Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 217
Przybywa publikacji na temat wojny informacyjnej, bo też sama ta wojna rozszerza pole działania i doskonali środki. Propaganda zawsze odgrywała wielką, czasem główną rolę w konfliktach międzynarodowych i międzypartyjnych, ale dziś, wskutek zadziwiającego udoskonalenia środków masowego oddziaływania na umysły, zwielokrotniła swoją skuteczność. Jest już oczywiste, że masowa informacja, a dokładniej mówiąc dezinformacja, jest wojną prowadzoną innymi środkami.
W atmosferze postmodernizmu powstało pojęcie postprawdy i nie w tym celu, aby uczulić ludzi na kłamstwa obecne w masowym przekazie, lecz by tym kłamstwom przydać prawomocności i niejako uczynić je prawie tak szacownymi jak prawda. Monteskiusz, który ostatnio jest tak mechanicznie przywoływany jako najwyższy autorytet w sprawach konstytucji i podziału władz, twierdził słusznie, że warunkiem panowania ustroju demokratycznego i republikańskiego jest ugruntowana w państwie cnota, czyli moralność. Tej Monteskiuszowskiej cnoty nie da się utrzymać przy takiej inwazji dezinformacji, z jaką mamy do czynienia. Jeżeli ewolucja społeczeństw, a w szczególności masowych mediów, nie zmieni kierunku, to demokrację diabli wezmą.
Premierzy i prezydenci państw dopuszczają się kłamstw jak jarmarczni oszuści. Nasi przyjaciele neobanderowcy przez dwa dni trzymali w stanie oburzenia lub nieutulonego żalu ludzi niedoświadczonych całego niemal świata, inscenizując nie wiadomo po co „zabójstwo” dziennikarza Babczenki. Inni znów postanowili otruć upartego szpiega, ale tak ostrożnie, żeby od tego otrucia nie zginął. Komisja holenderska powołana do wykrycia sprawców zestrzelenia samolotu nad Donbasem zaczęła swoje prace od pominięcia hipotezy najbardziej prawdopodobnej. „New York Times” policzył wszystkie kłamstwa prezydenta Donalda Trumpa i okazało się, że było ich ponad tysiąc. Jeżeli tylko ponad sto, to żadna różnica, bo samo to liczenie wygląda mi na żart, jeżeli nie na bujdę. Że prasa amerykańska dopuściła się tysiąca kłamstw na niekorzyść swego prezydenta, to mi się wydaje prawdopodobniejsze.
Z publikacji na temat wojny informacyjnej, jakie do mnie doszły, wyróżniam książkę niedawno zmarłego profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego (i wykładowcy paru uniwersytetów zachodnich), Marka Waldenberga. Przy okazji parę zdań wspomnienia o nim. Był postacią w Krakowie znaną i lubianą, zaprzyjaźniony z całą Piwnicą pod Baranami, zajmował się historią myśli politycznej, napisał m.in. cenione dwutomowe dzieło o Karolu Kautskim. Zbliżyliśmy się do siebie dość późno i zdziwiliśmy się, że mamy bardzo podobne poglądy na wiele spraw politycznych i innych. Jakie one były? Kto czytywał moje publikacje choćby w „Przeglądzie”, ten wie. Gdy pytałem go, jak określiłby swoje stanowisko na mapie podziałów politycznych i ideologicznych, odpowiedział, że najbliższe mu jest prawe skrzydło niemieckiej socjaldemokracji. Podobało mi się takie jego samookreślenie.
Książka, do której sięgam, nie traktuje o wojnie informacyjnej. Jej tytuł mówi, o czym ona jest: Rozbicie Jugosławii. Jugosłowiańskie lustro międzynarodowej polityki. Waldenberg zajmował się dużo narodami bałkańskimi, miał sentyment do Jugosławii i dużo współczucia dla setek tysięcy ludzi, którzy zginęli lub zostali wypędzeni ze swoich siedzib. Rozpad, a raczej – jak w tytule – rozbicie państwa jugosłowiańskiego – użyję słowa ekspresyjnego, ale nie przesadnego – przeżył boleśnie. Jego książka należy do najlepszych, jakie na ten temat można przeczytać, i jest demaskatorska w stosunku do tego, co pisali inni autorzy, występujący przeważnie jako „żołnierze” wojny informacyjnej, która była częścią realnej wojny z Serbią. Ta wojna należy do najbardziej zakłamanych wydarzeń w powojennej Europie. Pomijam tu tę część książki, która jest opisem i objaśnieniem ewenementów militarnych i realnie politycznych, przytoczyć chcę tylko treści obrazujące toczoną wojnę informacyjną i dezinformacyjną.
Wojna była poprzedzona fachowo zaplanowanym atakiem propagandowym na Serbię – nie na Bośnię, nie na Chorwację, lecz właśnie na Serbię – która wskutek rozbicia Jugosławii została najbardziej skrzywdzona. Międzynarodowe media przedstawiały Serbów jako głównych winowajców, gdy w rzeczywistości byli oni najbardziej poszkodowani. Zaangażowani w tę akcję oszczerczą byli dziennikarze, politycy, a nawet wielu autentycznych intelektualistów. „Ta wojna medialna – pisze Waldenberg – miała bardzo poważny wpływ na rozwój wydarzeń. Bez znajomości tej niemającej, jak sądzę, precedensu w powojennych dziejach Europy, pełnej zakłamania, cynizmu, nieznającej umiaru, nieraz wręcz haniebnej kampanii medialnej nie można zrozumieć jugosłowiańskiej tragedii”.
Głośne zbrodnie przypisywane Serbom w rzeczywistości popełniali Muzułmanie (bośniaccy i inni). Niektóre nagłaśniane zbrodnie w ogóle nie miały miejsca. Masakry na rynku w Sarajewie, którymi obarczono Serbów, popełnione były przez Muzułmanów bośniackich niewahających się mordować swoich, bo wiedzieli, że media zagraniczne obarczą tym Serbów. Podobnie i w tym samym celu „inscenizowali” masakry Albańczycy z Kosowa.
Takie zbrodnie jak gwałcenie kobiet popełniali żołnierze wszystkich stron, ale przypisywano je tylko Serbom. Dotknęły one kilkaset osób, a nie jak pisali dziennikarze 100 tys. W polskiej gazecie można było przeczytać o „wyrzynaniu kosowskich Albańczyków” przez Serbów, o wydłubywaniu oczu widelcem i mordowaniu niemowląt – pisał to autor, którego publicystyka była wówczas wysoko ceniona. Kto się takim fałszom sprzeciwiał, był posądzany o antyamerykanizm.
Nie wyjaśniono, jakie powody miała Polska, żeby występować przeciw Serbom i solidaryzować się z Muzułmanami, Albańczykami czy Chorwatami.
O ile dziennikarze telewizyjni i inni byli przeważnie kłamcami, czasem tylko ignorantami, o tyle najwięcej zaufania można było mieć do wojskowych. To oni wyjawili, że ostrzeliwanie muzułmańskiej części Sarajewa prowadzili snajperzy muzułmańscy, a nie Serbowie. Podobnie to oni, a nie politycy, ujawnili, że wybuchy w centrum Sarajewa przypisane Serbom były dziełem Muzułmanów. Tragiczne skutki tych wybuchów przyczyniły się do działań NATO przeciw Serbii.
Jednak największym kłamcą w „wojnie informacyjnej” był prezydent Clinton. Waldenberg cytuje jego „uzasadnienie” rozpoczęcia działań wojennych przeciw Serbii (bombardowania, niszczenie infrastruktury, wielkich zakładów chemicznych, telewizji i innych): „W wielu wsiach Kosowa – głosił Clinton – serbska policja wyciąga z domów mężczyzn, stawia ojców i synów pod ścianą i z zimną krwią rozstrzeliwuje”. I jeszcze: „Niewinnych ludzi stłoczono w obozach koncentracyjnych. Snajperzy strzelali do dzieci idących do szkół. Boiska i parki zamieniono w cmentarze”. Miloševicia porównywano do Hitlera, ale jeśli już mamy porównywać, to Clintona do Goebbelsa i to porównanie wypadnie na niekorzyść Clintona.
Nazywano tę wojnę wojną lewicy, bo popierali ją, nawoływali do niej tacy ludzie jak Václav Havel, Joschka Fischer, Tony Blair i podobni, według których była to wojna prowadzona w obronie praw człowieka, więc interwencja humanitarna, a nie wojna. Uchodzący za najwybitniejszego filozofa niemieckiego Jürgen Habermas twierdził, że bombardowanie Serbów przez NATO jest początkiem permanentnej walki o urzeczywistnienie praw człowieka, ustanowienie praw obywateli świata, walki, która nie może i nie powinna się liczyć z suwerennością państwową.
„Wojna w Kosowie – pisał ten wielce „prestiżowy” intelektualista – mogłaby oznaczać skok na drodze do ustanowienia obywatelstwa światowego”. Odwoływano się do zasady, że pogwałcenie praw człowieka w jakimś państwie uprawnia, a nawet zobowiązuje inne państwa do interwencji. Ta zasada nadal obowiązuje i w istocie jest ona słuszna. Wojna informacyjno-dezinformacyjna toczy się o to, gdzie i przez kogo prawa człowieka są gwałcone. Gdy to propagandowo zostanie ustalone, interwencja zbrojna jest dozwolona, a nawet obowiązkowa. Jak napisałem wyżej – dezinformacja jest wojną prowadzoną innymi środkami.
Bronisław Łagowski
Powyższy tekst jest fragmentem książki Bronisława Łagowskiego Czy narody mają honor? wydanej przez Fundację Oratio Recta w 2024. Jej recenzję zamieszczamy w tym numerze SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 973
Oh, East is East and West is West and never the Twain shall meet *
Rudyard Kipling
Motto tego materiału jest esencją imperialnego stosunku nie tylko Brytyjczyków - modelowych kolonizatorów globu w XIX wieku - do nie zachodnich Europejczyków. Paternalizm i poczucie misji, którą ci Europejczycy nieśli przez wieki pozaeuropejskiemu, niezachodniemu światu w tej wypowiedzi nabiera swoistego wydźwięku. To niespotkanie, przy założeniu, iż my jesteśmy tymi lepszymi, bardziej cywilizowanymi i mamy misję naprawy tego świata (obojętnie od Boga, demokracji czy rozumu) jest clou prezentowanych zagadnień i odpowiada na pytanie: czy warto być Europejczykiem? A jeżeli tak – to jakim?
Alternatywą, patrząc na złożoność dzisiejszej rzeczywistości, jest tylko porzucenie europocentrycznego systemu symboli, kultów, narracji i uzasadnień. Co trzeba zaproponować, aby znów terminy Europa, Europejczyk ponownie zaświeciły przyjaznym, zachęcającym, (ale nie tylko w formie złudnie materialnego blichtru) blaskiem?
Degradacja środowiska naturalnego i problemy, jakie w związku z tym stają przed ludzkością winny wymusić już nie tyle ponadnarodowe, pozakontynentalne i ponadkulturowe myślenie i działanie, co globalne, ogólnoludzkie. Partie „zielonych” zdobywające coraz szerszą popularność na Zachodzie idą w dobrym kierunku. Z tym się wiąże oczywiście sprawiedliwy, braterski podział dóbr oraz odrzucenie neoliberalnych dogmatów.
Europejczycy winni wziąć na siebie odpowiedzialność za źródła własnego, współcześnie istniejącego (jeszcze) dobrobytu. Dobrobytu, który powstał m.in. w wyniku kolonialnych i imperialnych działań. Polski przekaz środowisk „zielonych” czy demoliberalnych, zarażonych jak większość polskiego mainstreamu ideologią neoliberalną i kultem rynku, nie wyartykułował jeszcze zasadniczych punktów swej doktryny, które by mówiły o sprzeczności rynku i ochrony naturalnych zasobów Ziemi. Zysk, jakim kierują się wszyscy gracze rynkowi, na zasadzie dobrej woli i charytatywności, sam z siebie, pod wpływem perswazji i spektakularnych akcji nie zniknie, ani się sam nie ograniczy. Byłoby to zaprzeczeniem istoty rynku i idei homo oeconomicus.
Pojęciem wartym odkurzenia jest internacjonalizm, któremu po upadku socjalizmu w Europie Środkowo-Wschodniej trzeba przywrócić należne miejsce w przekazie publicznym. Było ono zawłaszczone dawniej przez propagandę i zmanipulowane, choć niosło zawsze (i niesie nadal) niezwykle wzniosły i humanistyczny przekaz.
Dla lewicy winno to być priorytetem, gdyż internacjonalizm - tak jak np. antymilitaryzm, humanizm czy socjalizm - to jej rudymenty doktrynalne. Dopiero po tych wartościach winne stać elementy utożsamiane z liberalizmem (klasycznie rozumianym). Dla ruchów ekologicznych – z innych, nie ideowych, względów – także.
Priorytet człowieczeństwa
Mówmy więc o byciu przede wszystkim człowiekiem. I na tym się koncentrujmy. Bo to jest dziś zarówno wymóg, jak i intelektualne wyzwanie. Bodajże czy nie najważniejsze dla nas od chwili, kiedy eliminując jako homo sapiens erectus kilkadziesiąt tysięcy lat temu inne podgatunki hominidów (neandertalczyków, denisowian, homo floresiensis itd.) zostaliśmy samodzielnymi władcami Ziemi.
Warto przywołać fragment wykładu Bertranda Russella niedługo po tragedii w Hiroszimie i Nagasaki (co prawda dotyczy to rozbrojenia, ale wydźwięk tych słów jest uniwersalny i niezwykle aktualny): „Zwracamy się do was jako ludzie do ludzi. Pamiętajcie o swoim człowieczeństwie i zapomnijcie o wszystkim innym. Jeśli zdołacie, otworzycie drogę ku nowemu społeczeństwu. Jeśli wam się to nie uda, staniecie wobec ryzyka powszechnej zagłady”. Czyli – internacjonalizm wolny od jakiejkolwiek państwowości, bądź systemu hegemonii, socjalizm – jako praktyka funkcjonowania populacji naszego gatunku i świata oraz humanizm – jako wielowymiarowa, agnostyczna (najszerzej pojmowana, nie wartościowana) wiara w człowieka.
Zatem po pierwsze – rezygnacja z zachodnio-europocentryzmu, po drugie – porzucenie imperializmu i militaryzmu, po trzecie – Eurazja, a nie sojusz euroatlantycki oraz po czwarte - wyzbycie się narodowo-rasistowskiego kulturowego paternalizmu. Drogą dla Europy i świata jest internacjonalizm - tak twierdzi (podobnie jak Russell 75 lat temu) prof. Bruno Drwęski z Sorbony.
Siła Eurazji
Tylko Eurazja jest alternatywą na rodzące się bolączki świata i Europy. Bolączki podszyte nacjonalizmami i szowinizmem, które kilka razy w dziejach Starego Kontynentu wydały niezwykle gorzkie owoce. Stara Europa ze swymi mikronacjonalizmami, granicami co chwila i co kilometr, musi swe miazmaty rodem z XIX wieku rozpuścić, wywłaszczyć z mocy sprawczej. Ogrom Eurazji temu sprzyja. Bo dotyczy to nie tylko gospodarki, ale jest to wizja również i cywilizacyjno-kulturowa, społeczna, ogólnoludzka. Gdyż „ostatnie 200 lat dominacji Zachodu było swego rodzaju historycznym wyjątkiem. Począwszy od 1 aż do 1829 r. n.e. dwiema największymi gospodarkami na świecie były nieustannie Chiny i tereny dzisiejszych Indii” (Kishore Muhbubani, Znak 3/364/2009). To w Azji, nad Pacyfikiem i Oceanem Indyjskim leży przyszłość świata.
Funkcjonowanie Zachodu od ponad 900 lat, kiedy to pierwsza krucjata krzyżowa wyruszyła do Jerozolimy, musi przestać opierać się o to, co eurouniwersalistyczne (to błędne mniemanie, iż co jest dobre dla Zachodniej Europy jest automatycznie dobre dla świata), ale i intencjonalne. W idei krucjatowej podniósł to na Synodzie w Clermont-Ferrand (1098) papież Urban II: „Zachód musi wyruszyć, aby obronić Wschód. Wszyscy powinni iść, bogaci i ubodzy. Frankowie muszą zakończyć bratobójcze wojny i sprzeczki. Niech walczą, lecz przeciwko niewiernym w słusznej sprawie”.
Ta obrona, może i potrzebna, zamieniła się z jednej strony w nawracanie (bo ludzie różnych denominacji wschodnio-chrześcijańskich podlegali takim samym prześladowaniom przez krzyżowców jak Żydzi i muzułmanie), a z drugiej - w otwartą wrogość. IV krucjata z 1204 roku, zdobycie i splądrowanie przez zachodnich krzyżowców Konstantynopola, grabież i zniszczenia, jakim poddano to cesarskie, jedno z największych i najwspanialszych miast ówczesnego świata pozostała na wieki w świadomości wyznawców prawosławia.
Jeszcze w 2001 roku przed planowaną (i odbytą w końcu) pielgrzymką Jana Pawła II do Grecji zgromadzenie mnichów z Góry Athos sprzeciwiało się wizycie papieża, argumentując swój sąd brakiem pokajania się Watykanu i prośby o przebaczenie za ową nieszczęsną krucjatę.
Zdobywając w 1453 r. Konstantynopol, Turcy osmańscy nie dokonali takich zniszczeń i profanacji, gwałtów i grabieży jak 350 lat wcześniej zachodni chrześcijanie. I to jest zadra w umysłach i duszach wyznawców wschodniego chrześcijaństwa, która po dziś dzień tkwi niczym drzazga głęboko w ich świadomości. Często już bez konkretnej materializacji i racjonalnego uświadomienia.
Można tę traumę jaką pozostawiły w świadomości prawosławia upadek i splądrowanie Konstantynopola przez zachodnio-europejskich krzyżowców w 1204 roku porównać do efektów - politycznych, społecznych, psychologicznych, medialnych etc. - ataku al-Kaidy na WTC w Nowym Jorku 11.09.2001.
Nasuwają się automatycznie również obrazy z drugiej inwazji na Irak (2003 r.) koalicji państw Zachodu, w której niechlubną rolę odgrywał mój kraj, gdzie obecność żołnierzy międzynarodowej koalicji poważnie przyczyniła się do zniszczenia pozostałości starożytnego Babilonu w Iraku; został on rozjeżdżony ciężkim sprzętem i przekopany rowami dla celów militarnych (jak informował raport UNESCO).
Leżący ok. 90 km na południe od Bagdadu Babilon, znany z wiszących ogrodów - jednego z siedmiu cudów starożytnego świata - w latach 2003-2004 służył wojskom koalicji jako obóz „Babilon”. W 2005 r. specjaliści z British Museum porównali tę lokalizację do zbudowania bazy wojskowej koło piramidy Cheopsa lub megalitów w Stonehenge. Ciężki sprzęt rozjeżdżający święte ścieżki, buldożery ścinające szczyty wzgórz i kopiące rowy na terenie jednego z siedmiu cudów świata - to obraz wyłaniający się z raportu opisującego działania żołnierzy koalicji.
Owa tradycja europocentryczna zawiera się dziś nie w demokracji, wolności, prawach człowieka, osiągnięciach określonego poziomu życia (choć to dziś jak widać pozory i iluzja), które to wartości zachodnia cywilizacja i kultura ma do zaproponowania światu, ale w końcowej sentencji wiersza Cypriana K. Norwida pt. „W Weronie”:
Nad Capulettich i Montekich domem
Spłukane deszczem, poruszone gromem,
łagodne oko błękitu.
Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,
Na rozwalone bramy do ogrodów -
I gwiazdę zrzuca ze szczytu;
Cyprysy mówią, że to dla Julietty,
Źe dla Romea - ta łza znad planety
Spada i groby przecieka;
A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie,
I - że nikt na nie nie czeka!
Należy zacząć od siebie
Ucieczkę od historii Europy i jej zapominanych niecnotliwych dziejów postuluje wielu myślicieli i refleksyjnie podchodzących do życia. Bo to kula u nogi uniwersalizmu, praw człowieka, demokracji i wolności (które chce się szerzyć). Ucieczkę w różny sposób. Np. Jean Baudrilard w Rozmowach przed końcem wprost pisze o niej jako metafizycznej ewakuacji, „daleko od jej nostalgicznej kultury i historii. Uciec aż na krańce, gdzie nasza historia byłaby zarazem unieważniona i poddana multiplikacji” . Bo oryginalność i przyszłość są poza Europą.
Gdy francuski filozof pisze o przyczynach upadku Europy, jej degeneracji i starczemu uwiądowi, obarcza tym inteligencję, komentatorów, tzw. mainstream, elitę.
I to drąży wszystkie bez wyjątku kraje należące (lub chcące należeć) do tej kultury. Z jednej strony zapomnienie o swej historii, jej ciemnych i mrocznych zakamarkach, przyczynach światowej biedy i wykluczenia, ludobójstw, eksterminacji, eksploatacji innych kultur i cywilizacji, z których zrodziły się współczesny dobrobyt i (pozorne) bezpieczeństwo Europejczyków, a z drugiej – mentorskie, moralizatorskie, okraszone cywilizacyjną wyższością i neokolonialnym mniemaniem o swej uniwersalności.
Bo ta „elita, przynajmniej w swoim autorskim wizerunku, chce być postrzegana jako ruchliwa i zaczarowana. To zaczarowanie jest delikatne: bije, ale nie uderza - w interesach, w polityce czy w informatyce. Wszędzie widać ten nieznośnie lekki skalpel” (J. Baudrilard, Ameryka).
I to jest też jeden z elementów tej degeneracji: hipokryzja w świetle jednoczesnego pouczania ex cathedra o wartościach. Czeski intelektualista Vaclav Belohradsky, wykładowca Uniwersytetu w Pradze, mówi wprost o erze ubóstwienia własnego głosu (co prawda, parafraza ta odniesiona była do sytuacji istniejącej w Ameryce rządzonej przez Georga Busha jr., ale oddaje ona zasadniczo esencję tego „zasłuchania się w siebie”).
Europa, budująca po 1945 r. swą pozycję z jednej strony na liberalnych i demokratycznych wartościach, a z drugiej na przekonaniu o swojej wyjątkowości, światłości i otwartości (popierając często w historii owe przekonanie siłą militarną), musi więc en bloc odrzucić kulturowo-cywilizacyjny imperializm. Bo ta hegemonia się do tego sprowadza. I należy zacząć stosować się do myśli tak admirowanych guru europejskiej, zachodniej, łacińsko-atlantyckiej cywilizacji: Sokratesa, który prawie 2 500 lat temu zauważył, iż należy zacząć od siebie oraz Immanuela Kanta, który ponad 300 lat temu stwierdził: „postępuj zawsze tak wobec drugiego człowieka, jakbyś chciał być w takiej sytuacji potraktowany”.
Polski głos w tej sprawie też jest ważny, choć oczywiście musi on zabrzmieć jak dzwoneczek z półperyferii czy (dziś) półkolonii (technologicznej, intelektualnej, ideowej etc.). O polskim zachwycie – elitarnym – nad wstąpieniem III RP do Unii Europejskiej, któremu towarzyszyły irracjonalne i idealistyczne (pobrzękujące po dziś dzień w mainstreamie demoliberalnym mrzonki) mówi znany komentator i publicysta Jacek Rakowiecki.
W rozmowie z Grzegorzem Rzeczkowskim potwierdza nie tylko kłamstwa i oszustwa dokonywane permanentnie przez elity rządzące Polską formalnie i niepodzielnie od ponad dwóch dekad, ale dodaje jeszcze własne spostrzeżenie w tej materii: „byliśmy idiotami!”. A dalej: „Kompletnie nie rozumieliśmy kapitalizmu. Naiwnie uważaliśmy, że to jest system, który właściwie gwarantuje wolność, równość, no może z braterstwem ma najmniej wspólnego, ale z tym braterstwem to damy radę, bo sobie dorobimy je na boku. A okazało się, że to guzik prawda, że ten system nie gwarantuje ani wolności, ani równości, że jest to, przynajmniej w wydaniu, z którym już mieliśmy do czynienia, system dla uprzywilejowanych, a nie dla wszystkich. Pewnie, co gorsza, wydawało nam się przez pewien czas, że to my jesteśmy uprzywilejowani. „I to jak najbardziej słusznie!” – myśleliśmy. Bo przecież zasłużyliśmy na to swoimi osiągnięciami, stanowimy bardzo ważny element systemu demokratycznego” (p. Krytyka Polityczna, 5.02.2016).
Demoliberałowie i sekundujący im bałwochwalczo mainstream irracjonalnie, iluminacyjnie, z wrodzonym Polakom chciejstwem sądziły, iż sam ten akt zmienia wszystko. Brak autokrytycyzmu, zadufanie, pewność siebie i megalomania – na co zwraca w rzeczonym wywiadzie Rakowiecki – położyły kamienie milowe pod społeczny przechył sympatii w kierunku autokracji. Zresztą – takie procesy, takie tendencje obserwuje się także od dawna w całej kulturze i polityce Zachodu.
Prostacka ideologia
Powolną degrengoladę demokracji i kultury Zachodu po upadku muru berlińskiego i poczucia się z tej racji absolutnym hegemonem na świecie doskonale definiuje termin demokratologia. Głównie to widać w polityce i stosunkach USA ze światem, ale Europa zmajoryzowana z jednej strony przez kulturę neoliberalną płynącą z Ameryki, a z drugiej strony – pozostająca pod przemożnym wpływem Wuja Sama z racji mikrych zasobów militarnych, powróciła również do praktyk z epoki kolonialnej (Niemcy w byłej Jugosławii, Francja w Libii i Afryce Subsaharyjskiej, a dalej: Syria, Irak czy Afganistan).
Filozof, prof. Adam Karpiński, konstruując pojęcie demokratologii (opisujące również aktualny stosunek popkultury i mediów elektronicznych do kultury w ogóle) zauważa, że „Francis Fukuyama ogłaszając koniec historii, wyraził tylko stanowisko zajmowane przez darwinistów społecznych, które uznaje, iż treści demokracji wypracowane przez społeczeństwo amerykańskie są już ostateczne”.
Społeczeństwo amerykańskie rozpoznało już treści demokracji i wystarczająco je urzeczywistniło. Teraz nastał czas wdrażania demokracji przez inne narody i społeczeństwa. „Dlatego demokratologia stała się prostacką ideologią przybraną w szaty nowoczesności udekorowanej elementami kultury ponowoczesnej” (A. Karpiński, Wschód – Zachód. Płaszczyzny integracji).
Religioznawca prof. Zbigniew Stachowski zauważył, że w świetle ataku na WTC 11.09.2001 weryfikacji i falsyfikacji uległy podstawowe wartości i schematy przypisywane kulturze Zachodu. Nie sposób jest nadal zachowywać się w sposób hegemonistyczny i optymistyczno-pretensjonalny, przy świadomości multikulturowej istoty naszego świata, w zgodzie z podstawowymi prawdami (dotąd głoszonymi właśnie przez prominentnych reprezentantów formacji cywilizacyjno-kulturowej Zachodu) dotyczącymi wolności, demokracji i swobody człowieka do samorealizacji. „Chyba, że w sposób bezwarunkowy uznamy kulturę zachodnią za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które tę kulturę wytworzyły - zwłaszcza wówczas, gdy wartości te i wzory zechciano by urzeczywistniać w innych realiach kulturowych, lecz bez naszej akceptacji” (Z. Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze). Nie wyciągnięto jednak z tego dramatycznego faktu – zburzenia wież WTC – żadnych sensownych wniosków. Zadziałano w stylu „polityki kanonierek”. Bo tym jest tzw. wojna z terroryzmem.
Niczym Talmud
System demokratyczny stał się więc talmudycznie traktowaną wartością samą w sobie, bez możliwości ewolucji i zmieniających go procesów społecznych zależnych od czasu, przestrzeni, warunków lokalnych, kultury czy cywilizacyjnych doświadczeń poszczególnych wspólnot. Jego technokratyzacja i neoliberalizacja pogłębiają jedynie ten uwiąd i degenerację. Zwłaszcza, jeśli chodzi o pozaeuroatlantyckie spojrzenia i doświadczenia kultur, ludów, państw kolonizowanych i eksterminowanych. A wraz z wycofywaniem się europejskich zbiorowości, społeczeństw „do swego wnętrza”, wraz z zamykaniem się w sobie, wraz z przekonaniem, iż to co stworzyliśmy i tworzymy jest wzorem - następuje intelektualna degeneracja, rośnie oportunizm, nihilizm i cynizm. Stabilizacja – nie jako niechęć do chaosu co jest stanem naturalnym – staje się „dojutrkowością”, trwaniem, odcinaniem kuponów od dotychczasowego dorobku i bogactwa. I patrzeniem z wyższością na tych którym się nie powiodło, którym się nie wiedzie.
Siła kapitału
W wyniku eksplozji neokonserwatyzmu i neoliberalizmu, wzmaganych leseferyzmem ekonomicznym warstw, którym się powiodło lepiej niż innym członkom społeczeństw Zachodu oraz indywidualizmem, będącym hybrydą powszechnej potrzeby wolności, odżywać począł stary wiktoriański podział (odzwierciedlający stratyfikację społeczno-mentalną) na godnych szacunku pracowników, posiadaczy kapitału, przedsiębiorców i niegodnych szacunku biedaków, którym się nie poszczęściło tylko z ich winy. Ten kolonialny obraz społeczeństwa powrócił do polityki wewnętrznej krajów Zachodu jak i międzynarodowej. To żałosna sytuacja, w jakiej znalazły się miliardy ludzi po tylu tłustych, wspaniałych (wydawałoby się) latach światowego boomu.
System, który stoi za kulturą Zachodu i jej wartościami niesionymi w dzisiejszy świat to neoliberalny kapitalizm. A rynek będący podstawą tego systemu ma to do siebie, że aby żył i miał sens musi kolonizować, eksploatować, wyzyskiwać, podbijać. Bo zysk, naczelny kanon wszelkiej przedsiębiorczości i rynku, tak mu nakazuje. Kapitał kolonizuje także umysły. Zwłaszcza mające mu służyć i pomnażać jego zasoby.
„Służba kapitałowi polega na jednoznacznie określonym działaniu. Jego właściciel musi postępować tak, jak sobie życzy kapitał. Innego wyjścia nie ma. Kapitał wymaga oszczędzania – właściciel jest więc człowiekiem oszczędnym; wymaga zabójstwa – ktoś jest zabijany itd. Kapitał decyduje o postępowaniu ludzi rzekomo nim władających; jest recenzentem tekstów naukowych, literackich i prasowych; jest krytykiem dzieł sztuki, spektakli teatralnych oraz wystaw artystycznych; kapitał przez swych funkcjonariuszy religijnych głosi kazania z ambon, reformuje istniejące i tworzy nowe doktryny; jest wreszcie promotorem mężów stanu – polityków, którzy udają, że są wolni w swoim zbawczym dziele. Chcąc ów mit zrozumieć, chcąc wyzwolić się z tej kultury, trzeba wcześniej przezwyciężyć stan produkcji, który ją produkuje” (A. Karpiński, Filozofia podmiotowości. Problemy i metody).
I znów wypada się odwołać do Immanuela Kanta, tak szanowanego w dorobku myśli zachodnioeuropejskiej filozofa, wielokrotnie przywoływanego podczas różnych konwentykli, zebrań czy naukowych konferencji. Choć ta werbalność nie ma nic wspólnego z refleksją i przykładem, jaki niosą słowa królewieckiego myśliciela: „Nikt nie może mnie zmusić, abym był szczęśliwym na jego sposób”. Czy można szerzyć demokrację zbrojnymi siłami? Czy można inkulturować wolności i swobody obywatelskie w sferę obyczajów, przyzwyczajeń, praktyki politycznej takich zbiorowości, których doświadczenia, kultura, historia nie za bardzo przystają do dziejów Zachodu, które owe wartości i zasady ukształtowały? Czy możemy na siłę je uszczęśliwiać?
Wyspa dla świata
Mahendra Yadav z indyjskiego Instytutu Demokracji Porównawczej, występując podczas Forum na Rzecz Demokracji w Warszawie (czerwiec 2000) miał wypowiedzieć niezwykle istotną, podobną do cytowanego Singapurczyka Muhbubaniego sentencję: „Przyszłość nie może być jednokierunkową ulicą. Nie można się zgodzić na to, żebyśmy przyjęli dokument, który napisaliście w Nowym Jorku. W nowojorskiej optyce, wyrażając nowojorskie wartości. My też mamy coś do dodania”. To jest właśnie manifest multikulturalizmu, pluralizmu i wielowektorowości świata XXI wieku. W nim się zawiera wielobiegunowa przyszłość naszej planety, równoznaczna z więdnięciem hegemonii Zachodu.
Jeszcze na przełomie I i II dekady XXI wieku proponowanie nieśmiało przez przedstawiciela Azji takich rozwiązań, jakie podał Mahendra Yadav w Warszawie były do dyskutowania. Współcześnie, w obliczu katastrofy klimatycznej, pandemii SARS-COVID-19 i następnych, spodziewanego krachu światowych finansów, narastających wojen handlowych i rosnącego napięcia w różnych częściach świata owocującego lokalnymi, lecz coraz groźniejszymi konfliktami i wojnami, wzrostem agresji i nienawiści globalno-internacjonalistyczne spojrzenie na nasz świat to rudyment naszego gatunkowego przetrwania.
Z racji swych doświadczeń kulturowo-cywilizacyjnych, ogromu i ludnościowego potencjału, Azja jawi się jako opoka i przystań o wiele bardziej bezpieczna niźli konkwistadorsko-krucjatowy sojusz łacińsko-atlantycki (euro-atlantyzm jest nie do końca słusznym pojęciem gdyż wiele krajów europejskich było przedmiotem ekspansji NATO, który jest synonimem jego ofensywności i prób narzucania wartości kojarzonych z Zachodem innym kulturom, krajom czy regionom). Więc – raczej (czy tylko) Eurazja.
Na koniec należy przytoczyć sentencję brytyjskiego twórcy geopolityki – Halforda Johna Mackindera (1861-1947) - która niesie sobą esencję oraz istotę przedstawionego tu problemu: „kto panuje we wschodniej Europie - panuje nad sercem Eurazji. Kto panuje nad sercem Eurazji - ten panuje nad wyspą światową - kto panuje nad wyspą światową ten panuje nad światem".
Radosław Czarnecki
* - Och, Wschód to Wschód i Zachód to Zachód i nigdy się nie spotkają.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3875
Linearność i cykliczność (1)
Konflikty kulturowe narastają i dziś są groźniejsze
niż kiedykolwiek na przestrzeni dziejów.
Vaclav Havel
Tytuł niniejszego tekstu dotyczy dwóch sposobów patrzenia na świat, kulturę, politykę. A przede wszystkim - na człowieka. Można je streścić w dwóch skrótowo ujętych terminach: zachodnio-europejski (łacińsko-atlantycki) - judaistyczno-chrześcijańsko-islamski (wywiedziony z monoteistycznych religii abrahamowych osadzonych na gruncie tradycji kultury hellenistycznej basenu Morza Śródziemnego) i azjatycki - konfucjańsko-hinduistyczny (z uwzględnieniem wartości buddyzmu, shintō i dżinizmu oraz ich odmian), a także starochińskich wierzeń przedkonfucjańskich.
Te dwa światy różnią się diametralnie w swej istocie, co rzutuje bezpośrednio na spojrzenie ludzi z owych kręgów cywilizacyjno-kulturowych: na ich zachowania, obyczajowość, mentalność, wierzenia czy perspektywę historyczno-dziejową. Taka systematyzacja przeczy poniekąd modnemu od ponad ćwierćwiecza podziałowi świata dokonanemu przez Samuela Huntingtona ujmującego pluralistycznie świat wedle odrębności cywilizacji.
Ma rację Huntingtion w „Zderzeniu cywilizacji” pisząc: „To kultura i tożsamość kulturowa, będąca w szerokim pojęciu tożsamością cywilizacji, kształtują wzorce spójności, dezintegracji i konfliktu na świecie, jaki nastał po zimnej wojnie”. Nie sposób się jednak z nim zgodzić, gdy przypisuje podziałom cywilizacyjno-kulturowym absolutną rozdzielczość i antynomiczność. Ma to między innymi miejsce przy prezentacji konfliktu na linii Zachód – islam.
Chrześcijańsko-judaistyczne korzenie Zachodu są niesłychanie bliskie religijno-kulturowym podstawom islamu, rzutując tym samym na wspomniane poczucie tożsamości i na tej bazie wykształcone zachowania, obyczaje, mentalności. Z oczywistą redukcją perspektyw i ujęć. Przede wszystkim dotyczy to czasu i warunków ich tworzenia (islam to o 7 wieków młodsze dziecko chrześcijańsko-judaistycznej tradycji).
Kult odradzającego się życia, młodości, płodności - charakterystyczny dla kultur agrarnych – jest nierozerwalnie związany z cywilizacjami rolniczymi. Dopóki cywilizacja nie została dotknięta syndromem nowoczesności i nie ukształtowała się mitologia oparta o wizję bóstwa osobowego, spersonifikowanego, materialnego itd., tym bardziej tkwi ona w okowach nie tyle archaiczności, co swoiście pojętego tradycjonalizmu.
De facto we wszystkich kulturach osadzonych w agraryzmie w tzw. przednowoczesności ludzie widzieli świat i siebie poprzez zjawiska cykliczne, gdyż takie spojrzenie wynikało ze zmian w przyrodzie, powtarzalności pór roku i zależności wielkości plonów od warunków naturalnych. To stąd czerpały swe źródła założycielskie mity starożytnych religii: Ozyrysa w Egipcie, Tammuza w Sumerze, Orfeusza w Grecji itd. Przykładem jest mit o wędrówce Orfeusza do zaświatów (zima) i powrót do doczesności (wiosna).
Również kult jelenia u Celtów, zrzucanie i odrastanie rokrocznie jego poroża jest symbolem owej periodyzacji, który legł u podstaw ich kultury. Nie inaczej było w cywilizacjach przedkolumbijskich mieszkańców Ameryki – zwłaszcza u Majów i Azteków.
Echem cykliczności przyrody są też europejskie bajki i legendy o starej kobiecie czy żabie (synonim brzydoty) przemieniającej się pod wpływem pocałunku młodzieńca w młodą, piękną dziewczynę.
Przyjazna absorpcja
Także cywilizacje Azji rozwijały się podobnie. Ale tylko do pewnego momentu. Kultury Chin i Indii (niezwykle stare i permanentnie rozwijające się na zasadach synkretyzmu, czyli przyjaznej absorpcji, a nie antynomiczności i podboju) trwają nieprzerwanie od kilku tysięcy lat. Ich religia i kultura tworzyły postrzegany na zasadach pragmatyzmu i konwergencji konglomerat. Nie nastąpił też – jak na Zachodzie – rozdział władzy: na świecką i duchową (choć te terminy nie do końca adekwatnie opisują mentalność Azjatów), zwłaszcza po okresie Oświecenia. Przez tysiąclecia wytworzył się specyficzny konglomerat społeczno-kulturowo-religijny, rzutujący z kolei na system polityczny.
W Europie nie ma takiego fenomenu. Po upadku Imperium Rzymskiego i pogrążenia się Starego Kontynentu w otchłań „wieków ciemnych”, na gruzach cywilizacji Rzymu wyrasta nowa kultura, która z czasem stała się odrębną cywilizacją, ale budowaną na innych podstawach: chrześcijaństwo w symbiozie z tradycją barbarzyńskich ludów germańskich i słowiańskich, rozproszonych potem na państwa narodowe, mające często różne kultowo-religijne konotacje (chrześcijaństwo zachodnie i wschodnie).
Cywilizacje Chin i Indii wyrastały – jak pisze Christopher Dawson w „Religii i powstaniu kultury Zachodu” – „pospołu z tych samych korzeni socjologicznych i w tym samym środowisku naturalnym”. A weźmy choćby pod uwagę misjonarski charakter kultur azjatyckich, starszy niźli jej judeochrześcijańskie odpowiedniki. Misjonarze, asceci, mnisi byli i w dżinizmie, w całej galaktyce religii hinduistycznych, a przede wszystkim w buddyzmie (który dotarł do Chin i został skonsumowany przez tamtejszą kulturę, de facto - schińszczony) – nie mówiąc o konfucjanizmie czy taoizmie - osobowymi świadkami wiary i nią przyciągali wiernych. To tylko jeden z aspektów, o którym wspomina Dawson.
To nie fratrzy św. Franciszka z Asyżu, (których można zaliczać do tej samej kategorii życia pustelniczo-mniszego co ich azjatyckich odpowiedników), okazali się zwycięzcami, ale templariusze, joannici, nie wspominając o typowo wojowniczych zakonach z czasów hiszpańskiej rekonkwisty (zakon św. Jakuba czy św. Juliana z Pereiro), bądź ….. krzyżakach.
Jak twierdzi Kishore Muhbubani (dyplomata, politolog, jeden z największych mentorów Dalekiego Wschodu, wykładowca na Uniwersytecie w Singapurze), cywilizacje azjatyckie nie posiadły tego syndromu triumfalizmu, jaki charakteryzuje europejski styl i tamtejszą kulturę (p. Nowe centrum świata, Znak nr 646/3-2009). Wiąże się to zapewne z wojowniczym, kolonialnym, a nie synkretycznym, charakterem tej cywilizacji. Podobne zdanie wyraża prof. Kanti Prasad Bajpai (prowadzący niezwykle popularny blog „Czas Indii”).
W podobnym stylu wypowiadali się tacy ważni i zasłużeni dla promowania azjatyckich wartości politycy jak Lee Kuan Yew (twórca potęgi i znaczenia Singapuru) czy Mahathir Mohamad (ojciec-założyciel i podobnie jak Lee w Singapurze, kreator pozycji Malezji na arenie międzynarodowej). Wszyscy oni twierdzą, iż z szacunkiem odnoszą się do uniwersalnych kanonów, jakie legły u podstaw współczesnej cywilizacji Zachodu, które oni także preferują, ale wielu Azjatów (przede wszystkim 1,6 mld muzułmanów żyjących głównie w Azji) ma do Zachodu głęboki żal, widząc podwójne standardy: w kwestii praw człowieka, czy w przedmiocie praktyki nowego kolonializmu.
I dlatego Mahathir Mohamad podkreślał, że wartości azjatyckie są bardziej uniwersalne, niźli zachodnie, gdyż nie są przesiąknięte duchem podboju militarnego, zdobywania. A cytowany Kishore Muhbubani mówi do ludzi Zachodu: „Musicie być bardziej uczciwi”.
Wszyscy oni podkreślają, iż pojęcia triumfalizmu charakteryzującego mentalność ludzi Zachodu, Azjaci w takiej formie nie znają. To m.in. pokłosie owej cykliczności, ciągle obecnej w podświadomości ludzi przynależnych tym cywilizacjom, a także echo religijno-kulturowych konotacji w kulturze Zachodu: absolutyzacja prawdy przynależnej chrześcijaństwu oraz koncepcja „narodu wybranego” (czyli tradycji judeochrześcijańskiej stosowanej w różnych formach i czasach z określoną transpozycją narracyjną).
Na tej bazie już w latach 90-tych XX w. wielu obserwatorów i komentatorów podkreślało rosnącą – i to en bloc, nawet u mocno zwesternizowanych (zdaniem Zachodu) Japończyków – ksenofobię, poczucie własnej wartości oraz niechęć do Zachodu i instytucji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy etc. Od lat też Azjaci postulują większą otwartość tych instytucji (chodzi o kierownicze stanowiska) na ludzi spoza Europy i USA.
Konserwatywny humanizm
W Chinach buddyjskie koncepcje równości – które przywędrowały tu wraz z koncepcjami Siddharty Gautamy Jedwabnym Szlakiem (z terenów dzisiejszej Azji Środkowej) w I tysiącleciu n.e. - nie przezwyciężyły konfucjańsko-taoistycznych i starochińskich tradycji (koncepcja 5 pierwiastków materii, numerologia, cześć dla zmarłych przodków), a przede wszystkim kultu hierarchii i zenitalnie zorientowanej harmonii (podstawy cesarskiego legalizmu).
Buddyzm został adoptowany do chińskiej tradycji, stapiając się w synkretyczny system filozoficzno-religijny, synkretyczną metafizykę, która dała początek późniejszym zmianom w ramach istniejącego już systemu prawa, administracji, organizacji państwa, a przede wszystkim – mentalności. Jego podstawą - oprócz wyżej wymienionych elementów - uczyniono przede wszystkim szeroko pojęty kolektywizm rodzinny.
To Konfucjusz (551 – 479 r. p.n.e.) nauczał, że naród, społeczeństwo są wielką rodziną. Ten konserwatywny rys mentalności chińskiej, zakuty w ramy cesarskiej biurokracji i ponad dwu i półtysiącletniej historii oraz tradycji wyrodził się w swoisty narcyzm, specyficzną chińską ksenofobię (sinocentryzm) połączoną z kwietyzmem, skutecznie odcinając Chińczyków od nowinek z zewnątrz (najlepszym tego symbolem jest chiński mur).
Unowocześnianie, modernizacja, nowe trendy i mody, jakie dziś są przyswajane i szybko wdrażane w Chinach, to nie wynik zachwytu, bałwochwalczego kultu czy uznawania ich za rodzaj świętości (w języku chińskim świętości nie ma, podobnie jak terminu wolność), ale racjonalnego, czysto doczesnego podejścia do życia. Brak u nich jakichkolwiek religijnych, bądź mistycznych fascynacji - podstawę działania stanowi racjonalne uporządkowanie i jednoczesne zdystansowanie. Owo działanie podyktowane jest zatem wyłącznie doskonaleniem się (najszerzej pojętym) i to ma zasadnicze znaczenie.
Cześć i kult przodków, hołdy oddawane bodhisattwom, mistrzom filozofii, czy różnorodnym guru miało zawsze wyłącznie owo rytualne znaczenie. A głębia quasi-religijnej refleksji skierowana była do wnętrza jednostki, bez politycznego czy społeczno-zbiorowego podtekstu, jak w kulturze Zachodu, opartej o judeochrześcijańskie kanony.
Dobrobyt moralny, który jest najwyższym dobrem podnosi się wraz ze statusem materialnym - tak wynika z nauk Mistrza Kong. Triadę chińskiej cywilizacji budującą jej podstawę stanowią: taoizm, konfucjanizm oraz buddyzm (przeobrażony na modłę tybetańską i zaadoptowany do chińskiej rzeczywistości).
Dziś widzimy, jaką siłę sprawczą posiada pęd Chińczyków do innowacyjności, preferencji dla rozwoju i postępu, ale ma to miejsce w innym niż u ludzi Zachodu wymiarze. Zasada kaizen – doskonalenia się na każdym kroku, w każdej dziedzinie życia z jednoczesnym zachowywaniem hierarchii, (gdyż tylko ona w połączeniu z dążeniem do doskonałości utrzymuje harmonię bytu), święci w Kraju Środka niezrozumiałe przez gros „białych ludzi” triumfy.
Filozofię Konfucjusza można więc streścić w następujących słowach: utylitaryzm, agnostycyzm, umiar w sądach i postępowaniu, kult więzów społecznych oparty na rodzinie i zajmowanie się sprawami doczesnymi, harmonia, posłuszeństwo. Czyli konserwatywny humanizm, będący w praktycznym działaniu kolektywistycznym immoralizmem.
Czynności kultowe mają – jak wspomniano - wyłącznie charakter symboliczny. Brak jest osobowego absolutu. I tak można pokrótce scharakteryzować cywilizację Chin (i wszystko co z nią się wiąże). Jest ona szersza niźli politycznie traktowane Państwo Środka. Diaspora chińska rozsiana jest bowiem wokół całego Oceanu Spokojnego, tworząc w wielu państwach spore ilościowo wspólnoty, mające wielkie znaczenie dla tamtejszych regionów (zwłaszcza ekonomiczne).
Funkcjonowanie państwa
Elementy typowo dalekowschodniej (przede wszystkim – chińskiej) metodologii sprawowania władzy kształtują się w dorzeczach rzek Huang-ho i Jangcy już w latach ok. 2200-1766 p.n.e. za czasów panowania na wpół legendarnej dynastii Xia (kultura Erlitou) i utwierdzone zostają w czasach dynastii Shang (lata 1766 - 1046 p.n.e., upadek po bitwie pod Muye).
Samą strukturę i formę funkcjonowania Państwa Środka, stanowiącą już podwaliny pod cesarski sposób sprawowania władzy zarówno w wymiarze doczesnym (zasadniczym) jak i duchowo-rytualnym (poboczny, funkcjonalno-symboliczny) zawdzięczają Chiny reformom Shang Yanga, potężnego ministra za czasów króla Xiao. To wtedy - od 361 r. p.n.e. - przeprowadzane przez niego radykalne reformy administracyjne, strukturalne i wojskowe staną się podstawą późniejszej potęgi państwa Qin już w okresie panowania pierwszego cesarza zjednoczonych Chin Qin Shi Huanga.
Shang Yang wprowadził m.in. prywatną własność ziemi, zwolnienie od pańszczyzny osób zajmujących się tkactwem i produkcją rolną, nobilitację za zasługi wojskowe przy jednoczesnym odbieraniu szlachectwa starej arystokracji, która nie wykazywała się w boju. Cały kraj został podzielony na jednolite okręgi administrowane przez urzędników państwowych mianowanych przez władcę (nie za zasługi z racji pochodzenia). Ludność wiejską podzielono na grupy po pięć lub dziesięć rodzin. Wprowadzono ścisły system policyjny, obowiązek donoszenia władzy o przestępstwach i odpowiedzialność zbiorową. Włóczęgów i osoby uchylające się od pracy zamieniano w niewolników.
W sposobie funkcjonowania państwa według Shang Yanga, rytuały religijne mają być nie przeżyciem religijnym, emocjonalnym, pojedynczego człowieka, ale powinny nieść sobą podtrzymanie więzi interpersonalnych oraz oddawać cześć władcy, który jest jedynym kontaktem z bóstwem (pojmowanym filozoficznie, nie antropologicznie).
Czyli kult quasi-religijny, duchowy, został sprowadzony do czysto rytualnego zabiegu, wysterylizowanego z jakiejkolwiek ekstatyczności i orgiastyczności. (Podobnie rzecz się miała – choć nie tak konsekwentnie i długo praktykowana przez władzę centralną – wśród arystokracji i wyższego patrycjatu miejskiego w Cesarstwie Rzymskim z ich modą na stoicyzm).
Pluralizm
Azjatyckie systemy filozoficzno-religijne, gdyż trudno je traktować jako religie same w sobie tak jak w świecie zachodnim, są z gruntu pluralistyczne. Ale to inny pluralizm niż Europejczycy pojmują. Charakterystycznym jest tu nurt konfucjanizmu myśliciela i reformatora Fazanga (VII w n.e.), który twierdził, że świat jest całkowicie i wzajemnie przemieszany przez różne pojęcia: zło i dobro, światło i ciemność, piękno i brzydotę itd. Wszystko zależy od kontekstu i sytuacji. Tylko „oświecony władca” może nad tym zapanować, przestrzegając zasad pionowej hierarchii i zachowując harmonię na niej opartej. Czyż nie jest to analogia z niektórymi koncepcjami Niccolo Machiavellego?
Cyklicznie pojmowany czas oddziałujący permanentnie na byt jest syntezą i absorbcją różnych wartości, idei, tożsamości. Teraźniejszość jest tkana przez przeszłość. To jest także egzemplifikacja owej cykliczności obecnej ciągle w tej kulturze. Najlepszym tego symbolem – dla Azji, a przede wszystkim Indii - jest posąg tańczącego w ognistym kręgu Śiwy Nataradźy: okrąg czyli cykliczność, ogień jako oczyszczający demiurg. A Śiwa tańczy wiecznie.
Słynny polski religioznawca i znawca antyku, prof. Witold Tyloch w książce „Bogowie czterech stron świata” podkreśla, iż w kulturach i religiach Indii następuje kolejne odrodzenie, tworząc „łańcuch bez końca. Z jednym w każdym bądź wyrazie wyjątkiem. Kolejne narodziny nie muszą się odbywać w tej samej płaszczyźnie istnienia. Ponowne narodziny czyli wcielenia, mogą zapoczątkować istnienie duszy w różnych formach życia, zwierzęcego, roślinnego czy ludzkiego”.
I tym sposobem patrzenia na rzeczywistość zainfekowane zostały w mniejszym lub większym stopniu inne kultury Azji, zwłaszcza Indochiny i Wyspy Sundajskie. Synkretyzm hinduizmu, owa duchowość w połączeniu z dżinizmem i buddyzmem, zderzona z konfucjańską hieratycznością i hierarchicznym porządkiem rzeczy, dały specyficzną mentalność, którą najlepiej odnajdujemy przede wszystkim w kulturze (i sukcesach) Singapuru.
Buddyjska nirwana jest formą wyrwania się z owego zaklętego kręgu odrodzeń i śmierci, ale zakorzenioną w kulturze i religijności hinduizmu: czymś w rodzaju hinduistycznej mokszy. Świat jest rzeczywistością nieprzezwyciężalnych przeciwieństw, których nie ma sensu zwalczać. Trzeba z nimi żyć tu i teraz, a rytuały, składanie ofiar, modlitwy i recytacje świętych wersetów są tylko powinnością, by móc kiedyś wyrwać się z zaklętego kręgu sansary.
Hinduizm potrafił zaadoptować do specyficznych kulturowo-religijnych wartości wytworzonych przez tysiąclecia istnienia, tradycje niesione przez tak różne od niego wierzenia jak judaizm, chrześcijaństwo czy islam. Podobne procesy spotykamy na obszarze wpływów kulturowych Państwa Środka: sinoizacja buddyzmu czy chrześcijaństwa.
Systemy religijno-kulturowe Azji (traktowane jako synkretyczne mgławice) nie wytworzyły czegoś takiego jak nadprzyrodzony, jedyny, opatrznościowy byt boski. Taki stan rzeczy występuje w religiach abrahamowych, a tym samym kulturach przepojonych tym ideałem (no i na zasadzie antynomii - uznanie realności istnienia spersonifikowanego szatana).
Brak jednoznacznie określonego Absolutu z jednej strony wymuszał religijny pluralizm budowany na zasadach wspomnianego synkretyzmu, z drugiej – władza doczesna stała się mocno sakralizowaną i przebóstwioną. Lecz ma to miejsce nie tak jak w kulturze judeochrześcijańskiej, gdzie mamy przez długi czas dwuwładzę: papieża i cesarza, a polityka staje się dziełem duchowieństwa.
W Azji zbawienia nie było w niebiosach, a Absolut (monistyczny czy pluralistyczny) stawał się niesłychanie odległym bytem, niedostępnym dla wyznawców nawet w formie transcendentnego istnienia, wymagającym jedynie kolejnych ofiar i rytuałów. To wytwarzało raczej tendencje „wsobne”, introwertyczne, działanie ukierunkowanie na tu i teraz, nie na zewnątrz. Mur chiński jest tej wsobności najlepszym symbolem. Z kolei hinduistyczna wielość, immanentny tej kulturze pluralizm i klasyczny przykład synkretyzmu (nie tylko religijnego), pozwalają snuć futurystyczne przypuszczenia jak może wyglądać Unia Europejska za ….. 1000 lat (jeśli przetrwa).
Zasadnicze elementy tego, co zwiemy hinduizmem, będącym systemem doskonale synkretycznym i specyficznym, niepowtarzalnym, wzajemnie się tolerujących i wymieszanych wierzeń, kultów, nurtów filozoficzno-religijnych, konfesji czy zborów spowodowało, że nawet tak hermetyczna w swym wymiarze religia jak judaizm nie oparła się tym tendencjom (tzw. czarni Żydzi w Kerali). Podobnie rzecz się miała z chrześcijaństwem (wielowiekowa obecność rytów syromalabarskiego i syromalankarskiego w Indiach południowych mimo odcięcia się w swoim czasie od tego typu eksperymentów przez papieski Rzym).
Radosław S. Czarnecki
Od Redakcji: Jest to pierwsza część eseju „Linearność i cykliczność”. Drugą zamieścimy w numerze październikowym – SN 10/18
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3016
Primus in orbe deos fecit timor *
Tebaida, Publiusz P. Stacjusz
Napływ do Europy milionów uchodźców z krajów Południa - nie pierwszy tego typu przypadek w dziejach Starego Kontynentu – skutkuje m.in. rosnącą islamofobią. Wynika ona po części z tego, że religia Mahometa jest od kilku dekad najszybciej przyrastającym ilościowo wyznaniem na świecie. Z różnych względów: prostoty i rewolucyjnego antyimperializmu (w swym społecznym i politycznym wymiarze), jak i rosnącego przyrostu naturalnego w krajach niegdyś zwanych Trzecim Światem. Z tego tytułu, a także zmian klimatycznych oraz wojen i chaosu wywoływanego przez de facto kolonialną (eksploatacja bogactw naturalnych) politykę Zachodu – zwłaszcza Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale i Francji – ludzie uciekają do spokojniejszych, stabilniejszych i bogatszych krajów.
Ale historycznie rzecz biorąc, uwzględniając jednocześnie wiedzę kulturoznawczą, antropologiczną, socjologiczną - tylko barbarzyńcy zdolni są odmłodzić świat w zmierzchu jego cywilizacji (Fryderyk Engels). Tak było z Rzymem. Dziś wielu myślicieli uważa, iż uwiąd i degradacja kultury Zachodu ciągle postępuje, co skutkuje jego wycofaniem na pozycje obronne i budowaniem murów niczym rzymskie limesy i strażnice nad Renem, Dunajem czy w północnej Brytanii (mur Hadriana). Strach i bojaźń generują nienawiść, uprzedzenia, katastroficzne wizje i spiskowe teorie.
Islamofobia ma szerszą, często głębszą, obecną od dekad (by nie powiedzieć – od wieków) ukrytą genezę: rasistowską, ksenofobiczną, konfesyjną, imperialno-postkolonialną. Podobnie jak wcześniejszy antyjudaizm, XIX- i XX-wieczny antysemityzm, wyrosłą z religijnych argumentów. Otóż brutalizację życia wieków ciemnych, cywilizacyjny upadek we wczesnym Średniowieczu, kompletną deprecjację kultury po upadku Imperium Rzymskiego tłumaczy się… ofensywą islamu w VII, VIII i IX wieku. Nawet doskonale opisany do tej pory obraz mauryjskiej Hiszpanii został uznany za echo chrześcijańskiego Zachodu (czyli postwizygockiego).
Krucjata – narzędzie polityczne i ekonomiczne
Już w końcu ub. wieku znany watykanista Vittorio Messori stwierdził, że wyprawy krzyżowe były uprawnioną obroną chrześcijaństwa przed ofensywą islamu. W podobnym tonie pisała u kresu życia słynna dziennikarka Oriana Fallaci. Izraelski historyk, znawca epoki krucjat, Joshua Prawer zauważa, iż otworzyły one drogę Zachodowi i chrześcijaństwu rzymskiemu, (które siebie utożsamia teraz za jedynego nosiciela prawdy), do hegemonii w skali świata.
Absolutyzacja nauk Rzymu w przedmiocie interpretacji prawd wiary, w połączeniu z militarną siłą rycerstwa zachodniego i agresywnym klimatem oraz rozhuśtanymi emocjami na kanwie wypraw do Palestyny, czyni wrogiem Zachodu nie tylko muzułmanów, ale także chrześcijan wschodnich (wszystkich denominacji). Tym samym chrześcijaństwo zostało utożsamione z Zachodem i kolonializmem, a krucjata stała się mentalnością, narzędziem politycznym, przedsięwzięciem militarnym i zyskowną formą działania w duchu homo oeconomicus.
Kardynał Giacomo Biffi w jednej z enuncjacji (przełom wieku XX i XXI) stwierdzić miał, iż „krucjaty to ogromny wysiłek misyjny szerzący chrześcijaństwo na Wschodzie”. I w tym bon mocie tkwi esencja piętna, jakie odcisnęło się w tej epoce na mentalności ludzi Zachodu: wyższość kulturowo-cywilizacyjna z racji wyznawanej religii oraz posiadanie prawdy implantowanej bezpośrednio z niebios na Ziemię, zmaterializowanej w postaci kultury chrześcijańskiej. To w tym tkwi źródło takiego spojrzenia na rzeczywistość cytowanych niżej ludzi Kościoła, choć odnieść to można do późniejszej 700-letniej historii Europy - kolejnych podbojów, misji, kolonizatorskich zapędów czy jak dziś się mówi – interwencji humanitarnych.
Papież Bonifacy VIII (1294-1303) w tym samym duchu pisał, że „Istnieje jeden katolicki i apostolski Kościół; poza nim nie ma zbawienia, ani przebaczenia grzechów. Była tylko jedna arka, a Noe był jej kapitanem. Istnieją dwa miecze: duchowy i świecki. Świecki miecz ma być używany dla Kościoła, duchowy przez Kościół. Jeden jest w ręku kapłana, drugi w rękach królów i rycerzy, ale ma być używany zgodnie z rozkazami kapłana”.
A dwudziestowieczny, może największy teolog katolicki, Karl Rahner (jeden z koryfeuszy Vaticanum II, czyli osoba nie reprezentująca katolickiej konserwy i ortodoksji w stylu epoki Piusów) napisał, iż „trzeba przy tym wszystkie wypowiedzi na temat osobowego, nieskończonego Boga rozumieć jako wypowiedzi analogiczne, orzekające o niepojętej tajemnicy. Z teologicznego punktu widzenia monoteizm Starego i Nowego Testamentu oznacza, iż ów byt i owa moc, których doświadczamy w historii zbawienia jako działających tu i teraz (nasz Bóg, Bóg ojców) nie reprezentują jakiejś boskiej mocy, ale jednego, jedynego, absolutnego Boga (po prostu Boga, oprócz którego nie ma żadnych innych bogów), jedyną podstawę i wszech mocnego Pana całego świata i całej historii”.
Rzym nie upadł pod ciosami tylko i wyłącznie Germanów. Wieki ciemne to niezwykle złożona kompozycja wynikająca z wielu sumujących się czynników. Mentalność pierwotnych chrześcijan – przede wszystkim tzw. Ojców Kościoła - była tu nie mniej istotnym czynnikiem niż hordy barbarzyńców pustoszące tereny Imperium Romanum od III w. n.e. Szerzenie nowych, „jedynie słusznych” obyczajów i takiego sposobu patrzenia na świat i ludzi (podlane agresywną retoryką i nienawistną narracją), które atakowały wszystko co nie chrześcijańskie, musiało powodować degenerację społecznego myślenia i barbaryzować zachowania oraz relacje interpersonalne.
Modelową ilustracją dla przedstawionej tezy są wyczyny biskupa Aleksandrii św. Cyryla i towarzyszących mu hord mnichów, bojówkarzy i regimentu straży przybocznej podczas III-go, powszechnego soboru ekumenicznego w Efezie (431 r.). Mogą one posłużyć za wzorcowe przykłady agresji, barbarzyństwa i nienawiści wywoływanej przez wysokiej rangi hierarchę kościelnego.
Asysta w postaci zorganizowanych bojówek złożonych ze sfanatyzowanych mnichów, pielęgniarzy, włóczęgów, robotników portowych i marynarzy zawsze towarzyszyła aleksandryjskiemu patriarsze. Stanowiła narzędzie załatwiania nie tylko wszelkich spraw związanych z religijnymi czy teologicznymi sporami, ale też służyła do wymuszania określonych decyzji administracyjnych.
Był to sposób realizowania polityki zgodnej z interesami patriarchy Aleksandrii, trzeciego miasta pod względem znaczenia i ważności po obu stolicach - Rzymie i Konstantynopolu - w całym Imperium. Nie cofający się przed jakąkolwiek formą przemocy, sakro-bojówkarze terroryzowali sądy, atakowali urzędników państwowych oraz przeciwników oficjalnej linii głoszonej przez urzędującego patriarchę, u którego pozostawali na żołdzie. Zamach na cesarskiego namiestnika Orestesa i dramatyczna śmierć filozofki Hypatii są tego widomymi przykładami.
I to jest także jedno ze źródeł upadku Cesarstwa: anarchia, niestosowanie się do obowiązującego prawa, demolowanie porządku administracyjnego, upadek szacunku do urzędu itd.
Tworzenie mitów na potrzeby ideologii
Dlaczego o tym warto wspominać? Otóż odkrycie w 1857 roku koło Toledo zbioru misternie zdobionych wizygockich koron wotywnych inkrustowanych drogocennymi kamieniami żywo przywodzi na myśl opis podany przez arabskich zdobywców i rzeczywistość mauryjskiej Iberii. Wynikać ma stąd, że Maurowie, podbijając w VIII wieku dzisiejszą Hiszpanię, zastali tam kwitnącą, tolerancyjną, bogatą i pełną rzymskich cnót społeczność. I taki miał być według tych mniemań ówczesny Zachód.
Ma ta teza udowodnić, iż islam nic wartościowego i trwałego Zachodowi nie dostarczył, nie wzbogacił go o nic pozytywnego, nie przekazał mu jakiejkolwiek pozytywnej tradycji i wartości. Przeciwnie, zaraził niby-spolegliwe, niby-miłosierne i pełne biblijnej miłości bliźniego i rudymentarnych nauk Jezusa ówczesne chrześcijaństwo oddechem agresji, nienawiści, wojny i przemocy.
Islam miał spowodować powstanie nowych wieków ciemnych? Ale królowie Italii czy Iberii od samego początku wzorujący się na dworze z Konstantynopola, uważając się za sprzymierzeńców czy wręcz funkcjonariuszy i urzędników Bizancjum, bijący złote monety z podobieństwami imperatorów bizantyjskich, mieszkający w okazałych pałacach i willach wcześniej wzniesionych przez rzymskich prokuratorów, konsulów, patrycjuszy byli nadal w zachowaniach i mentalności germańskimi barbarzyńcami. Wraz ze swymi współplemieńcami stanowili zdecydowaną mniejszość w masie postrzymskich populacji we wszystkich prowincjach Zachodu. To były enklawy bogactw i kultury - mizerne echo dawnych czasów rzymskiego imperium - wśród dżungli upadku.
Wielu znawców tematyki, np. analityk geopolityki prof. Andriej Fursow twierdzi, iż końcem Imperium Rzymskiego de facto jest zaprzestanie (ok. 500 r. n.e.) działania ostatniego akweduktu (w dzisiejszej pd. Francji). To jest koniec tzw. technopolu charakterystycznego dla Imperium Romanum. Bogactwo w zamkach, pałacach, siedliskach wcale nie musi świadczyć o odczuwanej jakości życia ludu.
Scenariusz upadku
Ekonomista, politolog i myśliciel (w pewnym sensie wizjoner) z Massachusetts Institute of Technology prof. Lester C. Thurow w swym światowym bestsellerze pt. „Przyszłość kapitalizmu” porównuje aktualną sytuację cywilizacji Zachodu do schyłku Imperium Rzymskiego. Czyni to na podstawie bezpośrednich obserwacji oraz analiz procesów zachodzących w fantastycznych (z punktu widzenia dogmatycznych liberałów i ich bezkrytycznych akolitów) latach przełomu XX i XXI wieku. Emanacją tych poglądów jest m.in. skompromitowana dziś i obśmiana teza Fukuyamy o „końcu historii”, z której sam autor się chyłkiem wycofał.
Średniowieczne „wieki ciemne” zdaniem Thurowa to lata 476 – 1453. Jego zdaniem, w tym okresie sukcesywnie spadały realne dochody, choć w trakcie życia jednego pokolenia było to (i jest) trudne do zauważenia. Technologie były nadal stosowane, choć produkcja spadała mimo unowocześniania starych rozwiązań i jakość życia się obniżała. W późnym Antyku i następującego po nim Średniowieczu, duch wczesnego chrześcijaństwa odrzucił, potępił i zdeprecjonował (jako niezgodny z doktryną ówczesnego Kościoła) cały hellenistyczny dorobek, w tym naukę.
To ideologia, a nie przestarzała technologia zapoczątkowała długotrwały rozkład. Ludzie w stosunkowo krótkim czasie odrzucili to, co wiedzieli. Nawet najpotężniejsi z feudalnych magnatów żyli na poziomie znacznie ustępującym poziomowi przeciętnych obywateli Rzymu. Jako, że nie istniało żadne zabezpieczenie przed wędrownymi bandami rabusiów, a plemienne hordy Germanów czy przypadkowo zebranych łotrzyków przemierzały bezkarnie tereny wczorajszego Imperium, upadł handel, produkcja – zwłaszcza rolnicza. Wyżywienie wielkich miast stało się niemożliwe, stąd skurczyły się one do wymiaru niewielkich miejscowości.
Jak podają roczniki papieskie czy wspomnienia kronikarzy, przez wiele dekad (między VI a IX wiekiem) w rzymskich parkach i ogrodach pasły się krowy, a samo miasto liczyło niewiele więcej niż 10 tysięcy mieszkańców (podczas gdy Konstantynopol, mauryjska Kordoba, Bagdad czy Damaszek miały po ok. 0,8 - 1 mln mieszkańców).*
Przez okres „wieków ciemnych” drogi rzymskie stanowiły nadal cały czas podstawę transportu w zachodniej Europie, bo innych nie budowano, nie utwardzano istniejących. To świadczy o upadku technologicznym i wizjonerskim tamtego świata. Zajęto się ascezą, mistyką, kontemplacją, studiowaniem myśli cenobitów i anachoretów. Wybuchające zarazy tłumaczono gniewem bożym, choć kilka wieków wcześniej greccy i rzymscy lekarze zbudowali racjonalne podstawy współcześnie rozumianej medycyny.
Brak stabilizacji, niepewność, rozprzężenie i upadek dyscypliny społecznej powodowały agresję, którą pogłębiała niemożliwość zaspokojenia konsumpcji indywidualnej (spadek ściągalności podatków). Kryzys i upadek poczęły karmić się sobą samym. I dotknęło to wszystkich dziedzin życia – także edukację i oświatę.
W szczytowym okresie „wieków ciemnych” analfabetyzm stał się powszechny, tak że czytać i pisać potrafiła jedynie garstka mnichów zgromadzonych w klasztorach. Jeszcze w X wieku słynny intelektualista, uczony, człowiek wszechstronnie wykształcony - Gerbert z Aurillac (późniejszy papież Sylwester II), aby pogłębiać wiedzę i odkrywać nowe kierunki myślenia w nauce jeździł do muzułmańskiej Kordoby, Toledo czy Sewilli.
Upadek nauki i oświaty napędzał nienawiść, agresję, myślenie konfrontacyjne, a wojnę forował jako pewne źródło dochodu i sposób na życie.
Skutki rozpadu imperium
Już w latach 20-tych XX wieku Belg, mediewista, Henri Pirenne upadek „wieków ciemnych” złożył właśnie na karb ofensywy islamu w basenie Morza Śródziemnego i jego terytorialnych zdobyczy. Zasadnicze tezy tego stanowiska sprowadzają się do izolacji intelektualnej i ekonomicznej Zachodu Europy.
Równocześnie z paraliżem ekonomicznym przyszła wojna i to ona, według Pirenne’a będąca efektem muzułmańskiej ofensywy, podgrzała do czerwoności kocioł przemocy w Europie. Utrata terytoriów przez chrześcijaństwo rozciągających się od północnej Syrii po Pireneje nastąpiła w przeciągu życia dwóch - trzech pokoleń. Na dodatek, jego zdaniem, przebiegające równolegle najazdy Wikingów stanowiły kolejny element wzmacniający barbaryzację kultury i stosunków społecznych na Zachodzie. Wikingowie jako piraci, agresorzy i łowcy niewolników właśnie na potrzeby wyznawców islamu tworzyli zagrożenie dla chrześcijańskiego Zachodu od północy i zachodu (podbój Wysp Brytyjskich) i byli tym samym sojusznikami muzułmanów.
Rozbój jaki zapanował na morzach (piractwo), ale także chaos związany z upadkiem Imperium Rzymskiego, rozbiciem administracyjnego porządku imperialnego, tworzeniem nowych organizmów państwowych, a nade wszystko powszechnie panujące na olbrzymich obszarach przemoc i bezprawie przyczyniły się do upadku handlu, wymiany towarowej, kultury itd. Nagle ustały dostawy nie tylko produktów luksusowych. Przerwany został płynący ze wschodu strumień złota, co z kolei wpłynęło na obniżenie wartości monet. Wielkie miasta Italii, Galii i Hiszpanii – szczególnie porty, które swoje bogactwo zawdzięczały handlowi na Morzu Śródziemnym – stały się miastami-widmami. Z perspektywy kultury i nauki najgorszym było ustanie importu papirusu z Egiptu.
Groźbę dla Zachodu i chrześcijaństwa (które było wg tych sądów pacyfistyczne, spolegliwe i przyjazne innym wyznaniom) od południa, od strony całego basenu Morza Śródziemnego, stanowili zdaniem tak stawianych tez wspomniani Arabowie (de facto trzeba mówić o wyznawcach islamu, gdyż Arabowie nie byli w Północnej Afryce czy Iberii elementem ilościowo decydującym). W pewnym momencie historii dodatkowo wtargnęli od wschodu do Europy Madziarzy, siejąc grozę i zniszczenie swoimi zagonami z Niziny Panońskiej (która stała się ich nową, europejską ojczyzną). To miało zbrutalizować i zbarbaryzować – na nowo (?) – franko-germańskich, zachodnio-europejskich chrześcijan. Niedawno ochrzczonych.
Wspomniany już katastrofalny wzrost analfabetyzmu w Europie Zach. oraz kulturowa degeneracja we wszystkich dziedzinach życia – w stosunku do tego z czym mieliśmy do czynienia w Cesarstwie Rzymskim – wiązał się nie tyle z naporem islamu, co z rozpadem państwowości imperialnej (i związanego z nią porządku) i napływem plemion germańskich osiedlających się (pokojowo lub zbrojnie) na południe od linii Renu i Dunaju. Wspominany chaos i degrengoladę widać na przykładzie dziejów Wysp Brytyjskich po wycofaniu się Rzymu na kontynent i zostawiającego Anglię na pastwę losu (ataki Piktów, Sasów, potem Wikingów).
Manipulowanie islamem
Przeciwstawne, tradycyjne ujęcie historii Europy od „wieków ciemnych” aż po „jesień Średniowiecza” nadal są prezentowane, ale ów trend tłumaczący współczesną stronniczość opinii niechęcią do religii Mahometa oraz jej wyznawców jest silny. Wspiera go polityczne zapotrzebowanie, jak również odżywające uprzedzenia (często są to trendy sterowane, mające na celu skierować w tę stronę społeczne niezadowolenie) do wszystkiego, co różne od białej, chrześcijańskiej, zachodniej wersji Europejczyka. Różnej kulturowo, religijnie, a także rasowo.
Trzeba tu wspomnieć np. teksty Vincenta Geissera, Johna O’Neila, Bernarda Lewisa czy Johna J. Norwicha opisujące w sposób pozbawiony politycznych oraz utylitarnych manipulacji relacje islamu i chrześcijaństwa na przestrzeni wieków. Szczególnie ciekawe jest stanowisko Geissera pokazujące źródła współczesnej islamofobii w ujęciu klasowym.
O’Neil, powtarzając co prawda argumenty Pirenne’a wykazuje, że islam wpłynął na pewno na kulturę Europy (zarówno Rzymu jak i Bizancjum), lecz dodaje, iż był to nie tylko aspekt ekonomiczny. Wschód wywierał zawsze przemożny wpływ na Zachód, jako ta część Imperium Romanum bardziej rozwinięta i stojąca na wyższym poziomie cywilizacyjno-kulturowym (Konstantynopol, Aleksandria, Antiochia, miasta w dzisiejszej Syrii i Azji Mniejszej, symboliczne stolice chrześcijaństwa).
Po detronizacji Augustulusa Romulusa w 476 r. (ten fakt można traktować jako pewien symbol, ale degrengolada następowała już od przynajmniej 120-150 lat) zachodnia część Imperium pogrążała się sukcesywnie i powoli w chaosie. A do ogłoszenia nauk Mahometa i ekspansji islamu było jeszcze bardzo daleko. O’Neill, podobnie jak Pirenne, uważa, iż wpływ Wschodu był przemożny, lecz teraz oznaczał islam i jego wartości. I to jest koniec cywilizacji klasycznej, dający początek teokracji znanej dziś pod nazwą średniowiecznej Europy. Wraz z nią miało chrześcijaństwo przejąć barbarzyńskie, wojenne i agresywne zachowania Arabów (vel wyznawców islamu).
Nie wolno jednak tak jednoznacznie obarczać islamu za teokratyzację i barbaryzację Europy Zach. (ale też i Bizancjum, gdzie utrata znacznych terytoriów na rzecz islamu – Bliski Wschód, część Azji Mniejszej, a przede wszystkim Egipt) spowodowała długotrwały kryzys tak tożsamości jak i zapaść ekonomiczno-kulturową. Armie arabskie dwukrotnie stały pod murami Konstantynopola, bezskutecznie go atakując. Umocnienia wykonane za czasów Teodozjusza II wytrzymały napór, a techniczna wyższość Bizantyjczyków (np. potężna flota, blokada Złotego Rogu specjalnym łańcuchem i tzw. ogień grecki) skutecznie zablokowała wojska Umajjadów (dynastia kalifów rządząca w Damaszku).
Te dwa oblężenia miasta nad Bosforem (674-678 i 717-718), siedziby cesarza, kontynuatora i spadkobiercy tradycji Imperium Romanum mają zasadnicze znaczenie dla historii Zachodu, a są przemilczane i zapominane. Zwłaszcza czteroletnie starcia w wieku VII pod murami Konstantynopola zakończone ostateczną klęską Arabów pod wodzą kalifa Mu’awiji.
Arabowie „dotychczas posuwali się naprzód jak lawina, która zmiata wszystko na swej drodze i nie napotykali niemal żadnego oporu. Ten triumfalny pochód został po raz pierwszy zatrzymany. Toteż zwycięstwo Konstantyna IV w r. 678 jest punktem zwrotnym w historii zaciekłych zmagań, jakie chrześcijańska Europa toczyła z islamem i może być postawione wspólnie z późniejszym zwycięstwem Leona III w r. 718 z tym, które w r. 732 odniósł Karol Młot na przeciwległym krańcu ówczesnego świata – pod Poitiers. Ale z tych trzech zwycięstw, które uratowały Europę przed zalewem muzułmańskim, zwycięstwo odniesione przez Konstantyna jest nie tylko pierwsze chronologicznie, ale i najbardziej doniosłe w skutkach.
Nie ulega wątpliwości, że żaden atak Arabów na świat chrześcijański nie był tak potężny i uporczywy jak owo uderzenie na Konstantynopol. Stolica bizantyjska była wówczas ostatnią zaporą, która wstrzymywała inwazję arabską; dzięki temu ocaliła nie tylko cesarstwo, ale i całą kulturę europejską” (G. Ostrogski, Dzieje Bizancjum).
Tak to nie bitwa pod Poitiers (23.10.732) jest zaporą i pierwszą porażką postawioną wojującemu, pierwotnemu islamowi, przez Europę. To właśnie pod murami Konstantynopola myśl techniczna i sztuka wojenna Bizantyjczyków – bo dzięki nim zmuszono tu Arabów i islam do odwrotu – postawiły tamę ofensywie wyznawców religii Mahometa.
Przeczy to zupełnie tezom współczesnych islamofobów (a pośrednio i rusofobów – tu jest paralela utożsamiania całego en bloc Wschodu jako wrogiego a priori Zachodowi - jako iż to Moskwa z racji historycznych, kulturowych i religijnych stała się symbolicznie owym trzecim Rzymem) i wyznawców absolutnej wyższości, pod każdym względem chrześcijańsko-rzymskiego Zachodu nad Wschodem, nawet tym chrześcijańskim, prawosławnym.
Daty: rok 732 (Poitiers) i 718 (zakończenie drugiego oblężenia Konstantynopola) są znakomitym i pouczającym – także o zachodnioeuropejskiej megalomanii – przykładem deformacji w widzeniu dziejów Europy. O Poitiers wie każdy średnio wykształcony zachodni Europejczyk jako o starciu powstrzymującym napór islamu na Stary Kontynent, ale o porażce Arabów pod Konstantynopolem i jej znaczeniu – kilku historyków. Clou europejskości stanowi historia Zachodu oraz rzymskiej wersji chrześcijaństwa. Reszta się nie liczy. Jest gorsza, niewarta wspomnienia, do nawrócenia i podporządkowania.
Radosław S. Czarnecki
* Bogów na świecie najpierw stworzył strach
**Jedwabne szlaki – SN 6-7/19 -http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/286-recenzje-el/4129-jedwabne-szlaki
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji