże i rosnące znaczenie dla poprawy jakości życia i jego zrównoważenia. Stwierdza on: „Ekonomia odchodzi od poglądu, że naszym celem jest ciągłe zwiększanie produkcji, sprzedaży, konsumpcji, bo wszyscy już rozumieją, że ten model zasadniczo wyczerpał swoje możliwości. Teraz chodzi nie o to, żeby bez końca podnosić konsumpcję, lecz żeby podnieść realną jakość życia. Można powiedzieć, że celem jest lepsze życie – nie większa produkcja. A skoro tak, to kultura staje się czynnikiem o fundamentalnym znaczeniu”. Na wzrost zainteresowania kulturą, także wśród ekonomistów, niewątpliwy wpływ miały osiągnięcia ekonomii instytucjonalnej, ograniczona skuteczność wyjaśniania przyczyn zacofania gospodarczego przez standardową neoklasyczną ekonomię i poszukiwanie przyczyn rosnących zróżnicowań społeczno-gospodarczych między krajami.
Zarówno uniwersalność ekonomii jako nauki, jak i uniwersalność organizacji systemów gospodarczych jest ciągle konfrontowana z kontekstem i otoczeniem kulturowym, w którym przebiega gospodarowanie.
Ekonomiści jako naukowcy, i biznesmeni jako praktycy gospodarowania, zaczęli dostrzegać, że kultura charakteryzująca się wielkim zróżnicowaniem nadaje konkretne znaczenie kategoriom instytucjonalnym, które były przez nich zazwyczaj traktowane jako uniwersalne, w tym takie jak: własność, prawo, wartość pracy, sprawiedliwość i inne. Kultura nadaje znaczenie pojęciom oraz procesom i konstruuje rzeczywistość społeczną. Brak miejsca na kulturę Proces społeczno-kulturowego wykorzeniania się gospodarki stał się charakterystyczną cechą czasów nowożytnych, a zwłaszcza ostatnich dwóch stuleci. Proces ten miał swoje wsparcie teoretyczne w postaci neoliberalnego nurtu ekonomii, który w drugiej połowie XX wieku stał się dominujący w naukach ekonomicznych.
W tej odmianie ekonomii kultura zniknęła, bo u jej podstaw legła akulturowa, uniwersalna, mechanistyczna koncepcja człowieka gospodarującego, działającego w środowisku, którego dobrym wyjaśnieniem były zmatematyzowane modele skoncentrowane na zagadnieniach równowagi i efektywności.
Jak wiadomo, liberalizacja handlu i przenoszenia się czynników produkcji w połączeniu z ekspansją ponadnarodowych korporacji wpływają na ujednolicanie zasad gospodarowania i zmieniają otoczenie społeczne, kulturowe i polityczne gospodarek. Wszystko to razem służy podnoszeniu efektywności gospodarowania, przynajmniej w takim sensie, w jakim określa to neoklasyczna teoria ekonomii, ale może być destrukcyjne dla kultury i ostatecznie jakości życia człowieka. Kiedyś zasady gospodarowania (cele, sposoby, wykorzystywanie jego rezultatów itp.) wynikały z kulturowo-społecznego kontekstu, zwłaszcza ukształtowanego w skali lokalnej. Teraz coraz częściej potężna machina gospodarki rynkowej podporządkowuje sobie kontekst społeczny, a przynajmniej usiłuje to zrobić. Dobrze odzwierciedla to stwierdzenie Ryszarda Kapuścińskiego: „Żyjemy coraz bardziej w gospodarce, a coraz mniej w społeczeństwie”. Problem zaufania Kilkadziesiąt lat temu ekonomiści zainteresowali się nie tylko kapitałem ludzkim, ale też kapitałem społecznym. Z tym drugim związana jest kategoria zaufania. Jak napisał Piotr Sztompka: „Zaufanie staje się niezbędnym zasobem pozwalającym poradzić sobie z obecnością obcych”. Stale znajdujemy się w otoczeniu obcych i znalezienie odpowiednich sposobów organizowania relacji z nimi, a także korzystania z tych relacji staje się problemem o fundamentalnym znaczeniu. Na temat zaufania napisano już bardzo wiele prac i popularność tej kategorii w badaniach społecznych stale rośnie. Wspomnę tylko o dwóch pracach, które zyskały w świecie wielką popularność: pierwsza z nich to książka Roberta Putnama, zatytułowana „Demokracja w działaniu”, opublikowana w 1993 r. i praca Francisa Fukuyamy „Zaufanie. Kapitał społeczny a doga do dobrobytu”, opublikowana w 1997 r. Problemem zaufania stał się obiektem zainteresowań także ekonomistów, a to głównie dzięki osiągnięciom ekonomii instytucjonalnej. Został on powiązany z dwiema ważnymi kategoriami współczesnej analizy ekonomicznej: kapitałem społecznym i kosztami transakcyjnymi.
Na szczęście, ekonomiści już jakiś czas temu odkryli, że oprócz kapitału materialnego (maszyn, narzędzi, budynków, środków transportu czy ziemi) niezwykle ważne znaczenie ma kapitał ludzki, a więc człowiek, jego motywacja, wykształcenie, zdrowotność itp.).
Jakiś czas później odkryli znaczenie kapitału społecznego, a więc tego, co tkwi w interakcjach międzyludzkich, w tym zaufanie. Zaufanie wyzwala bardzo duże zasoby rozwojowe: skłania ludzi do współdziałania i zmniejsza koszty transakcyjne, stanowiące obecnie dużą część kosztów gospodarowania. Te współzależności zwróciły uwagę ekonomistów w stronę kultury, jako instytucjonalnej tkanki warunkującej przebieg procesów gospodarczych. Trzeba pamiętać, że ekonomia jest nauką o człowieku w jego społecznym uwikłaniu, a nie nauką o rzeczach. Jeśli „człowiek jest kulturą”, to ekonomia musi być też nauką o kulturze, a więc nauką humanistyczną. Jerzy Wilkin
Jest to skrócona wersja artykułu, który ukaże się w książce Komitetu Prognoz PAN „Polska 2000 Plus” - Ekonomiczna pozycja Europy w świecie.