Humanistyka el
- Autor: Dorota Gonczaronek
- Odsłon: 2251
Amerykanie i Brytyjczycy są identyczni pod każdym względem, z wyjątkiem, oczywiście, języka.
Oscar Wilde
To jedno z bardziej błyskotliwych powiedzeń Oscara Wilde’a kryje w sobie głęboką prawdę. Większość z nas nie jest świadoma zasadniczych różnic pomiędzy tymi odmianami angielskiego. A jednak. Dla Amerykanina nagłówek Third Harry Potter film slated w recenzji filmu oznacza, że film jest świetny, podczas gdy dla Brytyjczyka ocena ta jest druzgocąco zła.Zdaniem językoznawców, około 4000 wyrazów brytyjskiej odmiany angielskiego ma inne znaczenie lub jest stosowane w innych kontekstach w odmianie amerykańskiej. Do tego oczywiście należy dodać różnice wymowy i gramatyki. Powstaje pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie globalizacji, Internetu, powszechnego kopiowania wzorców i zapotrzebowania na lingua franca te dwa narody o wspólnych korzeniach mówią dwoma różnymi językami?
Po wylądowaniu pierwszych osadników w Ameryce na statku Mayflower w 1620 roku ich kontakt ze Starym Kontynentem był znikomy, ograniczony w zasadzie do słowa pisanego. Angielski rozwijał się niezależnie pod wpływem wielu kultur i innych języków i określenie melting pot – czyli tygiel narodów oddaje wpływy, którym ulegał język oddzielony Atlantykiem od kraju pochodzenia.
Legenda Muglenberga
Istniała duża społeczność niemiecka, ale niemiecki nigdy nie był językiem dominującym, ani w koloniach, ani po powstaniu Stanów Zjednoczonych. Istnieje wprawdzie powszechne przekonanie, że kwestię przyjęcia oficjalnego języka poddano pod głosowanie w Kongresie, jednakże jest to tylko mit określany jako Legenda Muglenberga – pod głosowanie poddano wniosek o tłumaczenie ustaw na język niemiecki, który odrzucono jednym głosem. Ani wcześniej, ani później nie poddawano pod głosowanie wniosku, czy język angielski, czy też jakikolwiek inny, ma być językiem urzędowym w tym państwie.
Nie trzeba chyba dodawać, iż w związku z tym Stany Zjednoczone są de iure państwem bez oficjalnego języka urzędowego, pomimo iż de facto język angielski jest stosowany powszechnie jako język urzędowy.
Oprócz niemieckiego wpływ na rozwój angielskiego mieli Holendrzy, a Nowy Jork pierwotnie nosił nazwę Nowy Amsterdam i był osadą holenderską. Luizjana, nazwana tak na cześć króla Ludwika XIV była kolonią francuską, a Floryda hiszpańską; posiadłością hiszpańską był również Teksas. Oczywiście, do Nowego Świata przybywali też osadnicy z krajów Europy Środkowej i Wschodniej, i każdy wnosił do tygla narodów bogactwo swojego języka i kultury.
Jak powstały różnice
Do utrwalenia różnic pomiędzy dwoma odmianami języka przyczynił się Noah Webster, twórca Webster's American Dictionary of the English Language, zmieniając pisownię wielu wyrazów w sposób odzwierciedlający ich wymowę, a tym samym - przyczyniając się do powstania i utrwalenia różnic wymowy. Sam Webster był zdania, że postępujące różnice językowe w końcu zaskutkują powstaniem dwóch odrębnych i tak różnych języków, jak na przykład holenderski czy niemiecki.
Ta dziś niedorzeczna przepowiednia wyglądała na szczególnie uzasadnioną w dobie rewolucji przemysłowej. Powstawały nowe wynalazki i istniała silna potrzeba nazwania ich, przy czym inżynierowie amerykańscy nie czuli się ograniczeni terminologią brytyjską.
Samo określenie kolej to odpowiednio w US railroad odpowiadające GB railway; maszynista to odpowiednio engineer (nota bene w GB po prostu inżynier), a wagon kolejowy to w US car (w GB - samochód), którego odpowiednikiem w GB jest carriage. Warto tu wspomnieć również wyraz wagon. W US oznacza on dziś wagon towarowy, w GB zachowane zostało podstawowe znaczenie wozu, ciągniętego najczęściej przez woły, którymi osadnicy przemierzali amerykańskie prerie w drodze na Zachód.
Amerykański automobile, rzadko określany mianem car, którym Brytyjczycy nazywają samochód, to nie tylko symbol prestiżu, ale i podstawowy element codziennego życia. Prawo jazdy (US - driving licence, GB - driver’s licence) jest w USA dokumentem potwierdzającym tożsamość, a umiejętność prowadzenia samochodu jest tak oczywista, jak pisania czy czytania.
I tu różnice też można by wymieniać nieomal w nieskończoność: hamulec ręczny w US to foot brake (ponieważ uaktywniany stopą), a w GB, jak w całej Europie, to hand brake. Szybki, lewy pas autostrady to w US inside lane odpowiadający GB offside lane / outside lane i odwrotnie, US outside lane to GB inside lane, gdyż Brytyjczycy jeżdżą po lewej stronie drogi. Amerykanin informujący na drodze Brytyjczyka I’ve got a flat spotka się z pełną zdumienia reakcją, ponieważ zamierzony przekaz o przebitej oponie zostanie odebrany jako wiadomość o stanie posiadania nieruchomości (US flat to GB mieszkanie).
Słynny program telewizji BBC prowadzony przez Jeremy Clarksona Top Gear w USA musiałby nazywać się High Gear, bo to jest określenie na najwyższy bieg samochodu. Tylko czy na pewno? Wszystkie amerykańskie samochody są wyposażone w automatyczną skrzynię biegów.
Ryzykowne wyrażenia
Oczywiście wiadomym jest, że przepowiednia Noaha Webstera nie spełniła się, pomimo iż różnice są znaczne i w najlepszym przypadku skutkują brakiem zrozumienia, a w najgorszym uznaniem, iż ma się do czynienia z osobą obraźliwą i arogancką.
Brytyjczycy żegnając się lub dziękując, używają potocznie określenia cheers, co dla Amerykanina będzie dziwne, ponieważ wyraz ten służy wyłącznie do wznoszenia toastu. Kultowy brytyjski fast food - fish and chips (ryba i frytki)- dla Amerykanina powinien zostać przetłumaczony na fish and French fries. Określenie chips zostanie zrozumiane jako chrupki, na określenie których z kolei Brytyjczyk użyje słowa Crispi. Odpowiedź I don't care (obojętnie, może być) na pytanie, czy życzymy sobie mleko do kawy jest zupełnie neutralna w Nowym Jorku, natomiast w Londynie zostanie uznana za przejaw grubiaństwa, ponieważ ma znaczenie „mało mnie to obchodzi”.
Oczywiście, należy być również świadomym słów, których i Brytyjczycy, i obcokrajowcy uczący się języka angielskiego powinni unikać w USA. Należy do nich np. Where’s the ladies’ / gents’, które Amerykanin może zrozumieć: Gdzie są panie / panowie, szczególnie, gdy w potocznym języku wyrażenie jest wymawiane szybko i z obcym akcentem. Zamiast tego, pytając gdzie jest toaleta, należy powiedzieć Where's the ladies'/women’s/men's room? lub Where's the restroom? Przy tym jak Brytyjczyk miałby użyć tego ostatniego, skoro oznacza dla niego pokój odpoczynku?
Pot plant to dla Brytyjczyka po prostu jakakolwiek roślina doniczkowa, a dla Amerykanina najczęściej marihuana. Fag, potoczne określenie papierosa, Amerykanin zrozumie jako homoseksualistę, co w pewnych sytuacjach nie byłoby wskazane, nawet zważywszy na postępującą poprawność polityczną.
Podobnie jest z elementami ubioru. Amerykańskie vest, suspenders czy pants są wprawdzie neutralne i powinny być zastąpione waistcoat, braces, trousers. Ale już US knickers (spodnie pumpy) odpowiada GB panties (majtki); określając ten element ubioru na Wyspach Brytyjskich należałoby użyć wyrazu knickerbockers.
Prośba Amerykanina w sklepie z odzieżą sportową, I’m looking for sneakers nie zostanie zrozumiana jako prośba o podanie tenisówek, lecz stwierdzenie, że szuka złodziejaszka.
W swoich pamiętnikach zatytułowanych „Druga Wojna Światowa”, za które zresztą otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, Sir Winston Churchill zawarł spostrzeżenie, iż przyjemność wspólnego języka oznaczała oczywiście nadrzędną przewagę wszystkich dyskusji brytyjsko-amerykańskich. Tłumacze byli zbędni. Jednak gdy pewnego razu Brytyjczycy chcieli natychmiast przedyskutować pewną kwestię, Amerykanie zaproponowali to table it, czyli bring to the table, poddać rokowaniom, dosł. przynieść do stołu. Jednak dla Amerykanów zwrot ten oznacza odłożyć na później. Po długich i wręcz zajadłych dyskusjach alianci doszli jednak do tego, iż zgadzają się co do meritum.
I czy Brytyjczycy i Amerykanie nie są identyczni za wyjątkiem języka?
Dorota Gonczaronek
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2357
Polityka jest sztuką tego co możliwe,
a nauką tego, co relatywne.
Henry Kissinger
Fantazmat to pewien wyobrażony scenariusz, w którym spełniają się nasze życzenia. Jest on elementem rzeczywistości psychicznej. To, co podmiot uważa za swoje rzeczywiste wspomnienie jest jedynie jego fantazją.
Pod pojęciem fantazmatu rozumieć należy także marzenie dzienne, w którym osoba przedstawia sobie przebieg przyszłych lub przeszłych wydarzeń.
Melchior Wańkowicz mówił o tzw. chciejstwie. A jak mówi Henry Kissinger, polityka jest z jednej strony sztuką kompromisu, a z drugiej – to nauka permanentna, skierowana ku przyszłości. Poważna i odpowiedzialna polityka wyklucza więc absolutnie jakąkolwiek fantazmatyczność.
Rusofobia, będąca efektem wielu fantazmatów, dotyczy mentalności sporej części polskiego społeczeństwa i egzemplifikuje się co jakiś czas swą irracjonalnością oraz infantylną emocjonalnością (zwłaszcza wśród rządzących elit, ale jak twierdził Joseph de Maistre - „naród ma taki rząd, na jaki zasłużył”).
Niektórzy starają się nam wmówić, że to immanencja naszej narodowej świadomości, czerpiąca życiodajne soki dla swych fobii i fumów najczęściej z fantazmatów bogato zasiedlających mentalność, tożsamość oraz historię Polaków. „Polskie nieprzejednanie – twierdzi prof. Andrzej Walicki – w sprawach rosyjskich skojarzone zostało z dziedziczną rusofobią, będącą zrozumiałym skądinąd rezultatem trudnej historii, a także z niedojrzałością polityczną Polaków”. I konkluduje, iż postawy moralistyczne obozu postsolidarnościowego sprawującego w Polsce aktualnie rządy (a rządy dusz i umysłów Polaków de facto od 1989 roku) oraz próby połączenia antykomunizmu a priori z rusofobią są wyjątkowo toksyczne dla jakiejkolwiek polityki (A. Walicki - Do wojny potrzeba dwóch stron, Przegląd, 27.04.2015). Nie służy to przede wszystkim polskiej racji stanu i najszerzej pojmowanym naszym interesom.
Już Arystoteles, jeden z pierwszych teoretyków polityki w naszym kręgu cywilizacyjnym, zalecał, aby ten, kto zajmuje się tą dziedziną wystrzegał się nienawiści „po wieczne czasy, bo sam przecież nie jest wieczny” i aby nigdy „nie mówił uroczyście o sprawach marnych”, bo naraża się wówczas na śmieszność. Jednak polska elita polityczna czyni tak nagminnie – do tego pompatycznie, w sposób nadęty, często kabotyński i tromtadracki – a wtóruje jej medialny mainstream.
Szlacheckie Drang nach Osten
Uważam, iż polska rusofobia to rezultat nie tyle krzywd i tragedii – rzeczywistych i wydumanych, jakich polskie społeczeństwo doznało w swych dziejach ze strony imperialnego sąsiada – co raczej tradycji przedrozbiorowej, sarmackiej, kontrreformacyjnej i szlacheckiego Drang nach Osten, wzmocnionego oraz stymulowanego katolicyzmem i Kościołem katolickim w sasko-sarmackiej epoce.
To pokłosie i echo z jednej strony uzurpacji przez elity I RP (czyli narodu szlacheckiego, uważającego siebie za jedynie prawdziwych Polaków, stanowiącego ok. 7-8 % populacji olbrzymiego terytorium Polski przedrozbiorowej) miana antemurale christianitatis (Polska jako przedmurze chrześcijaństwa), do czego współczesne elity aspirują. Rusofobiczna postawa wynika także z pogardy żywionej rzymsko-katolicką domniemaną wyższością wobec wiary „schizmatyckich Greków” (jak nazywano wyznawców prawosławia), mającej stanowić materiał do podboju i nawrócenia na „prawdziwą wiarę rzymską”.
Nie bez znaczenia jest tu także szlachecko-sarmacka megalomania oraz pycha mająca źródło w powszechnej mitomanii, irracjonalizmie oraz manifestacyjnej dewocji kontrreformacyjnego chowu. To one wznoszą zasieki mentalnej zaściankowości, zacofania intelektualnego „panów-braci szlachty”, czy nienawiści do jakiejkolwiek innowacyjności. A jak stwierdza Carl G. Jung, zawsze „najbardziej przerażającą rzeczą jest całkowita akceptacja samego siebie”. Prowadzi bowiem na absolutne manowce bezkrytycyzmu i irracjonalizmu.
Anihilacja I RP z mapy Europy pod koniec XVIII wieku była tego namacalnym skutkiem.
Zniknięcie z przestrzeni politycznej Europy tak znaczącego podmiotu, jakim była I RP, jest ewenementem w dziejach świata. Może to być powodem do ogólnonarodowej traumy i psychologicznej skazy i utrzymywać się przez dekady w świadomości.
Przykładem takich zjawisk jest np. trauma narodów bałkańskich po okupacji tureckiej trwająca po dziś dzień.
Jednak elita, mainstream, ci, których zwą inteligencją, winni tego typu toksyczne, szkodliwe i samobójcze emocje tonować, edukować społeczeństwo „ku przyszłości” i ogólnoeuropejskiej koegzystencji. Nie podsycać tych fobii i nie tuczyć nimi swej jaźni, nie dobywać z przepastnych szaf świadomości historycznej kolejnych szkieletów mających uzasadniać rusofobię oraz nie paść swej nienawiści do wszelkiego co związane jest z rosyjskością.
Ruski jak Żyd
Animozje na linii: Polak i „ruski” stają się w takiej sytuacji trwałe, a termin „ruski” staje się stygmatem, jak niegdyś w Niemczech Żyd czy w epoce kolonialnej „negr”, Kafr, czarny, Murzyn. Bo jest po prostu Inny.
Przykłady z ostatnich miesięcy tej fobii - proszę bardzo: szlagwort ministra spraw zagranicznych Polski o wyzwoleniu obozu w Auschwitz przez Ukraińców, zamieszanie wywołane wokół przejazdu przez Polskę grupy rosyjskich motocyklistów (Nocnych Wilków) oraz demonizacja tego faktu w polskich mediach, żądanie jednego z łódzkich radnych (Piotr Adamczyk z sejmiku wojewódzkiego) odwołania koncertu orkiestry symfonicznej z Petersburga (miała wykonać utwór Dymitra Szostakowicza poświecony Komunie Paryskiej, co radny uznał za promocję „rosyjskości” i „radzieckości”), anulowanie przez Radę Miasta Oświęcim koncertu Gorana Bregovića, gdyż miał on się wyrazić pozytywnie o Rosji i Prezydencie Putinie, itd., itp.
Demonizacja i szczucie poprzedzają zawsze dehumanizację Innego, a stąd już blisko do postrzegania go jako nie-człowieka, jako kogoś, komu nie przysługują atrybuty człowieczeństwa, i jako kogoś, kto nie posiada godności. Nie jest więc osobą ludzką. Te procesy zdiagnozowano i wielokrotnie opisywano (zajmowali się tym m.in. Witkacy, Jose Ortega y Gaset, Mikołaj Bierdiajew, Hannah Arendt, Friedrich Dürrenmatt czy Francis Fukuyama). Wydarzenia w Rwandzie oraz rzeź Tutsich (w 1994 roku) są tego klasycznym i modelowym wręcz przykładem. I nie mówmy, że tu jest Europa, że my jesteśmy cywilizowani, a europejskie wartości wykluczają tego typu zachowania. Konflikty na Bałkanach na przełomie XX i XXI wieku, czyn Andersa Breivika, bądź wydarzenia w Odessie (2.05.2014) udowodniają zupełnie coś innego.
Trzeba jeszcze zauważyć, biorąc pod uwagę pozycję elit rządzących I RP i jej status polityczno-ekonomiczny pod zaborami, że stosunki społeczne – przede wszystkim poddaństwo chłopów, (czyli zwyczajne niewolnictwo i absolutna dehumanizacja ponad ¾ populacji Polski), zostały zachowane przez zaborców w niezmiennej formie, co w zdecydowanej mierze magnateria i szlachta skwapliwie zaakceptowały (zwłaszcza w zaborze rosyjskim). Mogli bowiem nadal czerpać zyski z niewolniczej pracy swoich poddanych, trwać w błogostanie atmosfery swych ziemiańskich dworków, paść się sarmacką i quasi-europejską, a de facto „upupiającą”, kulturą (infantylizm takiego sposobu przeżywania świata doskonale opisuje Witold Gombrowicz w „Ferdydurke”) oraz oddawać się bez jakiejkolwiek refleksji kontrreformacyjnej bigoterii.
To z tego powodu caryca Katarzyna II Wielka miała o Polakach powiedzieć: „Polska zniknie w samych Polakach wtedy, gdy będzie się im wydawało, że mają wolność”. To stąd właśnie, z oceny ówczesnej sytuacji w Polsce, król pruski Fryderyk II Wielki, jeden z autorów wymazania I RP z kart Europy na prawie 120 lat (w 1772 był głównym wnioskodawcą podpisania traktatu rozbiorowego), stwierdził złośliwie, iż „za pieniądze można w Polsce wszystko zdziałać”.
Analogie historyczne
Kontrreformacja w Polsce - z racji interesów polityczno-doktrynalnych Rzymu i Kościoła katolickiego - miała przede wszystkim spowodować (bez względu na interesy polityczne I RP) nawrócenie Rosji oraz włączenie całego prawosławia w obszar jurysdykcji i dyktatu Watykanu. Analogie z tamtym, tragicznym dla RP okresem, biorąc pod uwagę mentalność czy postawy powszechne wśród elit sprawujących współcześnie rządy nad Wisłą, Odrą i Bugiem można dostrzec jak na dłoni.
To wtedy, w 1587 r., kanclerz koronny Jan Zamoyski, który poparł wcześniej wybór Zygmunta III Wazy na króla I RP (siostrzeńca Anny Jagiellonki, syna króla szwedzkiego Jana III i Katarzyny Jagiellonki, ortodoksyjnego wychowanka jezuitów oddanego bez reszty interesom papiestwa, opanowanego obsesją rekatolicyzacji Szwecji i nawrócenia Rosji) miał rzec po pierwszym spotkaniu z królem-elektem: „A cóżeście to nam za katolicką marę przywieźli ze Szwecji?”.
Tragizm tzw. dymitriad (opisywanych przez Jasienicę w „Rzeczypospolitej obojga narodów”), polega na tym, że zbiegły się z Wielką Smutą w Rosji, a zaplątanie Polski w wewnętrzne konflikty moskiewskie oraz próba narzucenia Rosjanom polskiej okupacji, masowe mordy oraz prowokacje (głównie na tle religijnym) dokonywane przez najemne wojska pod polsko-magnackimi sztandarami podczas obecności Polaków w Moskwie (1612 r.) rzuciły zupełnie inne światło na dalsze stosunki polsko-rosyjskie. Doszedł przede wszystkim do głosu konflikt religijny do tej pory nieobecny we wzajemnych relacjach.
Mamy przecież wiek XVII. Europę trawią okrutne konflikty religijne z erupcją bestialstwa, bezwzględności i totalizmu w niszczeniu Innego (czego uosobieniem są na wschodzie Europy działania m.in. lisowczyków).
To jest trwałe dziedzictwo tamtego okresu wzmocnione późniejszą historią naszych krajów i narodów. Wystarczy przypomnieć jak „rany prawosławia” (abp Jeremiasz - „Rany prawosławia”, Gazeta Wyborcza, 28.04.2015) traktują wyznawcy ortodoksyjnego chrześcijaństwa i jak traumatyczne wspomnienia z tym związane – Greków, Macedończyków, Serbów, Bułgarów, Białorusinów, Rosjan czy mieszkańców wschodnich regionów Ukrainy mówiących po rosyjsku (i utożsamiających się z „rosyjskością”) - wpływają na współczesną mentalność owych narodowości.
Jeśli Polacy mogą żyć mitami Powstania Warszawskiego czy Solidarności, to czemu odbierać prawo do takich samych operacji myślowych np. Serbom (mit Kosowa jako kolebki państwowości serbskiej), Grekom (upokorzenie, grabieże, rabunki i rzezie podczas niesławnej IV wyprawy krzyżowej w 1204 r. i zdobycia Konstantynopola) lub Rosjanom (znaczenie wypędzenia Polaków w 1612 r. z Moskwy czy rola Wojny Ojczyźnianej 1941-45 w budowie współczesnej tożsamości narodowej jako społeczeństwa wielonarodowego, wielorasowego i multikulturowego spojonego mitem zwycięstwa nad faszyzmem).
Może więc lepiej i racjonalnie jest pozostawić wszelkie mity sobie samym, niech egzystują na poboczach świadomości i tożsamości, nie odgrzewać ich i nie grać nimi politycznie, nie przerzucać się znaczeniem symbolicznym i ich wagą. Bo pozostają tylko i zawsze mitami, legendą i fantazmatem.
Dziś rola i postrzeganie roli Polski w konflikcie wewnętrznym na Ukrainie jest także echem tamtych odległych zapasów (zwłaszcza, gdy po stronie władz w Kijowie, przeciwko Noworosji, walczą – jak ponad 400 lat temu – najemnicy, kondotierzy, określani jako zwolennicy „zachodniej demokracji” i „atlantyckiej sprawy”).
Przypomniany tu epizod historii stosunków polsko-rosyjskich jest moim zdaniem nie bez znaczenia: właśnie ów szkodliwy efekt kontrreformacyjnej ofensywy Rzymu na Wschód dokonywany wtedy rękami Polaków w czasach potrydenckich, polskie absolutnie utożsamienie się z Rzymem (polityczne, kulturowe, mentalne), rzutują po dziś dzień na naszą sytuację tak wewnętrzną jak i międzynarodową.
Ciasność umysłów polskiej elity w XVII wieku, czasach szalejącego już kontrreformacyjnego obskurantyzmu i umysłowego filisterstwa dała znać m.in. podczas odrzucenia przez polski dwór propozycji uczynienia królewicza Władysława carem Moskwy i zrealizowania unii personalnej I RP i Rosji. Jedynym aspektem oddalenia tej propozycji było przejście Władysława na prawosławie co dla jego ojca, Zygmunta III, żarliwego fundamentalisty katolickiego było despektem nie do przyjęcia. Szczuli przeciwko takiemu rozwiązaniu wszechobecni na polskim dworze jezuici.
A przecież już kilka dekad wcześniej Henryk IV z Nawarry, król Francji wypowiedział słowa stanowiące istotę polityki, iż „Paryż wart jest mszy”. Oto cała różnica w uprawianiu i pojmowaniu polityki przez królestwa zachodnio-europejskie i ówczesną RP. I tak to zostało po dziś dzień…
Polacy – naród wybrany
Moralizowanie i uznawanie siebie za pępek świata (a na pewno Europy), za naród tragicznie doświadczony w historii i dlatego mający moralne prawo pouczać Innego, to clou przypisanej sobie roli przez nadwiślański mainstream. Egzemplifikuje się w tym cała idea Polski jako Chrystusa narodów, która cierpiąc, odkupuje tym samym (wydumane, fantazmatyczne) winy całego Zachodu, ale tym cierpieniem jednocześnie naucza, daje moralne wskazówki, wytycza szlaki postępowania i drogowskazy dla Europy. Widoczne to jest od dekad w retoryce i działaniach miejscowych elit (a gnieździ się także w świadomości sporej części tzw. nadwiślańskiego ludu).
Już w końcu XVII stulecia, a na pewno – w XVIII wieku, szlachta uważając siebie za potomków mitycznych Scytów czy Sarmatów, (a niekiedy i Rzymian, co dodać miało splendoru i uzasadniać owe moralizatorstwo, poparte kontrreformacyjnym i jezuickim poczuciem wyższości do wszystkiego co Inne) przypisywała sobie nadnaturalne, niemal boskie wartości związane z ustrojem i porządkami panującymi w I RP wobec sąsiadujących krajów. To jest właśnie istota (niezwykle toksyczna) tego, co zwie się sarmatyzmem.
Ową megalomanię i hieratyzm wzmocniono dziś kolejnymi fantazmatami jak skok Lecha Wałęsy przez płot gdańskiej stoczni im. Włodzimierza Lenina, dzieje Solidarności i pontyfikat Jana Pawła II, traktując te epizody jako zasadniczą przyczynę porażki systemu radzieckiej dominacji w Europie oraz upadku Muru Berlińskiego.
To jest kolejny dowód na irracjonalność, intencjonalność i życzeniowe postrzeganie historii oraz polityki. Witold Gombrowicz celnie podkreśla, że „gdy człowiek jest podniecony, kocha własne podniecenie, podnieca się nim i wszystko poza tym już nie jest dla niego życiem” („Pornografia”).
Analogicznie brzmi przesłanie prof. Andrzeja de Lazariego, który powtarza: „Przestańmy Rosjan nauczać i pouczać” (A. de Lazari - „Spoglądając na Moskwę”, Przegląd, 14.08.2005).
Od lat - co podkreślali wielokrotnie liczni, trzeźwi i racjonalni komentatorzy, lecz nieobecni w mainstreamowej przestrzeni medialnej (wypełnionej infantylnie postrzegającymi zagadnienia Wschodu pseudo-znawcami, agitatorami i propagandzistami) – politycy polscy różnych opcji „przyjęli za pewnik co jest prawdopodobne: Moskwa chce przedstawić Polaków w opinii międzynarodowej jako rusofobów. Jak na to reagują polscy dziennikarze i politycy?
Właśnie dostarczają przy każdej okazji dowodów, iż są zapiekłymi rusofobami” (B. Łagowski „Samozatrucie Polski”, Przegląd, 21.08.2005). Paść muszą tu nazwy: Biesłan, Dubrowka, Czeczenia, Mozdok, Budionnowsk. Przypomnieć też warto reakcję na owe zamachy i traumę obywateli Federacji Rosyjskiej rodzimego, polskiego mainstreamu – zwyczajne schadenfreude (w domyśle: „a dobrze wam tak”).
Decydującym elementem stosunku Polski do Rosji (obserwowanym od lat, a nasilonym w czasach władzy elit postsolidarnościowych) jest absurdalne i niczym nie uzasadnione (chyba, że wymienionymi tu fantazmatami) poczucie pogardy i wyimaginowane poczucie zagrożenia. Te kompleksy są szczególnie szkodliwe. „Chcecie nienawidzić Puszkina? Kwestia gustu, wolno woleć Lermontowa. Natomiast jeśli pogardzacie Rosją, to o was tylko to świadczy. Skorupka – nomen omen – zamiast rozumu” (L. Stomma - „Pogarda idiotów”, Polityka, 21.02.2009).
Megalomańskie przedmurze
Więc nie dziwi, iż dziś Polska niczym Tadeusz Rejtan z obrazu Jana Matejki rozłożyła się szeroko, odkryła pierś, rozciągnęła ręce na obszarze między Bałtykiem, a Tatrami blokując – jak uważa elita dziś rządząca i wiele umysłów zaczadzonych fantazmatami i irracjonalizmem tzw. polityki historycznej – dostęp do Europy dzikim hordom ze Wschodu. Od Bitwy Warszawskiej minęło przecież niespełna 100 lat, a megalomania i fantazmaty zalęgłe z tej racji w imaginarium polskim trwają na dobre.
Owa poza a’la Tadeusz Rejtan sporej części nadwiślańskiej opinii publicznej i elit ma zablokować po raz któryś z rzędu w historii dostęp do bezbronnej (bo naiwnej, utylitarnie myślącej, hedonistycznej i bezideowej) Europy Zachodniej pospolitym Azjatom, używającym dziwnego, nie-łacińskiego alfabetu, wierzących w innego Boga, niepodporządkowujących się „od zawsze” Ojcu Świętemu w Rzymie, a nade wszystko – komunistom (większość Polaków nadal uważa, iż w Rosji panuje krypto-komunizm, a odżywianie obywateli Federacji Rosyjskiej stanowią głównie kiszone ogórki służące do zakąszania codziennie pitego, wysokoprocentowego alkoholu i oczywiście – walonki oraz kufajki, jako stały element ubioru Rosjanek i Rosjan).
Media i elity polityczne podtrzymują taki prostacki wizerunek naszych wschodnich sąsiadów z wielu powodów: raz – z przyrodzonej i triumfującej rusofobii; dwa – z poczucia owej wyższości i misji (echa kontrreformacyjnego Drang nach Osten) co wiąże się z niesionymi jakoby przez Polskę zachodnimi tzw. wartościami półdzikim rosyjskim Azjatom (tyle, że dziś wiarę w papieża i Rzym zastąpiono retoryką o wolności, demokracji, prawach człowieka, swobodzie wypowiedzi etc.).
Minoderii Rejtanowej figury sejmowej i związanej z nią mitologii w polskim imaginarium towarzyszy jednak przemilczany skrzętnie fakt, kompromitujący jednak Tadeusza Rejtana jako niezłomnego i świadomego obrońcę polskiej niepodległości. Jak pisze Ludwik Stomma, 8.08.1780 roku, (czyli w 7 lat po sejmie warszawskim i wydarzeniach uwiecznionych przez Jana Matejkę), Tadeusz Rejtan, poseł nowogrodzki popełnił ze sromoty nad losem ojczyzny samobójstwo „zobaczywszy przed dworem wojsko rosyjskie”.
Nie chodziło o wojsko rosyjskie (umysł Rejtana był już dostatecznie zaślepiony delirium, a jego samego od ponad 5 lat trzymała rodzina w zamkniętym i okratowanym pomieszczeniu, bowiem zagrażał swoim zachowaniem otoczeniu), lecz „o pojedynczego oficera, który zatrzymał się, aby napoić konia”.
Ta informacja oraz powtarzane ataki furii rzucają zupełnie inne światło - dalekie od idealistycznych i bogoojczyźnianych łzawych mitów (jakich nota bene pełno w polskich szafach historii) - na motywy działania posła nowogrodzkiego podczas obrad sejmu 1773 roku.
Stomma stawia zasadnicze w tej kwestii pytanie: „Od kiedy Rejtan był nie w pełni władz umysłowych?” To dramatyczny dylemat, ponieważ większość świadectw wskazuje na rok 1773 (L. Stomma –„Polskie złudzenia narodowe”).
Ten gest posła nowogrodzkiego jest zbieżny z tworzoną współcześnie atmosferą apokalipsy, jakoby zagrażającej Polsce w kontekście wydarzeń na Ukrainie. Zachowanie elit rządzących dziś nad Wisłą, Odrą i Bugiem jawi się powtórzeniem iście Rejtanowej demonstracji (ze wszystkimi konsekwencjami oraz wydźwiękiem takiego postępowania).
Jest to tyle wymowne co symptomatyczne: z jednej strony to krok pusty, niepolityczny, niedyplomatyczny, infantylny i fanfaroński, zwyczajnie śmieszny, przysparzający nam niechęci nie tylko pośród Rosjan, ale przede wszystkim czyniący Polskę samotnym elementem politycznego ładu europejskiego (eliminacja polskiej dyplomacji z rozmów mińskich, upadek tzw. Wyszehradu i zawiązywanie gospodarczych relacji ponadpaństwowych w naszym regionie – tzw. trójkąt sławkowski – z pominięciem Polski, etc.). Z drugiej strony, to wojenny język mediów i polityków polskich nakręcających napięcie w tej części Starego Kontynentu.
Zamiast tonować i tak zaostrzoną oraz zantagonizowaną sytuację, Polska staje się wojennym podżegaczem, zwolennikiem krucjaty przeciwko Rosji (znów echa tzw. dymitriad i katolicko-kontrreformacyjnego Drang nach Osten), głównym inspiratorem takich tragicznych zawsze poczynań.
Prof. Andrzej Walicki uważa, iż „W naszym kraju (…) przyzwalające dopuszczenie możliwości wojny jest nieodpowiedzialnością godną największego potępienia. Tym bardziej, że Polska dzięki swojemu położeniu geograficznemu mogłaby wnieść do utrwalenia regionalnego pokoju wkład stokroć ważniejszy niż jej siła zbrojna” (A. Walicki, „Do wojny potrzeba obu stron”, Przegląd, 27.04.2015). I to jest niezwykle cenne podsumowanie całej sytuacji wokół Ukrainy, Wschodu Europy oraz klimatu wytwarzanego w związku z tym przez nadwiślański mainstream.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1380
Ochrona wolności tak przed zewnętrznymi wrogami, jak i przed współobywatelami jest jedyną funkcją państwa. Chodzi o zachowanie spokoju i porządku publicznego, zmuszenie do poszanowania prywatnych umów i popieranie wolnego rynku.
Milton Friedman
Korporacje stanowią punkt wyjścia dla tego, co zwiemy korporatokracją. Naczelną dewizą tych ponadnarodowych koncernów jest totalna pogoń za zyskiem. Cechuje je potęga – zwłaszcza finansowa, co sprawia, że instytucje te bywają mocniejsze niż rządy wielu państw; swoista psychopatia wynikająca z maksymalizacji zysku, ucieczka od odpowiedzialności oraz tzw. trilateralizm (czyli otwarta współpraca między największymi światowymi korporacjami mająca na celu kontrolę i zarządzanie krajowymi gospodarkami na skalę światową). Etymologicznie określenie korporacja pochodzi z łaciny – corporatio – i oznacza związek, połączenie, asocjację.
Na przełomie lat 40-tych i 50-tych XX w. rozpoczęły się procesy przekształcania korporacji narodowych (a z nimi i systemu kapitalistycznego w USA) w mega globalne organizmy. Miało na to wpływ wiele czynników: m.in. upadek Pax Britanica, początki dekolonizacji oraz powstanie dwubiegunowego świata, w którym ZSRR i USA prezentowały odrębne i konkurencyjne modele rozwoju człowieka.
Zniszczona, osłabiona wojną Europa Zachodnia straciła swoją dotychczasową pozycję na rzecz USA, co na pewien czas zmieniło i wzmocniło kapitalizm. Przejawem nowych trendów był plan Marshalla (European Recovery Program), który z jednej strony pomógł w odbudowie Starego Kontynentu, ale z drugiej stał się źródłem hegemonii amerykańskich koncernów oraz dominacji USA w świecie zachodnim. To jest też fundament dzisiejszych transnarodowych mega korporacji z siedzibą za oceanem.
Tę twarz kapitalizmu odmieniła konkurencja, jaką był dla niego do połowy lat 70-tych tzw. realny socjalizm, ale i wspomnienia wielkiego kryzysu oraz wojny. Stępiły one jego antypracownicze, antyludzkie, egoistyczne i wyłącznie prozyskowne oblicze. Transnarodowe mega koncerny też musiały to brać pod uwagę, licząc się z dominacją rządu USA.
Kolaps Związku Radzieckiego, upadek alternatywy dla żarłocznego kapitału i związanego z nim rynku, razem z triumfem poglądów Friedricha von Hayeka (neoliberalna szkoła ekonomiczna) spowodowały, że na placu pozostał jeden hegemon – USA, przyznający sobie z racji siły militarnej i potencjału ekonomicznego prawo decydowania o całym świecie. Również w kwestiach etycznych, moralnych, politycznych etc. Towarzyszyła temu narracja wyższości kapitalizmu nad socjalizmem.
Ale nawet taki zdeklarowany antykomunista, krytyk marksizmu i przeciwnik obozu realnego socjalizmu jak Jan Paweł II po 1989 roku przestrzegał przed bezkrytycznym i pełnym pychy celebrowaniem tego sukcesu. „Kryzys marksizmu nie oznacza uwolnienia świata od sytuacji niesprawiedliwości i ucisku (….) Jeśli przez zwycięski dziś kapitalizm rozumie się system, w którym wolność gospodarcza nie jest ujęta w ramy sytemu prawnego, wprzęgającego ją w służbę integralnej wolności ludzkiej i traktującego jako szczególny wymiar tejże wolności, która ma przede wszystkim charakter etyczny i religijny, to wówczas odpowiedź jest zdecydowanie przecząca” (encyklika Centesimus annus, 1991).
Pozostały pytania
To, że w starciu dwóch koncepcji „rynek” zwyciężył „kolektyw” nie oznacza, że ów rynek jest doskonałym, pożądanym przez miliardy ludzi na świecie rozwiązaniem systemowym. Świetnie to ujmuje wypowiedź Octavia Paza podczas wręczania mu literackiej Nagrody Nobla (1990), odnosząca się do kolapsu bloku radzieckiego: „Upadły złe odpowiedzi, pozostały dobre pytania”.
Jedność jest jednak zawsze fałszywym mitem. Tak naprawdę to żądanie, aby wszyscy byli tacy sami, podporządkowani hegemonowi, podlegli jego wpływom i władzy. A zwłaszcza, żeby paśli sprzyjający mu kapitał. Bo czym jest full spectrum dominance, jak Amerykanie z dumą nazywają swoją hegemonię w świecie, zwłaszcza w przestrzeni masowej informacji i kultury (amerykanizacja zastąpiła westernizację z epoki kolonializmu europejskiego)?
Jak stwierdził Roberto Quaglia, włoski filozof i pisarz, to „Hollywood jest najwspanialszą propagandą w dziejach świata. Przekazuje on do miliardów mózgów na całym świecie własne kanony rozumienia rzeczywistości, które zawierają – choć nie tylko – sposoby myślenia, zachowania, ubierania się, jedzenia i picia, aż do tego jak wyrażać swój sprzeciw”. Podobnie, choć w innych sferach, czynią to: McDonald’s Corp., Tommy Hilfinger Corp., Uber Technologies Inc., Disney ABC Television Group, CNN News Network, Harley-Davidson Inc. etc. A przecież „totalizm, niezależnie od barw, jakie może przybrać, pojawia się wtedy, gdy zaczynamy wierzyć, że wszytko jest możliwe za naszego życia, tu i teraz” (Chantal Delsol, Esej o człowieku późnej nowoczesności).
Na tę sytuację nakłada się jeszcze niesłychanie szybko postępująca rewolucja technologiczna, jaka zachodzi w świecie od ok. 40 lat. Chodzi o kwestie związane z informatyką, miniaturyzacją, sposobem przekazywania informacji, interpersonalną komunikacją, globalizacją mediów itd. Dziś to są także problemy z wirtualną przestrzenią, biotechnologią, robotyzacją produkcji i stojącą za progiem sztuczną inteligencją.
Upadek socjosfery
Upadek realnego socjalizmu (czy jak niektórzy twierdzą – systemu komunistycznego, choć jest to termin błędny i obarczony politycznymi konotacjami) wiąże się z załamaniem w skali globalnej (głównie w krajach Zachodu i byłego bloku radzieckiego) tzw. socjosfery, czyli zabezpieczeń, udogodnień, praw pracowniczych i związanym z tym poczuciem poprawy jakości życia. Socjosfery zbudowanej podczas istnienia dwóch konkurencyjnych bloków nie tylko militarnych, ale przede wszystkim społeczno-politycznych (chaos i nieprzewidywalność rynku kontra planowa gospodarka z naciskiem na zabezpieczanie potrzeb socjalnych ludzi pracy najemnej).
Niczym nie ograniczany i nie związany konkurencją ideologiczno-systemową megakapitał mógł powrócić do sytuacji sprzed I wojny światowej, gdy niepodzielnie panował na Ziemi wiejąc (niczym Św. Duch Augustyna Aureliusza) „kędy chce”. Wzmocniły dodatkowo silnie ten trend: zwycięski i dogmatycznie wdrażany na całym świecie neoliberalizm - traktujący człowieka jako element rynku i zysku, prezentowany medialnie jako clou rozwoju całej ludzkości oraz powolny zanik prerogatyw i roli państwa w organizowaniu życia społecznego, produkcji, kultury etc.
Okres 10 lat od upadku muru berlińskiego do 11.09.2001 (atak terrorystyczny na WTC w Nowym Jorku) był szczytem sukcesu Zachodu (zarządzanego z Waszyngtonu), a zarazem początkiem ostrej fazy kryzysu systemu. Zwycięskim neoliberalnym dogmatykom wydawać się mogło - jak Fukuyamie - iż sen o ostatecznym sukcesie demoliberalnego i silnie rynkowego systemu jest ostateczny i absolutny. Różowe okulary i brak sceptycyzmu w tej warstwie były i są porażające.
Demokracja liberalna w wąskim, łacińsko-atlantyckim stylu i wymiarze, jest szklanym sufitem tej mentalności. To taka demokracja liberalna, która kojarzy się milionom z wykluczeniem ekonomicznym, niepewnością, chaosem, przypadkowością, ale i z otwartością na różnice kulturowo-obyczajowe. Trzymająca z korporacjami, ale zamykająca oczy na postępującą pauperyzację ludzi pracy najemnej. To głównie młodzi, ofensywni i preferujący agresywny sukces indywidualny przedstawiciele tzw. klasy średniej - w tym też zwodzeni medialnym szczebiotem o wędce, „braniu spraw w swoje ręce”, mnóstwie szans - tworzyć mieli (i w jakiejś mierze tworzą) tę nową elitę.
Przed nami - wieki ciemne
Okres powolnego schyłku hegemonii Zachodu, trwającej od 250-300 lat (a de facto od 1492 roku, czyli odkrycia Ameryki przez Kolumba), zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Powoli wyłania się nowa jakość, nowy system, nowa struktura populacji. Z całym bagażem zależności, funkcjonowania, wewnętrzny relacji itd.
Wielu myślicieli i naukowców, komentatorów i znawców tematyki, przewiduje (per analogiam ze schyłkiem i upadkiem Imperium Romanum) okres tzw. wieków ciemnych, do chwili kiedy nie wyłoni się całkiem nowa jakość i związany z nią porządek. Te wątki pojawiają się u L. Thurowa, Z. Baumana czy A. Fursowa.
Początek „wieków ciemnych”, jakich doświadczył w I tysiącleciu Zachód Europy to nie jest rok 476, czyli abdykacja ostatniego zachodnio-rzymskiego cesarza Romulusa Augustulusa, ale 550 r. n.e., kiedy przestaje działać ostatni akwedukt rzymski (upadek rzymskiej technosfery).
Dziś za taki symboliczny akt jak rok 476 w stolicy Imperium, kiedy schodzi ze sceny ostatni cesarz Augustus Romulus, można przyjąć walące się nowojorskie wieże. Dla mnie jednak bardziej znaczącym dla funkcjonowania powojennego ładu i zdobyczy zachodnich Europejczyków jest wspomniana abdykacja socjosfery wobec ataków kapitału i porządków korporacyjnych, upadek powszechnej edukacji, a z nią – zdolności do racjonalnego i krytycznego myślenia.
Takie czasy można określać jako dramatyczne intermedium w systemach, kiedy załamaniu ulegają technosfera, sfera socjalna i sfera kultury. Charakteryzuje je brutalizacja, upadek więzi socjalno-społecznych, regres w prawie i wartościach spajających wspólnoty. Świat - do tej pory uporządkowany - ulega fragmentacji, tak w sferach indywidualnych jak i grupowych. Górę biorą emocje, afekty, namiętności, fobie, uprzedzenia, dawne urazy.
Te procesy przebiegają wolno, często niezauważalnie w życiu jednostki, a przy ograniczonych zdolnościach do krytycznej analizy rzeczywistości (wskutek upadku edukacji, zwłaszcza humanistycznego wykształcenia) niewielu zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji.
Znajdziemy się zatem ponownie w sytuacji jak u schyłku Imperium Romanum, kiedy następowało powolne spadanie. W „wiekach ciemnych”, jakie nastały po wspomnianym 550 roku n.e. technologie i umiejętności wytwórcze ludzi nie zniknęły. Przyczyną regresu była dezorganizacja struktury państwa (w zasadzie zachodniej części Cesarstwa, gdyż Bizancjum kontynuowała tradycje rzymskie przez kolejne 1000 lat, choć z bardzo zmiennym skutkiem) i dezintegracja społeczna.
Zachodni Europejczycy, pogrążając się na stulecia w „wiekach ciemnych”, utracili zdolności organizacyjne, a spadek jakości życia zmusił ich do zabezpieczenia wpierw podstawowych potrzeb egzystencjalnych: wyżywienia, domu, odzienia, wychowania dzieci itd. „Nawet najpotężniejsi feudalni magnaci żyli na poziomie znacznie ustępującym poziomowi życia przeciętnych obywateli Rzymu”- pisze Lester Thurow w Przyszłości kapitalizmu. Powszechne rozbójnictwo na drogach, chaos, kompletny brak bezpieczeństwa i towarzysząca im przemoc skutecznie pogłębiały ten stan rzeczy. Analogie z dzisiejszą sytuacją są nader klarowne. Thurow, pokazując powolny, rozciągnięty na wieki, schyłek potęgi Rzymu, porównuje tamte procesy do trawiących dzisiaj zachodni świat.
Ciekawy jest głos w tej materii „papieża lewicy europejskiej”– Jürgena Habermasa: stawiając pytanie o racjonalność działania na dzisiejszej scenie politycznej, przywołuje on proces tworzenia wspólnot narodowych. W XVIII i XIX w wyniku tych zmian wspólnotowość wykroczyła poza granice wsi, miasteczka, regionu. Horyzont zainteresowań ludzi, a wraz z nim ludzkie poznanie wyraźnie się poszerzyły.
W tym kontekście Habermas przywołuje rolę elit, edukacji i powszechnej oświaty, (jaką te elity ordynowały ludowi), admiracji dla nauki i postępu. Dziś nad światem „dominują pozostające poza zasięgiem władzy politycznej imperatywy funkcjonalne ogólnoświatowego kapitalizmu, którego siłą napędową są nieregulowane rynki finansowe” (Die Zeit, lipiec 2018).
Jednak „papież lewicy europejskiej” poza tę jasną i znaną już powszechnie tezę nie wychodzi we wspomnianym eseju. Bo aby okiełznać demona neoliberalizmu i uwolnić się od wszystkich z nim związanych przypadłości, trzeba zanegować cały system supremacji rynku nad pracobiorcą, kapitału nad humanizmem, zysku nad człowiekiem.
Imperium ponowoczesne
Głos Habermasa jest w zasadzie potwierdzeniem tworzenia się nowej globalnej elity, owej korporatokracji, będącej siłą ponadnarodową, ponadwspólnotową, ponad dotychczasowymi podziałami klasowymi, rasowymi, językowymi i religijnymi. To jest nowa klasa panów, kasta braminów i wajśjów (w jednym), rasa „soft Űbermenschów”. I podział jest podobny do wczesnośredniowiecznego: z jednej strony wąska, schrystianizowana łacińska elita feudalna i niewielka część ludowych mas jej bliskich, a z drugiej - na wpół pogański, na wpół chrześcijański, zdany na wichry historii, tkwiący w upadku i ciemnocie (w stosunku do poziomu rzymskiej technosfery i kulturowych osiągnięć Imperium Romanum) tzw. lud.
Transnarodowe korporacje tworzą nie tylko nowe imperium, ale jego nowy typ - imperium ponowoczesne, jak USA nazywa Colas oraz Hard z Negrim. Według nich, Stany Zjednoczone ewoluują ku globalnej strukturze, której podstawą nie jest naród, lecz ponadnarodowe mega korporacje (przeważnie amerykańskiego chowu).
Jest to system, w którym władza jest sprawowana za pośrednictwem państw skupionych wokół Waszyngtonu, powiązanych z nim kulturowo, politycznie, ekonomicznie. Jego centrum pracuje nad politycznymi koneksjami dla wspomnianych mega korporacji i namaszczenia państwowych elit, swoiście korumpowanych i absorbowanych dla potrzeb transnarodowej korporatokracji (a de facto – jest to budowa nowej, imperialnej elity).
Hegemon władzę sprawuje poprzez swoje dwa centra – Waszyngton z Białym Domem oraz agendami rządu USA i Nowy Jork – którego symbolem były wieże WTC. Dziś z tej symboliki „miękkiej” dominacji pozostała Wall Street. Nowy Jork dla przyszłej, zhomogenizowanej kultury światowej jest swoistym centralnym laboratorium.
W jednym z wywiadów Henry Kissinger (początek lat 90. XX wieku) zaznaczył jak zawsze cynicznie, ale i realistycznie, że globalizacja to proces mający zabezpieczyć interesy amerykańskie – militarne, polityczne jak i gospodarcze. Interesy korporatokracji, składającej się wtedy głównie z mieszkańców USA.
Jednak trzeba zwrócić uwagę po raz kolejny na rosnące znaczenie korporatokracji, która w swych imperialnych i władczych zapędach wykracza już poza narodowe i państwowe, (czyli etnicznie i terytorialne) rozumienie Imperium. Imperium amerykańskie już od lat 50-60. XX wieku mimo dwubiegunowego i ideologicznie podzielonego świata decydowało się na instalację w państwach konkurencyjnego bloku (radzieckiego) skorumpowanych politycznie, wojskowo i ekonomicznie elit.
To uzależnienie postępowało poprzez stypendia, granty, fundacje, studia na uczelniach amerykańskich (w placówkach związanych z promocją American Way of Life) itd. Tu widać, iż ów podział był formalny, a uzasadnienia ideologiczne były tylko woalką, pod którą panowała amerykańska dążność do unilateralizmu.
Ameryka „może sprawować rządy tylko za pośrednictwem innych państw lecz największym dla niej zagrożeniem jest to, że państwa wokół niej orbitujące stracą legitymizację właśnie za sprawą swego związku z imperium” (L.Panitch/S.Gindin, Global Capitalism and American Empire).
Ciekawą tezę stawia Alejandro Colas (Imperium). Imperium po-nowoczesne to tylko władza imperialna, nie imperialistyczna, a fenomenalna siła wojskowa USA jest w tym wypadku tylko impulsem do sprawowania władzy i czerpania korzyści przez własny – transnarodowy już – megakapitał. To coś na kształt tego, co Rafał Woś (Dziecięca choroba liberalizmu) nazwał nomenklaturą gospodarczą, sprzężoną z władzą polityczną. Sytuacja, jaka miała miejsce w Polsce Ludowej, czyli scalenie władzy politycznej i gospodarczej (PZPR i menedżment) z jednoczesną izolacją od tzw. ludu. Tak pojęta imperialność i transnarodowość korporatokracji jest więc formą nomenklatury.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga część eseju pt. „Korporatokracja”. Pierwszą zamieściliśmy w numerze 5/19 SN.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 770
Wiadomo powszechnie jest kim był i za kogo uważano intelektualistę. Świat ich potrzebował choćby z tego względu, żeby byli współczesnymi mu Kasandrami. Aby mówili prawdy niepopularne, przykre, nie idące z tzw. prądem. Często absolutnie przeciwstawne modom, nawykom, przyzwyczajeniom, a przede wszystkim rutynie w interpretacji zjawisk dziejącego się świata.
Ci epigoni opacznie widzianej rzeczywistości (z punktu widzenia mainstreamu i idącej za nim „gawiedzi”), burzący dobre samopoczucie i pozorną jednomyślność, byli jeszcze do niedawna tolerowani niczym światło dalekich galaktyk we Wszechświecie, dostrzeganych z Ziemi jedynie przez dokładne teleskopy.
Od czasu do czasu te odlegle rozbłyski ich myśli – po latach czy nawet wiekach – docierały jednak do świadomości ziemskiej, tworząc nową jakość. I tym samym, powodując postęp myśli ludzkiej.
Czy możliwy jest prawicowy intelektualista?
Dario Fo
Katastrofa tego świata i tak jest nieunikniona.
Friedrich Dürrenmatt
Ich przesłanie zawsze niosło sobą rudymentarny egzystencjalnie dylemat: po co żyć? Stawianie pytań tak zakreślających zasadnicze problemy naszej egzystencji, formowanie tak zarysowanych zagadnień pozwala nie tylko wytyczać inne niźli komercyjne, utylitarne i „przyziemne” (ważne, acz nie najważniejsze i jedyne) cele. To droga ku temu jak twórczo egzystować w tym świecie, który w jakimś sensie każdy z nas kształtuje. Nawet nie zdając sobie najczęściej z tego sprawy. Tak postawione pytanie o sens bytu ma zachęcać, pobudzać do zastanowienia nad sobą, do aktywności, nie do bierności i trwania.
Ale w dzisiejszej cywilizacji o zmianę rzeczywistości już nie chodzi. Ten świat w jakim bytujemy – nawet jeśli jest on nam wrogi, nie akceptujemy go, jest toksyczny dla człowieczeństwa i humanizmu – jest po prostu jak nam wmówiono tym jednym i skończonym. Najlepszym ze światów. To jest materializacja i przekonanie, że historia się skończyła (mimo pokraczności niesionej tym przesłaniem), a system tym samym i wynikające stąd warunki, relacje, struktury itd. są niezmienne, gdyż osiągnęliśmy pułap rozwoju. I będziemy na zawsze weseli, szczęśliwi, beztroscy. Jak tylko się tym trendom poddamy.
I dlatego tak często współcześnie pada pytanie – jak żyć? A w nim chodzi o dostosowanie, o konformistyczne przetrwanie i wyzbycie się nadziei, marzeń, nawet myśli o czymś innym. Nie wiadomo czy lepszym, ale innym. Bo samo takie zastanowienie jest groźne. Podważa fundamenty systemu i tworzy iluzje inności. Nastawienie na ruch myśli – a za nim zawsze idzie zmiana rzeczywistości, bo to napędza postęp i rozwój – zostało wykastrowane. Ujęto go w określone ramy i wszelki nonkonformizm systemowy jest uznawany za herezję, groźne odstępstwo, niebezpieczne zagrożenie. Bo burzy – nawet teoretycznie – cmentarny spokój, pozorny dobrobyt, wizerunek świata, który ma się wiecznie bawić, śmiać, balować. I nie myśleć o przyszłości. Bo system jest cool, super (pomimo niedostatków), zaś każda utopia jako coś zdrożnego, niebezpiecznego, zagrażającego panowaniu jakichś niewidzialnych bóstw systemu i rzeczywistości - niepożądana.
Upadek myślenia
Postawienie w centrum uwagi dylematu jak żyć, jako zasadniczego egzystencjalnego zagadnienia dzisiejszego człowieka, to droga otwierająca przestrzeń publiczną dla różnego rodzaju szamaństwa, podejrzanego doradztwa, czyli irracjonalizacji życia. Oferenci takich usług, którzy odpowiedzą twierdząco na owe pytanie – różnej maści Kaszpirowscy, wróżki, stawiacze horoskopów przepowiadający przyszłość, wizjonerzy i jasnowidze etc. - żerują na naiwności zagubionych i bezradnych ludzi, często błędnie określających swą sytuację życiową. Wszechwładnie i bezapelacyjnie królujący we wszystkich obszarach RYNEK sam tworzy dobra i usługi, które przez odpowiednio medialnie prowadzoną manipulację sprzedaje jako coś niezbędnego, coś co pozwoli jednostce dać odpowiedź (i tym samym poczuć się „byczo”), właśnie jak żyć, by być szczęśliwym i akceptowanym społecznie. Wszystko – jak w znakomitym filmie Andrzeja Wajdy (z roku 1968) – jest przecież na sprzedaż. Trzeba tylko stworzyć płaszczyznę zainteresowań i potrzeb.
„Źródłem wszystkich naszych problemów jest upadek myślenia. W gruncie rzeczy o to właśnie chodzi. Myślenia, które traktowało samo siebie nieprawdopodobnie poważnie. Skupić się, przeczytać cztery kolumny czegoś istotnego bez żarcików, przerywników, czegoś co nie zostało umajone atrakcyjnymi zdjęciami, filmikiem – to dziś wyczyn jak wyprawa na Marsa” - mówił w wywiadzie (Gazeta Wyborcza z dn. 08-09.02.2014) Marcin Król. Przyznał pośrednio w nim ze smutkiem, iż sam brał udział w demolowaniu i tak infantylnej organizacji nadwiślańskiej przestrzeni publicznej. Choć ten proces był i jest nadal immanentny całej euroatlantyckiej kulturze.
Świat obrazkowy zdeprecjonował ową indywidualność myślenia. A tym samym jego kreatywność. Sceptycyzm i krytycyzm są bowiem podstawową funkcją myślenia twórczego. Obrazy dane i na dodatek powtarzane setki, tysiące razy w różnych okolicznościach i sytuacjach - media elektroniczne są wszechogarniające i funkcjonujące totalnie, tak właśnie oddziałują na ludzką świadomość i podświadomość – spowodowały, iż mentalność społeczeństwa sprowadzono do kliszy, że „każdy nowy poranek ma być bardziej słoneczny i bogatszy w bardziej miłe niespodzianki od minionego” (Zygmunt Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Ciemnych chmur kryzysu i powszechnego kolapsu gromadzących się nad horyzontem od przynajmniej 10 lat skutecznie nie dostrzegano. I wmawiano powszechnie, iż o tym mówią wyłącznie malkontenci.
Gdy coś jest raz na zawsze i a priori dane, to po co myśleć, zastanawiać się, głowić. Po co poszukiwać i mieć – o ich mnożeniu trzeba zapomnieć – wątpliwości. Proces takiego formatowania przez system i rzeczywistość dzisiejszego człowieka doskonale prezentują w tak różnych pozycjach np. Shoshana Zuboff (Kapitalizm inwigilacji) czy Neil Postman (Zabawić się na śmierć).
Strzępy Oświecenia
Ale ubogością percepcji byłoby obarczanie postępu technicznego tak postępującymi procesami degradacji człowieczeństwa i myślenia. On jest – że tak powiem – ślepy. Używać go można w różnych przestrzeniach, z różnym skutkiem. Wiara w postęp i rozwój ludzkości w wyniku procesów społecznych, kulturowych, na bazie idei postępowych w cywilizacji zachodniej, (gdzie tkwi geneza wszelkich wartości Oświecenia) się załamała. A to wiara w postęp i rozwój były zawsze immanentne oświeceniowym walorom. I one działały jako siły odczarowujące świat, rzeczywistość, przestrzenie działalności i myślenia człowieka.
Te wszystkie elementy, niosące sobą desakralizację, znaleźć można już w Renesansie lecz dopiero Oświecenie wkraczając na scenę historii je skonkretyzowało i opisało. Tymi elementami są m.in. wolność jednostki, godność osoby, humanizm, swoboda wypowiedzi, niekrępowanie myślenia (przede wszystkim krytycyzm wobec tzw. autorytetów i powszechnej, narzucanej przez elity i mainstream tzw. poprawności politycznej) itd.
Ów zachodnio-europejski model życia konstytuować poczęły specyficzne składniki - demokracja w systemie państwa prawa, kapitalizm jako fundament rozwoju społeczno-kulturowego i autonomia gospodarki – „wyrastające ze wspólnego korzenia, jaką jest specyficzna idea wolności, która wykształciła się w dobie Oświecenia”. Postępuje ona razem z procesami desakralizacji świata „urzeczywistniając się w toku poznania naukowego” i coraz bardziej racjonalnego patrzenia na rzeczywistość. Zostaje w wyniku tych zjawisk napełniona „politeizmem wartości” (Dominika Motak, Nowoczesność i fundamentalizm).
W przestrzeni publicznej tak skonstruowanej, tytułowi intelektualiści pełnić poczęli rolę nie tyle demiurgów co interpretatorów i podpowiadaczy, często celem wydobycia z kłębiącej się politeistycznej masy idei, sądów i tez tych, które są niepopularne, nonkonformistyczne, często wywrotowe. Tych, co denerwują, może i obrażają, ale zmuszają jednocześnie do zastanowienia, do chwili refleksji, do próby odpowiedzi na dylemat czy rzeczywistość na prawdę jest taka „cool”, „trendy” i najlepsza z najlepszych.
Kultura konsumentów
Ale coś się kilka dekad temu zacięło. Nadeszła postmoderna, a po niej neoliberalizm. Z Oświecenia i jego uniwersalnych kanonów zostały jedynie strzępy, a samo pojecie – piękną i wzniosłą fasadą, za którą jednak jawi się pustynia, nicość, ocean bezmiaru hipokryzji i fałszu. Tym to trudniejsze do akceptacji, gdyż dot. to rudymentów humanizmu, uniwersalnych wartości esencjonalnie proczłowieczych. Pisałem o tym w Sprawach Nauki kilkakrotnie*, pokazując mechanizmy tych trendów i procesów.
I stało się tak jak zauważa Slavoy Żiżek, iż najlepszym sposobem, aby uchwycić sedno współczesnej epoki jest skupienie się nie na jawnych celach społecznych i ideologicznej budowli, nie na uniwersalnych ideach i na istocie człowieczeństwa, „ale na nawiedzających ją nieuznawanych oficjalnie duchach. Błąkają się one po tajemniczym obszarze bytów nieistniejących, które jednak utrzymują się i nadal wywierają swój wpływ” (Slavoy Żiżek, Kruchy absolut). Bo mętność i dymy zaciemniające horyzont myśli, unieruchamiające racjonalne, krytyczne spojrzenie na otaczający świat pozwalają owym bytom i siłom – znanym: najogólniej określanych jako kapitał – sprawować władzę (nie tylko jak to miało do tej pory miejsce) nad doczesną rzeczywistością naszego gatunku, lecz rozpocząć panowanie nad naszymi myślami, świadomością, reakcjami wypływającymi z podświadomości.
Taki paradygmat kultury – zwanej celnie kulturą powszechnej gratyfikacji i natychmiastowego dostępu (Zygmunt Bauman, Ponowoczesność jako źródło cierpień oraz Życie na przemiał) - prowadzi do patrzenia na rzeczywistość jako formy poszatkowanej, gigantycznej szafy pełnej absolutnie niekompatybilnych ze sobą szuflad i skrytek, które przechadzający się po niej człowiek - intelektualny skrzat, przypadkowo (z tytułu jakiejś chwilowej zachcianki, czy wezbranej namiętności) otwiera, wyciąga, zagląda do niej.
Taka rzeczywistość tworzy kulturę „zgodną z charakterem społeczeństwa konsumentów, składającą się z ofert, a nie z norm (….) żyjących uwodzeniem, a nie normatywną regulacją, reklamą, a nie dyscyplinowaniem, wytwarzaniem nowych potrzeb, pragnień zachcianek i kaprysów, a nie wywieraniem przymusu” (Zygmunt Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Wszyscy są szczęśliwi, zadowoleni, uśmiechnięci, pełni zapału do otwierania kolejnych szuflad i zaglądania za następne drzwiczki tej megaszafy. Mają wierzyć, że są „happy”, że jest powszechnie „cool” i aby tak było zawsze, muszą być „trendy”. Królować ma absolutna wolność. Wolność także od krytycznego i zdystansowanego myślenia.
W korespondencji pomiędzy Aldousem Huxleyem a George’em Orwellem (list z października 1949 r.) autor Nowego wspaniałego świata po lekturze Roku 1984 pisze: „Filozofią rządzącej mniejszości w >1984< jest sadyzm, który został doprowadzony do swojego logicznego zakończenia, wykraczając poza seks i odrzucając go. Jednakże wątpliwym wydaje się, by polityka trzymania pod kamaszem mogła trwać w nieskończoność. W moim własnym przekonaniu, oligarchia u władzy znajdzie mniej rozrzutne i wymagające mniejszych nakładów pracy sposoby rządzenia ludźmi oraz zaspokajania swojej żądzy siły. Sposoby te będą przypominać to, co opisałem w moim >Nowym wspaniałym świecie<”. To jest puenta refleksji Huxleya widzącego realność opisaną przez Orwella jako etap przejściowy, jako kolejny stopień ewolucji totalitarnej technokracji w organizacji faszystowskiego de facto korporacjonizmu i absolutnej władzy kapitału (list opublikowano w Letters of Note).
Nasz Panoptikon
Panopticon według koncepcji praliberała Jeremy Benthama został więc zmaterializowany na naszych oczach. I to z nadwyżką. W imię i na bazie demokracji, wolności i swobód obywatelskich. Ludzie mają zająć się sobą, swoimi namiętnościami i zachciankami, konsumpcją na chwałę – i dla zysków – kapitału. Być niczym ten intelektualny skrzat przechadzający się we wspomnianej szafie. A szafa jest zamknięta od zewnątrz i jej otwarcie nie jest absolutnie pożądane.
Drugim niezwykle ważnym elementem owego nowego Panopticonu, karczującego myślenie o przyszłości, refleksję krytyczną i racjonalne myślenie w formie wspólnoty ludzkiej - nie plemiennej - jest podniesiona do rozmiarów gigantycznych tzw. polityka tożsamości. To ważny aspekt, mający na stałe uprawomocnić wszelką inność, do tej pory wstydliwie ukrywaną i tłamszoną. Z różnych zresztą przyczyn. Każda osoba ludzka zasługuje na szacunek, tolerancję i równe traktowanie (godność). Ale fetysz swojej tożsamości połączony z narcystyczną pychą (cień współczesnego indywidualizmu) „manifestowanej bardzo ostro, może pewną część ludzi zrażać, odpychać, obrażać. I niepotrzebnie rozjątrzać namiętności” (Andrzej Walicki, Przegląd z dn. 23.03.2008).
Kłania się sentencja ucznia Sokratesa, Antystenesa (ok. 444 – ok. 358 p.n.e.), który chyba jako pierwszy w historii podniósł publicznie aspekt równości wszystkich ludzi, ich ogólnoludzkiej wspólnoty, kwestionując tym samym podziały religijne, narodowe, społeczne, tożsamościowe, własnościowe itd. Był też zajadłym krytykiem bezrozumnej jego zdaniem „pogoni za zbytkiem i niczym nieograniczonymi, nie tylko zmysłowymi, przyjemnościami” ([za]: Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów).
Czy dzisiejszy świat i królująca kultura natychmiastowej i powszechnej gratyfikacji potrzebują takich postaw, jakie prezentowali dawni intelektualiści? Czy hegemonia uważająca siebie za „metr z Sèvres” w dotychczasowym rozwoju człowieka potrzebuje w ogóle zwierciadła? Czy fundamentaliście, który posiadł prawdę wieczną i niezmienną – otrzymaną bezpośrednio od swego Boga (obojętnie jak nazwanego i czczonego) – który już wie wszystko najlepiej i uważa siebie za alfę i omegę, musi wysłuchiwać jakichś przestróg, tez i sądów burzących jego przyjemny, acz nierzeczywisty, obraz świata?
Bo jeśli wiemy, jesteśmy przez tego naszego Boga wybrani i od niego otrzymaliśmy tę absolutną wiedzę będącą prawdą, a ktoś ma inne zdanie, nie zgadza się z nami, przedkłada antynomiczny, absolutnie inny punkt widzenia, to definiuje się go a priori publicznie jako kłamcę, oszusta, manipulatora i propagandzistę „złej sprawy”. Osobnika który przeszedł „na ciemną stronę mocy”. Skazuje się go niczym Sokratesa, (który taką postawą zapisał się właśnie w historii) na wypicie cykuty. Dziś to symboliczna cykuta. Przemoc tak zadawana – z którą się to współcześnie wiąże (tzw. przemoc symboliczna [za]: Pierre Bourdieu) – jest często bardziej bolesna niźli fizyczne znęcanie się nad człowiekiem.
Bo w świecie który jest zalewany powodzią nieistotnych, błahych – często infantylnych i bałamutnych - danych, przejrzystość informacji, racjonalizm myślenia i krytycyzm wobec powszechnie panującej rzeczywistości to niebywała potęga i odwaga ([za]: Yuval Harari, 21 lekcji na XXI wiek). Trzeba więc ją uciszać, deprecjonować, karczować wszystkimi możliwymi metodami z obecności w publicznej przestrzeni.
Radosław S. Czarnecki
*
SN nr 6-7/191/2014 - Esencja dehumanizacji czyli człowiek jako kapitał ludzki
SN nr 1 i 2 /206 i 207/2016 - Porażki Oświecenia [1] – rozum w niełasce” i „Porażki Oświecenia [2] – zwycięstwo dogmatyzmu”
SN nr 8-9/212/2016 - Kryzys polskiej inteligencji
SN nr 12/235/2018 - Uderzenie w Oświecenie