Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 966
Kryzysy są immanencją systemu wolnego rynku. Jednak mocny sygnał, jakim był kryzys 2008 roku, niczego nie nauczył elit globalnych, tzw. autorytetów moralnych i politycznie wziętych i cytowanych wciąż analityków (oczywiście głównego nurtu medialnego), celebrytów czy topowych dziennikarzy. Dziennikarzy i publicystów zawsze poprawnych wobec wspomnianych elit i systemu.
Powszechna narracja – mająca już absolutne cechy propagandy i manipulacji, by nie rzec megaoszustwa - o postępującej szczęśliwości i wzroście powszechnego dobrostanu, nijak się ma do rzeczywistości. Jeśli ponad 70% populacji światowej należy do najniższej kategorii majątkowej (w niej prawie połowa nie posiada nic w rozumieniu panującej doktryny rynkowego fundamentalizmu), a ostatnie dane (Forbes, Oxfam itd.) mówią, iż 26 miliarderów dysponuje majątkiem takim jak 3,8 mld ludności świata (i ta rozpiętość dramatycznie rośnie – w czasie pandemii zasoby tych najbogatszych pomnożyły się często wielokrotnie przy jednoczesnym wzroście obszarów biedy i nędzy), oznacza to toksyczność systemu, jego zaawansowaną chorobę i doktrynalną kompromitację.
Świat i ludzkość stoją przed globalnymi wyzwaniami. Nie da się zrealizować koncepcji planetarnej cywilizacji uniwersalnej, humanistycznej, proczłowieczej, z jednoczesną akceptacją takiego stanu rzeczy: takich rozpiętości majątkowych, w poziomie jakości życia, stratyfikacji społecznego usytuowania ludzi, grup, społeczeństw czy całych narodów. Nie może nam być obojętny program urządzenia świata wedle dobrostanu wszystkich (czy maksymalnej liczby) ludzi. W dobie globalizacji musi to być szczególnie istotny sposób widzenia ludzkich potrzeb. W sposób gatunkowy, globalny i ponadrasowy, językowy, kulturowy, religijny, państwowy itd. I zaspokojenia przynajmniej podstawowego poczucia sprawiedliwości i równości szans.
„Upadek Wall Street pokazuje światu, że pewien sposób funkcjonowania gospodarki jest nie do utrzymania.
Ludzie dochodzą do wniosku, że ten model nie działa. To co się dzieje, jest znakiem że nawoływanie do
liberalizacji rynków finansowych było błędne”.
Joseph Stiglitz
Trudności w rozwiązaniu tego problemu sytuują się w dwóch płaszczyznach. Jedna to fakt, że stan kryzysu tak się już pogłębił, iż można wieszczyć totalny kolaps systemu z tragicznymi konsekwencjami takiej sytuacji. Historia dostarcza wiele przykładów załamania się hegemonicznych (i trwałych zdawałoby się) systemów i tego, co po tym następowało.
Drugą sferą, czy raczej barierą, uniemożliwiającą systemowe zmiany, które by pozwoliły ominąć owe tragiczne scenariusze znane z dziejów jest to, co prof. Adam Chmielewski zawarł w „Polskich zjawach politycznych” („Politea” nr 4/67/2020), omawiając sytuację w Polsce, (choć jest to akurat problem uniwersalny, światowy): „Zjawa neoliberalizmu skutecznie przesłania dwa fakty. Pierwszy polega na tym, że elity działają w przekonaniu, że swoje bogactwo zawdzięczają wyłącznie własnym zdolnościom, nie dostrzegając wielkiego wysiłku społecznego, któremu zawdzięczają swoją edukację i pozycję, biedni zaś obwiniają za swoją porażkę samych siebie, mimo iż stworzony system odbiera im szansę na poprawę swojego losu.
Drugi polega na tym, że tradycja liberalna nie składa się wyłącznie z dzieł von Misesa, von Hayeka czy Friedmana głoszących idee indywidualizmu, konkurencji i wolności wyboru. Tradycja liberalna obejmuje bowiem również silny, współcześnie zapomniany nurt liberalizmu egalitarnego”. Tym samym szczytne, uniwersalne i niosące humanistyczne przesłanie zasady klasycznego liberalizmu zostały w wyniku tej dogmatycznej i antypluralistycznej narracji doszczętnie sprofanowane. Pisali i zwracali na ten dramat uwagę liczni pisarze, myśliciele, intelektualiści (m.in. Richard Rorty, Benjamin Barber, Lester Thurow, Joseph Stiglitz, John Gray czy w Polsce Andrzej Walicki i Bronisław Łagowski).
Droga w ciemny zaułek
Panowanie od ponad trzech dekad ideologii opartej o pazerność, wsobność, egoizm i widzenie świata jedynie przez pryzmat swoich utylitarnych interesów, a spojrzenie na ludzi ograniczono wyłącznie do perspektywy koniuszka swojego nosa i prywatnego sukcesu materialnego, okazuje się drogą w ciemny zaułek cywilizacji. Tego efektem jest rozpowszechniony model homo oeconomicusa, osobnika który ma właściwie tylko jeden cel polegający na zawężeniu posługiwania się rozsądkiem i racjonalnością do bezlitosnej precyzji w uzyskaniu maksymalizacji zysku i radosnego, bezrefleksyjnego – z tego tytułu – bycia.
Tykająca bomba zegarowa nierówności społecznych stanowi poważną groźbę, z której jednak niewielu zdaje sobie sprawę. Nie dopuszcza takiej alternatywy - czyli zawalenia się tej bańki dobrego samopoczucia i pozornego sukcesu otoczonego zasiekami i murami – nie tyle w realności, co wręcz do swojej świadomości. Alienacja i radość z posiadania ciągle czegoś nowego, przebywania w świecie zadowolenia, zabawy i uśmiechu oraz potrzeba (celebryctwo) zaistnienia choćby na chwilę w publicznej przestrzeni, (w czym pomagają środki masowej komunikacji i rozwój technologii), występuje masowo i powszechnie. Zwłaszcza wśród milionów sybarytów z klasy średniej oraz wyższej.
Ludziom się wydaje, że tak będzie zawsze i każde kolejne pokolenie będzie miało lepiej. I ich stopa życiowa i jakość życia też będzie stale rosła. Tak już nie będzie, to już nie funkcjonuje, choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Teoria skapywania bogactwa po raz kolejny okaże się humbugiem i oszustwem. Tym razem jednak w wyjątkowo brutalnej i traumatycznej formie.
System ów spowodował globalne i grupowe „spustoszenie moralne, etyczną ślepotę i brak wrażliwości, przywyknięcie do ludzkiego cierpienia i krzywd wyrządzanych codziennie przez ludzi innym ludziom” (Z. Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Stopniowo ludzkość tej zamożnej części świata od dekad (by nie rzec – od wieków, bo chodzi tu o Zachód jako cywilizację) została uodporniona na erozję tych wartości oraz zasad, które miały ją tworzyć: wolność, solidarność, równość, sprawiedliwość, wsparcie i empatia. Po prostu – oświeceniowy humanizm. I to są spustoszenia poparte powrotem imperialnego myślenia znajdującego źródła w starotestamentowej idei „narodu wybranego”, którą to ideę chrześcijaństwo doskonale zaadoptowało na grunt postrzymskiej cywilizacji. Z tym w niebyt odeszły autokrytycyzm, dystans do rzeczywistości, samodzielne i krytyczne myślenie. Bo – jak wynika z badań socjologicznych – dla większości współczesnej populacji „najważniejsze jest poczucie komfortu”. (The Throughtfull. FO/futureorientation [za]: Z. Bauman).
Wolność … posiadania i konsumpcji
Neoliberalizm i myślenie kolonialno-eksploatatorskie zniszczyły do dna również ideę wspólnej Europy, opartej przecież na solidarności, humanizmie, prawach człowieka i stabilizacji życia jej obywateli. Prawa człowieka – wedle Karty ONZ z 10.12.1948 roku – to nie tylko (o czym zapominają dzisiejsi liberałowie, de facto neoliberałowie, czyli neokonserwatyści) wolność, demokracja, swoboda przedsiębiorczości i zysków. To także podstawowe zabezpieczenia socjalne, prawo do odpowiedniej jakości życia, szczęścia, dostępu do kultury, nauki, wypoczynku (artykuły od 21 do 29 Deklaracji ONZ). I to jest również integralna część tego dokumentu. I co najważniejsze – artykuł 30 Karty mówi jasno i precyzyjnie o integralności wszystkich artykułów w niej zawartych: „Żadnego postanowienia niniejszej Deklaracji nie można rozumieć jako udzielającego jakiemukolwiek Państwu, grupie lub osobie jakiegokolwiek prawa do podejmowania działalności lub wydawania aktów zmierzających do obalenia któregokolwiek z praw i wolności zawartych w niniejszej Deklaracji”. O tym podsumowaniu Deklaracji milczą dziś media nie tylko nad Wisłą.
Z tym modelem funkcjonowania i świadomości jest też związane fetyszyzowanie – czy nawet parareligijny kult – jakim obdarzono własność prywatną. W związku z tym, kluczowe pojęcie klasycznego liberalizmu jakim jest wolność utożsamiono wyłącznie z wolnością posiadania, konsumowania i pomnażania kapitału. I czy po ponad 170 latach od ogłoszenia przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa Manifestu komunistycznego zawarta w nim sentencja o własności, z racji wspomnianych stratyfikacji społecznych istniejących (i pogłębiających się) we współczesnym świecie, nie jest znów aktualna? „Oburzacie się, że chcemy znieść własność prywatną. Ale w waszym dzisiejszym społeczeństwie własność prywatna jest zniesiona dla dziewięciu dziesiątych jego członków. Istnieje ona właśnie dzięki temu, że nie istnieje dla tych dziewięciu dziesiątych”.
Podstawowe idee wolnego rynku i jego głównego demiurga – tzw. niewidzialnej ręki (doskonale widzianej dla tych 9/10, o której piszą zacytowani wyżej klasycy filozofii marksowskiej) - są a priori antydemokratyczne (Naomi Klein, Doktryna szoku). Muszą być narzucane w różny sposób: siłowo i brutalnie (w Chile czy Rosji), poprzez jednostronną propagandę i bezalternatywność wyboru (jak w Polsce i innych krajach byłego RWPG), lub też niejako „tylnymi drzwiami” po upadku Muru Berlińskiego w krajach Zachodu. Wprowadza się te zasady i materializuje ów model funkcjonowania gospodarek – ale dotyczy to przede wszystkim kultury - w momentach, kiedy obywatele są zagubieni, bezwolni, porażeni chaosem (lub w stanie nadmiernej radości, w euforii itd., kiedy tracą zdolność krytycznego spojrzenia i dystansu wobec zaistniałej rzeczywistości).
Upadek klasy średniej
Ten model i sposób funkcjonowania człowieka, który jest niejako „zanurzony w kulturze” i odbiera z niej określone bodźce stymulujące jego działanie i myślenie, jest zabójczy dla klasy, która była twórcą, stała za funkcjonowaniem i niebywałym sukcesem systemu zwanego demokracją liberalną. Klasa średnia – bo o niej tu mowa - była jednocześnie beneficjentem tego systemu politycznego. Tego rozdziału dóbr, usług, szans i stałego, permanentnego wzrostu jakości życia. To Zachód po II wojnie światowej do chwili upadku dwubiegunowego podziału Europy był jedynym miejscem, gdzie ów eksperyment – bo tak to należy nazywać – funkcjonował i święcił triumfy. To był „złoty wiek kapitalizmu”. (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności. Spojrzenie na krótkie dwudzieste stulecie).
Dramatyczny niedobór energii - gazu i ropy naftowej, ale także węgla kamiennego z racji „zielonego ładu światowego” i trendów mających urzeczywistnić ów ład - sygnalizuje nadchodzenie kryzysu o wiele bardziej poważnego niż miało to miejsce w roku 2008. Ów kolaps światowego systemu ekonomicznego oraz poszczególnych gospodarek krajowych majaczył na horyzoncie od jakiegoś czasu (ostrzegali i prognozowali go liczni analitycy i realistycznie patrzący na współczesny neoliberalny świat komentatorzy). Napędu i przyśpieszenia dodała pandemia CoV-19 i jej następstwa oraz towarzyszące zjawiska.
Dziś widać, jak szybko modele czystej energii, zielonego ładu itd. odkładane są ad calendas graecas, aby powstrzymać lawinowy upadek wielu gałęzi przemysłu, usług, rolnictwa. Braki gazu w Europie – tu wina po części leży w neoliberalizacji dostaw (przejście od umów długoterminowych na rzecz chaotycznych, doraźnych, zgodnych z działaniem „niewidzianej ręki rynku” zakupów na giełdzie w Rotterdamie) – odbiły się na całej gospodarce światowej. Cena „błękitnego paliwa” poszybowała do niebotycznych poziomów, do tej pory niespotykanych. Azja, a przede wszystkim Chiny - mające kolosalne nadwyżki zasobów finansowych – płacąc od ręki (zgodnie z popytem i podażą) za dostawy „błękitnego paliwa” – wyssały z Europy Zach. dotychczasowe dostawy skroplonego gazu z USA, Kanady i Meksyku. Koncerny zza oceanu poszły tam, gdzie płacą od ręki tyle, ile one zechcą.
Następstwem tego stanu rzeczy stały się niedobory, które - zdaniem wielu ekspertów - będą się pogłębiać. Dotyczyć to będzie innych kopalin, niezbędnych w dzisiejszych technologiach: przede wszystkim metali ziem rzadkich. Kryzys rysuje się w dostawach takich metali jak żelazo, molibden, tytan. Już Indie zamknęły możliwość eksportu niektórych kopalin, Meksyk z kolei nacjonalizuje poszukiwania i przyszłe wydobycie litu (wcześniej uczyniła tak Boliwia).
Degeneracja demokracji liberalnej
Jednak wielu znawców i analityków problemu zwraca uwagę na coś innego, niż tylko na widoczne, namacalne, gospodarcze symptomy nadchodzącego kolapsu o zwielokrotnionej sile i w absolutnie światowym wymiarze. Niektórzy z nich twierdzą, że ten kryzys trwa w zasadzie od 2008 roku. Został jedynie przygaszony dodrukiem dolarów i wrzucenia ich w globalną przestrzeń, bez podjęcia społeczno-kulturowych przedsięwzięć i politycznych decyzji mających przeciwdziałać jego pogłębianiu i w efekcie rozszerzaniu.
Zakorzenione myślenie z lat minionych, że wolny rynek i jego niewidzialna ręka same sobie uporządkują sytuację, że dadzą radę z ekonomią i gospodarką, przywracając „stare dobre czasy” (lata 90. i początek XXI wieku) są przejawem dogmatyzmu, krótkowzroczności i zasklepienia elit. To przede wszystkim przejaw kryzysu społecznego, kulturowego i politycznego. Oczywiście, w skali globalnej. Różnie w różnych krajach, regionach czy kontynentach przebiegającego, ale gdy wnikliwie się przyjrzeć zachodzącym przynajmniej od dwóch dekad zjawiskom w różnych częściach świata, można łatwo wyłowić pewne uniwersalności.
Nie jest tajemnicą, że to rozwój, umacnianie wpływów (tak jakościowe jak ilościowe) oraz wartości niesionych przez tzw. klasę średnią spowodował sukces systemu zwanego demokracją liberalną. Zwycięstwo w końcu XX wieku nad konkurencyjnym - a de facto stymulującym pogłębianie się demokracji w krajach zachodnich wraz ze wzrostem jakości życia tamtejszych społeczeństw – systemem radzieckim niesłusznie zwanym komunistycznym (choć werbalnie można tak w przybliżeniu uważać), stało się w zasadzie początkiem końca wspomnianego złotego wieku demokratycznego kapitalizmu. I tym samym – demokracji liberalnej opartej o wpływy tzw. klasy średniej. Właśnie to był ten kreator, jakim jawi się konkurencja, a o którym mówi cały czas doktryna liberalna, zawężając wolność wyłącznie do „wolnego rynku”, nie widząc stymulującej roli rywala w progresywnym i postępowym sposobie myślenia i rozwiązywania społecznych zapotrzebowań klasy średniej - klasy rządzącej.
Upadek znaczenia w wyniku załamania cywilizacyjnego, megakryzysu czy zwyczajnego - wielokrotnie znanego z historii – wyczerpania sił postępowych i prorozwojowych (na rzecz pospolitego sybarytyzmu i ogólnej mentalności w niej zakorzenionej) tej klasy rządzącej musi się skończyć degeneracją demokracji liberalnej. Dotychczasowa praktyka była tej klasie potrzebna: raz z tytułu obaw przed „rosyjskim niedźwiedziem” (po 1945 r. dawne uprzedzenia zakorzenione w kulturze Zachodu zostały wzmocnione tzw. komunistycznym zagrożeniem i odrazą ideologiczną), dwa – wspomnianym permanentnym wzrostem poziomu życia coraz szerszych warstw społecznych i przechodzeniem ludzi z warstw i klas niższych w szeregi klasy średniej. Klasy rządzącej, zabezpieczającej swe interesy poprzez kartkę wyborczą i swoich, klasowych reprezentantów w sferze polityki.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju "Cień kolapsu" dr. Radosława S. Czarneckiego. Drugą zamieścimy w następnym numerze SN.
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 3146
Wypowiedź prof. Stefana Morawskiego, filozofa kultury
Po pierwsze, oczywiście, wynalazki. Przez to mam na myśli całą rewolucję technologiczną, począwszy od telewizorów, aż po komputery i roboty najnowszej generacji. W ogóle urządzenia mikroelektroniczne i cały świat wirtualny symulaków, o których pisze tyle Stanisław Lem.
Drugim elementem, który spowodował wstrząs i zmienił kompletnie świadomość ludzi to według mnie jest klęska utopii, którą był Związek Radziecki. Klęska wprowadzenia sprawiedliwego i braterskiego ładu na Ziemi. Trwało to dosyć długo i poniosło straszną porażkę, a ludzie po realizacji tej koncepcji zorientowali się, że raju na Ziemi nie będzie i nie można w ten sposób do tych spraw podchodzić.
Trzecim zjawiskiem, które zmieniło nasze stulecie jest dominacja kultury amerykańskiej, czyli masowej, pospolitej. Spowodowała ona, że ludzie myślą inaczej o świecie, tym bardziej, że z kulturą masową amerykańska połączyły się i inne kultury. Powstał z tego koktajl międzykulturowy.
Jakie są miedzy tymi trzema czynnikami relacje – można ustalić. Oczywiście, można bardzo łatwo wyśledzić związki między technologiczną rewolucją, a prymatem świadomości mas. Natomiast jeśli chodzi o utopię, jej klęska może wynikać z tego, że ludzie całkowicie zrezygnowali z jakichkolwiek rojeń o tym, żeby zaprowadzić lepszy ład na Ziemi i przyjęli postawę konformistyczną, wygodnego, łatwego życia. Innym wytłumaczeniem może być to, że w człowieku istnieje gwałtowna potrzeba związana z jego kondycją, aby jednak ten świat usprawniać – stąd szuka on namiastki utopii, głównie w religii. Bo właściwie utopia radziecka była substytutem religii, królestwa bożego na ziemi. I taką siłą, która miała być ekwiwalentna w stosunku do energii boskiej staje się bardzo często technologia. W technologii szuka się w tej chwili takich zewnętrznych, absolutnych sił – ale czy są one jedyne – nie wiadomo. Wszystko wskazuje na to, że skoro odradza się religia, powstaje tyle sekt na świecie (New Age robi swoje) –będzie to pole ogromnej konkurencji i walki. Walki o puste miejsce pozostawione po klęsce koncepcji utopii.
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 3486
Co w XX wieku zmieniło oblicze świata?
Wypowiedź prof. Janusza Tazbira, historyka
Pozornie zmieniło to, co jest nawiązaniem do średniowiecza, a mianowicie przejście z druku na obraz i żywe słowo. Tak było w średniowieczu, kiedy ludzie oglądali malowidła po kościołach i słuchali kazań, ale w gruncie rzeczy niewielu ludzi słuchało tych kazań, a jeszcze mniej oglądało malowidła. Natomiast system informatyczny, w którym na czoło wybił się obraz oraz objecie nim szerokich mas wpłynęło na dzieje XX stulecia. Bo według mnie, umożliwiło rozwój form totalitarnych, a następnie zadało im śmiertelny cios, bo nie udało się rządom dyktatorskim opanować ani drugiego obiegu, ani zagranicznych rozgłośni, a gdyby była wówczas telewizja – pewnie i tej także.
Ale socjologowie i psycholodzy dopiero zaczynają się zastanawiać, jaki skutek będzie miało dla nastrojów ludzkich przestawianie się na myślenie obrazowe. Mam w tym względzie i swoje doświadczenia z wydaniem książki (wspólnie z prof. Henrykiem Samsonowiczem) pt. Tysiącletnie dzieje . Poważne wydawnictwo, Dolnośląskie, postawiło nam warunek: nie więcej jak 15 stron i aż 250 ilustracji! Czyli przechodzimy na nieco komiksowe widzenie historii.
To zjawisko jest, moim zdaniem, głównym i podstawowym w XX wieku. Przy czym informatycznymi kanałami płyną informacje zarówno dobre jak i złe, a te drugie – pokazywane w telewizji, czy Internecie - z pewnością wpływają na brutalizację obyczajów. W XVII wieku palenie czarownicy na stosie odbywało się nie częściej jak raz na dziesięć lat i było wielkim ewenementem, a dzisiaj w telewizji można oglądać po kilka horrorów dziennie. To nie pozostaje bez wpływu na mentalność ludzi, zaczynają oni myśleć obrazami. Podobnie jest z podręcznikami, coraz bardziej przesyconymi obrazami, czego jednym ze skutków jest zepsuta ortografia. Nie trzeba już umieć czytać ani pisać, skoro są obrazki. Jeszcze pół wieku i samo słowo, bez obrazu będzie oddziaływać nieskutecznie. Bo obraz wymusza uproszczenia.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2454
Vae victis (biada zwyciężonym)
Pseudolus, Plaut
Wszyscy jesteśmy Europejczykami. Ten okrzyk brzmiał przed wyborami do Parlamentu Europejskiego niemal powszechnie. I jest powtarzany przy każdej okazji, zwłaszcza w kontekście obecności Polski w UE. Rodzi się pytanie – jaka to ma być Unia? Czy tęczowo-ultraliberalna z takimi paradygmatami jak wolność, demokracja, prawa człowieka i swobodnym przepływem kapitału, usług i ludzi czy narodowo-chrześcijańska, tradycyjna, ograniczona jedynie do spraw rynku. Wolnego rynku dla kapitałów narodowych.
Co prawda, nacjonaliści i konserwatyści stronią od terminu Europejczyk. Ale i w ich przekazie można także znaleźć swoiste paradygmaty „europejskości”, zakreślające krąg pojęciowy do kultury białego człowieka, zmaskulinizowanej, chrześcijańskiej, tradycyjnej.
Kolejne pytanie w tym kontekście winno brzmieć – czy warto być Europejczykiem i jakim Europejczykiem? Co za tą nazwą ma się kryć - jakie wartości, wzorce, jakie przesłanie i tradycje? I czy tylko jedne, zadekretowane i modne, wzniosłe i optymistyczne mają to być skojarzenia?
Mainstream – nie tylko w Polsce – mówi zawsze o demokracji, wolnościach osobistych, prawach człowieka, szerzeniu cywilizacji stanowiącej ponoć clou rozwoju naszego gatunku, człowieczeństwa. Nie bez znaczenia jest też poziom oraz jakość życia – mamiące wszystkich w złotych czasach kapitalizmu pozornym bezpieczeństwem, dobrobytem, dostępnością, tolerancją itd.
Choć Europa tak naprawdę to wyrostek robaczkowy giganta, jakim jest Azja, to ona skolonizowała Amerykę, Australię, włączając je w obieg cywilizacji euro-atlantyckiej, niszcząc przy okazji miejscowe, tysiącletnie kultury autochtoniczne.
Polska Europa
Polski wymiar europejskości jest wybitnie specyficzny i to z wielu powodów. Przede wszystkim z racji historii, która spowodowała u nas specyficzne stosunki społeczne i relacje interpersonalne rzutujące na naszą teraźniejszość. W wielu dziedzinach życia. Spóźniliśmy się – tak wielu z nas uważa – do Zachodu. Szukamy wymówek i objaśnień, dlaczego tak się stało. A wychodzi opacznie. Bo wszyscy późni bracia, neofici i przedstawiciele peryferii zazwyczaj są bardziej papiescy od samego papieża, a każdy przechrzta chce być purytaninem i prozelitą. Mamy tego przykłady z dziejów i tradycji tzw. religii abrahamowych, czyli monoteistycznych, rzucających zdecydowane cienie na kulturę i mentalność Europejczyków oraz tradycję i dzieje kontynentu za czasów i po upadku Cesarstwa Rzymskiego.
Co do klasycznie pojmowanej europejskości jako tradycji rzymsko-greckiej, bądź szerzej - hellenistycznej, w przypadku Polski i Polaków, jak i w kontekście całej tzw. Mitteleuropy (z niewielkimi wyjątkami), wypada przymrużyć oko.
Kultura rzymsko-grecka zatrzymuje się w I tysiącleciu nowej ery na Renie i Dunaju (tak jak limesy Imperium Rzymskiego). Oddziaływanie w formie peryferyjnej luźnych wpływów kulturowych (świadczą o tym dość liczne artefakty archeologiczne znajdowane na wschód i północ od tych rzek) sięga jeszcze w Europie Środkowej Łaby, na Bałkanach dotyczy to Dacji. Dalej w głąb kontynentu te echa są coraz słabsze.
Próbom podbojów krain i terenów między Renem a Łabą oraz ich kolonizacji na wzór np. Galii czy Wysp Brytyjskich kres ostateczny położyła klęska legionów rzymskich w 9 roku n.e. w Lesie Teutoburskim. To pasmo niewysokich wzgórz ciągnące się na północ od dzisiejszego miasta Bielefeld między rzekami Wezerą a Ems w zachodnich Niemczech. Legiony rzymskie - XVII, XVIII, XIX - zostają rozgromione, ginie ponad 20 tysięcy legionistów, a ich wódz - Publiusz Kwinktyliusz Warus - popełnia ze sromoty samobójstwo. Numery tych legionów nigdy już w historii Rzymu nie zostają powtórzone z racji rozmiarów blamażu oręża rzymskiego, hańby i utraty symboli legionowych. Rzym nie chciał o tym pamiętać. Tę klęskę zadają Rzymianom połączone siły germańskich plemion (ich podstawą są Cheruskowie) w liczbie ok. 40 tysięcy pod dowództwem Arminiusa.
W 718 roku n.e. w pobliżu tego samego miejsca Karol Młot gromi Sasów, podporządkowując ich po raz pierwszy władzy Franków. Imperium jego wnuka, Karola Wielkiego, dochodzi do Łaby. Na wschód i północny-wschód od niej są to terytoria opanowane przez plemiona Słowian. Łaba rozdzielała świat postrzymski (teraz germański) od świata słowiańskiego, barbarzyńskiego, pogańskiego - terenów do kolonizacji i podboju. A przede wszystkim – do chrystianizacji. Rzeka rozdzieliła dwa światy, dwie kultury, dwie tradycje. Ciekawostką jest w tym kontekście fakt, iż porządek pojałtański tak też podzielił Europę. Na Łabie stanęła po 1945 roku Armia Czerwona. Taki XX-wieczny limes.
Ten podział w zasadniczym kontekście widać nawet dziś, kiedy to Unia Europejska sięgnęła Narwy, Jeziora Pejpus, Bugu i Prutu. Dotyczy to latynizacji kultury w formule wdrożenia prawa rzymskiego, jego rozumienia oraz stosowania się do niego przez mieszkańców tych regionów, rozwoju form feudalizmu, a następnie kapitalizmu oraz wynikającego z tego charakteru gospodarki funkcjonującej na wschód od Łaby: Prus, I RP, Węgier. Gospodarki z autarkiczną produkcją, eksportem nisko przetworzonych produktów. Skutkiem tego było zapóźnienie cywilizacyjne, a co za tym idzie określona struktura społeczna, styl sprawowania władzy, stosunki interpersonalne i mentalność elit i ludu.
Ten wpływ kultury rzymsko-hellenistycznej powoli rozmywa się, glajchszaltuje, niknie w otwartych przestrzeniach na wschód od Łaby, nie poprzecinanych aż po Ural (nawet dalej – do centrum Azji) żadnym znaczącym pasmem górskim.
Niewolnicy
Tereny na wschód od Łaby i na północ od Dunaju służyły wpierw Rzymowi, potem Zachodowi jako zaplecze surowcowo-rolne, stanowiąc przy okazji bazę najemnej i taniej siły roboczej. Podczas istnienia Imperium Romanum były terenem łowów niewolników, sprzedawanych później na imperialnych targach. Łaciński termin sklave (niewolnik) z czasem uległ „zesłowiańszczeniu” i przekształceniu w słowo „Słowianie”, określające ludy z Europy Środkowej. To niezwykle symboliczne przypomnienie historii kontaktów Zachodu i Wschodu Europy.
Uboższe, zapóźnione cywilizacyjnie z racji trwania gospodarki folwarcznej, bez potencjału twórczej myśli (np. technicznej czy w przedmiocie idei), tereny te traktowane były jako typowe półkolonie. Czy dziś wiele osób z tych regionów, mimo przynależności do gigantycznie powiększonej Unii Europejskiej, nie odczuwa tego historycznego bagażu? Czy czasem nie stąd biorą się sukcesy parlamentarne skrajnie prawicowych, nacjonalistycznych, ksenofobicznych, często quasi-faszystowskich ugrupowań?
Te odczucia mijają się z powszechnie głoszonymi hasłami równości, solidarności czy braterstwa mającymi spajać wspólny, europejski dom i społeczeństwa tu żyjące.
Klasycznym tego przykładem niech będzie powszechne mniemanie byłych NRD-owców na temat poziomu życia ich ziomków z Zachodu po zjednoczeniu Niemiec. Podział na Wesich i Osich widać także w odrębnej mentalności i kulturze Niemców ze wschodu, ugruntowanej nie tyle przez 45 lat trwania NRD, co przez długie trwanie, tradycję folwarku (junkierskie latyfundia) i militarystyczne nastawienie ludności pogranicza (marchie, potem państwo krzyżackie i brandenburskie, na końcu - Prusy). Odmiennej od mieszczańskich społeczeństw rozdrobnionych przez wieki, i o różnych tożsamościach, Niemiec na zachód od Łaby.
Karol I Wielki to mit i legenda leżąca u podstaw dzisiejszej UE, Europy i „europejskości”. Władca Franków i Longobardów, namaszczony przez papieża cesarz, kontynuator tym samym idei Imperium Romanum w nowej wersji. To też symbol osi miedzy Paryżem a Berlinem. Duopolu niemiecko-francuskiego, na jakim osadzona jest dzisiejsza Unia Europejska. Ze wszystkimi pozytywami i negatywami takiego układu.
Z racji owego namaszczenia Karola przez Leona III władza nad Zachodem (i jednocześnie władza Zachodu) a tym samym Europy i Europejczyków (potomków i kontynuatorów karolińskiego Imperium) uległa sakralizacji. I z tego tytułu cywilizacyjnie i kulturowo przoduje, stoi wyżej niż inne nacje reszty świata. Ma moralne i historyczne prerogatywy, aby pouczać innych. To dotyczy też misjonarstwa (tak religijnego jak i kulturowego) szerzonego ogniem i mieczem, którego genezę znajdziemy zarówno w starogermańskich kultach, jak i (a może przede wszystkim) w chrześcijańsko-feudalnym sposobie spojrzenia na wiarę religijną, a przede wszystkim stosunki społeczne charakterystyczne dla zachodnioeuropejskiego feudalizmu.
Wkład Kościoła
I tu dochodzimy do zagadnienia dotyczącego roli Kościoła rzymskiego, czyli totalitarnego władcy (często największego feudała tamtejszej epoki), zarówno doczesnego jak i duchowego, w utwierdzaniu takiego schematu i mentalności Europejczyków. Celnie o tym pisze niemiecki naukowiec Peter Sloterdijk (Kryształowy pałac). Jego zdaniem, niebezpieczny jest ten dar Europy dla reszty świata. Polega on na tym, że to właśnie Europa dostarczała światu kolejnych załóg, które realizowały projekty kolonizacyjne niszczące inne kultury i cywilizacje.
Chrześcijaństwo – tak w wersji katolickiej, jak i protestanckiej - tresowało społeczeństwa w posłuszeństwie, poddaństwie a jednocześnie wmawiało im ową wyższość wobec innych kultur, innych cywilizacji, innych rozwiązań społecznych i obyczajowych. Ten stan rzeczy stał się podstawą świadomości, która utrzymywała się przez cały okres ekspansji. Świadomości, w której także mieszczanom i chrześcijanom wolno było czynić wyjątki od własnych norm, o ile tylko pozwalały na to, bądź wymagały tego okoliczności.
Epoka rozpoczęta wyprawami krzyżowymi do Palestyny, uzasadnianymi religijnymi argumentami, poprzez czasy kolonizacyjnych podbojów i związaną z nimi eksploatacją reszty świata przez Zachód po dzisiejsze interwencje zbrojne (tłumaczone szerzeniem demokracji lub pomocą humanitarną) w imię ideologii i doktryny neoliberalnej trwa cały czas. Jej początek dało hasło Deus le vult (Bóg chce) rzucone przez papieża Urbana II na synodzie w Clermont 27.11.1095 roku. Dało ono przyzwolenie na rozpoczęcie pod patronatem papiestwa (czyli w imieniu całego, zachodniego i chrześcijańskiego świata) krucjat krzyżowych.
Jak ważna jest to data dla Europejczyka z Zachodu niech świadczy fakt, iż uczestnicy wyprawy do Ziemi Świętej mieli otrzymać odpust zupełny (indulgentia plenarna) – czyli odpuszczenie wszelkich grzechów dotychczasowych i przyszłych. Mogli grabić, zabijać, gwałcić, palić w imię Chrystusa - byleby nie dotyczyło to rzymskich chrześcijan podległych papieżowi.
Niezwykle krwawą wojnę krzyżową toczono również przeciwko Słowianom połabskim (kontynuacja polityki Karola Wielkiego rozszerzania imperium na Wschód, za Ren i Łabę). Ogłosił ją św. Bernard z Clairvaux, fanatyczny prorok średniowiecznego Złotego Wieku, Doktor Kościoła i spiritus movens XII wiecznego chrześcijaństwa zachodniego. Nie przypuszczał ów święty mąż, ile krwi zbroczy ręce jego wyznawców.
Manipulacje
Dziś takie pojmowanie istoty świata i rzeczywistości go tworzącej dotyczy także liberalnych demokratów. Trzeba by dodać (parafrazując cytowanego Sloterdijka), iż w Polsce to może nie tyle chrześcijańsko-mieszczańska tresura, a raczej cień folwarku oraz pańszczyźniano-mesjanistycznych i patriarchalno-ziemiańskich rojeń kresowych, mitów i klechd o wielkiej Polsce sarmackiej niesionych na Wschód, do azjatyckiej barbarii w postaci wiary i wartości typowych dla oligarchii magnacko-szlacheckiej.
Ten mit Europy, jej wizerunek jako uniwersalnego projektu polityczno-kulturowego, (co demoliberalny mainstream stara się wszystkim wmówić), najpełniej się odczuwa podczas odwiedzenia tronu Karola Wielkiego w katedrze akwizgrańskiej. Były Prezes Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet zwrócił uwagę na mistykę tego miejsca i drogowskaz dla współczesnych, eurotechnokratycznych elit brukselsko-strasburskich odnośnie traktowania idei i wartości zjednoczonej Europy, idei kłębiących się od 800 roku wokół tego tronu, a symbolizującym imperium tego Franka.
Owo przywołanie jest pojęciową, historyczną i polityczną manipulacją. Kolejnym chciejstwem rozbijającym się o rzeczywistość i istotę tego, czym jest „gospodarka rynkowa” ubrana na dodatek w doktrynalne szaty: „Nigdzie indziej nie są one bardziej odczuwalne niż w Akwizgranie, u tronu Karola Wielkiego” – rzec miał Trichet.
Próba odbudowy Cesarstwa Rzymskiego podjęta przez Karola Wielkiego cesarza Franków i Longobardów, namaszczonego przez papieża Leona III, w wersji chrześcijańsko-germańskiego Imperium w zachodniej części Europy i traktowanie jej dziś jako logo UE, a tym samym uniwersalizmu, postępu i rozwoju ludzkości, jest co najmniej niestosowna.
Po pierwsze – rzymskie wpływy to linia Dunaju i Renu. Tak wielu badaczy i myślicieli traktuje to, co zwie się bezpośrednią latynizacją sensu stricte.
Po drugie – jego imperium wyszło podbojami i misją chrystianizacji poza Ren, podbijając brutalnie i eksterminując opornych w swych tradycjach pogańskich plemiona Germanów i Słowian zamieszkujących na wschód od tej rzeki.
Chrystianizacja Europy Zachodniej i powiązanie germańskich mitologii sławiących przemoc i kult siły z judeochrześcijańskim mesjanizmem i nawracaniem dała w dziejach Starego Kontynentu, a potem świata, opłakane i tragiczne efekty. Chrześcijanie wyparli rzymskie, pogańskie wierzenia za pomocą i w imię najwznioślejszych zasad moralnych, jakie ktokolwiek głosił. Europejczycy i jednocześnie biali chrześcijanie jako pierwsi w historii naszego gatunku podbój, agresję i niszczenie innych kultur podparli kultem miłosiernego Boga, religii miłości i szerzeniem ogólnoludzkiego uniwersalizmu.
Można więc śmiało twierdzić, że ta kultura i jej wartości miały być (i po dziś dzień są przez Europejczyków tak prezentowane) najlepsze, najwznioślejsze oraz niepodzielnie uniwersalne.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju pod tym tytułem. Drugą zamieścimy w numerze grudniowym SN.