Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 694
W swoim słynnym eseju Wieczny faszyzm Umberto Eco skonstruował 14 tez charakterystycznych dla prafaszymu, który jego zdaniem jest immanentny cywilizacji i kulturze zachodniej (a tym samym – euroatlantyckiej). Jednym z jego rudymentów jest monoprzekaz sposobu myślenia i odczuwania, narzucane populacji czy społeczności dotkniętej tym syndromem przez tzw. mainstream. Ponieważ faszyzm zdaniem włoskiego intelektualisty może ubierać w „różne palta” zależne od czasów, miejsca, kultury, okoliczności itd. jest totalitaryzmem w wersji fuzzy (i dlatego trzeba go odróżniać od niemieckiego nazizmu). Fuzzy to termin z logiki oznaczający zbiory rozmyte, o niewyraźnych konturach i kształtach, niewyraźne i mętne.
Z ustroju faszystowskiego możemy wyeliminować kilka aspektów a i tak rozpoznajemy go jak faszyzm: tak udowadnia immanencję prafaszyzmu w kulturze Zachodu Umberto Eco.
Media mają w dzisiejszym świecie kolosalną, gigantyczną siłę rażenia. I zdolność do urabiania świadomości odbiorców w pożądanym, celowym oraz konkretnym celu. Na dodatek osiągnięcia nowych technologii pozwalają tak manipulować obrazem i sugestywną prezentacją, iż ta zdolność medialnego rażenia niepomiernie, w sposób nieznany do tej pory, wzrosła.
Ojcowie tzw. public relation – Edward Bernays i Walter Lippman (twórcy schematu jak za pomocą reklamy – także zamaskowanej i żonglerki obrazem, informacją i sugestią -maksymalizować zysk) – byliby dumni z dzisiejszych osiągnięć w medialnej manipulacji.
To Lippman skonstruował polityczną koncepcję polegającą na tym, iż można wykorzystać media do kontrolowania zarówno prezentacji, jak i konceptualizacji, nie tylko do tworzenia głęboko zakorzenionych fałszywych przekonań w populacji, ale także po to, aby całkowicie wymazać niechciane idee polityczne ze świadomości opinii publicznej. Tu był początek nie tylko amerykańskiej histerii na rzecz wolności, demokracji i swobody słowa w specyficznym, utylitarnym znaczeniu. Tu znajduje się geneza politycznych poglądów łącząca bezdyskusyjnie zachodni, liberalno-demokratyczny (dziś implantowano ten pogląd na panujący od 40 lat totalnie neoliberalizm) system polityczno-społeczny z wolnością słowa. Wszystkie inne rozwiązania, idee czy teorie miały być od tej pory z tej racji (przede wszystkim możliwości wpływania na opinię publiczną i świadomość społeczną) złe, niedemokratyczne, demoniczne autorytarne i podlegające totalnemu zwalczaniu.
Z kolei Edward Bernays swój wkład w rozwój technik PR-u, nazwanego „inżynierią konsensusu” dokonał poprzez połączenie teorii psychologii tłumu z psychoanalitycznymi ideami swojego wuja Zygmunta Freuda. Bernays postrzegał społeczeństwo jako irracjonalne i groźne, z niebezpiecznym instynktem stadnym. Uważał, że jeśli wielopartyjny system wyborczy ma przetrwać i nadal służyć określonym celom i grupom z tzw. deep state potrzebna jest masowa manipulacja opinią publiczną. Elity „niewidzialnych ludzi” z deep state miałyby poprzez odpowiednie wpływy na rządy i kontrolę mediów regulować sposób myślenia, wartości i reakcje obywateli. Powinni być oni zalani dezinformacją i naładowaną emocjonalnie propagandą, aby w taki sposób projektować przyzwolenie mas. I w taki oto sposób nimi rządzić.
To teoria o istocie i formach masowej perswazji publicznej, używająca całkowicie wymyślonych „faktów” (zwanych dziś „fejkami”) głęboko wdrukowanych w umysły łatwowiernej (im mniej wykształconej, samoświadomej i ze zdolnościami do samodzielnego i krytycznego myślenia, tym dla „niewidzialnych elit” lepiej) opinii publicznej w celu manipulowania nią i czyniąca ją poddaną owym elitom.
To dzięki Bernaysowi narodził się amerykański marketing wojenny, funkcjonujący do dziś i prezentujący Waszyngton i amerykańską demokrację jako clou rozwoju ludzkości, niedościgły wzór organizacji społecznej, będący znaczącym elementem utwierdzania hegemoni USA na świecie. Ten przypadek potwierdza spostrzeżenie, iż sakralny charakter mitów, mimo swej irracjonalności i wielokrotnej kompromitacji, staje się z czasem wielokrotnych powtórzeń nader trwałym elementem kultury. I dotyczy to również Zachodu Europy mieniącego się racjonalnym i realistycznym.
Dla prafaszyzmu niezgoda na powszechność jest zdradą, przyczyną wykluczenia i stygmatyzowania tych, którzy ośmielają się mieć, a co gorsza głosić publicznie, własne, indywidualne, odmienne (za Bernaysem - od „niewidzialnych elit”) zdania czy opinie.
Eco zwracał w swoim słynnym eseju uwagę na fakt, iż prafaszyzm opiera się głównie na populizmie jakościowym. Demokracja przypisuje obywatelom indywidualne prawa. Także do głoszenia poglądów. Według opcji faszystowskiej, tylko wyznawcy, akolici, monolityczna popierająca daną wizję świata zbiorowość są po stronie prawdy, światła i człowieczeństwa, gdyż stanowią formę nowego, współczesnego „ludu wybranego”.
Eco przestrzegał przed tym jakościowym populizmem rodzącym się z prafaszymu a sączonym według recept Lippmana i Bernaysa przez media elektroniczne: zwłaszcza telewizją i Internetem. Wmówienie wyznawcom, że są jednoznacznie po stronie prawdy, a inne opcje nie mają racji bytu i winne być napiętnowane oraz skazane na wieczne milczenie – co często się równa z eliminacją z życia publicznego czy nieformalną (bo pozasądową) anatemą – jest absolutnie tradycją charakterystyczną dla faszyzmu w każdej wersji.
No i oczywiście uzupełnia współczesną taką przestrzeń istnienie tzw. orwellowskiej nowomowy. Wypełnia ona ją absolutnie, celem efektywniejszego manipulowania „ludem”, dziś tzw. konsumentami produktów medialnych.
Przekaz współcześnie lejący się z mediów spełnia wszelkie kryteria funkcjonowania wedle recept Lippmana-Bernaysa. Dzisiejsza nowomowa ma swe źródła także w banalizacji i karnawalizacji przekazu, m. in. w języku i formach popularnych talk-show, kolejnych klonach Big Brothers, monokulturze myśli przekazywanych wyłącznie w afektywno-emocjonalnych formach, debatach na poważne i skomplikowane sprawy na różnego rodzaju Twitterach, Tik-Tokach itp.
W ostatniej sekwencji kończącej esej Autor stwierdza, iż faszyzm może (i najprawdopodobniej) powróci w najniewinniejszym i najmniej spotykanym przebraniu. W nieoczekiwanej formie i chwili. I będzie tym samym świecić niezasłużonym, odbitym blaskiem niczym planety. Udając gwiazdę.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2129
Boimy się, a chcemy właśnie tego, co nas napawa strachem.
Mówimy o pokoju, a się zbroimy i prowokujemy. Zapewniamy o pluralizmie i swobodzie wypowiedzi, a słuchamy tylko swego głosu.
Rozdźwięk między deklaracjami oraz życzeniami, a czynami i praktyką dnia codziennego stale się pogłębia.
Nienawiść sączona powoli i systematycznie zatruwa wszystkim umysły. Irracjonalizuje osobowość, czyni ją podatną na manipulacje i teorie spiskowe. Tragedia wojny, jej dramaty, są tylko kwestią czasu. Znaleźliśmy się dziś w takim punkcie, że kolejne Sarajewo (nie, nie to AD 1991, ale to AD 1914) jest o krok. Jakiś dziś nieznany jeszcze Gawriło Princip już konstruuje zapalnik dla tej zabawy.
O ile na Zachodzie obawy dotyczące zagrożenia islamistami, a przede wszystkim multikulturalizmem, można by uznać za uzasadnione w przypadku nieeuropejskich imigrantów, to w Polsce jest to problem wyssany z palca. Jednak islamofobia kryje w sobie te same elementy, które od ponad ćwierćwiecza w mainstreamowej narracji występują u nas w formie rusofobii, będącej paternalistycznym, nienawistnym echem sarmatyzmu, postszlacheckości, folwarczno-feudalnej i zarazem kolonialnej historii I RP. Tak więc u nas za tego Murzyna, Araba, Azjatę „robi” od dawna „ruski” w walonkach, z pół litrem wódki za pazuchą waciaka i ogórkiem kiszonym w ręku. Rosjanin, obywatel byłego ZSRR. Nie na darmo wybitny znawca i specjalista „od spraw rosyjskich” Wacław Radziwinowicz z Gazety Wyborczej opisuje Rosję za pomocą następującego zwrotu: jak w Kaliningradzie zasypiają z kacem, to na Czukotce i Kamczatce się budzą sięgając po literatkę „wody ognistej”. Co za pogarda, co za paternalizm „polskiego Pana” i szlachetnie urodzonego, wobec „azjatyckiej, prawosławnej dziczy”.
To paradygmat od dawna znany w cywilizacji Zachodu, gdzie dziś za taką maczugę służą pojęcia: prawa człowieka, wolność, demokracja, swoboda handlu oraz wymiana ludzi, idei i towarów. Przykładając natomiast do Polski, jest nim kontrreformacja ze swoistym kolonializmem, podpartym „wyższymi” - bo pochodzącymi od herbowego „pana brata” - kanonami i systemem wartości. Korzenie rasizmu i protofaszyzmu tkwią głęboko w kulturze łacińsko-atlantyckiej zachodniego chowu. W polskiej mentalności także.
Wojna zaczyna się zawsze na długo przed zasadniczym jej wybuchem. Zaczyna się w głowach, w świadomości ludzi okopanych po obu stronach barykady przyszłego starcia. Propaganda, narracja mainstremowa i manipulacja medialna prezentują drugą stronę konfliktu jako podludzi, gorszy gatunek człowieka, kulturowo ubogi, którego my musimy nawrócić, ucywilizować. Udowadnia się, że druga strona to po prostu nie-ludzie, więc nie przysługują im atrybuty immanentne człowieczeństwu. Zjawisko to w mini skali pokazał Friedrich Durrenmatt w „Wizycie starszej pani”. Nie ma wolności bez równości i solidarności Czym jest dekadencja, która pcha zbiorowości do intelektualnych, a często i doczesnych harakiri, odbierająca racjonalność myślenia? Kierująca zainteresowania ku chiromancji, mistycyzmowi, spiskom, kadzidłom i halucynacjom?
Dekadencja (decadence - fr. z łac. decadentia - odpadnięcie, odstąpienie, zmarnienie) to rozkład wartości kulturowych, społecznych, kryzys lub schyłek (literatury, sztuki, filozofii, myślenia politycznego, itp.). Dziś dekadencja, która zalęgła się w umysłach ludzi kultury zachodniej, a zwłaszcza jej elit, to przede wszystkim sprzeniewierzenie się klasycznym kanonom Oświecenia. Bo nie chodzi o wyłączne i autorytarne traktowane liberte (wolność sama w sobie i sama dla siebie „jest pustym frazesem jeno”): bo ona bez fraternite i egalite nic - albo prawie nic - nie znaczy.
Idąc za Arystotelesem, wydaje się nam, że wszelka sztuka i wszelkie badanie, wszelkie działanie i postanowienie, zdają się zdążać do jakiegoś dobra. Sądzimy jednak, iż są to nasze badania, nasze działania, nasze postanowienia, nasze idee i nasze myślenie. Brakuje w tym empatii, zrozumienia, nawet próby poznania sposobu rozumowania interlokutora. To wynika nie tyle z braku bałwochwalczo określanych autorytetów - co zarzucają Oświeceniu religianci i admiratorzy tradycjonalizmu, uważający że w stosunkach międzyludzkich wystarczy wzajemny szacunek - lecz z imperatywu postawy nakazującej uznanie argumentacji Innego człowieka. Bo człowiek Oświecenia potrafi zrozumieć wszystko, choć nie musi tego akceptować.
Zachód jednak wskutek kultury neoliberalnej drenującej racjonalistyczny i humanistyczny sposób opisu świata, której kanonem stał się zysk, sukces, infantylizm i „dojutrkowość”, utracił te atrybuty. Zatracił swe jestestwo i handicap kulturowej jakości życia. Królujący od ponad 40 lat neoliberalizm wyprał dokładnie mózgi z empatii, racjonalnego myślenia, przewidywania, planowania czegokolwiek, odpowiedzialności za siebie i wspólnotę, poczucia bonum communae, itd.
Autorytety – o ile takie się zachowały wśród elit – są dziś traktowane jako wyblakłe „autoryteciki”, zapatrzone w swą prywatną karierę narcyzy i nepoci ponadnarodowego neoliberalnego porządku. Dziś pchają nas ku konfliktowi, podobnie jak w fin de siecle’u, paląc pod „narodowym i plemiennym kotłem” w celu odwrócenia uwagi od zasadniczych spraw, często egzystencjalnych i to w wymiarze pokoleń, wymachując narodowymi banderami i prawiąc nienawistno-ksenofobicznym językiem o „honorach, bogach i ojczyznach”.
A wiemy przecież, że współczesny „patriotyzm zawsze jest ostatnim schronieniem łajdaków. Ludzie bez zasad moralnych owijają się zwykle sztandarem, a bękarty powołują się zawsze na czystość rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo biedaków” (Umberto Eco), której można użyć przeciwko Innemu do pozyskania politycznych, a zwłaszcza biznesowo-kapitałowych zysków. Jak zauważa Bertrand Russell, „patrioci zawsze mówią o umieraniu za kraj. Nigdy o zabijaniu za kraj”, ale aby to osiągnąć, najpierw trzeba go odczłowieczyć. Od czego są więc media...
Obraz barbarzyńcy
Wiek temu prasa francuska upowszechniała wizerunek głupkowatego, tępego barbarzyńcy, jakim miał być Niemiec. Kościół katolicki dodatkowo akcentował fałszywość wiary Niemców – luteranizm – co wzmagało uczucia patriotyczno-religijne, rozpościerając konflikt na sferę uczuć religijnych, także intymność, emocje i afekty. „Walczymy z protestanckimi heretykami” , „walczymy z papistami” krzyczała prasa kościelna po obu stronach Renu.
Duch wojny trzydziestoletniej zawisł nad Europą Zachodnią. Szowinizm, ksenofobia niemieckiej prasy wobec Rosji szła w kierunku pokazania Rosjan jako Mongołów Dżingis - chana, barbarzyńskich Azjatów, potomków Atylli. Kozak musiał być nieumyty, brudny, w papasze i baranicy. Francuz w tych enuncjacjach był natomiast lekkoduchem, bawidamkiem, zniewieściałym alkoholikiem, cynikiem i lawirantem.
Prowojenne manifestacje z pochodniami, chorągwiami, patriotycznym zadęciem, dopełniały bitewno-wojennego rytuału. Twarze zostały pomalowane bojowymi barwami już wcześniej, umysły przygotowane na starcie, a świadomość społeczeństw – odpowiednio urobiona przez macherów i liczących zyski bankierów.
Polska Gawriłem Principem
Owo sączenie rusofobicznego jadu w polskich mediach przejawia się m.in. w takich oto newsach, jakie przemknęły przez polskie media w ostatnich czasach:
- 150 żołnierzy szwedzkich obsadza wyspę Gotlandię, gdyż przewidywany jest atak rosyjskich wojsk na Szwecję (oczywiście po uprzednim zajęciu „Pribłatyki” i Polski)
- Polska wysyła do ogarniętego wojną domową Donbasu kilkudziesięciu komandosów (pytanie, czy na ów „desant” polskich żołnierzy wyraził zgodę Sejm RP), sadowiąc żołnierzy NATO przy samej granicy z Rosją, jawnie tym samym ją prowokując i narażając świat na skutki niekontrolowanych zdarzeń
- emerytowani generałowie NATO (Czech i Amerykanin) wypowiadają się w mediach o najlepszym momencie ataku na Rosję w chwili, kiedy napięcie między Zachodem a Rosją przypomina zimną wojnę i kryzys kubański
- agenturalność ekipy PiS, jej prorosyjska a rebours polityka przekazywana zarówno propagandą szeptaną jak i szerzona przez niektóre media społecznościowe ma na celu wewnętrzną walkę polityczną (Kreml w oczach polskich rusofobów jawi się jako mitologiczny Lewiatan, mogący i czyniący wszystko).
O nieskrywanej schadenfreude po zamachach terrorystycznych w Biesłanie czy na Dubrowce, jaką wyrażano w opiniotwórczych mediach, także i przez polityków (np. red. Krystyna Kurczab-Redlich, premier Włodzimierz Cimoszewicz) nie warto nawet wspominać - trudno to nazwać inaczej niż hańbą!
Jeśli nawet taki realista i wyważony komentator (i były polityk) jakim jest Jan Widacki zadaje pytanie: „Jak powstrzymać Putina?” (e-Przegląd z dn. 19.09.2016), to czego można się spodziewać po politykach „dobrej zmiany”, gdzie rusofobiczne poglądy są kanonami, albo po czołowym polityku do niedawna rządzącej przez 8 lat partii, Grzegorzu Schetynie, który stwierdza, że „KL Auschwitz wyzwolili Ukraińcy”.
Źródła naszej rusofobii
My, Polacy, cały czas stoimy wobec Rosji (a pośrednio i całego Wschodu) na stanowisku, jakie zająć miał podczas chrztu Chlodwiga w 498 roku św. Remigiusz, zwracając się do króla Franków: „Zegnij kark dumny Sygambrze”.
W naszym myśleniu pokutuje potrzeba przekonania wszystkich wokoło, a samych siebie przede wszystkim, do słuszności naszych racji i wyborów. Dlatego mówimy, postulujemy, wymagamy od innych: ukorzcie się przed naszym majestatem, przed naszymi lepszymi a priori wartościami, przed moralną siłą naszych cierpień i porażek, (które nader często z racji swej irracjonalności już u zarania jakiegokolwiek działania zapowiadały klęski).
Umierające powoli polskie imperium – I RP – ze swoim zatrutym i śmiertelnym tchnieniem było de facto rzecznikiem interesów Rzymu i jego polityki rekatolicyzacji „schizmatyckich Greków” (jak nazywano ówcześnie prawosławnych). Ta misja wobec ludów na Wschodzie Europy, wzmocniona romantyczną megalomanią, duchem idei „Polska Chrystusem narodów” i opinią najbardziej katolickiego kraju w Europie cały czas trwa w polskiej świadomości, bez względu na polityczne i historyczne uwarunkowania.
Najlepiej ów klimat oddają „Kazania Sejmowe" Piotra Skargi, nadwornego kaznodziei Zygmunta III Wazy, jezuity i inspiratora polityki kontrreformacyjnej w I RP. Skarga nierozerwalnie wiąże państwo z religią rzymskokatolicką, opierając ten model na jedności wyznawanej wiary z ideą narodową. Tym samym różnowierstwo (nie wspominając o niewierzących, agnostykach, bądź sceptykach) jawi się jako główna przyczyna waśni politycznych, niezgody, chaosu i nieporządków.
Czy ów schemat można przenieść do Polski początków XXI wieku? Myślę, że jak najbardziej. I to zarówno do realizowanej polityki wewnętrznej, jak i do tzw. polityki wschodniej.
My, naród wybrany
Warto w tym miejscu przypomnieć co w tym kontekście zauważył Siergiej Karaganow, absolutnie nie prokremlowski naukowiec - znawca stosunków międzynarodowych, osoba bywała i znana nie tylko w poradzieckiej strefie nauki i polityki. W jednym ze swych esejów pisze: „Młoda elita Rosji, która odrzuciła komunizm, rzuciła się w objęcia Zachodu i Europy i była gotowa na integrację nawet na warunkach ucznia. Ale Zachód odrzucił taką możliwość. Potraktowano Rosję jak pokonanego, choć nie czuliśmy się pokonani”. Duża w tym rola polskich elit różnych proweniencji.
I to chyba jest kolejny aspekt polskiej potrzeby (zwłaszcza jako członka UE) pokazania „ruskim” naszych wyższości nad nimi, naszych przewag moralnych, słuszności wybranych dróg i wartości, jakim hołdujemy. Czujemy się – niczym szlacheccy Sarmaci - narodem wybranym. Myślenie kontrreformacyjne łechce naszą próżność ponownie, tyle że czyni to z innej strony, uderzając w inne struny. Ale efekt jest ten sam. Prezydent Putin i jego kremlowskie otoczenie nie działa w próżni. Władza centralna w Rosji (z racji terytorium, historii, stosunków społecznych, kultury i religii od 1000 lat panującej na tych obszarach) zawsze pełniła i jeszcze długo będzie pełnić zasadniczą rolę w państwie. Tyle, że działa tu także zasada sprzężenia zwrotnego: współczesna Rosja to klasycznie kapitalistyczne, neoliberalne i oligarchiczne (oligarchiczność jest poniekąd immanencją neoliberalnych stosunków) państwo. Kapitał rosyjski oddziałuje również na swoje polityczne elity, starając się zabezpieczyć własne interesy. Elity władzy na Kremlu muszą więc uwzględniać i jego interesy. Na to w Polsce nie zwraca się w ogóle uwagi.
Stąd całość polityki wschodniej naszego kraju można scharakteryzować za Bronisławem Łagowskim w następujący sposób: „Polska polityka, a raczej propagando-dyplomacja wobec Ukrainy opiera się na oczywistości, którą sformułował już 170 lat temu Maurycy Mochnacki: złamać imperium rosyjskie można tylko poprzez odcięcie Moskwy od Ukrainy (i przyłączenie jej do Polski – wówczas to było pragnienie poniekąd naturalne). Nie mogę się zdecydować: czy banały stanowią solidne oparcie dla polityki, czy przeciwnie – niebezpieczne koleiny myślowe ograniczają swobodę rozumowania. Tak czy owak, wielka miłość sfer rządzących do Ukrainy jest funkcją nienawiści do Rosji. Dlatego sprawy ukraińskie są traktowane tak ogólnikowo, powierzchownie i z takim uproszczeniem jakby chodziło o abstrakcję, nie realny kraj. Zarówno w tej miłości, jak i nienawiści jest coś nieautentycznego, są one zakorzenione w intensywnych emocjonalnie stereotypach, a nie w empirycznym rozeznaniu rzeczywistości”.
Uważam, że to jest przykład myślenia i działania na ideowej bazie Kontrreformacji, najszerzej pojętej. Bo to ona, wraz ze współczesną gloryfikacją sarmatyzmu oraz traktowaniem I RP jak absolutnej ofiary rozerwanej przez złych zaborców i innowierców (Rosja – prawosławna, Prusy – protestanckie) jest podstawowym źródłem i praprzyczyną takich skojarzeń: zarówno w świadomości elit, jak i ludu.
Ale jak zaznaczył św. Izydor z Peluzjum (ok. 360 – 440) w jednym ze swych listów do patriarchy Cyryla z Aleksandrii: „Stronniczość nie ma bystrego wzroku, niechęć zaś wcale nie widzi”. Religijnie uzasadniana wyższość, pycha z racji domniemanej przynależności „od zawsze” do kultury łacińsko-atlantyckiej, Jan Paweł II (rodak z Wadowic) na tronie św. Piotra – takie oblicza mają właśnie korzenie nadwiślańskiej, rusofobii.
Miecz Damoklesa
Spiskowe teorie dziejów mają się najlepiej w epokach kryzysowych, kiedy racje rozumu tanieją, kiedy topnieją takie wartości jak realizm, krytycyzm, pragmatyzm, a górę biorą emocje, mętne teorie i pospolite „dymy, kadzidło i mirra”.
Religianctwo – nie religijność i wiara, gdyż to są dwa różne zagadnienia – z jednej strony sprzyja takiemu rozwojowi mentalności, a z drugiej – pogrąża ludzi w owym nieuchronnym determinizmie czegoś niepojętego, czegoś wyższego i absolutnego.
Wyczuwana nieuchronność wojny (nawet w pewnych sytuacjach oczekiwana z nadzieją) wywoływana jest właśnie przez takie setki, tysiące pozornie błahych newsów, wypowiedzi, postaw. Elita za pośrednictwem mediów daje nimi sygnały społeczeństwu o zagrożeniu (niekoniecznie prawdziwym), czyniąc je realnym. Wydaje się, że decyzja o zbrojnym konflikcie już zapadła. Obie strony czekają tylko na dogodny dla siebie moment.
Miecz Damoklesa wisi coraz bardziej nad nami, tak jak religijny – chrześcijański - krzyż, który trzeba stale nieść, bo od losu, decyzji Absolutu, dharmy (buddyzm i hinduizm) nie ma odwołania, nie ma odwrotu. I on rzuca coraz bardziej złowrogi cień na naszą codzienność. Ten fatalizm i poddanie się jakiejś transcendentnej nemezis (nawet kiedy dotyczy to ateistów, agnostyków czy sceptyków, liberałów, socjalistów i lewicowców przynależnych europejskiemu kręgowi kulturowemu) jest właśnie skutkiem wieków indoktrynacji i propagandy opartej na chrześcijańskiej nauce i takim też opisom ludzkiego bytu.
Ucieczka ku śmierci
Gdy czyta się teksty naukowe, prasowe itp. materiały sprzed I wojny światowej, racjonalnego i krytycznego obserwatora uderza narastanie psychozy wojennej o obliczu euforycznego zadowolenia, radości temu zjawisku towarzyszącemu, poczucia krzepy i siły. Damy radę, my, naród, władza z ludem i lud z narodową władzą. Ten trend, determinizm, widoczne są w zasadniczym przekazie filozofii Martina Heideggera: czy niepewność i strach o egzystencję, gdyż jest ona tak niepewna i ulotna, mogą być podświadoma próbą ucieczki „ku śmierci”? Czy nasze doczesne życie ma być wyłącznie zapisane w takiej właśnie formule – „bytowania ku śmierci”?
Znów muszę odwołać się do chrześcijańskiej spuścizny europejskiej kultury, którą wyłącznie w taki sposób opisują mnogie dziś szeregi fundamentalistów, fanatyków religijnych czy pospolitych religiantów. Krzyż, nieuchronność, poddanie. Memento Mori…
Gdy z jednej strony faszeruje się zbiorowość koniecznością nienawiści wobec wskazanego wroga, stygmatyzuje się go, naznacza piętnem wszelkiego zła i nieprawości oraz chromości kulturowo-cywilizacyjnej, a z drugiej – tworzy mit i kult tzw. czynu zbrojnego, musi to zaowocować irracjonalizmem w opisie rzeczywistości i masowością postaw romantycznych. Dlatego też atmosfera wyczekiwania owego „czynu” ma w takich sytuacjach znaczenie zasadnicze.
Konflikt jest wtedy kwestią czasu. Tę zależność doskonale definiuje Tony Judt: „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje”. Dlatego żaden konflikt „nie jest sam z siebie przyczyną wojny: jest nią przekonanie decydentów, że w danej sytuacji należy wybrać rozwiązanie wojenne raczej niż pokojowe” (prof. Maciej Jankowski).
Gloryfikacja wojny to również forma poligonu dla tzw. wielkości narodu (prof. Anna Wolf-Powęska). Jak w okresie poprzedzającym zamach Gawriła Principa (i tego, co potem się wydarzyło), tak i teraz szerzy się kult śmieci i przemocy, siły i agresji. Romantyzm złączył się z mitami epok dawnych, z mitem narodu jako baśniowej, rajskiej wspólnoty. To współcześnie konglomerat irracjonalizmu, afektów, deprecjacji postępu i rozwoju człowieka, dający jednostce fałszywą nadzieję na powrót do jakiegoś bliżej nieokreślonego Edenu. I tylko Armagedon może to sprawić. Taka wszechogarniająca pożoga (ogień w wielu mitologiach to symbol oczyszczenia i odnowy), kiedy to nasz Bóg wygubi niecnych, zdradzieckich „nie-naszych”, tych Innych.
Mit czynu zbrojnego, kult śmierci, niczym nieograniczone afekty i bogoojczyźniane frazesy wraz z atmosferą nieuchronności i chrześcijańskim determinizmem postawiły nas, Europejczyków (a Polaków przede wszystkim, po raz kolejny) w sieni śmiertelnego, dramatycznego w swym wymiarze (potencjał wojenny) konfliktu zbrojnego.
Wojna zawsze dewaluuje dotychczasowe wartości. I wojna światowa zakończyła erę monarchii europejskich, imperiów (zniknęły CK Austria, Turcja Osmanów, Rosja Romanowów), wyłoniło się szereg nowych państw i rozpoczęło się kruszenie kolonialnych imperiów francuskiego i brytyjskiego, zamorskich posiadłości Portugalii, Belgii i Holandii stanowiących o ich dobrobycie. Zmienił się cały świat, stary porządek upadł, nowy począł się tworzyć, zmieniły się świadomość i mentalność społeczeństw, ale to dopiero drugi antrakt tej sztuki – II wojna światowa – uporządkował świat na nowo.
Co dzisiejszy konflikt by zakończył?
Chyba tylko czasy demokracji, w wersji liberalnej i zachodniej oraz naiwną wiarę w jej wieczne trwanie.
„Możesz nie interesować się wojną” – mówił Lew Trocki, jeden z czołowych działaczy WKPB i czołowy polityk Rosji Radzieckiej po 1917 roku – „ale ona i tak zainteresuje się tobą”.
Parafrazując powiedzenie Trockiego warto zauważyć, że możesz nie interesować się polityką (udając się na emigrację wewnętrzną, bądź oddając sprawy publiczne w ręce demagogów, frustratów, pospolitych warchołów politycznych), ale ona i tak przez swoje efekty zainteresuje się tobą.
- Autor: Jerzy Niesiobędzki
- Odsłon: 2018
Spór o Trybunał Konstytucyjny wyłonił w Polsce pytanie: co dalej z demokracją? W okresie względnej stabilizacji, jaka nastąpiła po wstrząsach ustrojowych przemian, latach „radości z odzyskanego śmietnika”, pytanie o przyszłość demokracji nie zaprzątało specjalnie głów polskich polityków. Na pytanie: jaką mamy mieć demokrację? - padała optymistyczna odpowiedź, że oczywiście taką, jak na Zachodzie. Neoliberalną.
Tymczasem na Zachodzie sytuacja kształtowała się niejednoznacznie. W neoliberalizmie widziano to regenerację kapitalistycznej wolnorynkowej ekonomiki, to - powodowane wolnorynkową ekspansją - cofanie się demokracji.
W Polsce bezapelacyjnie górował optymizm. Kapitalizm wraz z neoliberalizmem przyjmowano bezrefleksyjnie. Kapitalizm i demokrację uważano za jedność. A jeśli już mówiono, że coś demokracji zagraża, wskazywano, że zagrożeń można się spodziewać wyłącznie ze strony pozostałości dawnego sytemu.
Neoliberalna ofensywa
Upadek komunizmu Zachód witał, jako koniec historii. Ale przecież nie cały Zachód. Zwiastowanie końca historii nie wywoływało euforii zachodnioeuropejskiej lewicy. Nie zawieszało tradycyjnie uprawianej przez nią krytyki kapitalizmu.
Daniel Bensaid na przykład - w eseju „Permanentny skandal” - stwierdzał, że demokracja w połączeniu z kapitalizmem bez większych zakłóceń rozwijała się na Zachodzie w okresie powojennej trzydziestoletniej kapitalistycznej koniunktury, kiedy to wolna przedsiębiorczość kompromisowo współistniała ze swobodami w sferze publicznej.
Kompromis ów Bensaid oceniał jednak raczej jako daleki od normy. Pisał, że „po kryzysie lat 73/74 odwracająca się fala powojennej ekspansji [kapitalizmu] podmyła fundamenty tego, co nazywano czasem kompromisem fordowskim, (albo kompromisem keynesowskim) i państwem socjalnym”.
Neoliberalizm podjął akcje prywatyzacji, atakował solidarność, powodował kurczenie się przestrzeni społecznej, przywracał swobodne, wolnorynkowe krążenie kapitału. Tak pisał Bensaid, który wraz z wielu innymi zachodnimi intelektualistami neoliberalną ofensywę traktował jako demokratyczny regres.
W krajach mających za sobą, uprawiany na sposób radziecki, komunizm, neoliberalizm nie budził zastrzeżeń. Traktowany był jako droga do efektywnego przezwyciężenia dawniejszego systemu. Leszek Balcerowicz, Ernest Skalski, Janusz Lewandowski, Witold Gadomski odwoływali się do ekonomicznych teorii Friedricha von Hayeka, choć przez innych przedstawicieli liberalizmu - Isaiaha Berlina, Johna Rawlsa – Hayek był uważany za konserwatystę zapatrzonego w epokę wiktoriańską.
Negatywną opinię o Hayeku - w latach, kiedy wzięci polscy ekonomiści upajali się jego teorią - przypominał Andrzej Walicki. Znany historyk idei wyróżniał wśród liberałów takich, którzy rdzeń liberalizmu widzą wyłącznie w ekonomii, wolności obywatelskie traktują jako implikowane wolnorynkowym krążeniem kapitału i na takich, którzy obiecywaną przez liberalizm wolność postrzegają jako organicznie związaną z formą ideowego, politycznego i kulturowego bytu człowieka.
Neoliberalizm Walicki potępiał w imię liberalizmu przeciwstawnego zarówno totalitaryzmowi, jak i skrajnej wolnorynkowej ekonomizacji struktur społecznych. (p. „Zniewolony umysł po latach”). Była to krytyka kulturowa. Ale w latach 90. kulturę traktowano u nas jak piąte koło u wozu.
Jerzy Szacki – jeden z najwybitniejszych przedstawicieli teorii liberalnej w Polsce – zaniedbywanie kultury usprawiedliwiał specyfiką warunków, w jakich odbywał się u nas transformacyjny proces. Przypominając żywiołowość powstawania i rozwoju kapitalizmu na Zachodzie stwierdzał, że „W warunkach świata postkomunistycznego kapitalizm musiał zostać najpierw pomyślany a dopiero potem wypraktykowany” („Liberalizm po komunizmie”).
Pomyślano o Hayeku, o ukształtowaniu według jego konserwatywnych poglądów krańcowo wolnorynkowej bazy budowanego od podstaw systemu; liberalizm polityczny i kulturowy w sferze nadbudowy miały pojawić się samoistnie.
I rzeczywiście; pojawiały się, lecz raczej jako odwzorowanie istniejących już na Zachodzie gotowych form kulturowego neoliberalizmu. Gotowych, lecz - co istotne – w swym autentyzmie też podejrzanych.
Kulturowy neoliberalizm u swych zachodnich narodzin jawił się jako raczej odległy od organicznych powiązań z kapitalizmem, jakie towarzyszyły powstawaniu tradycyjnej kultury mieszczańskiej. Miał służyć ratowaniu kapitalizmu, bo jego wolnorynkowa baza w latach 70. ubiegłego stulecia, przedstawiała się jako mocno nadwyrężona. Ale by ratownicza akcja odniosła skutek, trzeba było najpierw do niej przekonać społeczeństwo.
David Harvey w książce „Neoliberalizm. Historia katastrofy” objaśnia, że neoliberalne przemiany poprzedziło odwoływanie się do tak zwanego potocznego rozsądku, któremu brak analitycznego krytycyzmu. Racjonalność potoczno-rozsądkowa wypaczała pojęcie wolności. Chodziło – wywodzi Harvey - o wolność dla kapitału, ale urabiano opinię, że liberalizm jest skutecznym gwarantem wolności dla wszystkich. Rozkręcono finansowaną przez korporacje propagandową kampanię, która - obejmując media, uczelnie, kościoły, szkoły - celebrowała tradycyjny wolnościowy etos wolności jednostki, wpajała społeczeństwu, że dla neoliberalizmu w kwestii pielęgnowania wolności, a w każdym bądź razie wolności i autonomii jednostki, nie ma alternatywy.
Zaczęli kontestatorzy
Propagandową ofensywę neoliberalizmu – uzupełnia Harvey kreślony obraz - poprzedzał kontestacyjny ruch 1968 roku. „Biorący w nim udział młodzi kontestatorzy, domagając się (…) wolności od ograniczeń narzucanych im przez (…) instytucje edukacyjne, korporacje i państwo” walczyli także o sprawiedliwość społeczną.
Tu następowały atoli komplikacje: „wolność jednostki i sprawiedliwość społeczna (…) niekoniecznie (…) łatwo dają się pogodzić”. Wolność jednostki preferuje poszerzanie indywidualnej ekspresji, a walka o sprawiedliwość społeczną wymaga podporządkowania się rygorom nadrzędnej solidarności. Z punktu widzenia propagatorów neoliberalizmu – zdaniem Harveya – była to jednak raczej zaleta niż wada.
Ruch młodych kontestatorów, wchodząc w konflikt z tradycyjną lewicą, wywoływał wrażenie, iż wolność - ujmowana przez kontestatorów jako samorealizacja partykularnej tożsamości - pozostaje w sprzeczności z nacechowaną kolektywistyczną dyscypliną walką o wolność robotników. Powodował również wrażenie, że wolnościowe wyobrażenia kontestatorów zbliżają się do liberalnej wolności negatywnej.
I jeszcze jedna zbieżność: w 1968 roku – przypomina Harvey - „Dla niemal wszystkich (…) wrogiem było wścibskie państwo”. Należało je reformować.
Reforma państwa była też celem neoliberałów. Do ostatecznego triumfu liberałów, do zastąpienia rewolucyjnej kontestacji dziewiętnastowiecznym kapitalizmem, walnie przyczyniły się określone okoliczności. „Podchwytując idee jednostkowej wolności i obracając je przeciwko interwencjonistyczno- regulacyjnym praktykom państwa, klasowe interesy kapitału – wyłuszcza Harvey - mogły żywić nadzieję na ocalenie, a (…) nawet na poprawę swojej pozycji”.
Dalsze wydarzenia miały potoczyć się już według strategii poszerzania swobody wyboru stylów życia i form kulturowej ekspresji. „Neoliberalizacja wymagała (…) skonstruowania neoliberalnej, rynkowej, populistycznej kultury zróżnicowanego konsumpcjonizmu i indywidualistycznego libertarianizmu. W takiej otoczce okazała się (…) nietrudna do pogodzenia z prądem kulturowym zwanym postmodernizmem” .
Demaskatorska kontrofensywa
Ofensywie neoliberalizmu towarzyszy też jednak demaskatorska kontrofensywa. Harvey nie pozostaje samotny. Brytyjski filozof Terry Eagleton odnotowując, że czas kariery społeczeństwa konsumpcyjnego, w którym media, kultura popularna, subkultura oraz kult młodości wyłoniły się jako ważne siły społeczne akcentuje, że w tym samym czasie kontestowanie hierarchii, tradycji zyskuje również aprobatę kapitalizmu. Za czynnik sprawczy Eagleton uważa zmiany życia klasy średniej, która głoszony przez modernizm rozkład wartości, przekraczanie granic, burzenie konwencji w wyniku przekształceń ekonomicznych coraz częściej przyjmuje jako normalność. „Niestabilność, perwersja i pogoń za sensacją stają się hasłami dnia” (p. „Koniec teorii”).
Zachodnia cywilizacja - głosi - zostaje „uzupełniona o fikcje w ramach tego samego procesu, który coraz bardziej uzależnia codzienne funkcjonowanie kapitalistycznego społeczeństwa od mitu i fantazji (…) retoryki, wirtualnej rzeczywistości i czystych pozorów”.
Kulturalizm w swej agresywnej formie najbujniej daje o osobie znać w latach siedemdziesiątych. Później „pierwszoplanową rolę zaczęły odgrywać badania kulturoznawcze”.
Narodziła się kulturowa polityka. O tyle osobliwa – konstatuje Eagleton - iż nie chodziło w niej o zasadnicze polityczne przekształcenia, a o znalezienie dla siebie w kapitalistycznej rzeczywistości kulturowej niszy. I na koniec z przekąsem stwierdza, że w czasie, kiedy ponadnarodowe korporacje rozprzestrzeniły swoją działalność na całym globie, „intelektualiści głośno przekonywali, że uniwersalizm jest złudzeniem”. Że system kapitalistycznego globalizmu „można (…) zakłócić, lecz nie rozmontować”.
Obracanie przez kapitalizm na własną korzyść zjawisk genealogicznie kontrkulturowych postrzegają amerykańscy intelektualiści - Mark Lilla i Jeremy Rifkin. Pierwszy stwierdza, że z pomocą podgrzewających konsumpcyjne nastroje mediów zachodni kontestatorzy z lat 60. w latach 70., 80., 90. stopniowo przeistaczali się w osobników gotowych łączyć ekscytacje łamania tabu, konwencji ze spontanicznym uczestniczeniem w rytuale zbiorowej konsumpcji.
Według Marka Lilla, dwie rewolucje - kontrkulturowa i reaganowska - jakie miały miejsce w Stanach Zjednoczonych okazują się wręcz komplementarne z obecnymi w społeczeństwie amerykańskim od zawsze, siłami liberalno- demokratycznego indywidualizmu ( „Lekkomyślny umysł”).
Jeremy Rifkin, wychodząc od konstatacji, że awangardowi artyści zmaterializowaniu kapitalistycznej ekonomiki przeciwstawiali subiektywny emocjonalizm stwierdza, że nastąpiła tam radykalna zmiana. „Los (…) chciał - wywodzi - żeby ich ( artystów) odczucia (…) stały się idealnym bodźcem dla gospodarki zmagającej się ze zmianą trybu produkcyjnego na konsumpcyjny”.
W kapitalizmie dzisiejszym jako pierwszoplanowy pojawia się problem pozbywania się gromadzonych dóbr. Ale - oznajmia Rifkin - „przedsiębiorcy znaleźli rozwiązanie (…). Zaprzęgając do pracy te same wartości, które służyły artystom do krytykowania kapitalistycznego sposobu życia.”( „Wiek dostępu”).
Demokracja – samokreacja, czyli kulturyzacja ekonomii
Proces przenikania się postmodernizmu z neoliberalizmem Mark Lilla i Jeremy Rifkin przyjmują jako wybawienie kapitalizmu z trapiących go pod koniec XX wieku kłopotów nie tylko bez naruszania demokratycznych swobód, lecz nawet przy rozwijaniu tychże. Poprzez zachęcanie obywateli do wolnościowego uprawiania samokreacji. Mark Lilla i Jeremy Rifkin modernistyczną samokreację włączają do zasad demokracji.
Zdanie dalekie od entuzjazmu o znaczeniu dla demokracji samorelizacyjnej wolności mają Terry Eagleton i David Harvey. I nie tylko oni.
Wendy Brown („Dzisiaj wszyscy jesteśmy demokratami”) stwierdza, że jest to pojęcie mało klarowne, że „ w późnej nowoczesności (…) stało się pojęciem szczególnie skomplikowanym i nieuchwytnym. Na pytanie, jakie siły winniśmy kontrolować, by uzyskać pożądany efekt samorealizacji nie ma zgodnej odpowiedzi.
Liberałowie - wylicza Brown - za najważniejsze uważają tu wybory prawodawców, marksiści warunkują uzyskanie pożądanego wolnościowego efektu zniesieniem własności prywatnej, radykalni demokraci przywiązują szczególną wagę do aktywnego udziału w polityce, dla anarchistów wolność to właśnie wonność od polityki. Dla uzyskania samorealizacji dominujący dziś typ demokracji liberalnej nie wystarcza: jesteśmy powodowani różnorodnością sił, które we współczesnym świecie kształtują nas niezależnie od naszej woli.
Do wątpiących dołącza też Slavoj Żiżek. Stwierdza, że wyznawców samorealizacyjnej wolności spotykają zwykle drastyczne problemy etyczne; „ jeśli chcesz być wiernym samemu sobie, musisz respektować całe to g…, które jest w środku. Przecież w nas samych są także rzeczy odrażające.” (p. „Jeśli Boga nie ma wszystko jest zakazane”).
Co dalej? – „Wymyślanie samego siebie (…) równocześnie może oznaczać ustawiczne przystosowywanie się do zmieniającego się otoczenia, do ciągle nowych warunków. Doświadczenie przemiany osobowości kiedyś uważano za traumatyczne, dziś przedstawiane jest, jako możliwość tworzenia siebie. W porządku ekonomicznym oznacza to jednak nic innego jak gotowość przystosowawczą do ciągłej zmiany pracy”. Oznacza to kulturyzację problemów ekonomicznych. „Porzuciliśmy poszukiwanie uniwersalnej prawdy. I zamiast tego mamy tylko różne narracje na temat tego, kim jesteśmy”.
W tym wszystkim co do jednego nie można mieć wątpliwości: skoncentrowany na subiektywistycznej wolności modernizm, a jeszcze bardziej skoligacony z postmodernizmem neoliberalizm, wywoływały krytykę tych, którzy w demokracji widzieli coś więcej niż dopełnianie się formy organizacji społeczeństwa dyktowanej przez kapitalizm. Tych, którzy wykazywali mityczność tezy o naturalnej więzi kapitalizmu z demokracją i dowodzili, że warunki tworzone przez kapitalizm najpierw były ugruntowywane przez dyktaturę państwa. Państwo – cytuję znów Żiżka - „ legalizowało brutalne wywłaszczanie zwykłych ludzi, zamieniało ich w proletariuszy i tresowało do tej roli.” („Między demokracją a boską przemocą” ).
W dzisiejszych liberalnych demokracjach – to dalej Żiżek - mamy związki zawodowe, powszechne wybory, wolność prasy, powszechną edukację, ale wszystko to wcale nie jest „naturalną konsekwencją stosunków kapitalistycznych, lecz zostało z wielkim trudem i poświęceniem wywalczone przez niższe klasy w XX wieku.”
Demokracja przysposabiana do potrzeb kapitalizmu nie miała być demokracją dla wszystkich. Liberalni promotorzy kapitalizmu do jej ostatecznych potencji mieli stosunek daleki od aprobaty. Idea ludowładztwa budziła w nich niechęć. Tocqueville pisał: „Rozumem opowiadam się za instytucjami demokratycznymi, ale instynktownie jestem arystokratą; to znaczy gardzę tłumem i boję się go. Kocham głęboko wolność, poszanowanie praw, ale nie demokrację”.
Jerzy Niesiobędzki
Jest to pierwsza część eseju Autora, drugą zamieścimy w numerze 05/16 SN.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Jerzy Niesiobędzki
- Odsłon: 1866
Fałszywa demokracja
Nie wszyscy demokraci przepadają za demokracją. Kilka lat temu w bibliotece Le Monde diplomatique ukazał się zbiór esejów, „Co dalej z demokracją?” Ich autorzy - Goirgio Agamben, Alain Badiou, Daniel Bensaid, Wendy Brown, Jean-Luc Nancy, Jaques Rancière, Kristin Ross, Slavoj Żiżek - różniąc się w szczegółowych opiniach zgodni są, że działając pod szyldem demokracji można być w konflikcie z demokracją, że racjonalność pojęcia zwierzchności ludu przestaje się liczyć, że królująca dzisiaj idea demokracji przedstawicielskiej preferuje formę rządów oligarchicznych, gwarantujących ciągłość dominacji kapitału, że demokracja liberalna nie kwestionuje już świata podzielonego na dwie części skupiające po jednej stronie zdolnych do rządzenia, najlepszych, zaś po drugiej pozbawionych owej zdolności, że mamy do czynienia z procesem dedemokratyzacji.
Wśród autorów książki „Co dalej z demokracją?” pojawia się Jacques Rancière. Udziela wywiadu. Ten - w porównaniu z towarzyszącymi mu esejami - wypada skromnie. Ale Rancière jest też autorem szerszej pracy o demokracji. Jej tytuł - „Nienawiść do demokracji” – brzmi alarmująco.
W zachodnim świecie – czytamy w pracy Rancière’a - nie ma dziś miejsca na inny ustrój jak hołdującą zasadom liberalizmu, demokrację przedstawicielsko - oligarchiczną.
System przedstawicielski – pisze Rancière - okazuje się o tyle demokratyczny, o ile deklaruje: „krótkie i nieodnawialne mandaty wyborcze, których nie można łączyć; monopol przedstawicieli ludu na opracowanie ustaw; zakaz kandydowania w wyborach dla funkcjonariuszy państwa; redukcję do minimum kampanii wyborczych i wydatków na kampanię oraz kontrolę ingerencji sił ekonomicznych w proces wyborczy”.
Ustawodawcy, proponując powyższe reguły, nie kierują się umiłowaniem ludu. Zmierzają do rozdzielenia woli powszechnej od interesów partykularnych. Do zabezpieczenia się przed rządami najgorszych: „tych, którzy kochają władzę i potrafią ją zagarnąć”. Tyle teoria.
A praktyka?
To, co realizuje się w państwach pretendujących dziś do miana demokratycznych budzi rozbawienie Rancière’a. Wszystko w nich przecież działa odwrotnie: „kandydaci zostają wybrani raz na zawsze, łączą lub zajmują naprzemiennie funkcje w samorządach, prawodawstwie lub ministerstwach, a ich zasadniczy związek z ludem zasadza się na reprezentacji interesów lokalnych.
Rządy same stanowią prawo (…) Ministrowie lub ich współpracownicy zajmują również posady w przedsiębiorstwach publicznych lub półpublicznych. (…) Krótko mówiąc: zawłaszcza się dobro wspólne (…) przez trwałe przymierze oligarchii państwowej i ekonomicznej”.
No, może nie pod każdym względem jest aż tak źle. W demokracjach europejskich – rozjaśnia nieco Rancière czarną wizję - daje się żyć, bo władza oligarchiczna organizuje wolne wybory, respektuje prawo do zakładania stowarzyszeń, manifestacji i zgromadzeń do funkcjonowania niezależnych mediów.
Wszystkie owe wolności nie są atoli rezultatem oligarchicznej wielkoduszności. „Zostały zdobyte na drodze działania demokratycznego i tylko przez to działanie zachowują swoją skuteczność. Prawa człowieka i obywatela są prawami tych, którzy wprowadzają je w życie czynem.”
Ale są też, raz po raz, kwestionowane. I to właśnie głównie w aspekcie - tak do niedawna gorliwie eksploatowanych dla zaprowadzenia neoliberalizmu - wolności indywidualnych. Tuż po upadku radzieckiego komunizmu - zauważa Rancière - prawa człowieka traktowano jako symbol ostatecznego zwycięstwa demokracji.
Następnie, z hasłem demokracji na ustach, przystępowano do krytyki demokracji, odwołując się do bogatej w owym zakresie tradycji. Powołując się – między innymi - przewrotnie na marksizm, podważano prawa wolności jednostki; podstawiano wolne jednostki w miejsce posiadaczy środków produkcji, dla których kapitalistyczne państwo praw człowieka stanowi narzędzie panowania.
I tak prawa jednostki utożsamiały się z prawami do egoizmu. Prawa wyzyskującej społeczeństwo burżuazji zostawały przeinterpretowywane w prawa żarłocznych konsumentów aprobujących wolne relacje rynkowe, jako wszechwładny sposób zaspokajania swych roszczeń.
Rancière wyłuszcza, że socjologia - odwołując się do „Manifestu komunistycznego” - „zastępuje burżuazję innym podmiotem – człowiekiem demokratycznym”. I dowodzi, że dalej „na tej podstawie można zamienić panowanie wyzysku w panowanie równości (…), utożsamić demokratyczną równość z równą wymianą cechującą usługi handlowe”. Utożsamianie demokratycznej równości z równą wymianą handlową ma oligarchiczność sytemu maskować.
Są na to i inne sposoby. Rancière postrzega je miedzy innymi w działaniach partii. Wyłanianie przez partie, w rytmie parlamentarnych wyborów, rządowych ekip „zaspokaja demokratyczne upodobanie zmiany”.
Z drugiej jednakże strony, różnice między charakterem zmieniających się rządów bywają problematyczne. Członkowie partii rządowych orientują się na opinie ekspertów od zarządzania, przyjmują rozwiązania, jeśli nie identyczne, to w każdym bądź razie podobne. Przyjmują „pierwszeństwo (…) uczoności ekspertów nad namiętnościami ludzkiej masy”. W liberalnych demokracjach wyborcze procedury, ekspercki konsensualizm - dowodzi Rancière - służą głównie legitymizacji władzy.
Co to za nauka?
Rządy oligarchiczne, opowiadając się za modernizacją, widzą ją jako zespolenie „zasady bogactwa i zasady nauki”. Chodzi o to, by władzę rządu „legitymizowaną na mocy powszechnego głosowania” legitymizowała też „zdolność wyboru najlepszych rozwiązań (…) problemów społecznych”.
Zdolność będąca rezultatem „znajomości obiektywnego stanu rzeczy, wiedzy eksperckiej, nie zaś wyboru powszechnego”. Kiedyś - przypomina Rancière - suwerenność ludu i nauka koegzystowały ze sobą.
„Dziś oligarchiczne przymierze bogactwa i nauki upomina się o całą władzę”. Jeśli ludzie odrzucają zasadę sprzyjającej oligarchom naukowej konsensualności, ogłaszani są populistycznymi ignorantami.
Przypisuje się im, że nie nadążają za postępem, nie rozumieją konieczności globalizacji, że nie chcą rozwoju świata. Nazwa populizm „ujawnia pragnienie oligarchii, by rządzić bez ludu, to znaczy (…) – rządzić bez polityki”.
Oligarchia chce rządzić naukowo? Rancière uważa, że warto zastanowić się, co to za nauka? O ile „łatwo nam przyznać – powiada - iż wzrost kapitału i interesy inwestorów mają swoje prawa uzależnione od uczonych równań matematycznych”, to już trudniej o jasną odpowiedź, czy owe prawa gwarantują przyszły dobrobyt, czy uzasadniają likwidację państwowych zabezpieczeń socjalnych, czy oznaczają historyczną konieczność?
Otóż odpowiedź twierdząca – według francuskiego filozofa - jest tu bardziej przedmiotem wiary niż nauki. „Ignorancja zarzucana ludowi to po prostu brak wiary”.
Wiarę w historyczną konieczność - ironizuje Rancière - porzucili ludowi trybuni oczekujący nadejścia socjalizmu, podchwycili prominenci kapitału.
Nieuchronna konieczność kapitalistycznej globalizacji jest połączeniem ekspansji kapitału ze wzrostem władzy oligarchicznej.
Jest to proces, który - likwidując opiekuńczość socjalną - dąży do ograniczenia działań o charakterze politycznym. Ma je zastąpić konsens porządkujący społeczeństwo według reguł administracyjno- technokratycznych i zarazem usuwający ruch polityczny.
Usłużni wobec oligarchów uczeni przykładają się do unicestwienia owego ruchu. I są, niestety, skuteczni. We Francji „samozwańcza partia intelektualistów uzurpowała sobie pozycję medialną, co daje jej niesłychaną siłę interpretowania, dzień po dniu, wydarzeń i kształtowania dominującej opinii”. Samozwańcy ci wierzą w postęp, tym razem mający oznaczać „triumf światowego rynku”, głoszą, że „bieg rzeczy jest racjonalny, że postęp jest postępowy i że przeciwstawiają mu się tylko spóźnialscy”.
Bóg Zysk i konsumpcja
A co z egoistycznym konsumpcjonizmem? Dawniej – przypomina Rancière - dominował pogląd, że zachowania konsumpcyjnych jednostek warunkuje całokształt dominującego systemu. Tak było dawniej.
Ale kryzys lewicy spowodował, że ci sami ludzie - opowiadając się nadal za postępem – tym razem postępem kapitalistycznym - odwracają argumentację: to nie jednostki są ofiarami systemu, lecz wręcz przeciwnie: „to one są za [system] odpowiedzialne, to one narzucają demokratyczną tyranię konsumpcji”.
W rezultacie – kontynuuje Rancière – „ Prawa wzrostu kapitału oraz typ produkcji i cyrkulacji towarów (…) stały się prostymi konsekwencjami grzechów konsumentów. (…) To dlatego, że człowiek demokratyczny jest istotą pozbawioną miary, nienasyconym pożeraczem towarów, praw człowieka, i spektakli telewizyjnych, prawo kapitalistycznego profitu zapanowało nad światem.
Nowi prorocy nie skarżą się na to panowanie. Nie skarżą się ani na oligarchów finansowych, ani na państwowych. Skarżą się przede wszystkim na tych, którzy ich oskarżają”. Przedstawiają demokratyczną jednostkę, jako „młodego i głupiego konsumenta reality TV, popcornu, bezpiecznego seksu, opieki społecznej, prawa do różnicy oraz antykapitalistycznych i alterglobalistycznych złudzeń”.
W jednostce opanowanej rządzą konsumpcji wykrywają złowieszcze sprzeczności: „orzekają, (…), że jest komunitarystką i że nie zna wspólnoty, że utraciła poczucie wartości rodzinnych i sens ich przekraczania, poczucie świętości i uczucie świętokradztwa”.
Tymczasem - według Rancière’a - demokracja „nie jest ani formą rządów pozwalającą oligarchii panować w imię ludu, ani formą społeczeństwa, które reguluje władza towarów. Jest działaniem kwestionującym monopol oligarchicznych rządów, wyrywającym nasze życie z wszechwładzy bogactwa. Jest siłą, która musi, dziś bardziej niż kiedykolwiek, walczyć przeciwko zlaniu się tych władz w jedno prawo dominacji”.
Ćwierć wieku złudzeń
Lektura książki Rancière’a prowokuje do uogólnień i do porównań. Czytamy „Nienawiść do demokracji” i myślimy o Polsce. O neoliberalizmie, który w polskim wydaniu wzorowo wręcz potwierdza tezy Rancière’a.
Ponad 25 lat polskiej transformacyjnej rzeczywistości pozbawia złudzeń, zaostrza perspektywę widzenia. Aby krytyka neoliberalizmu nabrała u nas rumieńców, trzeba było zastąpienia teorii przez praktykę, trzeba było, by „neoliberalnych dobrodziejstw” - ujmując rzecz kolokwialnie - obywatele polscy doświadczyli na własnej skórze. Tak więc pojawienie się w Polsce krytyki neoliberalizmu w zachodnim wymiarze warunkował po prostu bieg czasu, nawarstwianie się neoliberalnych realiów.
Całkiem głucho o neoliberalnych pułapkach oczywiście w Polsce nie było. Jeśli jednak dyskurs dotyczący neoliberalnych zagrożeń również i u nas (vide cytowany na wstępie Andrzej Walicki - Demokracja w liberalnym uniformie (1) ) dawał o sobie znać, to początkowo raczej jako rezultat informacji płynących z zewnątrz. Świecił światłem odbitym. Jaskrawo zapłonął podsycony miejscowym paliwem, kiedy zaczęto się zastanawiać, czy kurs transformacji, respektującej wraz z liberalizmem neoliberalne reguły gry, był dla Polaków bezwarunkowo pożądany? Czy wkroczenie na drogę cywilizacyjnych powabów musiało też przynieść szereg społecznych zapaści? Kiedy pełni doświadczeń zapragnęliśmy bilansu. Obiektywnego. A w każdym bądź razie, oczyszczonego z komunałów propagandy sukcesu.
To niełatwe, lecz przecież możliwe. Dowody? Oto jeden z jaskrawszych - książka Andrzeja Szahaja: „Kapitalizm drobnego druku”. Zastanawiając się na ile, w ponad dwudziestoletnim okresie transformacji, Polska została odmieniona, toruński filozof stwierdza, że - podliczając zyski i straty - trzeba przede wszystkim wziąć pod uwagę, że znaczna część społeczeństwa podlega frustracji.
Prawda, że zadowoleni - i to całkiem głośno – też dają o sobie znać. Ale „grupa wyraźnych beneficjentów ustrojowych zmian okazuje się za mała, aby [transformację] uznać (…) za pełny sukces.
I dlatego mnożą się publikacje (tu Szahaj wskazuje na książki Witolda Kieżuna, Jacka Tittenbruna, Leokadii Oręziak), które pokazują, że w procesie transformacji popełniono liczne i bardzo poważne błędy”.
Mimo to, wybór innej drogi był problematyczny, bo na to jak mamy się transformować - powiada Szahaj - decydowaliśmy się w dość osobliwym momencie. W latach 90. ubiegłego stulecia wszechstronnie oddziaływała neoliberalna doktryna; „mieliśmy pecha, (…) nasze reformy przypadły na okres, kiedy wydawało się, że ekonomia znalazła sposoby pozwalające panować nad gospodarką bez końca, w sposób wykluczający raz na zawsze głębokie kryzysy”.
„Nienawiść do demokracji” Rancièrea bliska jest modelowemu ujęciu zagrożeń związanych demoliberalizmem. „Kapitalizm drobnego druku” wprowadza czytelnika w krąg teorii i praktyk neoliberałów działających nad Wisłą.
Centralną postacią w tym nowym widnokręgu okazuje się, oczywiście, prof. Leszek Balcerowicz. Andrzej Szahaj komplementuje Balcerowicza jako człowieka odważnego i na tyle skutecznie urabiającego opinię publiczną, że „ wiele osób (…) traktuje wszystkie jego słowa jak niepodważalne prawdy, które wypada jedynie powtarzać z nabożnym szacunkiem”.
Ale skoro z oddziaływaniem profesora jest aż tak dobrze, to równocześnie jest bardzo źle. Dalej więc następuje zmiana tonacji. Już bez uprzejmościowych duserów i rewerencji, Szahaj punkt po punkcie dowodzi, że główne balcerowiczowskie idee - opatrywane mianem neoliberalizmu, mającego oznaczać powrót do klasycznego liberalizmu - po prostu nie wytrzymują konfrontacji z faktami. Balcerowicz nawołuje do demontażu państwa, gdyż ono - jego zdaniem - występując w roli kontrolera procesów ekonomicznych, organizatora programów socjalnych - dekomponuje i ogranicza wolny rynek.
Wolność rynkowa ma być wolnością bez ograniczeń, a jeśli ogarnia i pozostałe obszary społecznej rzeczywistości nie należy się przeciwstawiać, gdyż staje się tam rękojmią swobód obywatelskich. Neoliberalne poszerzanie wolności rynkowej to przywracanie klasycznego liberalizmu. Jest ono – według guru polskiej transformacji – źródłowo zgodne z nauką, bo w swoim nastawieniu na nieograniczoną wytwórczość, skorelowaną z równie nieograniczonym konsumpcjonizmem, pozostaje w zgodzie z podstawowymi skłonnościami ludzkiej natury.
Kryzys ekonomii
Wszystko to aż puchnie od naukowości. Ale nie dajmy się uwieść. Neoliberalizm jako powrót do klasycznego liberalizmu? Nic bardziej fałszywego! O klasycznym liberalizmie (wspominałem już o tym na wstępie) prawili Ludwig von Meis, August Freidrich von Hayek, Milton Friedman. To ich dziełem (dla podniesienia perswazyjności głoszonych poglądów) było stworzenie pojęcia klasycznego liberalizmu z wolnym rynkiem jako sprawcy ładu spontanicznie kształtującego się „w wyniku dobrowolnie zawiązywanych stosunków (głównie umów) pomiędzy ludźmi, zapośredniczonych wyłącznie przez (…) rynek”.
Powołując się na krytyczną wobec neoliberalizmu „Wielką transformację” Karla Polany’ego i szereg dzieł innych ekonomistów, Andrzej Szahaj dowodzi, że „nigdy nie istniał tak pojmowany rynek”. Owszem, za klasyków liberalizmu można i trzeba uznać Johna Stuarta Milla i Adama Smitha. Ale wzorotwórcze dla poglądów Friedmana czy Hayeka - bliskie teoriom darwinowsko - spencerowskim - spontaniczne wolnorynkowe rozpasanie nie należało do ich ideałów. Kiedy się pojawiało, widzieli w nim systemowe zwichniecie, przyczynę narastania rażących majątkowych nierówności, wyzysku, zaostrzania się konfliktów społecznych.
Balcerowicz twierdzi, że liberalizm socjalny, z rynkiem sterowanym przez państwo, przekreśla wolności ekonomiczne i całą resztę liberalno - demokratycznych wolności. Szahaj sypie szeregiem przykładów, które dowodzą odwrotnej prawidłowości. I wyjaśnia, że optowanie za rozwiązaniami rynkowymi, jako najlepszymi we wszystkich dziedzinach życia, nie jest optowaniem za najbardziej naturalnym dla człowieka stanem rzeczy, lecz za pewną, stronniczą światopoglądowo oraz aksjologicznie, wizją dobrego życia. To jedna z wielu ideologii (…) I jak każda ideologia (…) próbuje ukryć swą ideologiczność pod płaszczykiem opisywania tego, co naturalne, oczywiste czy jakoś inaczej niepodlegające dyskusji”.
Puenty, przysłowiowej kropki nad i, dostarcza ostatni kryzys. Jest on - komentuje Andrzej Szahaj - „nie tylko kryzysem praktyki ekonomicznej, ale także kryzysem ekonomii jako nauki. Okazało się bowiem wyraźnie, że (…) nie można jej uprawiać jako nauki ścisłej, na wzór fizyki czy matematyki, jest to bowiem nauka społeczna (…) jak socjologia, filozofia, kulturoznawstwo, psychologia czy antropologia. (…) Jej skłonność do posługiwania się modelami i idealizacjami doprowadziła do sytuacji, że modele te zaczęto brać za rzeczywistość”.
Pryska wolność jednostki
Tymczasem rzeczywistość - jeśli nie w całej Europie, to w każdym bądź razie na znacznych obszarach kontynentu – po neoliberalnych bachanaliach zaczyna podlegać odkształceniom nacjonalistyczno-autorytarnym. Neoliberalna Platforma Obywatelska - nie tak dawno pusząca się w Polsce, że nie ma z kim przegrać - w parlamentarnych wyborach sromotnie przegrała z Prawem i Sprawiedliwością - partią tyleż aprobującą demokrację, co i oświadczającą, że polskie demokratyczne status quo zdecydowanie jej nie odpowiada.
Nie da się ukryć – demokracja aktualnie jest zagrożona. Jednak uprzednio też wcale nie było z nią dobrze. Liberalizm do spółki z neoliberalizmem nie są przesadnie demokratyczne. W demoliberalnych ustrojach zasadzie równości obywatelskiej przeciwstawia się idę wolności jednostki. Co następuje dalej, mówiłem już cytując Davida Harveya.
Na zakończenie dorzucę tylko, że to dalej - nie bez dozy ponurej malowniczości – w „Życiu na przemiał” - objaśnia też Zygmunt Bauman. Odwołuje się do George’a Orwella. Wychodząc z konstatacji, że perspektywę ograniczania swobód obywatelskich zawiera zarówno rzeczywistość społeczna wtłaczana w rygory autorytarne, jak i rzeczywistość wyzwalana z takowych metodami neoliberalnymi, Bauman stwierdza, że zmienność metod nie zmienia konsekwencji, z jaką owe metody działają.
Symbolizujący reżimy totalitarne Wielki Brat w powieści Orwella osacza jednostkę metodami więzienno-koszarowymi. Dziś zmieniły się one w przymus ekonomiczny. I tak pryska wolność jednostki. Pod naporem ekonomicznego przymusu zmienia się w elastyczność jednostki wymuszaną zmiennością sytuacji na rynku pracy. Człowiek nieelastyczny wylatuje za burtę. Ktoś musi go dozorować. I w tym momencie Wielki Brat czuje się zobowiązany działać znów tak jak dawniej, czyli autorytarnie.
Jerzy Niesiobędzki
Pierwszą część eseju Autora - Demokracja w liberalnym uniformie (1) zamieściliśmy w numerze 4/16 SN.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.