Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 959
Od początku XX wieku aż do objęcia władzy przez Hitlera niemiecka rzeczywistość była zdominowana przez konflikt międzypokoleniowy. Był on widoczny nie tylko w codziennych dyskusjach socjoekonomicznych i politycznych, ale także w sztuce i literaturze. Stał się tematem wielu sztuk teatralnych i powieści, wyraźnie odcisnął swoje piętno na grafice, malarstwie czy nawet muzyce.
Był także jednym z głównym powodów powstania ruchu młodzieży niemieckiej, do którego młodzi ludzie zapisywali się, próbując uciec chociaż przed częścią problemów wynikających z niemożności porozumienia się ze starszym pokoleniem. Niektórzy zapisywali się do Antifaschistische Junge Garde (Antifa), młodzieżówki komunistycznej Rotfrontkämpfoerbund i u schyłku Republiki Weimarskiej na ulicach dużych miast ścierali się z nazistowskimi oddziałami szturmowymi. Inni, po przeciwnej stronie ideologicznej, należeli do Jungnationaler Bund – grupy, której patronował pobożny luterański i narodowo-konserwatywny establishment.
Ruch młodzieży niemieckiej narodził się w 1901 r. w Steglitz – wówczas były to przedmieścia Berlina zdominowane przez klasę średnią, a więc na pograniczu wsi i miasta. Jego twórcami byli młodzi protestanci, sprzeciwiający się materializmowi oraz samozadowoleniu klasy średniej, tak charakterystycznemu dla szybko uprzemysławiającego się niemieckiego cesarstwa końca XIX w. Ruch rozwijał się pod nazwą Wandervögel – „Wędrowny ptak”, a jego członkowie okazywali znudzenie oraz podejrzliwość wobec tego, co brytyjski historyk Walter Laqueur, były członek śląskiej grupy z lat dwudziestych XX w., określił mianem „świata rosnącej obfitości i szybkiego postępu technicznego”. Laqueur napisał, że powstały wtedy ruch młodzieżowy stanowił „odpolitycznioną formę opozycji wobec cywilizacji, która miała niewiele do zaoferowania młodemu pokoleniu, był protestem przeciw brakowi żywotności, ciepła, emocji i ideałów”.
Członkowie ruchu, chłopcy i dziewczęta, wyraźnie podkreślali swój indywidualizm, a ich inspiracją były mocno osadzone w kulturze dzieła słynnych pesymistów: Lagarde’a, Schopenhauera czy Nietzschego. Pragnęli wieść życie poza ograniczeniami narzucanymi przez miasto, z dala od domu, rodziców i nauczycieli. Odziani we własnoręcznie wykonane ubrania wędrowali po wsiach, stosowali się do określonych przez siebie zasad prostoty i uczciwości, śpiewali odkrywane na nowo ludowe pieśni, jedli skromne posiłki przy ognisku i utrzymywali czystość seksualną. Poszukiwali romantycznego ideału, opisanego w XIX wieku „niebieskiego kwiatu”. Oczarował ich mistycyzm, którego korzenie odkryli w kulturze Kozaków z rosyjskich stepów i u buddyjskich mnichów w świątyniach Dalekiego Wschodu. Większość z tych przekonań była obca – a także całkowicie niezrozumiała – dla pokolenia ich rodziców.
Konflikt międzypokoleniowy widoczny więc był już początkowym etapie historii ruchu młodzieży niemieckiej. Chociaż jej działalność była apolityczna, objawiała się w szerszym kontekście preliberalnych, romantycznych i – w pewnym sensie – odrodzonych średniowiecznych wartości społecznych i politycznych. Młodzi ludzie, świadomie wybierając postawę negującą idee Oświecenia, odrzucali racjonalizm na rzecz uczuć.
Naród przede wszystkim
Wczesne organizacje młodzieży niemieckiej, głoszące pogardę dla społeczeństwa, polityki i państwa, nie wahały się jednak w pełni poprzeć przystąpienie cesarstwa do I wojny światowej. Kreowany przez nie obraz wojny był całkowicie wyidealizowany, a starcia podczas bitwy uznawano za coś naturalnego i organicznego. Ważna była także koncepcja narodu, o której właściwie ciągle pamiętano. Ta nigdy niezrealizowana idea odgrywała pewną rolę w średniowieczu, w dziewiętnastowiecznym romantyzmie, a później w czasie Wiosny Ludów po 1848 r. I wojna światowa miała stać się katalizatorem podczas wielkiego oczyszczającego procesu, który pozwoli narodom europejskim, a zwłaszcza nowemu, nowoczesnemu i narodowemu państwu niemieckiemu wyzbyć się materializmu i odrodzić starożytne wartości. (Podobnie idealistyczny cel przyświecał młodym Francuzom i Anglikom, którzy walczyli dla swoich krajów, przejawiał się jednak inaczej, czego świadectwem są listy i pamiętniki).
10 listopada 1914 r. w bitwie niedaleko małej belgijskiej wioski Langemarck tysiące członków Wandervögel, wówczas ochotników niemieckiej armii, rzuciło się przeciwko Brytyjczykom i zostało startych w proch. Dla rówieśników, którzy ocaleli, pozostali symbolem ogromnego poświęcenia dla narodu, grupy oraz dla przyszłych pokoleń niemieckiej młodzieży. Uroczystości upamiętniające bitwę pod Langemarck stały się charakterystycznym i ważnym elementem w rozwoju ruchu młodzieżowego.
Po listopadzie 1918 r., kiedy okazało się, że z dwunastu tysięcy Wandervögel, którzy ruszyli do walki, nie przeżyła nawet połowa, ruch młodzieży niemieckiej zaczął się zmieniać. Od zawsze był on elitarystyczny i antymodernistyczny, ale teraz stawał się coraz bardziej zmilitaryzowany – większą wagę przykładano do dyscypliny, munduru i musztry – coraz bardziej rasistowski i coraz podejrzliwiej podchodzący do dziewcząt w swoich szeregach.
Przesunięcie punktu ciężkości oznaczało odejście od idei z czasów cesarstwa oraz coraz silniejsze poczucie wyalienowania, gdyż nowy system Republiki Weimarskiej opierał się na równości przejawiającej się w demokracji parlamentarnej. To właśnie reprezentanci Weimaru podpisali poniżający traktat wersalski (1919 r.).
W rzeczywistości ruch młodzieżowy odnosił się do Weimaru z jawną wrogością. Kolejne organizacje – następczynie Wandervögel – ascetyczne Bünde (ligi – większość używanych tu terminów wymyka się próbom przekładu z uwagi na swoje związki z mistycyzmem) nie chciały mieć nic wspólnego z weimarską polityką partyjną. Zawsze utrzymywały one, że są ponad partiami politycznymi, ale w istocie ideologicznie lokowały się na prawo od centrum.
Niebawem zaczęły powstawać silnie zaangażowane w politykę młodzieżówki weimarskich partii oraz młodzieżowe ligi protestanckie i katolickie. Ich programy w dużej części pokrywały się z głównym nurtem Bünde – dzieliły z nim najistotniejsze elementy charakterystyczne dla powojennego niemieckiego ruchu młodzieżowego: niechęć do demokracji, czyli do wszystkiego, co reprezentował model weimarski, a zwłaszcza do modernizmu.
Zaledwie garstka organizacji młodzieżowych wspierała system republikański oraz nowy porządek polityczny. Istniało także kilka organizacji jawnie manifestujących swoje zaangażowanie polityczne, m.in. Bismarckbund (powiązany z DNVP, Niemiecką Narodową Partią Ludową) oraz Antifa, która rozwinęła się z istniejącej wcześniej komunistycznej ligii młodzieżowej. Ekstremalnie po prawej stronie sceny politycznej działała Hitlerjugend, nazwana tak na część przywódcy Partii Nazistowskiej. /…/
Nośne hasła
W latach 1929–1933 niewiele było miejsc otwartych na młodych: system polityczny nie sprawdził się, nakładał na obywateli coraz większe obciążenia ekonomiczne, nie dając w zamian żadnej nadziei na przyszłość, rodzice nie okazywali młodym zrozumienia i współczucia, organizacje młodzieżowe były statyczne i zamknięte na nowych członków. Pojawiła się więc szansa, na którą czekało część przywódców ruchu narodowosocjalistycznego kierowanego przez Hitlera. Zagrzewali oni młodych do boju m.in. okrzykiem „Starzy, zróbcie nam miejsce!”.
To hasło trafiało do wyalienowanej młodzieży niemieckiej. Przemawiały do niej argumenty, że rząd Republiki Weimarskiej pozostawia młodych samym sobie, że nie zajmuje się ich problemami, że pozostawił je w gestii organizacji młodzieżowych.
Naziści sprawnie wykorzystywali istniejące napięcia międzypokoleniowe do własnych celów. Mieli świadomość, że bezrobocie stygmatyzuje młodzież, dlatego organizacje działające przy Partii Nazistowskiej pomagały tworzyć miejsca pracy oraz pośredniczyć w jej poszukiwaniu. Jedną z nich była Hitlerjugend – przyciągała ona przede wszystkim niższe warstwy społeczne, dla których elitarne Bünde z założenia nie miały być dostępne.
Wielu młodym ludziom Hitler jawił się jako ojciec lub starszy brat, którego albo nigdy nie mieli, albo stracili, natomiast ruch nazistowski, ze swoimi licznymi odłamami, był partią wręcz stworzoną dla młodych. Formacje widoczne na ulicach wydawały się młode: SA, SS, a przede wszystkim Narodowosocjalistyczny Związek Niemieckich Studentów, który od połowy lat dwudziestych działał na uniwersytetach i stanowił awangardę nazizmu wśród niemieckiej wykształconej klasy średniej. A przede wszystkim członkowie Partii Nazistowskiej byli młodzi – średnia wieku osób wstępujących w jej szeregi w latach 1925–1933 nie przekraczała 31 lat. Porównanie z innymi partiami pod tym względem wypadało na ich niekorzyść, z wyjątkiem KPD. Co więcej, podczas wyborów powszechnych pod koniec istnienia Republiki NSDAP miała większe poparcie młodego elektoratu, przynajmniej w okręgach miejskich, gdzie występowały poważniejsze problemy ekonomiczne.
Gwarancja przetrwania reżimu
Podczas gdy u schyłku Republiki Weimarskiej pozbawiona złudzeń młodzież popierała rozwijający się ruch nazistowski, pragnąc w ten sposób wpłynąć na własną przyszłość, nazistowscy przywódcy postrzegali młodych ludzi jako swoich towarzyszy na drodze do pewnego sukcesu oraz jako niezbędny element realizacji planów na tysiąclecie. Co prawda w okresie od 1919 do 1933 r. nie istniało nic takiego, jak jednolita polityka wobec młodzieży, jednak słowa i działania poszczególnych przywódców nazistowskich wyraźnie ukazują ich pełen egzaltacji obraz młodości. Z początku Hitler nie zajmował się tą kwestią, ponieważ nastoletni obywatele byli zbyt młodzi, aby wziąć udział w wyborach czy wstąpić do partii. Nie rozumiał więc, dlaczego któryś z jego wyznawców miałby w połowie lat dwudziestych zakładać Narodowosocjalistyczny Związek Studentów. Jednak gdy tylko jego zwolennicy zdołali go przekonać, jak ważna jest młodzież, oraz gdy zdał sobie sprawę, że szesnastoletni chłopcy mogą przydać się podczas ulicznych starć, zmienił front i kierował do młodych wyraźne zachęcające gesty.
Niewątpliwie pod wpływem bardziej zręcznych taktyków, takich jak Joseph Goebbels czy Gregor Strasser, jeszcze przed 1930 r. Hitler przyznał, że młodzi ludzie są potrzebni jako rekruci oraz jako gwarancja trwałości ruchu. Dlatego też wiosną 1930 r., kiedy sytuacja społeczna oraz ekonomiczna stawała się coraz bardziej napięta, zwrócił się do studentów uniwersytetu w Monachium z wezwaniem, aby „zdobywali bogatą wiedzę, która w przyszłej Rzeszy umożliwi im objęcie stanowisk przywódczych”. Późniejsze stwierdzenie Alberta Speera, że Hitler zawsze szczególnie skupiał się na pozyskaniu młodych wyznawców, którzy mieli zapewnić reżimowi przetrwanie, prawdziwe jest wyłącznie dla okresu po 1930 r.
Zainteresowanie młodzieżą starali się także podsycać doradcy Hitlera. Mieszane uczucia Führera wobec młodych ludzi wyjaśniają, dlaczego aż do końca Trzeciej Rzeszy w kręgu jego najbliższych współpracowników nie znalazł się nikt z młodszego pokolenia oraz dlaczego sama partia cierpiała na starczy uwiąd. Ambiwalentny stosunek przywódcy oraz podstawowy problem, jakim było strukturalne skostnienie organizacji, to jedne z przyczyn najważniejszej słabości Hitlerjugend oraz z typu szkolenia, któremu poddawano jej członków. /…/
W 1933 r. młodzież, do której zwracał się Strasser, były to osoby urodzone po 1915 r. Wspólną cechą tego pokolenia była przynależność do Hitlerjugend od początków rządów Hitlera aż do jego upadku, czyli między 1933 a 1944 r. (kiedy ogłoszono ostatni nabór do organizacji). W tym sensie „kohorta młodzieży narodowosocjalistycznej” nie była pokoleniem w klasycznym rozumieniu. Była to raczej zbiorowość, która dzieliła ważne doświadczenie w relatywnie krótkim czasie. Członkowie Hitlerjugend mieli zazwyczaj od dziesięciu do osiemnastu lat – najstarsi urodzili się więc w 1916 r., a najmłodsi w 1934. Wszyscy „rośli wraz z państwem nazistowskim”, jak to określił w swoich wspomnieniach były członek HJ, Erhard Eppler. /…/
Michael H. Kater
Powyższy tekst jest fragmentem książki Michaela H. Katera – Hitlerjugend. Dzieci Hitlera, wydanej przez wydawnictwo RM, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 238
O radzeniu sobie z etycznymi, egzystencjalnymi i pedagogicznymi wyzwaniami związanymi ze sztuczną inteligencją (AI) w jej powiązaniu ze współczesną edukacją pisze Henry Francis B. Espiritu z Filipin.
W naszej współczesnej edukacji trwa rewolucja technologiczna – cicha rewolucja technologiczna, która przekracza granice etyki, prawa, pedagogiki, socjologii, a nawet samą istotę ludzkiej egzystencji.
W jej epicentrum leży integracja sztucznej inteligencji (AI), siły zarówno budzącej podziw, jak i przerażającej pod względem potencjału zmiany krajobrazu uczenia się i wiedzy. Gdy nauczyciele i uczniowie zmagają się z głębokimi konsekwencjami sztucznej inteligencji w edukacji, stają przed niezliczonymi wyzwaniami, które wykraczają daleko poza sferę tradycyjnego dyskursu akademickiego i praktyki edukacyjnej.
W moim obecnym eseju staram się zagłębić w filozoficzny, analityczny i krytyczny wymiar wyzwań stawianych przez sztuczną inteligencję we współczesnej edukacji, badając etyczne, prawne, pedagogiczne, technologiczne, socjologiczne, egzystencjalne, a nawet duchowe wyzwania, jakie stwarza sztuczna inteligencja dla naszego współczesnego systemu edukacyjnego. Jednocześnie badam konsekwencje dla kreatywności, plagiatu, nieautentyczności, łamania praw intelektualnych, oszustw akademickich i oszukiwania, jakie sztuczna inteligencja może stwarzać zarówno dla nauczycieli, jak i uczniów.
Przede wszystkim integracja sztucznej inteligencji (AI) z naszym obecnym systemem edukacji podważa nasze koncepcje etyki i autentyczności egzystencjalnej, zmuszając nas do zmagania się z kwestiami „dobra i zła”, „autentyczności i nieautentyczności” w coraz bardziej technologicznym i cyfrowym świecie.
A ponieważ algorytmy sztucznej inteligencji kształtują doświadczenia edukacyjne poprzez spersonalizowane ścieżki uczenia się i oceny adaptacyjne, pojawiają się poważne obawy dotyczące erozji autonomii, kreatywności, oryginalności, autentyczności, prawdziwej woli i wolnej woli uczniów w procesie uczenia się.
Napięcie między wolnością jednostki a determinizmem algorytmicznym podkreśla potrzebę ram etycznych, które traktują priorytetowo wewnętrzne wartości ludzkie i prawa człowieka, a także równość społeczną w projektowaniu i wdrażaniu technologii edukacyjnych opartych na sztucznej inteligencji wśród uczniów ponad podziałami cyfrowymi i informacyjnymi.
Ponadto rozprzestrzenianie się sztucznej inteligencji w naszej obecnej edukacji rodzi złożone problemy prawne dotyczące prywatności danych, praw własności intelektualnej i odpowiedzialności algorytmicznej.
W miarę jak instytucje edukacyjne gromadzą i analizują ogromne ilości danych studentów i wykładowców, aby informować o procesach decyzyjnych opartych na sztucznej inteligencji, pojawiają się pytania dotyczące własności, dostępu i wykorzystania tych danych. Ponadto obawy dotyczące stronniczości algorytmicznej, nieautentyczności algorytmu, wypaczonego programowania algorytmicznego, dyskryminacji algorytmicznej, a także manipulacji algorytmicznych podkreślają potrzebę przejrzystych, etycznych i odpowiedzialnych algorytmów, które będą zgodne z zasadami uczciwości i równości. Ramy prawne muszą ewoluować, aby sprostać tym wyzwaniom, zapewniając ochronę praw i interesów uczniów i nauczycieli w globalnym krajobrazie w coraz większym stopniu opartym na danych.
Z punktu widzenia pedagogiki integracja sztucznej inteligencji stwarza zarówno możliwości, jak i wyzwania dla nauczycieli, którzy chcą wspierać znaczące doświadczenia edukacyjne, które wykraczają poza ograniczenia technologii.
Z jednej strony narzędzia i platformy oparte na sztucznej inteligencji oferują potencjał zwiększania efektywności nauczania poprzez spersonalizowane doświadczenia edukacyjne, adaptacyjne rubryki oceniania, mechanizmy informacji zwrotnej od uczniów i inteligentne systemy mentorskie. Wykorzystując sztuczną inteligencję do analizowania wzorców uczenia się uczniów i odpowiedniego dostosowywania strategii nauczania, nauczyciele mogą tworzyć bardziej dostosowane i responsywne środowiska uczenia się, które odpowiadają różnorodnym potrzebom i możliwościom poszczególnych uczniów.
Jednak poleganie na sztucznej inteligencji budzi również obawy dotyczące „pozbawiania umiejętności” nauczycieli, zastąpienia ciepłego, żywego i spersonalizowanego mentoringu oraz utowarowienia edukacji, w miarę jak ludzkich instruktorów wypierają zautomatyzowane, cyfrowe systemy komputerowe, w których priorytetem jest bezosobowa standaryzacja zamiast rzeczywistej autentycznej kreatywności, krytycznego myślenia i autentycznej refleksji lub refleksyjności.
Co więcej, integracja sztucznej inteligencji w naszych obecnych instytucjach edukacyjnych stwarza poważne wyzwania technologiczne, począwszy od ograniczeń w infrastrukturze i zasobach po kwestie przepaści cyfrowej/informacyjnej i nierówności w komunikacji z tymi uczniami, którzy nie mają dostępu do tych programów i aplikacji sztucznej inteligencji.
Aby w pełni wykorzystać potencjał sztucznej inteligencji do transformacji edukacji, należy dokonać inwestycji w infrastrukturę cyfrową, szkolenie nauczycieli i zasoby edukacyjne, aby zapewnić wszystkim uczniom i mentorom sprawiedliwe i dostępne możliwości edukacyjne oparte na sztucznej inteligencji. Ponadto należy podjąć wysiłki, aby zlikwidować przepaść cyfrową i zaradzić dysproporcjom w dostępie do technologii i łączności internetowej, szczególnie w przypadku nauczycieli i uczniów zmarginalizowanych i znajdujących się w niekorzystnej sytuacji ekonomicznej, których dostęp do narzędzi edukacyjnych, programów i aplikacji opartych na sztucznej inteligencji może być ograniczony lub niemożliwy do osiągnięcia.
Z socjologicznego punktu widzenia integracja sztucznej inteligencji we współczesnych instytucjach edukacyjnych zmienia dynamikę społeczną i struktury władzy w instytucjach edukacyjnych, co rodzi pytania o rolę technologii w pośredniczeniu w relacjach międzyludzkich i kształtowaniu interakcji społecznych.
Algorytmy oparte na sztucznej inteligencji wpływają na procesy decyzyjne związane z przyjmowaniem studentów, wynikami w nauce i ścieżkami kariery, zatem pojawiają się obawy co do tego, czy algorytmiczna dyskryminacja i uprzedzenia mogą utrwalić i zaostrzyć istniejące nierówności ze względu na rasę, płeć, status społeczno-ekonomiczny, religię i inne czynniki demograficzne.
Ponadto, poleganie na kanałach komunikacji, w których pośredniczy sztuczna inteligencja i wirtualnych środowiskach uczenia się, może podważyć poczucie wspólnoty i połączenia międzyludzkiego w działaniach edukacyjnych, które są integralną częścią doświadczenia edukacyjnego, prowadząc do poczucia izolacji i braku zaangażowania zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli.
Zarówno z perspektywy egzystencjalnej, jak i duchowej, integracja sztucznej inteligencji z naszym obecnym systemem edukacyjnym stawia nas przed najbardziej skrywanymi pytaniami dotyczącymi natury ludzkiej świadomości, ludzkiej kreatywności i dążenia do prawdy w coraz bardziej zdigitalizowanym i skomputeryzowanym świecie.
Skoro algorytmy sztucznej inteligencji naśladują ludzkie zachowania i generują treści z coraz większą wydajnością, granice między człowiekiem a maszyną, autentycznym i sztucznym, rzeczywistym i wirtualnym zacierają się na wiele sposobów, co kwestionuje nasze zrozumienie tego, co to znaczy być człowiekiem i czym naprawdę jest rzeczywistość.
W obliczu treści i wirtualnych doświadczeń generowanych przez sztuczną inteligencję pojawiają się głębokie pytania o autentyczność i integralność ludzkiej ekspresji, a także o duchowe wymiary uczenia się i zdobywania wiedzy, które wykraczają poza ograniczenia technologii. Gdy nauczyciele i uczniowie zmagają się z tymi egzystencjalnymi i duchowymi wyzwaniami, wzywa się ich do kultywowania głębszej świadomości wzajemnych powiązań wszystkich istot oraz świętości procesu uczenia się i naszej podróży w poszukiwaniu Wiedzy, Prawdy i Rzeczywistości.
Ostatnia, ale bardzo istotna kwestia: integracja sztucznej inteligencji z naszym współczesnym systemem edukacyjnym rodzi szereg pytań filozoficznych, analitycznych, krytycznych, refleksyjnych i ostrzegawczych, które wymagają dokładnego rozważenia i przemyślanego zaangażowania wszystkich interesariuszy z branży edukacyjnej.
Konfrontując się z wyzwaniami etycznymi, prawnymi, pedagogicznymi, technologicznymi, socjologicznymi, egzystencjalnymi i duchowymi stawianymi przez sztuczną inteligencję w edukacji, zarówno uczniowie, jak i mentorzy mogą współpracować na rzecz wykorzystania transformacyjnego potencjału sztucznej inteligencji w celu stworzenia bardziej włączającego, sprawiedliwego i wzmacniającego środowiska uczenia się dla uczniów.
Tylko nawigując i wykorzystując złożoność sztucznej inteligencji w naszym obecnym systemie edukacji z otwartością, sprawiedliwością, uczciwością i równością, możemy wytyczać szlaki i przemierzać stale zmieniające się krajobrazy uczenia się oraz zapewnić, że dążenie do prawdziwej wiedzy pozostanie głęboko ludzkim wysiłkiem opartym na wartościach prawdy, dobra, sprawiedliwości i miłości oraz nauce ufundowanej i rozwijanej przez prawdziwe człowieczeństwo, a nie wynikającej tylko z technologii.
Henry Francis B. Espiritu
Prof. Henry Francis B. Espiritu jest profesorem nadzwyczajnym nr 7 filozofii i studiów azjatyckich na Uniwersytecie Filipin (UP) w Cebu City na Filipinach i pracownikiem naukowym Centrum Badań nad Globalizacją (CRG) w Kanadzie.
Powyższy tekst zatytułowany: „Przekraczanie uproszczonych binarności: „za i przeciw”, „ryzyko i korzyści” sztucznej inteligencji (AI) pochodzi z portalu Global Research z 20.05.24.
https://www.globalresearch.ca/transcending-binaries-artificial-intelligence-ai/5857628
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1194
Większość filmów fabularnych traktuje o przemocy.
Piotr Ikonowicz
Wojna zanim wybuchnie naprawdę, w „realu”, kiedy ludzie zaczną się rzeczywiście zabijać, musi zagościć w ich głowach. Muszą się z nią oswoić. Że jest normalną sprawą między ludźmi. Że – mimo grozy, ludobójstwa, tortur, ran i dramatów – może być piękna, heroiczna, junacka, godna apologii. I towarzyszyć jej winna wzniosła śmierć – za ojczyznę, hymn i flagę, za wiarę religijną, za honor, za nasze wartości i cywilizację, za zyski tzw. „dobrodziejów przedsiębiorców” czyli właścicieli kapitału. Za to wszystko, co jest wytworem naszego języka, rozumu, kultury.
Jak od lat w filmowych obrazach wojna jest przedstawiana? A gry komputerowe, a zabawki, a przestrzeń publiczna przesiąknięta agresją, atakiem, nienawiścią do tego Innego? A wreszcie stosunki interpersonalne oparte o rywalizację, konkurencję, popularny „wyścig szczurów”? W biznesie, propagowanym przez neoliberalizm vel turbokapitalizm modelowym rozwiązaniem jest likwidacja, albo wchłonięcie (w najlepszym razie) konkurenta. Monopol jest bowiem rozwiązaniem idealnym. Kapitał dąży bowiem cały czas do koncentracji.
Gdy patrzy się na większość polskich filmów – tych o historii (bliższej czy dalszej) – to widzimy jak tworzy się historyczne zabawki, wydmuszki, które upiory wojny przedstawiają niczym harcerską przygodę, majówkę i piknik. Tylko grillów wtedy nie znano...
Poppatriotyzm, czy patriotyzm à la Hollywood, to bardzo niebezpieczna i zwodnicza szopka. Człowieka można przedstawiać jako bohatera, ale tylko w perspektywie śmierci „za ojczyznę”, „za ideę”, „za wiarę”, gdyż tylko taki czyn czyni zeń herosa. I tylko taka walka ma sens i jest czymś wzniosłym, a przygotowania do tej walki są czynnością taką samą jak oddychanie, jedzenie, wydalanie, uśmiechy, czy kopulacja. To upowszechnienie i spłycenie samego bohaterstwa i tego, co z nim się wiąże. Bo do bohaterstwa się nie dąży jak do pospolicie rozumianego dziś sukcesu. Bohaterem się zostaje często mimo woli. I jest to niezależne od chęci, czy pompatycznych zapowiedzi.
Filmowa, cybernetyczna, wirtualna wojna jest jak z żurnala. Krew się leje, śmierć „kosi niby łan” i się ściele gęsto trup, ale wszyscy są czyściutcy, pachnący, eleganccy. Stylowe koszule, marynarki, szykowne żakiety, kolorowe paznokcie (dziś – obowiązkowo tipsy), puder, szminka, brylantyna. I premier jeszcze powie, jak to dobrze jest umrzeć za ojczyznę.
Zgoda na zamordyzm
Jak ta militarystyczna mentalność odnajduje się w czasach pandemii, powszechnej kontroli, inwigilacji, zamknięcia i izolacji? Za militaryzacją musi iść coś, co jest charakterystyczne dla wszystkich struktur militarnych: bezdyskusyjne podporządkowanie, zgoda na rozkazy „z góry” i ich bezwzględne wykonanie, hierarchizacja organizacji społecznej na wzór struktur militarnych.
Ludzie w obliczu zagrożenia śmiercią, podstawowego strachu egzystencjalnej proweniencji, godzą się na daleko idące ograniczenia swej wolności, swych praw, swych zdobyczy. We wszystkich przestrzeniach. Widać jak w obliczu pandemii koronawirusa już się na to zgodzili - choć w różnym stopniu - obywatele Francji, Włoch, Polski, Czech, Słowacji, Rosji. Piszę o krajach europejskich, bo Azja – Chiny, Korea, Tajwan, Singapur itd. – to inna kultura, doświadczenia, tradycje i organizacja społeczeństwa.
Cyberbiznes na bazie pandemii już wietrzy kolejne przestrzenie dla zysków. Facebook zaproponował wprowadzenie nowych narzędzi nadzoru elektronicznego. Użytkownicy serwisu mieliby oznaczać swój status koronawirusowy - zdrowy, zarażony, wyleczony. Ponieważ aplikacja ma dostęp do naszej lokalizacji oraz kontaktów społecznych, tym samym Facebook mógłby bardzo precyzyjnie sprawdzać z kim się widzieliśmy, gdzie się spotkaliśmy, jakie były nasze drogi i miejsca pobytu. Zasugerowano także, z innej już strony, choć też na bazie epidemii, kolejną, uwarunkowaną wiekiem izolację: tym razem osoby 65+ miano by wywieźć do nieczynnych pensjonatów oraz sanatoriów i tam przetrzymywać do minięcia zagrożenia epidemiologicznego. I ten w swym wymiarze moralnym i ogólnoludzkim pomysł, będący formą ustaw norymberskich czy prawa Jima Crowe’a z USA, wzbudził zainteresowanie i poklask sporej grupy osób. Czy nie jest to stygmatyzacja związana z wiekiem połączona z jednoczesną ich pełną kontrolą?
W pewnym sensie zaordynowana wszystkim izolacja, której są poddawane całe społeczeństwa, jest jak eksperyment więzienny Zimbardo. Strażnikami na razie są głównie nasi przyjaciele, rodzina, sąsiedzi, znajomi. To oni pilnują tego, czy ty jesteś w należyty sposób uwięziony. To przykład, jak wieloletnie urabianie umysłów militarną narracją prowadzi do sytuacji, gdzie orwellowski literacki pomysł staje się realnym systemem. Totalna inwigilacja jest w nim samoczynnym procesem i formą społecznej presji.
Ludzie są podatni na zmiany, które mają im dać poczucie bezpieczeństwa. Kryzys ekonomiczny po I wojnie światowej wepchnął Niemcy w objęcia faszyzmu. Umberto Eco w eseju Wieczny faszyzm doskonale pokazuje relacje między kryzysem, militaryzacją przekazu i wychowania oraz „bohaterszczyzną” temu towarzyszącą, a popularnością faszyzmu. Uważa on, iż faszyzm jest immanencją europejskiej kultury, towarzyszącą jej na równi z cyklicznymi kryzysami.
Co gorsza, tamten kryzys prawdopodobnie był słabszy od tego, który nas czeka obecnie. Zmiany w świadomości oczywiście zachodzą powoli, latami i dekadami. Wieloletnia propaganda promilitarystyczna, poparta narracją patriotyczno-nacjonalistyczną, sprzyjać będzie tendencjom i trendom ujawniającym się w kryzysach. Kiedy zacznie brakować wody, żywności i pracy, a długi i rachunki trzeba opłacać, to podzielimy się radykalnie według takich granic społecznych, jakie stworzone zostały w minionych czasach i jakie zakonotowane mamy w umysłach.
Jesteśmy krajem co prawda narodowościowo jednolitym, ale nie wynika stąd jakakolwiek solidarność społeczna. Podzielimy się po liniach religijnych, politycznych (rządzący Polską już o to zadbali, aby nienawiść na tym polu kwitła bujnie i aby przeciwnik był jasno określony), społecznych, kulturowych. Potencjał wybuchu przemocy jest w takich kryzysach zawsze olbrzymi. Militaryzacja, „bohaterszczyzna”, szowinizm i ujednolicanie jako przykład jedności narodu sprzyjają temu szczególnie.
Elektroniczny kaganiec
Dziś w Polsce nikt w obliczu nadchodzącej katastrofy finansowej i kryzysu społecznego na niespotykaną skalę nie mówi o ograniczeniu lub zamrożeniu na minimalnym poziomie wydatków wojskowo-policyjnej inwigilacji i przemocy. Przed takimi dylematami stoi cały świat, niezależnie od tego, kto aktualnie jest u władzy. Lewica, prawica, liberałowie. Bo koronawirus uzmysławia nam wszystkim, że globalizacja to nie tylko uśmiechnięta twarz turysty, podróże, nieograniczona możliwość wymiany idei, towarów, usług, ale przede wszystkim – transfery finansowe oraz planetarne zagrożenie klimatyczne.
A pokusy z wydatkami na militarno- inwigilacyjne gadżety dotyczą wszystkich. W Polsce to przecież już w początkach drugiej dekady XXI zaczęto wdrażać różne rodzaje elektronicznego nadzoru będące de facto zwiększaniem kontroli nad społeczeństwem. To wtedy właśnie zlikwidowano anonimowe karty SIM na telefon, tworząc różne narzędzia kontroli społecznej. Każdy z nas ma dziś przy sobie indywidualne urządzenie śledzące, nieustannie meldujące o swoim położeniu, wyposażone w mikrofon i kamerę.
W gruncie rzeczy chodzi tylko o doprowadzenie społeczeństwa do miejsca, w którym uzna, że władza ma prawo korzystać z tych urządzeń. Jeżeli zgodzimy się na wprowadzenie takich rozwiązań dobrowolnie ze względu na walkę z pandemią to przecież zmienimy coś bardzo ważnego w świadomości społecznej, przesuwając granice tego, co uważamy za normalne i akceptowalne. Co będzie dalej, w obliczu tych wszystkich kolejnych zbliżających się kryzysów? Pokusa wykorzystania takich narzędzi będzie coraz większa.
Mamy bardzo dużą skłonność do poddawania się różnym zachowaniom zbiorowym, co pokazuje też reakcja na koronawirusa. To jest kolejny element sprzyjający zezwoleniu na powolne, uzasadniane różnymi sytuacjami nadzwyczajnymi, ograniczanie swobód i wolności obywatelskich. A z tym się wiąże coraz większa ingerencja Wielkiego Brata w naszą prywatność. Prawda jest taka, że jesteśmy do siebie niesłychanie podobni, a ewolucyjnie jesteśmy gatunkiem społecznym. Nieustannie szukamy potwierdzenia tego, że przynależymy do stada i nie zostaliśmy z niego wykluczeni.
Globalne zniewolenie
Ten trend obserwować można w kontekście pandemii na całym świecie. W Korei Płd. monitoruje się „komórki” obywateli zakażonych COVID-19 lub potencjalnych nosicieli. Można to oglądać na publicznie dostępnej mapie. Gromadzi się również – jak informował w kwietniu 2020 roku Onet - dane pochodzące z kart płatniczych czy domowych wywiadów lekarskich. Mapa z tego typu informacjami jest udostępniona publicznie i sukcesywnie aktualizowana.
Te metody nie są tylko charakterystyczne dla Azji. W Chinach od lat pracowano nad programem „pozycjonowania” obywateli dla zwiększenia kontroli nad społeczeństwem, lecz obecnie te prace w szybkim tempie wdrożyli Amerykanie, a w Rosji także są one mocno zaawansowane. W całym świecie zachodnim widać podobne trendy. Godzimy się z tym, że pewne swobody i prawa obywatelskie, którymi się cieszyliśmy, w obliczu epidemii muszą ulec zawieszeniu. Zwłaszcza w tej pierwszej fazie epidemii koronawirusa, kiedy główną emocją społeczną był strach przed nieznanym, bo spodziewaliśmy się najgorszego.
Ludzie, którzy się boją, są bardziej skorzy do tego, żeby próbować się chronić przed zagrożeniem za wszelką cenę. Właśnie dlatego większość Polaków tak łatwo poddała się restrykcjom, gdyż racjonalność nigdy nie była tu w powszechnej cenie. To było szczególnie widoczne na początku, kiedy realnych narzędzi egzekucji tych restrykcji przecież nie było. Policja nie miała wytycznych, w ogóle nie wiedziała co robić, a ludzie sami z siebie zamknęli się w domach. To była odruchowa reakcja związana ze strachem.
Szef nadzoru sanitarnego na Ukrainie Wiktor Liaszko oficjalnie w mediach stwierdził, że początkowe decyzje Kijowa w sprawie zagrożenia pandemią miały na celu przestraszenie społeczeństwa i przez to podanie go zwiększonej kontroli rządu. Podobne zamierzenia miał rząd austriacki (premier Sebastian Kurz miał usilnie lobbować za rozwiązaniami podobnymi do ukraińskich), ale przecieki do prasy spowodowały wycofanie się wiedeńskich polityków z takich przedsięwzięć. Te dwa – ujawnione oficjalnie przypadki – świadczą o powszechnym wykorzystaniu pandemii przez rządzących, bez względu na ustrój, kulturę, tradycje demokratyczne etc. do objęcia coraz szerszą i dogłębna kontrolą zbiorowości, którymi kierują.
Polskie wynalazki
Jeżeli chodzi o narzędzia cyfrowe, to w Polsce błyskawicznie pojawiła się kontrola mobilności społecznej w postaci aplikacji „Kwarantanna domowa”. Z niejakim zdumieniem można obserwować jak opinia publiczna, ale też i środowiska eksperckie - z pewnymi tylko wyjątkami - szybko uznały, że wykorzystywanie tego typu narzędzi kontroli społeczeństwa jest uprawnione.
Nikt nie mówił, że obrona naszych praw i swobód powinna polegać na tym, żeby takich narzędzi nie było, albo chociaż, żeby ich stosowanie było dobrowolne. Po prostu zagrożenie epidemiologiczne wykorzystano do sprawdzania, czy te narzędzia są adekwatne do założonego celu. Innymi słowy - czy rzeczywiście kontrolują jak się zachowujemy i czy przypadkiem nie robimy czegoś więcej.
Jeśli zmusimy obywatela do robienia sobie trzech selfie dziennie, to później te fotki muszą być skasowane. Po terminie ściśle określonym ustawodawczo. No i kontrola likwidacji tych zdjęć. Już sam fakt zmuszenia obywatela do tego, żeby robił sobie zdjęcia biometryczne i wysyłał je do kontroli, jest niesłychanie opresyjny i stresujący.
Co do zwiększonej kontroli, to tak naprawdę społeczeństwa już się na nią zgodziły, choć oczywiście w różnym stopniu. W Paryżu, żeby wyjść z domu, trzeba było wydrukować sobie oświadczenie, z jakiego powodu się wychodzi i mieć je przy sobie do kontroli. We Włoszech ludzie byli de facto zamknięci w aresztach domowych. O propozycjach Facebooka w tej mierze już tu wspomniano. Pokusa kontroli społeczeństwa dotyczy wszystkich - niezależnie od tego, kto aktualnie jest u władzy - lewica, prawica, czy liberałowie.
Na problemy związane z kwarantanną zwrócił też uwagę Rzecznik Praw Obywatelskich w Polsce. Przeciętny obywatel, który ma objawy grypy, musi zadać sobie pytanie, czy w ogóle z tym iść do lekarza, bądź zgłosić do sanepidu. Jeżeli się zgłosi, to może zostać objęty obowiązkową kwarantanną. Następnie może sobie wybrać czy chce, żeby kontrolował go dzielnicowy, czy woli zainstalować specjalną aplikację, robić sobie biometryczne zdjęcia w ciągu 20 minut od otrzymania SMS i także poddać nadzorowi swoje kontakty społeczne.
Naruszenie tych warunków de facto grozi mu bankructwem, bo mało kogo stać na to, żeby wyjąć z kieszeni 30 tys. zł i po prostu zapłacić. Co jest do zyskania - niewiele. Przecież nikt choremu nie pomoże, chyba że będzie w stanie wymagającym leczenia szpitalnego (a i to wątpliwe), nie pomoże mu zrobić zakupów, nie pocieszy rozmową, nie umożliwi bezpiecznego wyjścia na świeże powietrze. Czyli jest bardzo wiele argumentów za tym, by nie poddawać się kwarantannie i bardzo mało za tym, żeby się poddawać. Bo celem tak zorganizowanych akcji nazywanej dziś kwarantanną, nie jest pomoc osobie, tylko tzw. ochrona reszty społeczeństwa przed potencjalnym zagrożeniem, jakim jest ta konkretnie osoba.
Zmanipulowana przyszłość
Można z góry przyjąć, że wszystkie kolejne stosowane w przyszłości, a dziś jeszcze niewyobrażalne narzędzia nadzoru będą oparte na tej właśnie zasadzie. Dziś jest ona ćwiczona w skali planetarnej. I jak widać jest skuteczna. Jej podstawą jest dystrybucja strachu i stawianie w opozycji interesów jednostki i zbiorowości. I manipulacja nastrojami, uczuciami, emocjami tak, aby to zbiorowość kontrolowała siebie samą, a ci którzy zarządzają narzędziami tej inwigilacji i kontroli pozostawali w tle, podobnie jak nieeksponowane pozostają zyski i interesy wielkiego kapitału finansowo-bankowego i holdingów farmaceutycznych.
W zasadzie chodzi tylko o kolejne pozbawianie nas sfer wolności, intymności, naszego życia prywatnego. Tak stosowane nowoczesne wynalazki zawsze będą narzędziami działającymi na naszą osobistą szkodę w imię szerzej pojętego dobra społecznego. Tym dobrem dzisiaj jest walka z pandemią, jutro może nim być dobro polityczne, pojutrze stygmatyzacja i wykluczenie jakiejś grupy ludzi etc. Czasami trudno będzie odróżnić jedno od drugiego. Czy zapobieganie radykalnym niepokojom społecznym jest słuszne, czy nie? Z pewnego punktu widzenia może się okazać, że jako zbiorowość uznamy zamordyzm za dobry, bo to będzie lepsze od mordowania się nawzajem na ulicach. W tak funkcjonującej przestrzeni publicznej nie ma miejsca na jakiekolwiek respektowanie wolności jednostkowej. Jest tylko społeczeństwo, które spostrzegło określone i jednoznacznie nazwane zagrożenie.
Przygotowywanie przez lata - często nieświadomie, komercyjnie i beznamiętnie - społeczeństw do karności i swoistego sformatowania (mimo zapewnień i reklamy pluralizmu i wielości) poprzez militaryzm obecny w filmach, grach komputerowych, wojskowych gadżetach i modzie daje właśnie takie a nie inne efekty. Nie jest to optymistyczna wizja i perspektywa kolorowej przyszłości.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 607
O big data, algorytmach i roli naukowców w nowych procesach komunikacyjnych z dr hab. Małgorzatą Łosiewicz, prof. UG, Dyrektorką Instytutu Mediów, Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Gdańskiego, rozmawia dr Beata Czechowska-Derkacz
- Tematyka tegorocznego Kongresu Polskiego Towarzystwa Komunikacji Społecznej (PTKS) to media w erze platform, algorytmów i danych. Skąd pomysł na taką problematykę kongresową?
- Postępująca algorytmizacja, platformizacja oraz datafikacja to tematy coraz częściej poruszane w rozważaniach komunikologów i medioznawców. Platformy lub portale internetowe możemy nazwać mediami algorytmicznymi, czyli takimi, które wyświetlają użytkownikowi treści w oparciu o jego aktywność, są zatem sprofilowane do jego potrzeb. Ich powstanie jest następstwem trzech zjawisk: nadmiaru informacji w sieci, swobody, którą dała nam sieć w odniesieniu do konsumpcji treści oraz efektu przejścia z dotychczasowego modelu komunikacji masowej jeden do wielu, na model wielu do wielu.
Te zjawiska wzmocniła i przyspieszyła pandemia COVID-19. Dodatkowo pokazała ona siłę platform w globalnym wymiarze oraz to, w jaki sposób komunikacja bezpośrednia, twarzą w twarz, została zastąpiona przez komunikację zapośredniczoną.
Wszystkie te elementy sprawiły, że naukowcy stanęli przed ważnym wyzwaniem: koniecznością przyjrzenia się dokładnie algorytmizacji, platformizacji oraz datafikacji, ponieważ w tym kierunku ewoluują działania komunikacyjne pojedynczych osób i całych społeczeństw. Trzeba podjąć w środowiskach medioznawców i komunikologów dyskusję na temat zakresu potencjału badań medioznawczych. Do tej pory koncentrowały się one na mediatyzacji oraz procesach związanych z wielkimi korporacjami medialnymi, dzisiaj wszystkie obserwacje uczonych potwierdzają, że algorytmizacja jest nieuniknionym procesem trzeciej dekady XXI wieku. Możemy mówić o algorytmizacji społeczeństwa w dobie cyfryzacji.
Konsumujemy informacje i jednocześnie je multiplikujemy. Jest ich coraz więcej i są one dostępne w sieci, ale są zarządzane przez algorytmy, które coraz częściej wykorzystują sztuczną inteligencję. Z jednej strony te informacje są nam dostarczane przez różnego rodzaju platformy, a z drugiej, jako ich użytkownicy, zostawiamy na nich nasze własne ślady cyfrowe: komentarze, wpisy, lajki, zdjęcia, filmy wideo. Na ich podstawie algorytmy mogą określić nasz dokładny profil: psychologiczny, konsumencki, polityczny. Algorytmy z dużym prawdopodobieństwem potrafią odtworzyć nasze upodobania, preferencje, zainteresowania czy poglądy polityczne. Przy tak dużej wiedzy, którą czerpią z tego ogromu danych, mogą przewidywać nasze przyszłe zachowania.
Wielkie zbiory danych milionów ludzi na świecie wymagają zarządzania i porządkowania. Twórcy i właściciele platform gromadzą te zasoby do własnych celów, uzyskując tym samym wiedzę na temat całych społeczeństw, określonych grup ludzi i pojedynczych użytkowników. Więcej – sami dostarczamy wrażliwych danych, korzystając na przykład z różnego rodzaju aplikacji śledzących nasze zdrowie czy edukację. Często udostępniamy dane za różnego rodzaju bezpłatne usługi, materiały, informacje i w ten nie zawsze świadomy sposób ujawniamy wiele osobistych szczegółów, nie zastanawiając się, co się z nimi później dzieje. Dane stały się rodzajem waluty w transakcjach z właścicielami platform, którymi są globalne korporacje.
- W jaki sposób datafikacja, rozumiana jako przekładanie wszelkich elementów rzeczywistości na dane podlegające agregowaniu i algorytmizacji, zmieniła podejście badaczy do mediów?
- Datafikacja to proces ciągłego przekazywania różnorodnych danych cyfrowych. Jest rozumiana jako bezgraniczny w tej chwili proces wnikania mediów w życie pojedynczych osób i całych społeczeństw. Datafikacja dzięki rozwojowi technologii wprowadza nas na nowy, nieznany dotychczas poziom funkcjonowania w otoczeniu algorytmów i oprogramowania. To ciekawy proces, niespotykany na wcześniejszym etapie rozwoju mediów.
W świetle zachodzących przemian w mediach i procesach komunikacji społecznej naukowcy widzą potrzebę podjęcia prac nad nową definicją mediów. Do tej pory pojęcie mediów związane było ze środkami masowego przekazu. Obecnie musimy nim objąć także procesy komunikacyjne związane z innowacyjnymi technologiami, pozwalającymi na pozyskiwanie, przetwarzanie, upowszechnianie, gromadzenie i wymianę informacji. Odnosi się ono do całej komunikacyjnej infrastruktury i urządzeń, które są podłączone do sieci i połączone z chmurą, takich jak komputery, smartfony, wyszukiwarki, aplikacje. To generuje nowe praktyki społeczne w obszarze komunikacyjnym, kulturowym i ekonomicznym.
Mamy do czynienia z nowym medialnym ekosystemem. Świat mediów jest ściśle dostosowany do naszych potrzeb, ale jednocześnie jest on skonstruowany z naszych medialnych doświadczeń, a te powstają na podstawie śladów cyfrowych, które zostawiamy. Cały ten proces jest bardzo skomplikowany i w redefinicji mediów musimy brać to wszystko pod uwagę: i innowacje, i rozumienie mediów, ich otoczenie, funkcjonowanie, wpływ technologii na uczestnictwo i zaangażowanie użytkowników.
Algorytmy, aplikacje – cały ten nowy medialny ekosystem potrafi nam ułatwić codzienne życie: konsumenckie wybory, podejmowanie decyzji politycznych, uczestnictwo w kulturze, edukację i wiele innych aspektów. Ale jednocześnie niesie zagrożenia. Brak różnorodności punktów widzenia, lęk o prywatność, „stronniczość” algorytmów, które podsuwają nam tylko określone treści i zawężają nasz światopogląd, zamykając w bańce medialnej – to tylko kilka przykładów takich niebezpieczeństw uczestnictwa w nowym procesie komunikacyjnym.
Trafne w tym kontekście wydaje się spostrzeżenie profesora Marka Deuze’a, który stwierdził, że „żyjemy w mediach”, ale są one dla nas niewidzialne. Technologie narzucają nam określoną wizję świata, ale pamiętajmy, że algorytmizacja jest odzwierciedleniem interesów właścicieli i twórców platform lub też innych aktorów społecznych, którzy za nimi stoją. Jako badacze musimy się uważnie przyglądać tym procesom.
- Program VI Kongresu PTKS jest bardzo różnorodny, czy możemy wskazać na główne wątki?
- Tegoroczny Kongres to 54 panele tematyczne i 244 wystąpienia, dwie sesje plenarne i wykłady dwóch wybitnych keynote speakerów: profesorów Grahama Murdocka i Görana Bolina. Udział w wydarzeniu potwierdziło ponad 300 uczestników z Polski i zagranicy. Głównym motywem odbytego na Uniwersytecie Gdańskim Kongresu były zmiany w komunikacji.
Zaproponowaliśmy bardzo szerokie spojrzenie i aktualną tematykę związaną z algorytmizacją, datafikacją i platformami, o których rozmawiałyśmy. Chcieliśmy, by dyskusja toczyła się wokół wpływu technologii informacyjnych na media i społeczeństwo oraz zacierania się granic między tym, co możemy określić komunikacją prywatną, a publiczną. Pokazywaliśmy, w jaki sposób zniwelowały się różnice między twórcami, odbiorcami, ale także programistami mediów.
Dociekaliśmy, w jaki sposób zmieniają się relacje i zależności w procesach komunikowania. Nasi prelegenci mówili o transformacjach, strategiach, zarządzaniu mediami w erze danych, o jakości komunikacji w obliczu zagrożeń, takich jak pandemia, zmiany klimatyczne czy też polityka wykluczenia. Pochyliliśmy się nad rolą dziennikarzy w erze danych w czasie pandemii zastanawialiśmy się nad prawami człowieka i dostępem do informacji publicznej. Dyskutowaliśmy nad polityką medialną i dyskursem politycznym w erze platform, algorytmów i danych.
Chcemy bowiem, prowadząc także edukację w zakresie dziennikarstwa i komunikacji społecznej, pokazywać te dynamiczne zmiany, zwłaszcza w obszarach projektowania, ale także dystrybuowania treści cyfrowych i zwracać uwagę na praktyki odbiorcze. Jako edukatorzy chcielibyśmy, żeby nasze rozważania przełożyły się na kształcenie świadomości i kompetencji, zarówno po stronie nadawców, jak i odbiorców przekazów medialnych.
Ciekawe procesy i tematy poruszali nasi keynote speakerzy. Prof. Murdock przedstawił mapę drogową wskazującą na kluczowe wyzwania stojące przed badaczami mediów, oraz kierunki zmian - nowym krzyżowaniu się technologii mediów, gospodarki i społeczeństwa. Profesor Bolin przybliżył tematykę wartości danych w dobie, którą określamy mianem kapitalizmu danych. Skupił się na użytkownikach mediów, konsumentach, którzy w bezprecedensowy dotychczas sposób zostali wciągnięci w procesy produkcyjne związane z wytwarzaniem danych i treści. Warto dodać, że wszystkie wykłady i spotkania były otwarte.
- Kongresy PTKS odbywają się raz na trzy lata i gromadzą najwybitniejszych medioznawców z Polski i zagranicy. Współorganizatorem tegorocznej edycji jest Instytut Mediów, Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Gdańskiego (IMDiKS UG). Czy to wyróżnienie dla naszego ośrodka?
- Z pewnością. Gdy sześć lat temu rozmawialiśmy o organizacji kongresu przez gdańskie dziennikarstwo, stojąc z panią profesor Iwoną Hofman i doktorem Konradem Knochem, na tarasie widokowym na dachu ECS, ten temat wydawał się prawie niemożliwy i bardzo odległy. Patrząc wtedy na piękną panoramę Gdańska powiedziałam, że w tym miejscu, w Gdańsku, najbardziej nierzeczywiste idee nabierają kształtów. Te słowa na kolejne lata stały się dla mnie i całego zespołu gdańskiego dziennikarstwa mottem przewodnim naszej pracy i starań. Ciężką, codzienną pracą badawczą, dydaktyczną i organizacyjną dowodziliśmy, że jesteśmy silnym ośrodkiem akademickim, który podejmuje i z sukcesami realizuje największe wyzwania. Zależy nam na integracji środowiska badaczy i praktyków komunikowania i na tym, aby porządkować obszar tych badań oraz podnosić rangę studiów i dyscypliny.
Od początku wspieraliśmy Polskie Towarzystwo Komunikacji Społecznej w staraniach, by nauki o komunikacji społecznej i mediach wpisano jako nową dyscyplinę na listę Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Wspieramy też inne działania Towarzystwa, takie jak spotkania, konferencje i procesy badawcze oraz wydawanie anglojęzycznego półrocznika „Central European Journal of Communication”.
Idee wspólnotowości i solidarności to wartości, które jako gdańskie dziennikarstwo wnosimy do środowiska medioznawców i komunikologów. W Gdańsku rozumiemy tę ideę w sposób szczególny. Rozumiemy jej praktyczne znaczenie dla rozwoju naszej dyscypliny. Po sześciu latach starań Uniwersytet Gdański został gospodarzem VI Kongresu Polskiego Towarzystwa Komunikacji Społecznej. To ważny moment dla badaczy, ale także dla praktyków związanych z komunikacją społeczną i mediami, naszej uczelni oraz naszego miasta – Gdańska.
- Jakie główne przesłanie powinno pozostać z uczestnikami tegorocznego kongresu?
- Media i komunikacja społeczna tworzą naszą współczesną przestrzeń. W świecie technologii i komunikowania rozgrywa się duża część naszego życia, a procesy mediatyzacji, które teraz są procesami pogłębionymi o funkcjonowanie wszechobecnych platform, algorytmów i danych pokazują, że technologie zacierają granice między realnym a wirtualnym światem. Media i ich rozwój sprawiają, że potrzeba nam naprawdę solidnej wiedzy na temat wszystkich nowych procesów, ponieważ nowe ekosystemy medialne oferują nam wiele możliwości, ale też niosą dla osób niewyedukowanych lub niezorientowanych bardzo wiele zagrożeń.
Współczesna mediosfera wymaga od nas uczenia się przez całe życie. Żyjemy w świecie, w którym informacja o naszych poglądach, preferencjach i upodobaniach może być „towarem”, bardzo dla nas niebezpiecznym, dlatego powinniśmy zwracać uwagę, na to, żeby przekazywać swoje dane z dużą roztropnością i uwagą. Powinniśmy edukować po to, by chronić niezorientowanych, uczyć tolerancji, oczekiwać jej od innych, aby świadomie poruszać się w tym niewątpliwie ciekawym świecie platform, algorytmów i danych.
Dziękuję za rozmowę.