Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1195
Studia nad imperiami to przede wszystkim badania specyficznych form władzy.
Alejandro Colas
Znakomite dzieło Petera Bendera „Weltmacht Amerika – Das Neue Rom” przyrównujące współczesną Amerykę do Imperium Romanum w wymiarze imperialnego panowania nad światem od ponad dekady daje asumpt do dywagacji nad istotą amerykańskiego imperializmu. Wielu autorów i komentatorów politycznych, a także futurologów i „zaklinaczy rzeczywistości” wedle swojego „chciejstwa”, ciągnąc motyw schyłkowości tego państwa i jego hegemonii – przede wszystkim w wymiarze militarnym (za którym idzie pozostała reszta przewag Ameryki nad światem) – odnosi się raczej do „dekadencji w kulturze, w społeczeństwie amerykańskim, polegającej na wypieraniu tradycji białych, anglosaskich protestantów” - jak to nazywa prof. Bronisław Łagowski w „Fałszywej historii, błędnej polityce”.
To głos nie tyle amerykańskich neokonserwatystów i religiantów różnych denominacji chrześcijańskiej proweniencji, nie tyle realistów politycznych czy pragmatyków, co nostalgików za rolą, jaką pełnili we wszystkich dziedzinach amerykańskiego życia w minionych latach tzw. WASP (White Anglo-Saxon Protestant). Białym, konserwatywnym i liberalnym Amerykanom w rodzaju Edwarda Luttwaka, Normana Podhoretza, Patrica Buchanana czy Roberta Kagana trudno jest się pogodzić z myślą o wypieraniu tej tradycji z życia USA od kilku dekad. Z różnych zresztą względów.
Ten scenariusz rozchodzenia się, rozpadania się Zachodu, opisał dokładnie w 2002 roku w listopadowym numerze The Atlantis Charles A. Kupchan („Koniec Zachodu. Amerykanie są z Marsa, Europejczycy z Wenus”), choć żegluje on jedynie po przestrzeniach antynomii europejsko-amerykańskich. Ale nie chodzi tu jedynie o podejście do militariów, do wojny czy narzucania siłą swych przekonań, poglądów, bądź szerzenia poprzez interwencje humanitarne demokracji czy wolności. Tu chodzi głównie o pewną filozofię życiową, polityczną wizję, kulturę oraz związaną z nią mentalność (tak indywidualną jak i zbiorową).
Historyczne porównania
Jeśli już jesteśmy przy poetyce rzymsko-helleńskiej, bo takie porównanie jest w kontekście przywołanego Petera Bendera jak najbardziej uprawnione, niezwykle ciekawe byłoby kompatybilne spojrzenie na sprawy militariów, polityki, a przede wszystkim – kultury najszerzej pojętej. Rzymianie (Zachód) zawsze liczyli na siłę militarną i prawo, Bizantyjczycy (Wschód) – na dyplomację (nawet intrygi i napuszczanie jednych wrogów na drugich). Łacinnik lubił pojęcia ścisłe, jasne, interesował się przede wszystkim praktycznym działaniem, Grek – przeciwnie, lubował się w spekulacjach, dyskusjach, krytycznych refleksjach. Czyniono to wszędzie, nie tylko na salonach, ale na ulicach, hipodromie, rynkach, bo wynikało to przede wszystkim z kultury i religii.
Jak zauważa w książce „Rzym - Konstantynopol na drogach podziału i pojednania” ks. Edmund Przekop, najlepiej ową dychotomię obrazują osoby i dorobek Tertuliana (z jednej strony) i Orygenesa (z drugiej). Obaj to pierwszoplanowi przedstawiciele wczesnochrześcijańskiej myśli teologiczno-doktrynalnej, żyjący na przełomie II i III w. n.e.
Tertulian – reprezentant Zachodu - to prawnik, dialektyk, pisujący dla obywateli rzymskich i poszukujący przede wszystkim drogi do Absolutu i jej uzasadnienia. Ten jurydyczno-praktyczny charakter kontrastuje wyraźnie z dorobkiem Orygenesa, którego nauka ma wyraźnie spekulatywny charakter, oparty o tradycję greckiej filozofii klasycznej. „Zamiast skostniałych prawniczych formuł Tertuliana, proponował on myśl dynamiczną, w której Bóg okazuje się na końcu dziejów miarą wszelkiego ruchu”. I dlatego człowiek musi się mu bezwzględnie, na wiarę, podporządkować. Następuje tak charakterystyczne dla późniejszego prawosławia przebóstwienie rzeczywistości.
Świat grecko-rzymski, będący przedłużeniem świata hellenistycznego z epoki Aleksandra Wielkiego i diadochów nie był nigdy zwartą całością. I to nie tyle nawet z tytułu różnorodności składających się nań tradycji, kultur, tożsamości ludów zamieszkujących poszczególne prowincje.
Ta różnorodność Rzymian, Greków, Syryjczyków, Egipcjan, Gallów, Izauryjczyków, Daków czy Brytów była charakterystyczną cechą tego olbrzymiego imperium. Tak jak to ma miejsce dziś w Ameryce: mieszkaniec Florydy ma zupełnie inne spojrzenie na otaczający go świat niż Amerykanin zamieszkujący Maine czy Vermont, Teksańczyk jest przeciwieństwem Nowojorczyka, a mieszkaniec Kalifornii czy Hawajów – obywatela z Kansas, bądź Alabamy.
Z czasem podział Cesarstwa wedle religijno-teologicznych różnic się pogłębił, (do polaryzacji stanowisk przyczyniło wprowadzenie chrześcijaństwa jako oficjalnej religii państwowej przez Konstantyna Wielkiego), gdyż zachwiała się pozycja jego stolicy – Rzymu. Tu bowiem do tej pory rezydował cesarz. Wraz z przeniesieniem siedziby Imperatora do Konstantynopola i „orientalizacją” dworu cesarskiego oraz kultury propagowanej przez dwór, wraz z rosnącą autokracją i umacnianiem pozycji cesarza w sposobie sprawowanych rządów w stylu azjatyckich satrapii (np. perskiej, chorezmijskiej, bądź muzułmańskich kalifatów), przy przewadze prowincji wschodnich w systemie administrowania krajem zmieniać się poczęły relacje Wschodu i Zachodu.
Silniejsza gospodarczo, kulturowo, a przede wszystkim żywsza w przestrzeni teologiczno-religijnych sporów wschodnia część Imperium zdominowała kulturę i poczęła nadawać jej swoiste, orientalne piętno. Bizancjum się orientalizowało, razem z całym wschodem cesarstwa. Potem doszły do tego podboje Arabów i Seldżuków.
Na Zachodzie, w starej stolicy, pozostał papież, biskup rzymski, który niejako siłą rzeczy pod nieobecność cesarza przejmował prerogatywy władzy (tak religijnej jak i świeckiej). I tylko to powodowało, że stara stolica zachowała jakieś resztki splendoru i znaczenia.
Te różnice widać w dorobku dwóch apologetów chrześcijaństwa: Tertuliana i Orygenesa, uwidaczniały się jeszcze przed przeniesieniem stolicy nad Bosfor przez Konstantyna Wielkiego. Antynomie narastały permanentnie, będąc po prostu immanencją olbrzymiego terenu i różnorodności kulturowo-cywilizacyjnej Imperium Romanum. To cecha niemal każdego imperium, tego dzisiejszego, hegemonistycznego, „nomadycznego” (p. R.S.Cz. - „Postkolonialny pejzaż zachodniego świata”, SN nr 3/18) i USA również.
Specyficzny hegemon
Dochodzimy także do wniosku – wbrew twierdzeniom wielu zaoceanicznych autorów - że specyfiką amerykańskiej hegemonii (a nie imperializmu jak oni twierdzą) są „rządy sprawowane tylko za pośrednictwem innych państw” pozostających w orbicie przyjaźni i sojuszy ze Stanami Zjednoczonymi. Krajom tym, jeśli w owej zależności korzystnej dla interesów amerykańskich pozostaną zbyt długo, grozi utrata legitymizacji swej suwerenności - tak w oczach wewnętrznej opinii publicznej jak i na arenie międzynarodowej. I w tej sytuacji państwa te będą podważać pozory amerykańskiego nie-imperializmu, dobrej woli, wiary w słowa: wolność, demokracja, prawa człowieka itd. (p. A. Colas, „Imperium”). Widać to dziś w wielu miejscach globu jak na dłoni.
Trzeba podkreślić, iż 11.09.2001 stanowi wyraźną cezurę w tym procesie. Od tego czasu Amerykanie przekształcają swe relacje z otoczeniem (zewnętrznym i wewnętrznym) tak, „ażeby zabezpieczyć światowy porządek, w ramach którego amerykański kapitalizm będzie mógł kwitnąć jako zjawisko społeczno-ekonomiczne, polityczne i ideologiczne”, jawnie powracając do praktyki z apogeum lat „zimnej wojny”. I to bez jakichkolwiek pozorów zachowań nieimperialnych.
W chwilach przerażenia, jakie wywołał atak na WTC w Nowym Jorku, nawet tacy pacyfiści i przeciwnicy zbrojnych interwencji amerykańskich jak Susan Sontag dopuszczać poczęli rozwiązywanie siłowe w takich sytuacjach. „Ameryka ma wrogów. Ma wszelkie prawo obrać nową politykę, tropić sprawców i jej wspólników” (p. S. Sontag, „Prostota, jedność jasność” – Gazeta Wyborcza 05-06.10.02).
Widzimy wiec jak diametralnie wrzesień 2001 zmienił myślenie, świadomość i interpretację procesów zachodzących w świecie współczesnym. W świecie „białych ludzi”.
I tu ponownie musimy wrócić do baumanowskiej „nomadyczności”. Wojna z terroryzmem, jaką ogłosił Georg W. Bush jr i jaką Ameryka miała prowadzić z terrorystyczną międzynarodówką trwa już 16 lat. Ma ona także nomadyczny kontekst i wymiar. Co chwila USA gdzieś interweniują, tworząc nowe pole konfliktu, nowe ognisko chaosu, powodując dramaty i tragedie ludzi. Często już bardzo biednych i cywilizacyjnie upośledzonych.
Takie obrazy tworzyli bracia Tofflerowie w swych książkach, przede wszystkim w bestsellerze „Wojna i antywojna”, ale wówczas były to przepowiednie, science fiction.
Jak sądzi wielu polityków, w czasie wojny i zagrożenia wojną nie dyskutuje się, nie ma potrzeb publicznej debaty o zasadniczych kanonach polityki, więc taki stan rzeczy jest bardzo wygodny dla rządzących dziś konserwatystów, tradycjonalistów i dogmatycznych neoliberałów, którzy zawsze gardzili demokracją i szeroką, publiczną dyskusją. Obojętnie czy to w USA, Europie Zach. czy w Polsce. A poza tym pod hasłem „jedności narodu”, zagrożenia zewnętrznego, retoryką patriotyczno-bogoojczyźnianą zamyka się usta wszelkim oponentom oskarżając ich o zdradę, brak patriotyzmu, Targowicę (w Polsce), agenturalność i sprzedajność obcym. W najlepszym wypadku nazywa się ich „pożytecznymi idiotami”.
Według koncepcji bliskich Białemu Domowi rządzonemu przez neokonserwatystów (nie tylko formalnie), takie role wyznacza się też Polsce (na najbliższą przyszłość), państwom nadbałtyckim (Litwa, Łotwa, Estonia), Ukrainie czy Rumunii, gdyż stąd właśnie USA zamierzają przeciwdziałać żywotnym interesom Rosji (a przede wszystkim jej bezpieczeństwu) jak i ściślejszemu jednoczeniu się Unii Europejskiej (chodzi jednak głównie o Niemcy i ich dominację w Europie).
Pojęcie nomadyczności scharakteryzować możemy jako permanentną zmienność i wędrówkę oraz poszukiwanie: wody, pastwisk, lepszych warunków do życia i funkcjonowania stad oraz pasterzy. Także – za Baumanem – pracy, bądź …wrażeń (turystyka). Dlatego działania kapitału oraz Białego Domu zabezpieczającego jego interesy – tak jak cała przestrzeń wirtualna, w której dziś funkcjonuje ludzkość – dotyczyć muszą całego globu (to jest sens globalizacji). Stąd owo zarządzanie chaosem (p. N. Klein – „Doktryna szoku”) za pośrednictwem innych państw musi mieć również charakter ogólnoświatowy i jest tym samym kolejną cechą nomadyczności „Imperium-Nie-imperium” amerykańskiego. Richard Rorty, znakomity filozof XX-wieczny, w jednym ze swych esejów politycznych określił globalizację jako lansowanie programu służącego przede wszystkim amerykańskiemu mega kapitałowi i próbę zarządzania w taki sposób światowymi procesami.
Skąd my to znamy?
Ale Rzym w czasie swego rozwoju i ekspansji także stosował tego typu rozwiązania wobec państw buforowych, zależnych w jakimś sensie od jego władzy, zabezpieczających jego interesy. Takimi były np. Izrael Herodów, Armenia (periodycznie), Mauretania (po latach takiego „buforowania” włączona do Imperium jako prowincja Mauretania Tingitana) itd. Takim hybrydowym, efemerycznym państwem jest współcześnie np. Kosowo (największa baza wojsk amerykańskich w Europie, Camp Bondsteel / Uroševac została zlokalizowana właśnie tu po ogłoszeniu niepodległości tej serbskiej prowincji). Rosja, idąc tą ścieżką, tworzy na swoich granicach, w miejscach szczególnego zagrożenia jej interesów takie twory quasi-państwowe jak Osetia Poludniowa, Naddniestrze, republiki ludowe we wschodniej Ukrainie, Abchazja.
To wszystko z czym mamy do czynienia w polityce amerykańskiej jest logiczną konsekwencją prowadzonej od dekad polityki. A na pewno od zakończenia I wojny światowej, kiedy to Ameryka po raz pierwszy postawiła stopę na Starym Kontynencie (i chodzi nie tylko o stopę militarną, ale co może ważniejsze – sadowić się poczęła w formie ekspansji kapitału, stylu życia, mody itd.) i której już nie cofnęła. Doskonale ten fakt opisuje K.T. Toeplitz w „Najkrótszym stuleciu”.
Z kolei według Neila Fergusona („Świat bez mocarstwa?”- Gazeta Wyborcza, 23-24.10.04), II wojna światowa i jej wyniki pozwoliły USA sprowadzić grę geopolityczną do układu bipolarnego, na pewno czytelniejszego i łatwiejszego do opanowania i kontrolowania niźli struktura pluralistycznego, rozproszonego na szereg regionalnych imperiów świata czy bezbiegunowego w ogóle świata.
Nie kto inny jak Woodrow Wilson (prezydent USA 1913-21) miał zapowiedzieć, iż Ameryka będzie walczyć o wolny, liberalny, zglobalizowany rynek (korzystny dla Ameryki) i świat ze szczelnymi granicami. Przepływy kapitału i dóbr konsumpcyjnych – jak najbardziej. Żadnej konwergencji kultur, ludzi, idei itd. To też miało być jego zdaniem priorytetem Ameryki. Czy mur Donalda Trumpa nie jest jakąś kontynuacją tej myśli?
Można domyślać się, dlaczego takie wizje przychodziły na myśl elitom rządzącym Stanami Zjednoczonymi w ówczesnym czasie. Po pierwsze – niesłychana popularność na świecie idei rewolucyjnych i socjalistyczno-komunizujących, po drugie – zwycięstwo Rewolucji Październikowej w Rosji, po trzecie – obawa przed zatracaniem charakteru USA jako państwa WASP-ów. Kraju z segregacją rasową, porażonego misjonizmem cywilizacji „białego człowieka”, nieograniczonego niczym rynku, ale protekcjonistycznego wobec amerykańskiego kapitału (i tego co uznaje się za amerykańskie), zbiorowości wyznającej ideę Izaaka Zangwila opisanej jako melting pot, skutkującej tym, iż różnorodne wspólnoty: narodowe, kulturowe, religijne itd. żyją w jednym organizmie obok siebie, spajane przez tzw. american dream i tożsamość niesioną przez kulturę WASP.
Przywoływany tu Neil Ferguson jawi się jako jeden z wielu zwolenników hegemonii amerykańskiej w dotychczasowym stylu i wydaniu. Nic nie powinno się zmienić, dla dobra bezpieczeństwa i stabilizacji świata - zachodniego świata. Ubolewając, iż „amerykańscy wyborcy są dziś jeszcze mniej skorzy do przelewania krwi i wydawania grosza publicznego w obcych krajach niż w czasie wojny wietnamskiej” patrzy tylko przez euroatlantyckie, „białoskóre” i chrześcijańskie okulary. W rozpływaniu się, zatracaniu, dotychczasowej wizji amerykańskiego imperium, (a tym samym utratą zdolności do szerzenia swojej misji), widzi on zagrożenie dla pozycji i hegemonii Ameryki. Określa ją z tej racji – oraz z tytułu zadłużenia USA i niespotykanej konsumpcji społeczeństwa, nie widząc, iż to system neoliberalny kreuje takie postawy i stąd właśnie czerpie swe życiodajne, choć autodestruktywne soki – „miękkim” imperium, kolosem na glinianych nogach, krajem importującym siłę roboczą oraz społeczeństwem z deficytem panświatowej wizji.
Zapominają ci wszyscy konserwatyści, tradycjonaliści, którzy chcą świat zatrzymać w ewolucji, że tego się nie da na dłuższą metę spowodować. Na pewno trwale nie uda się cofnąć go do epok minionych, najlepiej do średniowiecza, gdzie elity w sutannach decydowały jak ma wyglądać życie intelektualne i codzienne na Starym Kontynencie. W strefę ponownej władzy białych mężczyzn, najlepiej bezżennych i stygmatyzowanych religijnymi przykazaniami z epoki neolitu (Stary Testament i zdobycie Kanaanu przez semickie plemiona Izraelitów). Nowoczesność jest jednak pluralizmem i wielością.
Dyktat demografii
Jednak ów kryzys hegemona ma zupełnie inny aspekt - jest pozorny. To kryzys sytuacji do której przyzwyczaili się (i cały świat) konserwatyści, tradycjonaliści, doktrynerzy i purytanie, ale także biali suprematyści, jakich mnóstwo jest w USA, którzy w wyniku polityki neoliberalnej i globalizacji zostali wykluczeni z dotychczasowych ról, jakie im przypisywały tradycja i dzieje Ameryki.
Na kryzys - oprócz czynników polityczno-gospodarczych (zarówno globalizacji, jak i nomadyczności kapitału, umiędzynarodowienia handlu i wytwarzania dóbr konsumpcyjnych, a nade wszystko – neoliberalnego, czysto technokratycznego sposobu myślenia elit) składają się jeszcze takie elementy jak demografia, import siły roboczej oraz nielegalna imigracja do USA z południa od Rio Grande. Także wzrost liczby ludności pochodzenia azjatyckiego (głównie Koreańczycy, Chińczycy, Filipińczycy, Japończycy). Biorąc pod uwagę te zjawiska, jak również liczną mniejszość Afroamerykanów, grupa ludności zaliczanej do rasy białej w USA jest na dobrej drodze do zyskania statusu mniejszościowego. Jak przewidują demografowie, w całym kraju ma to nastąpić ok. 2040 r.
Latynosi stali się największą grupą etniczną w Kalifornii. To najliczniejszy stan w USA, więc i wyznacznik zmian demograficznych w całym kraju. Miejscowi demografowie już od dawna przewidywali, że to proces nieuchronny. Ich przypuszczenia potwierdził lokalny spis ludności dokonany w latach 2014/15. Z tych statystyk wynika, że w Kalifornii mieszka 14,99 miliona Latynosów i 14,92 miliona osób zaliczanych do rasy białej. I są to dane oficjalne, nie uwzględniające imigrantów nielegalnych.
Od 2000 r. populacja latynoska w USA powiększyła się o 57% z 35,3 milionów i obecnie w całych Stanach mieszka ponad 57 milionów ludzi o południowo-amerykańskich korzeniach.
Dlaczego biali spychani są do mniejszości? Dlatego że - jak to widać na przykładzie Latynosów w Kalifornii - od kilku lat więcej rodzi się dzieci kolorowych i należących do mniejszości niż w rodzinach białych pochodzenia nie-latynoamerykańskiego. Co więcej, biali częściej umierają niż się rodzą. Już dziś biali są w mniejszości w takich stanach jak Hawaje, Kalifornia, Nowy Meksyk i Teksas, a w takich stanach jak: Arizona, Newada czy Floryda Latynosi stanowią ok. 1/3 populacji.
Im dalej na Wschód, tym znaczniejszy jest procentowy udział ludności pochodzenia europejskiego: przodują tu stany środkowego Zachodu (Missouri, Minnesota, obie Dakoty), północnego Zachodu (Wyoming, Idaho, Montana) oraz na Wschodzie kraju (New Hampshire, Connecticut, Delaware, Wirginia Zach.).
Wraz z tym zmienia się mentalność, tradycja, wartości jakim hołdują owe mniejszości (a to się przekłada na życie codzienne całej populacji, powodując określone napięcia społeczne), powoli stając się większością. Niebagatelną rolę pełni tu religia – w zdecydowanej większości Latynosi są katolikami (co nie jest bez znaczenia w dziejach Stanów Zjednoczonych i stosunku ortodoksyjnych protestantów do Rzymu) lub wyznawcami galaktyki wyznań zaliczanych do pentekostalizmu.
Już dziś język hiszpański w Nowym Meksyku jest uznanym językiem urzędowym (i to świadczy najlepiej o kierunku i zakresie tych zmian).
Opisane zagadnienia – tylko w demograficzno-religioznawczym profilu – są jasnym przykładem tego, co Umberto Eco („Pięć pism moralnych”) nazywa metysażem kulturowym. I jest to proces nieuchronny w takim wymiarze terytorialnym, w takim zakresie rasowo-kulturowym, w takiej sferze gospodarki, wartości i tradycji, w jakim funkcjonują Stany Zjednoczone AP. Jak na razie, Amerykę spaja, trzyma w karbach, ów konstytucjonalizm oparty o zasady purytańskiej religii WASP i ojców założycieli. Ale zmiany demograficzne - a co za tym idzie religijno-kulturowe, o których tu ledwie wspomniano - muszą go za 2-3 pokolenia zmienić diametralnie. Metysaż kulturowy USA to nic innego jak analogia z bizantynizacją Rzymu.
Ponadto centrum gospodarcze, kulturowe i biznesowe a także „duchowe” przenosi się powoli nad Pacyfik znad Atlantyku, gdzie przybyli pierwsi, biali koloniści z Europy i gdzie powstały – niczym Rzym założony przez legendarnych bliźniaków: Romulusa i Romusa – pierwsze kolonie, które dały początek USA. Wiąże się to, oprócz tych elementów, o których już wspomniano, z rosnącą rolą całego regionu pacyficznego w skali globalnej. Tu leżą Chiny (może już najsilniejsza gospodarka na świecie, o rynku nie wspominając), a także Japonia, Korea Poludniowa, Tajwan, Singapur.
„Kolejny skok” do grona silnych gospodarczo i atrakcyjnych rynków, państw zaliczających się do światowej I-szej ligi, szykują Indonezja i Wietnam. Region atlantycki - stanowiący centrum światowej polityki, kultury, gospodarki - traci na znaczeniu od przynajmniej 500 lat (czyli od momentu odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba w 1492 r.). Traci wraz z Europą, tym małym „półwyspem leżącym daleko na zachodnich krańcach Azji” – jak określił kiedyś Stary Kontynent Mao Zedong.
A Imperium, współczesny hegemon, na razie nim pozostanie, choć osłabione, zmuszone do podzielenia się wpływami i znaczeniem z innymi rosnącymi w siłę hegemonami. Choć będzie to już inne Imperium: tak w wymiarze światowym jak i wewnętrznym. Podobnie jak to było z Rzymem i Bizancjum.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1182
Trudno jednoznacznie dzisiaj zdefiniować pojęcie bohaterstwa. Według angielskiego publicysty i znanego propagatora historii Paula Johnsona, wyróżnikiem bohatera winno być powszechne, długotrwałe i entuzjastyczne uznanie, ale jednocześnie jest tu miejsce na indywidualizm.
Co więcej, Johnson przekonuje, że cechami bohatera są: krytyczny stosunek do stereotypów oraz odwaga i konsekwencja w głoszeniu nawet najbardziej kontrowersyjnych poglądów.
Czy zatem można w jednym szeregu ustawić na przykład Juliusza Cezara, Boudikę, Giordana Bruna, Mikołaja Kopernika, Galileusza, Napoleona, Adolfa Hitlera, Lenina i Mao Zedonga? Wydaje się to wielkim nadużyciem, gdyż trzej wymienieni na końcu dopuścili się ogromnych zbrodni, choć nadal mają swoich wielbicieli i dla nich na pewno uchodzą za bohaterów.
Zresztą osoby Juliusza Cezara i Napoleona również budzą kontrowersje, gdyż obaj mieli na rękach krew milionów, a od najbardziej znanych zbrodniarzy oddziela ich tylko perspektywa czasowa. Podobnie rzecz wygląda z Winstonem Churchillem, który jako pierwszy w historii, w 1920 roku potraktował gazami bojowymi ludność cywilną Kurdystanu, a dla Brytyjczyków jest największym w XX wieku ich rodakiem.
Bohaterowie niekontrowersyjni
Znacznie łatwiej jest z Mikołajem Kopernikiem, który w powszechnym mniemaniu „wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”, choć w kulistość naszej planety wierzyli zarówno pitagorejczycy, a w III wieku p.n.e. dowiódł jej Eratostenes z Cyreny. Starożytni Grecy mieli również niejasne przekonania na temat wzajemnego ruchu obu tych ciał niebieskich, choć pewnie nie tak precyzyjne jak Kopernik. Co więcej, w swoich pracach nasz wielki rodak wykorzystał dość dokładne obliczenia Ptolemeusza, tyle, że zmienił punkt odniesienia i Słońce uczynił centrum ówcześnie znanego wszechświata.
Bronił jednak swoich poglądów konsekwentnie, a jego dzieło "O obrotach sfer niebieskich" jeszcze w XIX wieku było na indeksie ksiąg zakazanych Watykanu.
Podobnie rzecz ma się z Giordanem Brunem, który swój upór w głoszeniu „herezji” o nieskończoności wszechświata i wielości światów przypłacił męczeńską śmiercią na stosie. Z kolei Galileusz wprawdzie przed trybunałem inkwizycji odżegnał się od heliocentrycznej wizji Kopernika, ale i tak końcówkę swego długiego życia spędził w areszcie domowym, a Kościół katolicki zrehabilitował go dopiero w 1965 roku! Takich przykładów w historii mamy wiele.
Gorzej jest z politykami, nawet tymi, o których pamięć jest jeszcze bardzo świeża.
Amerykanie czują sentyment do Ronalda Reagana, a konserwatywni Brytyjczycy do Margaret Thatcher, ale już związkowcy ze Zjednoczonego Królestwa nie podzielają tego entuzjazmu. Reagan zaś uchodzi za pogromcę komunizmu, ale Michaił Gorbaczow w swojej własnej ojczyźnie jest obecnie gorzej postrzegany nawet od… Stalina.
W zapomnienie popadł prezydent Wilson, choć przedwojenna Liga Narodów powstała w dużej mierze z jego inicjatywy. Tyle, że nie wstąpiły do niej Stany Zjednoczone.
Nawet na naszym polskim podwórku mamy wielkie i małe spory o to, kto był większy patriotą: Piłsudski czy Dmowski, choć niezaprzeczalnie obaj położyli wielkie zasługi w procesie odzyskiwania niepodległości. Mieli wprawdzie różne wizje przyszłej Polski. Pierwszy dążył do federacji z racji zróżnicowania etnicznego odrodzonej Rzeczpospolitej , drugi do inkorporacji jak największych ziem zaboru rosyjskiego i polonizacji zamieszkujących je mniejszości.
Obecnie umysły Polaków rozpala spór o Lecha Wałęsę i ten podział mniej więcej pokrywa się z polaryzacją ideologiczną naszego społeczeństwa, choć jednak większość, bez względu na wiarę lub powątpiewanie w jego współpracę z SB, uznaje jego prezydenturę za słabą. Trudno zresztą o inne podejście, skoro w pierwszych wyborach wygrał w pierwszej turze, a w drugich otrzymał nieco ponad 1% głosów.
Przepis na idola
Obecnie za bohaterów uchodzą różnej maści celebryci, wykreowani przez media oraz młodych fanów różnej odmiany współczesnej muzyki czy form protestu.
Młodzież jest grupą, którą najłatwiej krytykować. Nie bardzo może i umie się bronić, a reguł gry rządzących światem dorosłych nie chce zaakceptować. Jedynie pisma młodzieżowe, które są do niej adresowane biorą ją w obronę i czasami dają jej się wypowiedzieć.
W ostatnich latach narzekania na młodzież znalazły wyraz w decyzjach politycznych. Akcja „Małolat” miała zapobiec przestępczości wśród młodzieży, a ochroniarze i kamery śledzące ruch na szkolnych korytarzach - narkomanii. Tak się jednak nie stało.
Również oficjalnie lansowane autorytety i postawy nie znajdują zrozumienia u młodych ludzi. Oni nie chcą odgórnie narzuconych wzorów zachowań i podstarzałych mentorów, którzy z wystudiowanym uśmiechem przekonują ich, że są fajni. Spornych obszarów jest zresztą więcej. Weźmy choćby nową generację muzyków rockowych. Nie przypadła ona do gustu pokoleniu rodziców dzisiejszych nastolatków, chociaż wykonawcy często są w ich wieku. To samo dotyczy kontrowersyjnych wystaw, czy szokujących filmów, które cieszą się największym uznaniem młodego widza.
Nie ma jak dotąd na rynku podręcznika zatytułowanego Jak zdobyć popularność wśród młodzieży. Ktoś, kto próbowałby go napisać napotkałby na ogromne trudności w ustaleniu kryteriów, według których miałby zbudować portret idola. Różnorodność stylów współczesnej muzyki i innych dziedzin sztuki sprawia, że trudno znaleźć jakieś wiodące przymioty „bohatera epoki”.
Pewne wspólne cechy można jednak zauważyć. Pierwszą jest sprzeciw wobec rzeczywistości i istniejących stosunków międzyludzkich.
Drugą jest autentyzm, bądź pozowanie na autentyzm. Trudno odróżnić jedno od drugiego w czasach, gdy ekshibicjonizm psychiczny stał się normą twórczej wypowiedzi, a wywlekanie intymnych szczegółów życia w niewybrednych słowach, czy szokujących obrazach uznaną kategorią estetyczną.
Trzecią jest komunikatywność. Pomimo krytyki, jakiej są poddawani dzisiejsi awangardowi artyści trzeba przyznać, że wiedzą jak przemawiać do swoich odbiorców. Wspólny żargon, niekiedy zredukowany do prostych komunikatów, wielu z nich gwarantuje estradowy sukces.
Oprócz wymienionych „predyspozycji” do zostania idolem niezbędnym warunkiem do osiągnięcia sukcesu jest wsparcie medialne. Bez promocji nawet najbardziej uzdolniony debiutant nie ma żadnej szansy.
Entuzjaści klasyki
Jednym z mitów lansowanych przez niektóre media jest przekonanie o niechęci młodzieży do sztuki tradycyjnej. Przeczy temu jednak liczba sprzedawanych każdego roku płyt Elvisa Presleya, czy zespołów „The Beatles”, „Pink Floyd”, „Led Zeppelin”, „The Animals” i wielu innych. To samo dotyczy polskich wykonawców, którzy latami nie schodzą z list przebojów, jak Czesław Niemen, Urszula, Maryla Rodowicz, czy grupy „Manaam”, „Budka suflera” i „Bajm”. A przecież artyści ci zaczynali często przeszło 20, 30 lat temu i obecnie należą do kanonu polskiego rocka.
Miłośników klasyki wśród młodzieży jest zatem wielu i stanowią bardzo odporną grupę na naciski awangardy. Wystawa impresjonistów w warszawskim Muzeum Narodowym przyciągnęła tysiące młodych ludzi i to nie tylko w ramach szkolnych wycieczek. Niewiele mniejszym powodzeniem cieszył się Andy Warhol, uważany swojego czasu za symbol sprzeciwu wobec mieszczańsko-filisterskiemu stylowi życia. Równie chętnie młodzież odwiedza „Zachętę”, czego wyrazem były tłumy licealistów i studentów na wystawie poświęconej najwybitniejszym twórcom XX wieku. Młodych ludzi można spotkać w Starej Kordegardzie, na Zamku Królewskim, a także w licznych galeriach sztuki, słowem wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ciekawego.
Podobnie jest z muzyką. Wspólny koncert koncert Ewy Małas-Godlewskiej i José Cury w Teatrze Wielkim zgromadził tłumy młodych ludzi na Placu Teatralnym, nie zniechęciła ich nawet niezbyt sprzyjająca aura. Można powiedzieć, że każdy tradycyjny styl sztuki, włącznie z muzyką dawną i malarstwem realistycznym, ma swoich fanów wśród młodego i bardzo młodego pokolenia.
Czyli sztuka - zarówno tradycyjna, jak i współczesna - znajduje odbiorców w każdym wieku. W zasadzie przyciąga tych, których nie zraża jej hermetyczny język, prowokacja i łamanie wszelkich konwencji artystycznych.
Między poszukiwaniem a frustracją
Polityka już od paru dekad przestała być wylęgarnią bohaterów. Unią Europejską targają coraz nowe wstrząsy, których ukoronowaniem był Brexit oraz zaostrzająca się polityka na temat relokacji uchodźców, przybierająca niekiedy histeryczne tony. Dla wielu Rosjan bohaterem jest Władimir Putin, który po latach stagnacji i niezbyt chlubnych rządów Borysa Jelcyna przywrócił „wielkoruską” wiarę mieszkańcom swego kraju.
Ale już w USA od czasów Reagana żaden prezydent nie cieszy się estymą i nawet jeśli pełnił swój urząd przez dwie kadencje, to najczęściej wygrywał niewielką liczbą głosów. Pozostają zatem odwołania do historii i prowadzenie tego, co określa się mianem polityki historycznej. W Polsce widać to szczególnie wyraźnie.
Jedno jest pewne. Niektórzy bohaterowie historyczni pozostaną, choć w zależności od dziejowego kontekstu mogą być różnie interpretowani. Media, a zwłaszcza Internet, będą kreować coraz nowych idoli - jednodniowych skandalistów, albo zgoła wirtualne bóstwa.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 697
Kryzysy są immanencją systemu wolnego rynku. Jednak mocny sygnał, jakim był kryzys 2008 roku, niczego nie nauczył elit globalnych, tzw. autorytetów moralnych i politycznie wziętych i cytowanych wciąż analityków (oczywiście głównego nurtu medialnego), celebrytów czy topowych dziennikarzy. Dziennikarzy i publicystów zawsze poprawnych wobec wspomnianych elit i systemu.
Powszechna narracja – mająca już absolutne cechy propagandy i manipulacji, by nie rzec megaoszustwa - o postępującej szczęśliwości i wzroście powszechnego dobrostanu, nijak się ma do rzeczywistości. Jeśli ponad 70% populacji światowej należy do najniższej kategorii majątkowej (w niej prawie połowa nie posiada nic w rozumieniu panującej doktryny rynkowego fundamentalizmu), a ostatnie dane (Forbes, Oxfam itd.) mówią, iż 26 miliarderów dysponuje majątkiem takim jak 3,8 mld ludności świata (i ta rozpiętość dramatycznie rośnie – w czasie pandemii zasoby tych najbogatszych pomnożyły się często wielokrotnie przy jednoczesnym wzroście obszarów biedy i nędzy), oznacza to toksyczność systemu, jego zaawansowaną chorobę i doktrynalną kompromitację.
Świat i ludzkość stoją przed globalnymi wyzwaniami. Nie da się zrealizować koncepcji planetarnej cywilizacji uniwersalnej, humanistycznej, proczłowieczej, z jednoczesną akceptacją takiego stanu rzeczy: takich rozpiętości majątkowych, w poziomie jakości życia, stratyfikacji społecznego usytuowania ludzi, grup, społeczeństw czy całych narodów. Nie może nam być obojętny program urządzenia świata wedle dobrostanu wszystkich (czy maksymalnej liczby) ludzi. W dobie globalizacji musi to być szczególnie istotny sposób widzenia ludzkich potrzeb. W sposób gatunkowy, globalny i ponadrasowy, językowy, kulturowy, religijny, państwowy itd. I zaspokojenia przynajmniej podstawowego poczucia sprawiedliwości i równości szans.
„Upadek Wall Street pokazuje światu, że pewien sposób funkcjonowania gospodarki jest nie do utrzymania.
Ludzie dochodzą do wniosku, że ten model nie działa. To co się dzieje, jest znakiem że nawoływanie do
liberalizacji rynków finansowych było błędne”.
Joseph Stiglitz
Trudności w rozwiązaniu tego problemu sytuują się w dwóch płaszczyznach. Jedna to fakt, że stan kryzysu tak się już pogłębił, iż można wieszczyć totalny kolaps systemu z tragicznymi konsekwencjami takiej sytuacji. Historia dostarcza wiele przykładów załamania się hegemonicznych (i trwałych zdawałoby się) systemów i tego, co po tym następowało.
Drugą sferą, czy raczej barierą, uniemożliwiającą systemowe zmiany, które by pozwoliły ominąć owe tragiczne scenariusze znane z dziejów jest to, co prof. Adam Chmielewski zawarł w „Polskich zjawach politycznych” („Politea” nr 4/67/2020), omawiając sytuację w Polsce, (choć jest to akurat problem uniwersalny, światowy): „Zjawa neoliberalizmu skutecznie przesłania dwa fakty. Pierwszy polega na tym, że elity działają w przekonaniu, że swoje bogactwo zawdzięczają wyłącznie własnym zdolnościom, nie dostrzegając wielkiego wysiłku społecznego, któremu zawdzięczają swoją edukację i pozycję, biedni zaś obwiniają za swoją porażkę samych siebie, mimo iż stworzony system odbiera im szansę na poprawę swojego losu.
Drugi polega na tym, że tradycja liberalna nie składa się wyłącznie z dzieł von Misesa, von Hayeka czy Friedmana głoszących idee indywidualizmu, konkurencji i wolności wyboru. Tradycja liberalna obejmuje bowiem również silny, współcześnie zapomniany nurt liberalizmu egalitarnego”. Tym samym szczytne, uniwersalne i niosące humanistyczne przesłanie zasady klasycznego liberalizmu zostały w wyniku tej dogmatycznej i antypluralistycznej narracji doszczętnie sprofanowane. Pisali i zwracali na ten dramat uwagę liczni pisarze, myśliciele, intelektualiści (m.in. Richard Rorty, Benjamin Barber, Lester Thurow, Joseph Stiglitz, John Gray czy w Polsce Andrzej Walicki i Bronisław Łagowski).
Droga w ciemny zaułek
Panowanie od ponad trzech dekad ideologii opartej o pazerność, wsobność, egoizm i widzenie świata jedynie przez pryzmat swoich utylitarnych interesów, a spojrzenie na ludzi ograniczono wyłącznie do perspektywy koniuszka swojego nosa i prywatnego sukcesu materialnego, okazuje się drogą w ciemny zaułek cywilizacji. Tego efektem jest rozpowszechniony model homo oeconomicusa, osobnika który ma właściwie tylko jeden cel polegający na zawężeniu posługiwania się rozsądkiem i racjonalnością do bezlitosnej precyzji w uzyskaniu maksymalizacji zysku i radosnego, bezrefleksyjnego – z tego tytułu – bycia.
Tykająca bomba zegarowa nierówności społecznych stanowi poważną groźbę, z której jednak niewielu zdaje sobie sprawę. Nie dopuszcza takiej alternatywy - czyli zawalenia się tej bańki dobrego samopoczucia i pozornego sukcesu otoczonego zasiekami i murami – nie tyle w realności, co wręcz do swojej świadomości. Alienacja i radość z posiadania ciągle czegoś nowego, przebywania w świecie zadowolenia, zabawy i uśmiechu oraz potrzeba (celebryctwo) zaistnienia choćby na chwilę w publicznej przestrzeni, (w czym pomagają środki masowej komunikacji i rozwój technologii), występuje masowo i powszechnie. Zwłaszcza wśród milionów sybarytów z klasy średniej oraz wyższej.
Ludziom się wydaje, że tak będzie zawsze i każde kolejne pokolenie będzie miało lepiej. I ich stopa życiowa i jakość życia też będzie stale rosła. Tak już nie będzie, to już nie funkcjonuje, choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Teoria skapywania bogactwa po raz kolejny okaże się humbugiem i oszustwem. Tym razem jednak w wyjątkowo brutalnej i traumatycznej formie.
System ów spowodował globalne i grupowe „spustoszenie moralne, etyczną ślepotę i brak wrażliwości, przywyknięcie do ludzkiego cierpienia i krzywd wyrządzanych codziennie przez ludzi innym ludziom” (Z. Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Stopniowo ludzkość tej zamożnej części świata od dekad (by nie rzec – od wieków, bo chodzi tu o Zachód jako cywilizację) została uodporniona na erozję tych wartości oraz zasad, które miały ją tworzyć: wolność, solidarność, równość, sprawiedliwość, wsparcie i empatia. Po prostu – oświeceniowy humanizm. I to są spustoszenia poparte powrotem imperialnego myślenia znajdującego źródła w starotestamentowej idei „narodu wybranego”, którą to ideę chrześcijaństwo doskonale zaadoptowało na grunt postrzymskiej cywilizacji. Z tym w niebyt odeszły autokrytycyzm, dystans do rzeczywistości, samodzielne i krytyczne myślenie. Bo – jak wynika z badań socjologicznych – dla większości współczesnej populacji „najważniejsze jest poczucie komfortu”. (The Throughtfull. FO/futureorientation [za]: Z. Bauman).
Wolność … posiadania i konsumpcji
Neoliberalizm i myślenie kolonialno-eksploatatorskie zniszczyły do dna również ideę wspólnej Europy, opartej przecież na solidarności, humanizmie, prawach człowieka i stabilizacji życia jej obywateli. Prawa człowieka – wedle Karty ONZ z 10.12.1948 roku – to nie tylko (o czym zapominają dzisiejsi liberałowie, de facto neoliberałowie, czyli neokonserwatyści) wolność, demokracja, swoboda przedsiębiorczości i zysków. To także podstawowe zabezpieczenia socjalne, prawo do odpowiedniej jakości życia, szczęścia, dostępu do kultury, nauki, wypoczynku (artykuły od 21 do 29 Deklaracji ONZ). I to jest również integralna część tego dokumentu. I co najważniejsze – artykuł 30 Karty mówi jasno i precyzyjnie o integralności wszystkich artykułów w niej zawartych: „Żadnego postanowienia niniejszej Deklaracji nie można rozumieć jako udzielającego jakiemukolwiek Państwu, grupie lub osobie jakiegokolwiek prawa do podejmowania działalności lub wydawania aktów zmierzających do obalenia któregokolwiek z praw i wolności zawartych w niniejszej Deklaracji”. O tym podsumowaniu Deklaracji milczą dziś media nie tylko nad Wisłą.
Z tym modelem funkcjonowania i świadomości jest też związane fetyszyzowanie – czy nawet parareligijny kult – jakim obdarzono własność prywatną. W związku z tym, kluczowe pojęcie klasycznego liberalizmu jakim jest wolność utożsamiono wyłącznie z wolnością posiadania, konsumowania i pomnażania kapitału. I czy po ponad 170 latach od ogłoszenia przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa Manifestu komunistycznego zawarta w nim sentencja o własności, z racji wspomnianych stratyfikacji społecznych istniejących (i pogłębiających się) we współczesnym świecie, nie jest znów aktualna? „Oburzacie się, że chcemy znieść własność prywatną. Ale w waszym dzisiejszym społeczeństwie własność prywatna jest zniesiona dla dziewięciu dziesiątych jego członków. Istnieje ona właśnie dzięki temu, że nie istnieje dla tych dziewięciu dziesiątych”.
Podstawowe idee wolnego rynku i jego głównego demiurga – tzw. niewidzialnej ręki (doskonale widzianej dla tych 9/10, o której piszą zacytowani wyżej klasycy filozofii marksowskiej) - są a priori antydemokratyczne (Naomi Klein, Doktryna szoku). Muszą być narzucane w różny sposób: siłowo i brutalnie (w Chile czy Rosji), poprzez jednostronną propagandę i bezalternatywność wyboru (jak w Polsce i innych krajach byłego RWPG), lub też niejako „tylnymi drzwiami” po upadku Muru Berlińskiego w krajach Zachodu. Wprowadza się te zasady i materializuje ów model funkcjonowania gospodarek – ale dotyczy to przede wszystkim kultury - w momentach, kiedy obywatele są zagubieni, bezwolni, porażeni chaosem (lub w stanie nadmiernej radości, w euforii itd., kiedy tracą zdolność krytycznego spojrzenia i dystansu wobec zaistniałej rzeczywistości).
Upadek klasy średniej
Ten model i sposób funkcjonowania człowieka, który jest niejako „zanurzony w kulturze” i odbiera z niej określone bodźce stymulujące jego działanie i myślenie, jest zabójczy dla klasy, która była twórcą, stała za funkcjonowaniem i niebywałym sukcesem systemu zwanego demokracją liberalną. Klasa średnia – bo o niej tu mowa - była jednocześnie beneficjentem tego systemu politycznego. Tego rozdziału dóbr, usług, szans i stałego, permanentnego wzrostu jakości życia. To Zachód po II wojnie światowej do chwili upadku dwubiegunowego podziału Europy był jedynym miejscem, gdzie ów eksperyment – bo tak to należy nazywać – funkcjonował i święcił triumfy. To był „złoty wiek kapitalizmu”. (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności. Spojrzenie na krótkie dwudzieste stulecie).
Dramatyczny niedobór energii - gazu i ropy naftowej, ale także węgla kamiennego z racji „zielonego ładu światowego” i trendów mających urzeczywistnić ów ład - sygnalizuje nadchodzenie kryzysu o wiele bardziej poważnego niż miało to miejsce w roku 2008. Ów kolaps światowego systemu ekonomicznego oraz poszczególnych gospodarek krajowych majaczył na horyzoncie od jakiegoś czasu (ostrzegali i prognozowali go liczni analitycy i realistycznie patrzący na współczesny neoliberalny świat komentatorzy). Napędu i przyśpieszenia dodała pandemia CoV-19 i jej następstwa oraz towarzyszące zjawiska.
Dziś widać, jak szybko modele czystej energii, zielonego ładu itd. odkładane są ad calendas graecas, aby powstrzymać lawinowy upadek wielu gałęzi przemysłu, usług, rolnictwa. Braki gazu w Europie – tu wina po części leży w neoliberalizacji dostaw (przejście od umów długoterminowych na rzecz chaotycznych, doraźnych, zgodnych z działaniem „niewidzianej ręki rynku” zakupów na giełdzie w Rotterdamie) – odbiły się na całej gospodarce światowej. Cena „błękitnego paliwa” poszybowała do niebotycznych poziomów, do tej pory niespotykanych. Azja, a przede wszystkim Chiny - mające kolosalne nadwyżki zasobów finansowych – płacąc od ręki (zgodnie z popytem i podażą) za dostawy „błękitnego paliwa” – wyssały z Europy Zach. dotychczasowe dostawy skroplonego gazu z USA, Kanady i Meksyku. Koncerny zza oceanu poszły tam, gdzie płacą od ręki tyle, ile one zechcą.
Następstwem tego stanu rzeczy stały się niedobory, które - zdaniem wielu ekspertów - będą się pogłębiać. Dotyczyć to będzie innych kopalin, niezbędnych w dzisiejszych technologiach: przede wszystkim metali ziem rzadkich. Kryzys rysuje się w dostawach takich metali jak żelazo, molibden, tytan. Już Indie zamknęły możliwość eksportu niektórych kopalin, Meksyk z kolei nacjonalizuje poszukiwania i przyszłe wydobycie litu (wcześniej uczyniła tak Boliwia).
Degeneracja demokracji liberalnej
Jednak wielu znawców i analityków problemu zwraca uwagę na coś innego, niż tylko na widoczne, namacalne, gospodarcze symptomy nadchodzącego kolapsu o zwielokrotnionej sile i w absolutnie światowym wymiarze. Niektórzy z nich twierdzą, że ten kryzys trwa w zasadzie od 2008 roku. Został jedynie przygaszony dodrukiem dolarów i wrzucenia ich w globalną przestrzeń, bez podjęcia społeczno-kulturowych przedsięwzięć i politycznych decyzji mających przeciwdziałać jego pogłębianiu i w efekcie rozszerzaniu.
Zakorzenione myślenie z lat minionych, że wolny rynek i jego niewidzialna ręka same sobie uporządkują sytuację, że dadzą radę z ekonomią i gospodarką, przywracając „stare dobre czasy” (lata 90. i początek XXI wieku) są przejawem dogmatyzmu, krótkowzroczności i zasklepienia elit. To przede wszystkim przejaw kryzysu społecznego, kulturowego i politycznego. Oczywiście, w skali globalnej. Różnie w różnych krajach, regionach czy kontynentach przebiegającego, ale gdy wnikliwie się przyjrzeć zachodzącym przynajmniej od dwóch dekad zjawiskom w różnych częściach świata, można łatwo wyłowić pewne uniwersalności.
Nie jest tajemnicą, że to rozwój, umacnianie wpływów (tak jakościowe jak ilościowe) oraz wartości niesionych przez tzw. klasę średnią spowodował sukces systemu zwanego demokracją liberalną. Zwycięstwo w końcu XX wieku nad konkurencyjnym - a de facto stymulującym pogłębianie się demokracji w krajach zachodnich wraz ze wzrostem jakości życia tamtejszych społeczeństw – systemem radzieckim niesłusznie zwanym komunistycznym (choć werbalnie można tak w przybliżeniu uważać), stało się w zasadzie początkiem końca wspomnianego złotego wieku demokratycznego kapitalizmu. I tym samym – demokracji liberalnej opartej o wpływy tzw. klasy średniej. Właśnie to był ten kreator, jakim jawi się konkurencja, a o którym mówi cały czas doktryna liberalna, zawężając wolność wyłącznie do „wolnego rynku”, nie widząc stymulującej roli rywala w progresywnym i postępowym sposobie myślenia i rozwiązywania społecznych zapotrzebowań klasy średniej - klasy rządzącej.
Upadek znaczenia w wyniku załamania cywilizacyjnego, megakryzysu czy zwyczajnego - wielokrotnie znanego z historii – wyczerpania sił postępowych i prorozwojowych (na rzecz pospolitego sybarytyzmu i ogólnej mentalności w niej zakorzenionej) tej klasy rządzącej musi się skończyć degeneracją demokracji liberalnej. Dotychczasowa praktyka była tej klasie potrzebna: raz z tytułu obaw przed „rosyjskim niedźwiedziem” (po 1945 r. dawne uprzedzenia zakorzenione w kulturze Zachodu zostały wzmocnione tzw. komunistycznym zagrożeniem i odrazą ideologiczną), dwa – wspomnianym permanentnym wzrostem poziomu życia coraz szerszych warstw społecznych i przechodzeniem ludzi z warstw i klas niższych w szeregi klasy średniej. Klasy rządzącej, zabezpieczającej swe interesy poprzez kartkę wyborczą i swoich, klasowych reprezentantów w sferze polityki.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju "Cień kolapsu" dr. Radosława S. Czarneckiego. Drugą zamieścimy w następnym numerze SN.
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2894
Wypowiedź prof. Stefana Morawskiego, filozofa kultury
Po pierwsze, oczywiście, wynalazki. Przez to mam na myśli całą rewolucję technologiczną, począwszy od telewizorów, aż po komputery i roboty najnowszej generacji. W ogóle urządzenia mikroelektroniczne i cały świat wirtualny symulaków, o których pisze tyle Stanisław Lem.
Drugim elementem, który spowodował wstrząs i zmienił kompletnie świadomość ludzi to według mnie jest klęska utopii, którą był Związek Radziecki. Klęska wprowadzenia sprawiedliwego i braterskiego ładu na Ziemi. Trwało to dosyć długo i poniosło straszną porażkę, a ludzie po realizacji tej koncepcji zorientowali się, że raju na Ziemi nie będzie i nie można w ten sposób do tych spraw podchodzić.
Trzecim zjawiskiem, które zmieniło nasze stulecie jest dominacja kultury amerykańskiej, czyli masowej, pospolitej. Spowodowała ona, że ludzie myślą inaczej o świecie, tym bardziej, że z kulturą masową amerykańska połączyły się i inne kultury. Powstał z tego koktajl międzykulturowy.
Jakie są miedzy tymi trzema czynnikami relacje – można ustalić. Oczywiście, można bardzo łatwo wyśledzić związki między technologiczną rewolucją, a prymatem świadomości mas. Natomiast jeśli chodzi o utopię, jej klęska może wynikać z tego, że ludzie całkowicie zrezygnowali z jakichkolwiek rojeń o tym, żeby zaprowadzić lepszy ład na Ziemi i przyjęli postawę konformistyczną, wygodnego, łatwego życia. Innym wytłumaczeniem może być to, że w człowieku istnieje gwałtowna potrzeba związana z jego kondycją, aby jednak ten świat usprawniać – stąd szuka on namiastki utopii, głównie w religii. Bo właściwie utopia radziecka była substytutem religii, królestwa bożego na ziemi. I taką siłą, która miała być ekwiwalentna w stosunku do energii boskiej staje się bardzo często technologia. W technologii szuka się w tej chwili takich zewnętrznych, absolutnych sił – ale czy są one jedyne – nie wiadomo. Wszystko wskazuje na to, że skoro odradza się religia, powstaje tyle sekt na świecie (New Age robi swoje) –będzie to pole ogromnej konkurencji i walki. Walki o puste miejsce pozostawione po klęsce koncepcji utopii.