Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1178
W 2018 roku Siva Vaidhyanathan, amerykański socjolog i znawca mediów wydał bulwersującą książkę Antisocial Media, w której ukazał potencjalne zagrożenia, jakie niesie za sobą nadmierne korzystanie i zaufanie do mediów społecznościowych.
W ogniu jego krytyki znalazł się przede wszystkim Facebook, jako rekordzista liczby zarejestrowanych użytkowników – w 2018 roku miał ich 2,2 mld, a więc ponad 30% ludzkiej populacji.
Również sporo miejsca poświęcił innym platformom medialnym jak Google, czy ich „dzieciom” - Instagramowi i kanałowi You Tube.
Entuzjaści
4 lutego 2004 roku na uniwersytecie Harvarda w stanie Massachusetts młody Mark Zuckerberg (‘84) wraz z grupą kolegów zainaugurował działalność serwisu społecznościowego o nazwie Facebook, pomyślanego pierwotnie jako miejsce wymiany informacji, głównie naukowych, pomiędzy studentami i uczniami z okolicznych uczelni i college’ów. Dość szybko w ścisłym kierownictwie portalu znaleźli się bliscy znajomi Zuckerberga: Dustin Moskovitz (‘84), Chris R. Hughes (‘83) i Eduardo Saverin (‘82), a zarejestrowanymi użytkownikami została większość studentów z czołowych amerykańskich uczelni skupionych w tzw. Lidze Bluszczowej (m.in. Yale, Columbia, Princeton). Mózgiem przedsięwzięcia był, rzecz jasna, Zuckerberg, który napisał kod źródłowy portalu, a więc program, który odpowiednio steruje operacjami komputera, jakie winny zostać wykonane na zgromadzonych i sukcesywnie otrzymywanych danych.
Facebook od samego początku stał się największym wydarzeniem w ewolucji technologicznej na świecie. Jego fani, posiadający na nim indywidualne adresy, mogli bez ograniczeń wymieniać się informacjami, zdjęciami, zamieszczać krótkie filmy czy emitować piosenki. Co więcej, mogli udostępniać posty innych osób, dzięki czemu propagować ich poglądy czy osobowości. Portal stał się swoistą platformą zwierzeń, a właściciele kont mogli uzupełniać swoje profile o dalsze informacje ze swoich biografii. Przesłanie wydawało się proste - oto możemy stworzyć wspólnotę, w której dobrowolnie dzielimy się tym, co chcemy o sobie powiedzieć.
Kolejne sukcesy Facebooka mogły tylko utwierdzić postronnych obserwatorów, że serwis stał się immanentnym składnikiem politycznego, społecznego i naukowego życia wszystkich warstw społecznych na znacznych obszarach globu.
Początkowo portal przynosił straty, ale już we wrześniu 2009 roku jego zarząd ogłosił, że zła passa dobiegła końca i przedsięwzięcie Marka Zuckerberga i jego kolegów spokojnie może na siebie zarabiać. Było to do przewidzenia po tym, jak rok wcześniej założyciel i główny udziałowiec firmy został najmłodszym, dwudziestotrzyletnim miliarderem na świecie i z majątkiem oszacowanym na 5 mld USD zajął 785 miejsce na liście najbogatszych ludzi świata.
W 2018, a więc dziesięć lat później został piątym najbogatszym człowiekiem na Ziemi i nadal pozostaje w ścisłej czołówce.
18 maja 2012 roku Facebook zadebiutował na nowojorskiej giełdzie papierów wartościowych NASDAQ (National Association of Securities Dealers Automated Quotations) posiadającej filie w Kanadzie, Chinach, Japonii i Dubaju. Osiągnął najwyższą w historii wartość w dniu swej inauguracji, co natychmiast zwróciło na niego uwagę wszystkich potentatów w branży informatycznej, m.in. takich spółek akcyjnych jak Google, Inc. , Intel Corp., Microsoft Corp., czy Apple Inc.
Nic zatem dziwnego, że Facebook stał się symbolem globalnej wioski (choć pojęcie to istniało już wcześniej), a brak na nim konta był równoznaczny ze skazaniem się na niebyt w przestrzeni publicznej. Portal jawił się niczym spełnienie snów z opublikowanej jeszcze przed II wojną światową książki Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya.
Facebook proponuje swoim użytkownikom różne serwisy połączone z aplikacjami. Należy do nich Instagram - jedna z najbardziej znanych platform wymiany informacji fotograficznych oraz komunikator Messenger, na którym z powodzeniem można prowadzić dialog jak przez telefon.
Obecnie firma posiada piękną siedzibę w Menlo Park w Kalifornii, a na całym świecie zatrudnia przeszło 33 tysiące pracowników. Jej wartość szacowana jest na 588 mld USD, a cena jednej akcji ponownie, po gwałtownych spadkach spowodowanych kilkoma skandalami, osiągnęła wartość 200 USD.
Inwigilacja, dezinformacja, indoktrynacja
Od samego początku Facebook wzbudzał kontrowersje. Profile, początkowo skąpe zbiory danych osobowych, w miarę upływu czasu zaczęły się rozrastać. W 2006 roku na stronach portalu pojawił się News Feed, a więc wyeksponowany środek strony, na którym wyświetlają się różne dane użytkownika, powiadomienia od znajomych i nie tylko, czasem reklamy, wiadomości czy zaproszenia lub prośby o przyjęcie do grona znajomych. Każdy posiadacz konta ma więc możliwość kształtowania swojego środowiska facebookowego, choć w praktyce często zwycięża ciekawość i do grona znajomych trafiają nieznajomi, a nawet zakamuflowani wrogowie. Bardzo często „portalowi przyjaciele” posługują się fałszywymi tożsamościami, lub zgoła fantastycznymi imionami i nazwiskami, gdyż konto można założyć na dowolnych danych.
Wymiana informacji na czatach czy w grupach dyskusyjnych może prowadzić do konstruktywnej konfrontacji poglądów, ale również może być próbą wciągnięcia danej osoby do ujawnienia swoich poglądów czy deklaracji politycznych w drażliwych aktualnie kwestiach i do zawłaszczenia tych informacji na swoich serwerach, które kontroluje np. rząd czy jakaś korporacja.
To z kolei może mieć daleko idące konsekwencje. Każdy reżim zdobywszy takie dane może je wykorzystać do tworzenia listy swoich potencjalnych wrogów, rozpoznać ideologiczne kierunki opozycji i podjąć wobec niej nawet drastyczne działania.
Często na stronach Facebooka pojawiają się reklamy i ankiety, które sondują gusta użytkowników i próbują tworzyć społeczność potencjalnej klienteli. Na podstawie tych danych można opracować cykl życia produktów i podjąć strategiczne decyzje inwestycyjne czy zmianę dotychczasowych działań marketingowych. Upraszczając, można powiedzieć, że statystyki reklamy np. jednego z modeli smartfonów mogą zaowocować ofertą nowego modelu lub znacząco wpłynąć na jego cenę. W myśl prawa podaży i popytu.
Rzecz jasna inwigilacja, choć zazwyczaj ma kontekst pejoratywny, może przynosić także pozytywne efekty. Np. przewidując rozwój poszczególnych gałęzi gospodarki, można opracować długofalową strategię rozwoju szkolnictwa, tak by w przyszłości uniknąć lawinowego bezrobocia. Poza tym, zgromadzenie ogromnych i różnorodnych baz danych (określanych terminem big data) może wzbogacić istniejącą wiedzę o nowe jakości.Korzystanie z nich pozwala wyeliminować dotychczasowe błędy statystyczne wynikające z badań niewielkich zbiorów osób i przypisywania ich wyników dużym populacjom.
Problemem jednak jest, kto korzysta z takich baz. W latach 2013 - 18 dostęp do danych Facebooka uzyskała firma consultingowa Cambridge Analytica, założona i kierowana przez dość dziwne grono ludzi. Na jej czele stał początkowo specjalista od psychometrii i analityk wszelkich baz typu big data Alexander Nix (‘75), który nawiązał współpracę z mołdawskim informatykiem zamieszkałym w USA Aleksandrem Koganem, nader tajemniczą postacią. Nieznana jest bowiem nawet dokładna data jego urodzin, wiadomo tylko, że przyszedł na świat gdzieś na przełomie 1985 i 1986 roku. Kształcił się w Rosji, ale pracował głównie w USA.
Koganowi przypisuje się opracowanie algorytmu umożliwiającego badanie preferencji wyborczych Amerykanów. W rzeczywistości algorytm ten stworzyli jego współpracownicy: Michał Kosiński (‘82), absolwent warszawskiej SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego i dr David Stillwell, absolwent i wykładowca Uniwersytetu Stanforda, zastępca dyrektora Centrum Psychometrii. Obaj stworzyli model badań psychometrycznych OCEAN, który poddawał ocenie takie cechy jak neurotyczność, ekstrawersję, podatność na doświadczenie czy sumienność. Kosiński ponadto zajmował się badaniem śladów cyfrowych pozostawianych przez ludzi w Internecie i na ich podstawie uzupełniał uzyskane bez zgody właścicieli profile.
Kolejnym naukowcem uwikłanym w działalność Cambridge Analytica był Christopher Wylie (‘89), który nie tylko zbierał dane o użytkownikach Facebooka bez ich wiedzy, ale także „faszerował” ich „bańkami informatycznymi” - fałszywymi informacjami mającymi wpłynąć na zachowania potencjalnych wyborców. W celu osiągnięcia zadowalających rezultatów zainicjował na szeroką skalę zakładanie fałszywych kont, blogów czy źródeł fake newsów, dzięki którym przedostawały się do sieci takie informacje, jak choćby ilustrowane opisy „dzielnie walczących żołnierzy rosyjskich w Syrii”.
Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że z Cambridge Analytica dość ściśle związany był ekscentryczny miliarder Robert Mercer (‘46) i szef kampanii wyborczej prezydenta Donalda Trumpa Steve Bannon (‘53). Dlatego dość szybko pojawiły się podejrzenia o wywieranie wpływu na wyborców, aby przeforsować kandydaturę obecnego prezydenta.
W toku dochodzenia wyszło na jaw, że dane z Cambridge Analytica były ujawniane rosyjskiej agencji Internet Research z Petersburga, powiązanej z FSB (Federacyjną Służbą Bezpieczeństwa, następczynią KGB) i dawną GRU. A kiedy jeszcze okazało się, że firma zebrała 87 mln profili wbrew woli ich właścicieli, wybuchł ogromny skandal. Akcje Facebooka zaczęły spadać i w krytycznym momencie ich wartość wynosiła niespełna 20 USD, a Marc Zuckenberg musiał tłumaczyć się ze swych poczynań przed Kongresem USA. Kryzys udało się jednak zażegnać, choć atmosfera podejrzliwości nadal towarzyszy serwisowi. A w miejsce zlikwidowanej firmy Cambridge Analytica powstała Data Propria, założona przez byłego menedżera produktu Cambridge Analytica Matta Oczkowskiego, która już działa na rzecz reelekcji Trumpa w 2020 roku.
2,2 mld użytkowników Facebooka można określić mianem masy krytycznej, nad którą nie jest w stanie nikt zapanować. Pomimo ostrych sankcji nakładanych na potencjalnych niesubordynowanych właścicieli kont, włącznie z ich zamykaniem i odcięciem od społeczności, nadal pojawiają się na portalu grupy dyskusyjne, reklamy czy dziwne ogłoszenia, których intencje są ukryte. A mogą być nimi: przemyt treści pedofilskich, zakamuflowana agitacja polityczna czy światopoglądowa oraz natrętny marketing wykorzystujący, wbrew prawu, przekazy podprogowe, a więc odwołujące się bezpośrednio do podświadomości, nierejestrowane przez zmysły. Takie stop-klatki wstawiane w filmik czy odpowiednio dobrane słowa - klucze.
Dzisiaj Facebook przechowuje ok. 980 petabajtów (biliardów) informacji, a każda doba wzbogaca jego bazę o kolejne tysiące terabajtów. Nic zatem dziwnego, że Facebook zyskał miano światowego centrum inwigilacji.
Pewną formą ekspansji Facebooka jest tworzenie darmowych, uproszczonych jego wersji Free Basic, adresowanych do najbiedniejszych mieszkańców, głównie z krajów słabiej rozwiniętych. I choć Indie już nie są zaliczane do Trzeciego Świata, to ów model świetnie się w nich zaaklimatyzował i ponoć dopomógł w wygranej premierowi Narendrowi Modiemu. Wersje takie dają jednak możliwości manipulacji i istnieją przesłanki, że skorzystał z nich na Filipinach Rodrigo Duterte. Sporą popularnością cieszą się w takich państwach, jak Kambodża, Sri Lanka, Gwatemala, Boliwia, Serbia.
Konkurenci
Facebook jest zapewne największym, choć nie jedynym, elektronicznym medium na świecie. Wydaje się, że w najbliższym czasie nikt nie zagrozi jego pozycji, ale analitycy portalu z uwagą śledzą potencjalną konkurencję.
W 1998 roku narodziła się wyszukiwarka internetowa Google. Jej twórcami byli dwaj doktoranci z Uniwersytetu Stanforda - Amerykanin Larry Page i Rosjanin Siergiej Brin, prezes spółki Alphabet – spółki matki Google. W 2015 roku wszystkie podmioty tej firmy zostały w skupione w Google Inc., będący konglomeratem obu firm i jej podmiotów zależnych.
W odróżnieniu od Facebooka, Google nigdy nie został serwisem społecznościowym w pełnym tego słowa znaczeniu, choć umożliwia otwieranie kont. Nie ma bowiem na nim indywidualnych stron- profili, natomiast jest możliwość wchodzenia za jego pomocą na rozmaite portale czy fora internetowe.
Aspiracją twórców i menadżerów firmy Google LLC jest skatalogowanie wszystkich światowych zasobów informatycznych i stworzenie powszechnie dostępnej mega bazy danych. Podobna idea przyświeca Wikipedii, tyle że w jej przypadku każdy może ją redagować po spełnieniu przez autorów pewnych wymogów publikacji.
Do Google’a należy również popularny kanał You Tube, na którym można oglądać i zamieszczać filmy, słuchać (i umieszczać) nagrań, choć w przypadku niektórych utworów wymagane jest założenie konta.
Nie wszystkie kraje wpuściły Facebooka w swoją informatyczną przestrzeń. Chiny nadal czują się zagrożone infiltracją przez obce serwisy, dlatego obywatele Państwa Środka mają rodzimy portal społecznościowy WeChat. Jest to w zasadzie komunikator internetowy (jego twórcą jest Zhang Xiaolung, ‘69), który umożliwia wymianę korespondencji, dokonywanie zakupów czy płatności. Pomimo ograniczonych możliwości, korzysta z niego ok. 1 mld ludzi.
Z kolei w Rosji Pawieł Durow (‘84) stworzył portal VK (W kontaktie), podobny do Facebooka , dlatego został okrzyknięty rosyjskim Zuckerbergiem. Początkowo cieszył się uznaniem władz, ale kiedy wprowadził komunikator Telegram, który umożliwia szyfrowanie wiadomości, stał się niewygodny. Od kilku lat mieszka za granicą, a Telegram został zakazany w wielu krajach, w tym … w Rosji. Do upadku Durowa przyczynił się ponoć blisko związany z Władymirem Putinem pochodzący z Uzbekistanu oligarcha Aliszer Usmanow.
Jak będzie przyszłość mediów społecznościowych - nie wiadomo. Czy całkowicie wyprą telewizję, film, radio i prasę pozostaje pod znakiem zapytania. Istnieje obawa, że siła ludzkich przyzwyczajeń może nie wystarczać do przełamania dominacji takich podmiotów jak Facebook.
Leszek Stundis
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 3683
Na pohybel demokracji neoliberalnej
prof. Wiesław Sztumski

Jak podaje Dominika Motak, psycholog i socjolog religii, zdaniem takich jawnych integrystów jak np. Sławomir Cenckiewicz, państwo polskie winno faworyzować jawnie jedną, prawdziwą religię - katolicyzm. Magiczność takiej opcji jest we współczesnym świecie absolutna, porównywana jedynie z sytuacją panującą w skrajnie ortodoksyjnych reżimach muzułmańskich.
Erzac antysemityzmu
Islam – zwłaszcza jego purytańskie i agresywne interpretacje (jak np. salafizm, wahhabizm czy ideologia talibów) - daje en bloc dowody tego, iż religia spleciona z polityką, administracją, z literalnym traktowaniem przekazu świętej księgi na co dzień, owocuje nienawiścią, przemocą i w ostateczności – terroryzmem. Wszędzie tam owe teorie, spiski czy sprzysiężenia plenią się, budując takie ideologie, które znajdują przyczyny zła, plag różnego rodzaju w działaniach Żydów (mitycznych i wiecznych spiskowców, omnipotentnych, wszechobecnych, szkodzących zawsze tzw. gojom), komunistów, (którzy zajęli miejsca Żydów pod względem spiskowości i szkodliwości), lewactwa. Współcześnie w Europie w wielu środowiskach szerzy się islamofobia (erzac antysemityzmu), czyli traktowanie en bloc wyznawców religii Mahometa jako uosobienia wszelkiego zła. Staje się tym samym ona podglebiem do tworzenia doktryn z pogranicza szowinizmu, rasizmu czy faszyzmu. Na takiej m.in. zasadzie szerzą się od ponad wieku „Protokoły mędrców Syjonu”, skompilowane przez carską policję polityczną dla określonych celów, znajdujące zawsze kontrahentów i ideologów zajmujących się tym pseudodokumentem. Po prostu trafiają w punkt podstawowych kanonów rynku: jest zapotrzebowanie, jest towar, jest zysk. W tym kontekście warto przytoczyć sąd prof. Stanisława Obirka, iż „Żyd to oczywista emblematyczna figura obcego”. Podobną pozycję we współcześnie prowadzonym nadwiślańskim dyskursie publicznym zajęły pojęcia takie jak „lewak”, „komunista”, „internacjonalista”, muzułmanin, itd. Życie zbudowane na myśleniu magicznym tworzyć musi coraz to nowe podpory dla uzasadnień fobii, uprzedzeń, łatwych rozwiązań i opisów świata oraz utrzymywania jasnego podziału rzeczywistości na Dobro i Zło. Kandydatem na owego kozła ofiarnego zawsze są jednostki, bądź grupy ludzi, które nie mieszczą się w statusie zadekretowanym przez większość. Zakłócają swoją obecnością homogeniczność wspólnoty, a ponadto – im bardziej oddalają się od standardów obowiązujących powszechnie w takiej zbiorowości, tym bardziej stymulują „wzrost możliwości [ich] prześladowań.
Wszelkie krańcowości ściągają na siebie od czasu do czasu kolektywne gromy: nie tylko skrajna zamożność, ale i ubóstwo, sukces i porażka, piękno i brzydota, rozwiązłość i cnota, krańcowa umiejętność podobania się i niepodobania. Nie tylko bezradność kobiet, dzieci i starców, lecz także siła mocarzy staje się słabością wobec przeciętnego” – pisze René Girard („Kozioł ofiarny”).
Przy jakichkolwiek zawirowaniach społecznych, kryzysach i braku poczucia bezpieczeństwa potrzeba skanalizowania owych lęków, fobii czy zagrożeń wydatnie wzrasta. Magia ofiary z owego kozła, dzięki której pozbędziemy się lęków i poczujemy się „czyści”, „rozgrzeszeni”, „odrodzeni”, funkcjonuje w pokładach ludzkiej świadomości i mentalności, przybierając różnorakie formy czy uzasadnienia.
Klęska racjonalizmu
Rodzące się przy takiej okazji spiskowe sposoby widzenia świata, egocentryczne, egotyczne i narcystyczne, gdzie refleksja krytyczna jest kacerstwem i herezją, podnoszą do roli jedynego bóstwa zbiorowy pogląd, zbiorową świadomość, zbiorowe mity wyznawane przez wychodzące z takich założeń środowiska. To rodzaj substytutu egzemplifikującego wizję świata jako niepodważalnego Edenu, który został wytrzebiony ze wszystkiego co Inne. Opozycja wobec takiej mentalności, z płaszczyzny oświeceniowej racjonalności i pragmatyzmu, nie ma żadnej szansy na zaistnienie. Obie sfery potencjalnego dyskursu nigdzie się nie schodzą; bo jak emocje i afekty oraz pospolite „chciejstwo” mogą znaleźć konsensus z racjonalnością, chłodną i pragmatyczną oceną otaczającej nas rzeczywistości? Zwłaszcza, gdy jedna ze stron sporu jest przekonana o swej wyższości moralnej, absolutnej racji, choćby zapewniała o swym umiłowaniu wolności, demokracji, pluralizmu i deklarowała wierność ideałom Oświecenia (de facto traktując je instrumentalnie). Można domniemywać, że taka postawa wiąże się z dogmatycznym i autorytarnym rysem osobowości, będącym echem religii, zakotwiczonej na zasadzie memów w zbiorowej (i indywidualnej) świadomości. Stąd rodzą się dążenia, aby aksjomaty określające taki image przyjęli wszyscy bez względu na okoliczności, doświadczenie i indywidualny opis świata. Racjonalna, oparta o wartości empiryczne opozycja wobec takiej mentalności nie stanowi żadnej przeciwwagi. Teorie spiskowe, skłonności do apofenii, wynikają także z rozpowszechnionego równolegle z takim spojrzeniem na świat kultu męczeństwa, krwi, trumien i cmentarzy, wyolbrzymiania swych porażek, przerzucania ich przyczyny na wspomnianego tzw. kozła ofiarnego. Te kulty najszerzej pojętego cierpiętnictwa dla celów wyższych, uzasadnionych religijną wiarą, prowadzą wprost do wynaturzeń w widzeniu świata i człowieka. Nakazują człowiekowi stać z głową (i umysłem) obróconą stale do tyłu, aby ciągle karmić się owymi klęskami, które (na zasadzie sprzężenia zwrotnego) uzasadniają taką postawę, dodając jej życiodajnego paliwa. Deprecjacja tego Innego, walka, bądź wojna z nim, prześladowania o różnym stopniu nasilenia i zasięgu (nie tylko w rozumieniu fizyczności), wielowymiarowe opresje, itp. zaczynają się właśnie w tym momencie: w chwili magiczności myślenia i odwołania do takich pokładów opisu świata oraz antynomicznego widzenia rzeczywistości. Równolegle z tymi procesami iść musi zawsze dehumanizacja i odczłowieczenie tego Innego. Tych jednostek, które nie mieszczą się w naszym klanie, w naszym plemieniu, są poza naszą wspólnotą. Magiczność pojęć – klan, plemię, wspólnota, naród, kościół – musi być sprzężona zawsze i ściśle z procesem odczłowieczenia Innego.
„Najstarsze syny europejskiej wolności”
Aktualny klimat - nie tylko w Polsce, ale u nas jest to szczególnie widoczne z racji folwarcznego, postfeudalnego sposobu myślenia sporej części społeczeństwa pozostającego w oparach kontrreformacji od ponad 300 lat (p. - Wszyscyśmy z Kontrreformacji , SN nr 2/14) i przechodzącego w ostatnim ćwierćwieczu dramatyczną transformację ustrojowo-społeczno-kulturową – sprzyja traktowaniu ludzi nie wpisujących się w tak skonstruowane quasi-religijne środowisko i w tak dogmatyczno-aprioryczne ramy, jako cywilizacyjno-kulturowe odrzuty, piasek w trybach właściwego rozwoju świata, niepotrzebne śmieci „na przemiał”, jak to określił Zygmunt Bauman. Taką też drogę przebyły współczesne polskie elity i dlatego oprócz owego religijnego czy quasi-religijnego sposobu myślenia o sobie, historii, Polsce, znajdujących genezę w magicznej recepcji świata i procesach kształtujących człowieka, mają w sobie mnóstwo zadufania i pompatyczności, są tak paternalistyczne i arbitralne w stosunku do swych adherentów. Rzeczywistych i wydumanych. Pan dał przecież siłę swemu ludowi… Uzasadnienie dla tych tez znajdujemy m.in. już u Maurycego Mochnackiego. Pisał on w „Nowej Polsce”: „Namże car moskiewski śmie grozić z dala? Nam, najstarszym synom Europejskiej wolności? Nam, najokszesańszemu ludowi słowiańskiemu?”. Zwrócić musi uwagę nie tyle żar rewolucyjny opętanego romantycznym de facto uniesieniem Mochnackiego, co jego postszlacheckie, generowane sarmatyzmem i megalomanią „panów braci” w kontuszach, przekonanie o klasowej niezwykłości, nadnaturalności i pańskości Polaków-szlachciurów (inni nie byli kwalifikowani do narodu).
Stąd właśnie czerpie swe źródła ów paternalizm, hieratyzm, zarozumiałość i megalomania przetykane patosem, bądź pompatycznością, ekskluzywizmem i jednoczesnym pozerstwem. To najczęstsze wady i przypadłości polskiej mentalności miejscowych elit, która brnie w alienację z powszechnych oczekiwań czy sądów pokutujących w społeczeństwie. To cień dualizmu religijnej proweniencji, gdzie duch zawsze pozostaje czcigodniejszym, bardziej uznanym i godnym, niźli marna materia i zagadnienia z nią związane. Mogą one być zadekretowane (bądź odrzucone) tylko i wyłącznie przez Autorytet do materialnej lub duchowej sfery. Zgodnie ze środowiskowym zapotrzebowaniem. W takiej opcji widzenia rzeczywistości musi istnieć zawsze wyraźnie zarysowana antynomia, dysfunkcja harmoniczności, jednoznaczna przeciwstawność stanowisk. Posiadamy mandat od swego bóstwa, jesteśmy jedynymi depozytariuszami Prawdy, itd. Czy to nie jest oglądanie świata przez okulary totemów, magii, wreszcie – monoteistycznej religii? Klasyczny przykład tych tez znajdujemy w wywiadzie Olgi Lipińskiej „Wracam do telewizji” (Przegląd nr 7/2006). Mówi ona: „Na Gazetę Wyborczą nie liczyłam, chociaż byłam jej naturalnym sojusznikiem w starciu z ciemnogrodem. To Gazeta podzieliła polskich wyborców i polską inteligencję. Nie zrobiła nic. Kultywowała głupie podziały: hasełka – lewicy mniej wolno, zatrzymać SLD, itd. A na lewicy byli też wspaniali, światli ludzie.
Podział był gdzie indziej. Jest beton, kołtun i ludzie światli. Innego podziału nie ma. Pan Osęka niszczył Dudę-Gracza za jakieś urojone kolaboranctwo. Pani Morawińska – ten sam krąg – nie wpuściła go do Zachęty. Wielki polski malarz czuł się zaszczuty przez towarzystwo Wyborczej. Ja też byłam kolaborantką. Gębę komuszą mają wszyscy, których Gazeta uznała nie za swoich”.
I dalej pyta – a jest to dychotomiczny podział społeczeństwa oparty o irracjonalizm, o magiczność myślenia, fetyszyzację swego image - czy kilka pokoleń Polaków ma żyć w grzechu i poczuciu winy? Dlaczego i z jakiego powodu? I na jakiej podstawie i z powodu jakich konotacji może to w ogóle ktokolwiek dekretować, uznawać, nie będąc Bogiem (widzenie świata w religijnej - czyli polsko-katolickiej – perspektywie)? Takie magiczne – u źródeł – religianckie de facto podziały zostały wprowadzone przez elity, mainstream, od dawna. Współczesna sytuacja w naszym kraju jest klasycznym klonem takich podziałów i takiej narracji, o której wspomina Olga Lipińska.
Nadwiślańskie spojrzenie
Zapatrzenie i orientacja na przeszłość, na to co minione (jakby to był oczekiwany Eden, Złoty wiek, czy Ziemia Obiecana) jest również tym magicznym rysem nadwiślańskiego widzenia świata, rzeczywistości, człowieka. I bez względu na to, czy osobnik awizuje swoją racjonalność i zrozumienie Innego, czy aprioryzm (religijnego chowu) oraz irracjonalizm. Owe umiłowanie statyki jest właśnie m.in. cieniem kontrreformacji i religijnego oglądu świata. Jest obecnym sposobem takiej narracji, jak i postrzegania każdego obcego. Bardzo ważne są tu niedostatki racjonalizmu i racjonalności. Najczęściej to poczucie destabilizacji i lęku o własną przyszłość, brak pewności własnych poglądów oraz zagubienie w dzisiejszym świecie sprzyjają myśleniu magicznemu. W nim wartościowanie emocjonalne miesza się z namiastkami tego, co nazywa się racjonalizmem.
Gros polskiego społeczeństwa intuicyjnie – czyli życzeniowo, afektywnie, emocjonalnie – angażując się w masowy ruch jakim była Solidarność (ta postawa jest widoczna cały czas w politycznej przestrzeni III RP) kierowała się fantazmatami romantycznej proweniencji i mitami hodowanymi (również w jakimś sensie) przez elity rządzące Polską Ludową, w imię mitycznej jedności narodowej. Nigdy i nigdzie nieobecnej w przestrzeni publicznej, tym bardziej w demokracji demo-liberalnej. A tu, przyłączając się po 1989 roku do mitycznego i powszechnie oczekiwanego Zachodu, odkryto w tamtej kulturze autentyczny (nie deklaratywny) oraz poważnie traktowany pluralizm, dyktaturę stanowionego prawa, szacunek właśnie dla Innego, wolność pojmowaną jako równoznaczność stanowisk dążących do kompromisu (będących clou polityki i spokoju społecznego, równowagi i balansu we wszystkich dziedzinach funkcjonowania społeczeństwa i państwa).
Czy my potrafimy zawierać kompromisy? Czy konsensus w religijnym, mistycznym, irracjonalnym sposobie widzenia świata, osoby ludzkiej i siebie samego jest możliwy do urzeczywistnienia? Zwłaszcza, gdy mamy misję powierzoną od naszego Absolutu, gdy chcemy ewangelizować i nawracać na jedyną i wyłączną Prawdę dla zbawienia świata? I gdy wiarę pojmujemy magicznie – jako wieczną opozycję dobra i zła - a tym samym fundamentalnie i fanatycznie? Czy w takich wypadkach kompromis jest możliwy? Spiski, sprzysiężenia, agenturalność, donosy, pospolite „sikanie do mleka” - w polskich warunkach „antykomunizm” stał się nie walką z określonym systemem, sporem o wartości, polityczną projekcją, ale walką z ludźmi PRL-u. A na zasadzie magicznej antynomii dobra i zła można tak zakwalifikować każdego przeciwnika, gdyż narracja prowadzona od 25 lat tak właśnie zbudowała świadomość przestrzeni publicznej w III RP. Nie rozróżnia się bowiem, że „aksjologia państwa to sprawa jednego porządku, a stosunek do przeszłości – drugiego”.
Prof. Andrzej Romanowski w tekście poświęconym tym zagadnieniom („Z pamięcią katastrofa”, Gazeta Wyborcza, 24-25.07.2010), kontynuując zacytowaną myśl stwierdza jasno, iż patriotyzm i narracja z nim związana w wydaniu elit postsolidarnościowych en bloc doprowadziły prostą drogą do powstania PiS-u w obecnym kształcie. Dominująca „mistyka krwi, męczeństwa i ofiary, symbolika wiecznego powrotu polskiej Golgoty: Katynia” stały się kanonem magicznego patriotyzmu, który „ostatecznie został skodyfikowany, krwią opieczętowany, w podziemiach katedry wawelskiej złożony”.
Profesor 6 lat temu, bezpośrednio po katastrofie w Smoleńsku, apelował o to, aby nie milczeć, gdy widzi się jak bardzo taki układ jest groźny „dlatego, że jest irracjonalny, ale też dlatego że żywi się szukaniem wroga, spisku i zdrady, obsesyjnie wyklucza z narodowej wspólnoty”. Jak napisali w „Bajce o ropuchu” bracia Grimm - „ropuch ma zawsze ropuszą wizję piękna”. I takie też widzenie rzeczywistości. A to tłumaczy wiele. Rządzące elity jednak nie wzięły tych uwag i przestróg pod uwagę (podobne sądy wygłaszali m.in. prof. Bronisław Łagowski czy prof. Andrzej Walicki). Nie mogły brać, gdyż ich mentalność także – choć może w mniejszym niż ich współczesnych przeciwników politycznych – była i jest przesiąknięta takim magicznym, antynomicznym (gdzie rolę tego symbolicznego „Żyda” gra teraz komuna”) sposobem patrzenia na historię, przyszłość i takie uniwersalne wartości jak państwo, wspólnota, społeczeństwo, odpowiedzialność szerzej pojmowaną aniżeli własny klan, własna koteria lub krąg nepotów. O naszą naszość Dziś obserwujemy jak na naszych oczach starły się na polskiej scenie publicznej dwa wierzenia religijnej proweniencji, dwa irracjonalizmy, dwa sposoby widzenia świata. To de facto batalia dwóch religii, dwóch kościołów. To coś na kształt reformacyjnego starcia Rzymu z ideami reprezentowanymi przez Lutra, Kalwina, Zwingliego, Schwenckfelda, Müntzera, i in.
I efekt nie może być inny, gdyż ścierają się dwie religie podparte irracjonalnymi (jak zawsze) emocjami, afektami, namiętnościami. Wówczas o racjonalizmie, pragmatyzmie i obiektywizmie nie ma co marzyć. Wyznawcy, im bardziej fanatyczni, fundamentalistycznie nastawieni, zapiekli w nienawiści do Innego, tym lepszym są materiałem dla cynicznych i nihilistycznych polityków. Bo wówczas zwycięstwo „naszości” jest pewniejsze i bardziej efektywne. Mamy do czynienia ze starciem dwóch religii: religii „smoleńskiej” i „neoliberalnej”. Obie mieszczą się, moim zdaniem, na szeroko rozumianej prawicy sceny politycznej. Dlaczego tak uważam? Otóż wiarę religijną definiuje się przede wszystkim wedle następujących kanonów i norm: musi istnieć doktryna, za nią idzie kult, a następnie funkcjonować muszą dogmatyka, liturgia i ryty. Pojawiają się też z czasem kapłani kultu oraz egzegeci tzw. „świętych ksiąg” czy „prawd objawionych”. Czy takich zjawisk i takich przypadków nie obserwujemy po obu stronach tej wojny polsko-polskiej?
Religia „smoleńska” (ale i u jej przeciwnika, w religii „neoliberalnej”, prezentowanej przez polskie elity od 25 lat w formie religijnie traktowanego pojęcia TINA (There is no alternative – Nie ma alternatywy – slogan używany przez Margaret Thatcher, będący przykładem fundamentalistycznego i dogmatycznego, antywolnościowego i niedemokratycznego sposobu patrzenia na świat) przypomina niezwykle historię i zakorzenienie w świadomości społecznej wspominanych już „Protokołów mędrców Syjonu”.
Drobny fakt, teza, sąd, zaczynają żyć swoim własnym życiem, nabierając dynamiki niczym lawina na stoku góry. Gdy takim teoriom, sposobom widzenia świata i człowieka (z pogranicza pierwotnych wierzeń religijnych) pozwoli się zakorzenić w społecznej pamięci, sytuacja staje się nie do opanowania. Zwłaszcza, kiedy podglebie totemiczno-religijne istnieje od dawna. A to ma miejsce w Polsce. Ta predylekcja do magiczności i irracjonalizmu tworzy quasi-paranoiczną sytuację w przestrzeni publicznej. Potrzeba Prawdy absolutnej bez miejsca na błąd, inny wybór drogi, stawia taką jednostkę zawsze po stronie Dobra. I tu wiara religijna w wymiarze fundamentalno-fanatycznym, skrajnie irracjonalnym i zdehumanizowanym wzmacnia takie postawy. Bo „ci, którzy rzekomo walczą w imię Boga, są najbardziej zacietrzewionymi ludźmi na Ziemi; wydaje im się, że słuchają tylko boskich przykazań, głusi są przeto na słowa ludzkie” – jak pisze S. Zweig („Świat wczorajszy”). Magiczność myślenia oddają słowa b. Prezydenta USA Georga W Busha jr., który w przemówieniu po ataku na WTC w Nowym Jorku zapowiedział: „Albo jesteście z nami, albo z terrorystami”. Efektem magicznego myślenia, zarażenia nim osobowości tak indywidualnej jak i zbiorowej, jest przede wszystkim skłonność i umiłowanie autorytaryzmu. On z kolei wymaga posłuszeństwa, rezygnacji z własnego zdania, karczuje umiejętność słuchania interlokutora i dyskusji z tym Innym, Obcym. O ich zrozumieniu nie ma mowy.
Polak-katolik
Stąd w dzisiejszym czasie między Odrą a Bugiem tak trwały i szkodliwy jest mit „Polaka-katolika” wzmocniony teoriami spiskowymi wynikającymi z nieprzepracowania intelektualnego procesu transformacji ustrojowej. Nawet nieświadome utożsamienie się, popularyzacja tej zbitki pojęciowej faworyzuje zawsze ideologię Romana Dmowskiego, gdyż dalszym rozwinięciem owej zbitki jest stwierdzenie, iż obowiązki są też wyłącznie polskie (czyli - katolickie).
Tym samym, znając ideologię i doktrynę twórcy endecji, można skonkludować, iż magia tej zbitki pojęciowej powoduje eliminację wszystkiego, co uznane zostaje za niepolskie. Do tego dochodzi jeszcze specyfika społecznego darwinizmu (bliska takiej mentalności), której to teorii hołdował Dmowski, a która w połączeniu z neoliberalnym totalizmem medialnej narracji po 1989 roku dołączyła jako nieodłączna część składowa takiej chimery, nacjonalistyczno-fundamentalistyczno-ksenofobicznej proweniencji.
Elity rządzące po 1989 roku w formie magicznych zaklęć starały się skanalizować myślenie Polaków na pobocza zasadniczych zainteresowań ponowoczesnego świata. Unikano jak Belzebuba słowa postęp, kojarzonego z „komunizmem” i marksizmem.
I wywołały przysłowiowego wilka z lasu. Bo kto sieje wiatr, zbiera burzę, jak mówi ludowe przysłowie. Kenijczyk w tym kontekście by skonkludował: „Wąż wydaje na świat zawsze węża”. Nie mogło w tym przypadku być inaczej.
Admiracja romantyzmu w myśleniu o państwie, narodzie, społeczeństwie, ich historii i dziejach, magiczno-życzeniowe (nie przyczynowo-skutkowe) pojmowanie przeszłości i spoglądanie w przyszłość w perspektywie wspomnianego „chciejstwa”, „dobrych nadziei” i „Opatrzności Bożej”, tudzież szczególnego „umiłowania Polski przez Maryję-Dziewicę, jej Królową Niebiańską”, prowadzi zawsze na manowce i wydaje gorzkie owoce. Czego świadkami jesteśmy obecnie (dotychczasowe elity wydają się być przerażone i brak im warsztatu pojęciowego, aby objaśnić dlaczego tak właśnie jest na europejskiej „zielonej wyspie”: dlaczego widzimy gwałtowne postępy faszyzacji, autorytaryzm, nienawiść do wszystkiego co Inne i obce, knajacki język w debacie publicznej, itd.). Narkotyk mitów romantycznych oraz szczelny płaszcz specyficznego, zamkniętego, ludowo-manifestacyjnego katolicyzmu ze swoim zanurzeniem w magiczności nigdy niezmiennych podziałów wydały dziś na świat kolejnego węża w historii Polski. Węża dającego łatwe odpowiedzi na trudne i skomplikowane pytania, siejącego tezy o spiskowości i agenturalności życia, trzebiącego pluralizm poglądów i odmienność spojrzeń na świat, schlebiającego najniższym instynktom. W tym – hodowaniu i celebracji syndromu „kozła ofiarnego”. Ale ów wąż nie spadł z nieba, nie jest wynikiem iluminacji, oświecenia (nomen omen) nadwiślańskiego ludu, nie przybył nagle z zaświatów. Jest wynikiem 25 lat (a może i więcej) określonej narracji, określonego kanalizowania zainteresowań opinii publicznej przez mainstream, pseudo-polityki społecznej, narcystycznego zapatrzenia w siebie elit (p. M. Król, „Byliśmy głupi”), niemal powszechnej ignorancji klas rządzących Polską, itd. A przede wszystkim, tzw. długiego trwania, niedocenianego przez polski mainstream i postsolidarnościowe elity tworzące III RP. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Leszek Studnis
- Odsłon: 3675
In vino veritas, „w winie prawda”, antyczna maksyma na wieki stała jednym z symboli europejskiej kultury. Oczywiście rozumiana szerzej, aniżeli tylko w odniesieniu do wina.
Historia odkrycia i produkcji napojów wyskokowych jest w zasadzie dość dobrze poznana, chociaż trudno ustalić datę owego przełomowego wynalazku i porządek chronologiczny jego ewolucji. W mrokach dziejów giną również fakty świadczące o tym, kiedy trunek stał się utrapieniem ludzkości, współcześnie uważanym za chorobę.
Nieoceniona archeologia
W ikonografii wielu kultur, zwłaszcza zlokalizowanych wokół Morza Śródziemnego, wiele miejsca poświęcone zostało religijnym obrzędom i biesiadom, których nieodłącznym elementem był alkohol. Z dużą dozą pewności, na podstawie badań palinologicznych, można przypuszczać, że pierwsze „płynne używki” pojawiły się znacznie wcześniej, wraz z upowszechnieniem uprawy pszenicy i jęczmienia.
„Udomowione” odmiany pszenicy (samopsza, Triticum monoccocum i płaskurka, Triticcum diccocum), oraz takiegoż jęczmienia (Hordeum distichyum), odnalezione we wczesnych warstwach neolitu w Jerychu, Beida i Tell Ramad (ok. 6 500- 6 000 p.n.e) pozwalają przypuszczać, że ich mieszkańcy dość szybko opanowali proces prymitywnej fermentacji i zaczęli produkcję słabego piwa (ok. 1,5 % alkoholu). Być może wytwarzali je podobnie jak dzisiejsi Indianie Keczua w Peru chichę - przeżuwając zbożowe ziarna, aby zainicjować ich chemiczną przemianę przed zalaniem „zaczynu” wodą.
Nieco później mieszkańcy Mezopotamii nauczyli się wyrabiać wino z daktyli i winogron. Daktyle zawierają dużo naturalnego cukru, który ułatwia fermentację, natomiast winogrona musiały być poddawane obróbce. Dawne teksty, głównie z II tysiąclecia p.n.e., wskazują, że winogrona były najpierw udeptywane w wielkich kadziach nogami, a następnie uzyskany z nich sok był gotowany i dopiero potem poddawany procesowi fermentacji. Inne dowody świadczą o tym, że wino z winogron było pierwotnie produktem ubocznym z pestek z resztkami miąższu i nadpsutych owoców. Trudno zatem mówić o wysokiej jakości takiego wina. Musiało być stosunkowo słabe i kwaśne, przypominając w smaku dzisiejszy dżem, który zbyt długo „leżakował” w otwartym słoiku.
Alkohol, prawo i obyczaj
Nieco światła na produkcję i dystrybucję piwa rzuca Kodeks Hammurabiego (?- 1750 p.n.e.) wyryty na przeszło dwumetrowej kamiennej steli, odnalezionej w Suzie w 1901 roku. „Paragrafy” od 108 do 111 określają przestępstwa i kary przewidziane dla oberżystek, których główną przewiną było domaganie się zapłaty srebrem „według odważnika (zbyt) dużego”, a więc o zafałszowanym ciężarze. Za to groziło utopienie. Śmierć przewidziana była również za goszczenie w swojej oberży przestępców i zaniechanie stosownego donosu do władz.
Jeszcze surowsze kary były przewidziane dla arcykapłanek (naditum) i kapłanek (êntum), które otworzą karczmę. Groziło im spalenie na stosie. Jedynie karczmarki, które w czasie żniw dawały spragnionym piwo na kredyt miały prawo domagać się od „kredytobiorców” 50 sila (nieco ponad 40 litrów) ziarna. Tekst wyryty na steli świadczy, że produkcja i sprzedaż alkoholu były obwarowane pewnymi przepisami, a to z kolei wskazuje na powszechność „usług gastronomicznych” w owym czasie. Karczma była bowiem również miejscem wypoczynku kupców i wszelkich osób podróżujących.
W drugiej połowie II tysiąclecia p.n.e. pojawiają się na tabliczkach zapisanych pismem klinowym wzmianki o pewnych obyczajach, którym towarzyszyło spożywanie alkoholu. I tak w kontrakcie handlowym odnalezionym w Mari znajduje się zwyczajowa formuła kończąca transakcję: „spożyli chleb, wychylili czarę, namaścili się oliwą”.
Z kolei tabliczki z Ugarit (ob. Ras Szamra), dużego ośrodka handlowego w południowo-zachodniej Syrii, zamieszkałego w II tysiącleciu przez liczne kolonie cudzoziemców, zawierają spisy rozmaitych gatunków win, sprowadzanych osobno dla kupców egipskich, mykeńskich i syryjskich. Dokumenty te świadczą, że już w tamtym okresie znano wiele odmian trunków, produkowanych ze zbliżonych, ale różnych owoców, co można porównać do dzisiejszej specjalizacji w zakresie uprawy różnych szczepów winogron.
Z tego okresu pochodzą również pierwsze teksty medyczne opisujące schorzenia dość typowe dla osób nadużywających alkoholu. Zostały one zebrane w licznych dziełach, spośród których na szczególną uwagę zasługuje praca francuskiego badacza René Labeta Traitté Akkadien de diagnostics et prognostics mediceaux. Zdaniem autora, jedną z rozpowszechnionych chorób na Bliskim Wschodzie była żółtaczka. W rzeczywistości jest ona jedynie zewnętrznym objawem zapalenia, bądź niewydolności wątroby, ale nie można wykluczyć roli nadużywania trunków w jej etiologii.
Aspekt religijny
W kulturze picia niezwykle ważną rolę odgrywały obrzędy religijne i bóstwa płodności, opiekujące się zazwyczaj rolnictwem, a więc pośrednio i produkcją alkoholu. Świętom ku ich czci często towarzyszyły rytualne uczty połączone z orgiami i niepohamowanym pijaństwem.
Najlepszym świadectwem upodobania do wina był kult Dionizosa, fetowany aż cztery razy w ciągu roku. Najpierw odbywały się Dionizja Małe (zwane również Wiejskimi), obchodzone w miesiącu Posejdona (koniec grudnia - początek stycznia) dla oddania czci młodemu winu. Podczas dość swawolnej zabawy, w której jednym z punktów było otwieranie naczyń z młodym winem i podskoki w skórzanych, nadmuchiwanych workach (taniec zwany askoliasmos), podziwiano występy trup aktorskich i pito bez umiaru.
Kolejne święto Lenaje, (w miesiącu Gamelion, a więc na przełomie stycznia i lutego), poświęcone było tłoczeniu wina, a centralnym punktem jego obchodów były również suto zakrapiane uczty. Trzeba jednak przyznać, że biesiadom towarzyszyły agony, na których przedstawiano tragedie i komedie, a więc miały także swój wymiar kulturalny.
W połowie lutego i marca (miesiąc Antesterion) obchodzono trzecie ze świąt dionizyjskich Antesterie. Początkowo było traktowane jako święto zmarłych, jednak dość szybko zastąpiła je degustacja wina i składanie ofiar Dionizosowi.
Wreszcie ostatnie ze świąt, Dionizja Wielkie (inaczej Miejskie), odbywały się od czasów Pizystrata (I połowa VI wieku p.n.e.) z okazji wiosennej pełni Księżyca na przełomie marca i kwietnia (miesiąc Elafebolion). Tutaj najważniejsza była uroczysta procesja i przeniesienie posągu Dionizosa ze świątyni u stóp Akropolu do gaju herosa Akademosa. Tam dopiero odbywały się wspólne modły i uczta, a w kolejnych dniach święta śpiewy chórów i spektakle (tragedie i komedie) w teatrze Dionizosa, w Atenach.
Co ciekawe, punktem kulminacyjnym obrzędowego pijaństwa był stan, w którym dusza człowieka jakoby opuszczała ciało, określany mianem extasis, od którego wzięło swój początek pojęcie ekstazy. W innym momencie orgii uczestnik obchodów łączył się z bóstwem (gr. enthosiasmos), co z kolei znalazło swoje miejsce we współczesnych językach w słowie „entuzjazm”.
Omawiając religijny aspekt kultury picia, nie sposób pominąć Księgi Rodzaju, która również ma swój udział w kształtowaniu postawy Europejczyków wobec alkoholu. Jeden z jej fragmentów (Ks. Rdz. 9.20) wskazuje bowiem na Noego, jako pierwszego człowieka na Ziemi, który zasadził winnicę i… nieprzystojnie „napił się wina, odurzył się [nim] i leżał nagi w swym namiocie” (Ks. Rdz. 9.21). Cham, jeden z jego synów, ujrzawszy go nagiego, powiadomił o tym swych braci, którzy czym prędzej okryli ojca płaszczem, „twarzy zaś swych nie odwracali, aby nie widzieć [jego] nagości” (Ks. Rdz. 9 23). Kiedy Noe ocknął się z zamroczenia i dowiedział się o lekceważącym zachowaniu potomka wpadł w gniew i przeklął jego syna, a swego wnuka Kanaana.
Ten niejasny zdawałoby się fragment miał swój znaczący udział w kształtowaniu się późniejszych ideologii i postaw, a nawet wpłynął na bieg historii. Cham stał się w niektórych odmianach ideologii rasistowskiej „protoplastą murzynów”, synonimem wyrodnego dziecka, „praojcem ludzi źle wychowanych” i jedną z personifikacji… pijanego prostaka.
Obyczaj czy występek?
Także wiele innych przekazów literackich i dzieł sztuki rzuca światło na kulturę picia, lub jej brak, w świecie antycznym. Bohaterowie Homera potrafili pić na umór, biesiadować podczas gry w kości (słynna waza z przedstawieniem Achillesa grającego z Ajaksem), a w jednej z końcowych scen Odysei tytułowy bohater zabija podchmielonych zalotników, którzy usiłują nakłonić jego małżonkę Penelopę do ponownego zamążpójścia.
Najwięcej jednak pikantnych szczegółów pochodzi z czasów hellenistycznych. Z jednej strony, był to okres rozkwitu szkół
filozoficznych, z drugiej - nieprawdopodobnych zabaw i hołdowania uciechom zmysłowym. Z zapisów mitologicznych warto przypomnieć opis tragicznej uczty weselnej, na którą król Lapitów Pejritoos zaprosił centaurów, nie bacząc na ich gwałtowną naturę. Kiedy owe stwory, pół-konie z ludzkimi torsami i głowami pod wpływem wina usiłowały zgwałcić pannę młodą, doszło do krwawej jatki, w której intruzi zostali pobici.
Świadectwem nieobyczajności wywołanej spożyciem nadmiernej ilości alkoholu może być rzeźba pijanego satyra, który zupełnie nagi prezentuje swoje męskie wdzięki. Przymknięte powieki i na wpółotwarte usta dopełniają wizerunku leśnego, (ale jakże ludzkiego !), bożka zamroczonego alkoholem. W podobnym duchu utrzymana jest współczesna mu figurka starej pijaczki, pochodząca także z przełomu III i II wieku p.n.e.
Na ten sam okres datowany jest również bodaj pierwszy znany w historii opis delirium tremens, czy psychozy alkoholowej – „Podróż morska pijaków” pióra Tytrajosa. Autor w krótkim i dowcipnym opowiadaniu opisał stan ducha kilku młodzieńców, którzy po spożyciu znacznych ilości wina zaczęli wyrzucać domowe sprzęty przez okno, sądząc, iż znajdują się na morzu, a ich okręt tonie. Przybyłych ojców miasta, którzy zgorszeni usiłowali ich uciszyć, pijani potraktowali jak trytonów, przynoszących im wybawienie.
Wiadomo, że ponad miarę pił Aleksander Wielki, a i jego następcy nie gardzili winem, które było wszechobecne na wszystkich ówczesnych dworach. Na Bliskim Wschodzie jednak dość wcześnie pojawiły się nurty religijne o zabarwieniu ascetycznym, toteż „centrum picia i występku”, począwszy od I wieku p.n.e., przeniosło się do Rzymu.
Cesarstwo Rzymskie słynęło z wielu uciech, jakich nie powstydziłyby się nawet dzisiaj najbardziej perwersyjne domy rozpusty czy wyuzdani autorzy filmów pornograficznych. Chlubnym wyjątkiem był Juliusz Cezar, który pijał bardzo niewiele, co złośliwie przyznaje bodaj najsłynniejszy biograf cesarzy Swetoniusz, pisząc, że „spośród wszystkich jeden Cezar w stanie trzeźwym przystąpił do zburzenia Rzeczypospolitej”.
Poza nim jednak rzymska elita pijała chętnie i dużo. Marek Antoniusz, jeden z najbliższych współpracowników „boskiego Cezara”, potrafił zjawić się w senacie w stanie, który uniemożliwiał mu przemowę. Co więcej, niekiedy… wymiotował na mównicy, co niejednokrotnie wypominał mu Cyceron i zapłacił za to głową.
Następcy Cezara mieli różny stosunek do alkoholu. Tyberiusz wykazywał umiar w piciu, chociaż w dojrzałym wieku ujawnił skłonność do rozwiązłości seksualnej. Natomiast swoich synów mało cenił, zwłaszcza Druzusa, który wiódł żywot rozwiązły i „przesiąknięty winem”. Dwaj następcy Tyberiusza nie odznaczali się wstrzemięźliwością wzorem Cezara. Kaligula lubował się w ucztach, którym towarzyszyło pijaństwo, choć jego główne dewiacje dotyczyły intymnej sfery życia. Miłośnikiem wina był również jego wuj Klaudiusz. A po nich całe generacje Rzymian, począwszy od władców, a na zwykłych śmiertelników skończywszy.
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: występek czy obyczaj. Pewnie i jedno, i drugie. Na pewno nadużywanie trunków było występkiem, choć w pogańskim Rzymie pijaństwo podczas przyjęć stanowiło zapewne normę. Duch tych czasów doskonale oddaje „Uczta Trymalchiona” autorstwa Petroniusza.
Bez znieczulenia
Mało kto miał odwagę pokusić się o ujawnienie prawdy o skutkach picia alkoholu, a zwłaszcza jego nadużywania. A źródła historyczne pełne są zabawnych, mniej zabawnych, albo zgoła dramatycznych opisów, jak zamroczone alkoholem głowy władców i polityków funkcjonowały na arenie międzynarodowej, podejmując nieraz nieprzewidywalne lub zgoła tragiczne decyzje. Wystarczy wspomnieć Tamerlana, Piotra I Wielkiego czy Atatürka z bardziej nam współczesnych, aby dojść do wniosku, że ich wizjonerskie czy zbrodnicze poczynania nie zawsze miały źródło w racjonalnych przesłankach.
XX-wieczny wybitny poeta i dramaturg, Stanisław Grochowiak, na kilka lat przed swoją przedwczesną śmiercią, spowodowaną marskością wątroby, zawarł znakomitą analizę nałogu w sztuce „Lęki poranne”. Bez buty i mitomanii, typowej dla osób uzależnionych, opisał destrukcyjny wpływ alkoholu na życie człowieka, który w końcu rozdarty pomiędzy przymusem picia, a wstrętem do alkoholu i samego siebie, w kolejnym delirycznym ataku odbiera sobie życie. Znany krytyk literacki Jan Marx w swojej książce „Legendarni i przeklęci” napisał o Grochowiaku znamienite zdanie: „tego nie da się wymyślić”.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 706
To końcowa, trzecia część tryptyku, nie tyle o „Zderzeniu cywilizacji” jak zapowiadał Samuel Huntington, co o wojnie - na unicestwienie - jednej ze stron konfliktu. Dążność do monopolu i panowania - połączone z rywalizacją, która ma do tych stanów doprowadzić - jest jednak jak widać barierą nieprzekraczalną. W rzeczywistości wszystko już było. Znów ludzkość powtarza te same kroki, nie ucząc się, ani nie wyciągając ze swojej historii pozytywnych wniosków.
"Wolność tylko dla zwolenników rządu, tylko dla członków partii – choćby nawet byli nie wiadomo jak liczni – nie jest wolnością. Ona jest zawsze wolnością dla myślących inaczej".
Róża Luksemburg
Boutros Ghali, sekretarz generalny ONZ (1992-96), stwierdził proroczo, iż świat znajduje pod silnym wpływem sił zarówno zespalających jak i rozrywających naszą planetę. Ostrzegał wielokrotnie przed zwycięstwem tych drugich, które kierują się wyłącznie zyskiem, utylitarnym dobrobytem, swoistym i wąsko pojmowanym sybarytyzmem. Także Zygmunt Bauman, wnikliwy obserwator i analityk procesów zachodzących w świecie, po zburzeniu muru berlińskiego stwierdził, że tak masowo admirowana globalizacja zarówno jednoczy jak dzieli, spaja i rozczłonkowuje, daje szczyptę optymizmu, ale równocześnie deprecjonuje marzenia odbierając nadzieje.
Ale trzeba zauważyć, iż podziały – z racji królujących emocji, afektów i namiętności (ukąszenie romantyczne, o którym wspomina cytowany w drugiej części tekstu Stanisław Bieleń) – przeradzają się w stygmaty, nieusuwalne blizny, głębokie rowy uprzedzeń i fobii.
Pomysły Klausa Schwaba i hiperglobalistów, dla których dorobek twórcy Forum Ekonomicznego w Davos jest zasadniczym drogowskazem działania, są właśnie owym zapętleniem, czyniącym z ludzi władzy zakładników ich idei i pomysłów, prowadzących ludzkość i zbiorowości ją tworzące do społecznego Armagedonu. Z jednej strony kult wolności, swobody słowa, demokracji, postoświeceniowego optymizmu, a z drugiej – opresja, inwigilacja, kontrola, sprowadzenie wolności do ascetycznego i subiektywnego, niemalże religijnego, mistycznego i transcendentnego pojęcia. A tym samym pozbawienie jej doczesnych, materialnych, umożliwiających jej poszerzanie i pogłębianie zrozumienia, odniesień.
W owych procesach degradacji wspólnoty i tworzenia wektorów kierujących nas ku „społeczeństwu 20:80”, tzw. kultura Davos zajmuje poczesne miejsce (p. cześć II tryptyku - Społeczna dekadencja). Tak rozumiane procesy globalizacyjne są de facto zaprzeczeniem szczytnych celów, według których globalizacja ma być rozumiana jako proces jednoczenia się ludzi różnych kultur w formie jednej planetarnej zbiorowości, funkcjonującej bez jakichkolwiek opresji kulturowych, (czyli w formie zharmonizowanych i dopełniających się wzajemnie kultur regionalnych i lokalnych), zaś z drugiej – jako forma pozbawiona dyktatu czy hegemonii ze strony kogokolwiek. Bo czyż globalizacja ma być rozumiana – a tak ją się pojmuje w wielu, nieeuroatlantyckich kręgach cywilizacyjno-kulturowych – wyłącznie jako westernizacja?
Rozumienie westernizacji reklamowanej jako synonim postępu i rozwoju człowieczeństwa ogranicza się w zasadzie do dotychczasowego (już minionego w obliczu nadciągającego kryzysu strukturalnego o globalnym zasięgu) poziomu i jakości życia ludzi Zachodu. W obliczu zapowiedzi płynących z obozu zwolenników dotychczasowej formy globalizacji, tylko ulotne pojęcie wolności, bez jakichkolwiek odniesień doczesnych, zostaje jedynym sloganem na sztandarach tak rozumianych wizji rozwoju świata i ludzkości. Oczywiście w tle pozostają zyski, nowa wersja kolonializmu i pogłębienie hegemonii w formie rosnącej władzy transnarodowych korporacji (p. Korporatokracja, Sprawy Nauki Nr 5/240 z 2019 r.), o czym w mediach głównego nurtu się nie mówi. Masz czuć się wolnym i to ma ci wystarczyć.
Liberalizm jak religia
Tak rozumiany liberalizm, zawłaszczający nie tylko gospodarkę i ekonomię – przede wszystkim w przestrzeni mentalnej, ideologicznej i retorycznej – ale i najszerzej pojętą kulturę, stał się na naszych oczach zarówno religią jak i swoistym Kościołem. Oczywiście bez formalno-instytucjonalnego centrum jak to miało miejsce z chrześcijaństwem, a potem - katolicyzmem.
Apostołowie chrześcijaństwa z pierwszych wieków nowej ery zapowiadali nowy świat, który odmieni rzeczywistość. Mówili o zbawieniu poprzez odrzucenie dóbr świata realnego. Niektórzy praktykowali – bo zacząć trzeba od siebie (jak mawiał Sokrates) – skrajną ascezę, wyrzekając się całkowicie potępianej „materii” (czyli dóbr codziennego użytku). Św. Antoni czy św. Szymon Słupnik są tych idei najlepszymi przykładami.
Liberalizm jako nośna, postępowa, dająca nadzieje na lepsze, postępujące drogą humanizmu społeczeństwo przyszłości, ograniczając się wyłącznie do sfery utylitarno-zyskownej i traktujący wolność wyłącznie w kategoriach ekonomiczno-biznesowych zapędził się w ten sam ciemny zaułek co chrześcijaństwo. Wolność sama w sobie, pozbawiona równości, sprawiedliwości, braterstwa (czyli empatii) i poczucia bezpieczeństwa (choćby na minimalnym, jednostkowym poziomie), bez balansu idei i wartości pozostaje pustym sloganem. Czymś na kształt chrześcijańskiego zbawienia po śmierci.
Współczesny liberalizm z twarzą Apostołów Nowego Ładu podążający ku tak rozumianym rozwiązaniom można określić więc nie jako holistyczną ideę postępu i rozwoju, a raczej swoistą wersję esencjalizmu. To poniekąd efekt platońskiego ukąszenia świadomości, gdzie wolność redukuje się wyłącznie do odwiecznych, stałych, niezmiennych wartości, bez odniesień do doczesnych pojęć. To znaczy, iż istnieje element natury ludzkiej rozumiany dogmatycznie i fundamentalnie. Takie pojmowanie natury człowieka krytykowali w swoim czasie m.in. Karol Marks i Fryderyk Nietzsche.
Esencjalizm jest podejściem dążącym zawsze do redukcji. Zachęca do tego, by skupić się na najważniejszych wartościach. W tym przypadku na wartościach, jakie nam za pomocą medialnej, mainstreamowej, narracji starają się narzucić różnego rodzaju mesjasze, apostołowie, guru i politycy.
Dobrym przykładem na tak rozumiany byt człowieka są tezy Agnieszki Krzyżanowskiej (literatki, fotografki, blogerki) z jej dorobku. Uważa ona, że dzisiejszy świat oferuje nam tak wiele możliwości, iż jesteśmy zagubieni w swej decyzyjności. Ale jednocześnie „żyjemy w kulturze braku, wmawia nam się nieustannie, że czegoś nie mamy, że jesteśmy nie na czasie. Paradoksalnie prowadzi to do dyktatury nadmiaru”.
Słuszne to jak najbardziej, lecz czy porzucając absolutnie doczesność i materię, pozostając jedynie przy wolności pląsającej w chmurach idealizmu i donkiszoterii zrealizujemy nadzieje na zrównoważony – materialnie i duchowo – postęp i rozwój człowieczeństwa, a tym samym ludzkości? Kultura „natychmiastowej gratyfikacji” (jak dzisiejszą sytuację określił Zygmunt Bauman w 44 Listach ze świata płynnej nowoczesności) dostaje w tym momencie potężny cios ze strony tych ośrodków, które do tej pory ją ochoczo promowały i zachęcały do jej praktykowania.
Ośrodki społecznej dyrygentury
Według tak rozumianej filozofii życia, esencjalista powinien dziś odpowiadać „nie” na propozycje, które daje mu świat. Owe ośrodki społecznej dyrygentury, o których tu wspomniano, na kanwie kryzysu i braków związanych z wyeksploatowaniem (w pogoni za zyskami) dóbr oraz zasobów planety starają się na tak skonstruowanej platformie komunikacji ograniczyć marzenia i potrzeby społeczne do idealistycznych, mistycznych zainteresowań. I takiego też pojmowania ludzkiego bytu. Dlatego przywołano m.in. drogę, jaką podążało pierwotne chrześcijaństwo w schyłkowym stadium Imperium Romanum.
Istotą egzystencji człowieka ma stać się rozumiana i wypreparowana z doczesności wolność. Dziwne jednak, iż ci co głoszą takie poglądy - np. Emanuel Macron wraz ze swymi akolitami (cytowany w I części tryptyku pt. „Wigor globalizacji”) - nie stosują się do tych propozycji. W 2021 r., jak podały francuskie media, członkowie rad nadzorczych topowych korporacji znad Sekwany samych dodatkowych dochodów – nagrody, bonusy, premie itd. - z racji zasiadania w owych radach otrzymali 44 mln euro. Nie kto inny niż jeden z czołowych polityków Zachodu - Georg Bush jr. – apelował po 11.09.2001 do obywateli USA, by wrócili do galerii handlowych i magazynów. „Kupujcie”– nawoływał za pomocą mediów. Ogłaszając aktualnie powszechną ascezę konsumpcyjną – ale wyłącznie dla ludu i mas – mocodawcy współczesnego świata przeczą tym samym swej dotychczasowej filozofii pojmowania rzeczywistości.
Rozumują niczym Natasza z Trzech sióstr Czechowa, mówiąca: „Posadzę kwiatki i będzie pachniało”. Nie będzie pachnieć, bo nie może. Świata, który był dotychczas, już nie będzie.
Nawet sam Klaus Schwab zdaje sobie sprawę z tego, co niosą w praktyce jego propozycje: „czwarta rewolucja przemysłowa umożliwi jednostkom coraz bardziej różnorodne sposoby krzywdzenia innych, na wielką skalę”. Jednak nad tą czekającą ludzkości optyką prześlizguje się niesłychanie lekko, nie wspominając jak owe zagrożenia i rafy ominąć, wyeliminować, czy choćby zminimalizować. Jego wirtualny, transnarodowy i planetarny „Bit-Nation” ma żyć dostatnio i być autentycznie wolnym. Reszta ma pozostać poza jego zainteresowaniem.
Już na początku XX w. ostrzegano przed dehumanizacją procesów globalizacyjnych, braku zrównoważenia wartości, jakie niosą i oddanie się wyłącznie sprawczej mocy sił rynkowych. Ich zdaniem już wtedy prowadzić to miało do powstania wielosetmilionowych, światowych warstw underclass (podklasa niczym niedotykalni w Indiach), czyli trwale, wielopokoleniowo zdeklasowanych, zmarginalizowanych, wykluczonych, a przez to nie wolnych i pozbawionych nadziei na poprawę swego losu ludzi (Henry Kissinger, Czy Ameryka potrzebuje polityki zagranicznej?). Czy taka ma być przyszłość ludzkości?
Projekt globalistów - dehumanizacja
Charakterystycznym rysem współczesnych debat i wymiany myśli, dzięki przejściu od racjonalności i realizmu do emocji, namiętności i skrajności stojących na antypodach kompromisu, jest zastąpienie poważnych argumentów i szermierki słownej oczernianiem tych, który mają inne zdanie, z którymi się nie zgadzamy, tych co wyznają inny system wartości i z takich pozycji interpretują procesy, bądź wydarzenia zachodzące w świecie. „To zaprzeczenie idei wolności słowa, zasadniczej dla zachodniej demokracji. To jest godne najwyższego potępienia” (amerykański dyplomata Chas W. Freeman jr. „Marsz ku katastrofie” [w]: Przegląd, 26.09-02.10.2022).
Warto dodać, iż takie formy dyskusji, taką dogmatyzację poglądów i fundamentalizm myślenia (co jest równocześnie egzemplifikacją pewnej formy fanatyzmu) preferują dziś głównie właśnie środowiska mieniące się liberalnymi, prodemokratycznymi, kreujące się na obrońców wolności słowa czy praw człowieka (w nich mieści się przecież prawo do odrębnego zdania). To też jest przyczyna uwiądu i kryzysu demokracji.
Współcześni piewcy globalizacji, porażeni totemem, jakim stał się rynek i konsumpcja – tak musi być, gdyż system kapitalistyczny jest nastawiony na maksymalizację zysków - nie widzą, iż nasza planeta znajduje się w okresie interregnum.
Projekt globalistów i admirujących go mainsteramowych akolitów jest próbą ucieczki do przodu od problemów, które narastają z racji samej istoty systemu wolnorynkowego. Wzmocnionego ostatnimi czasy przez królestwo neoliberalizmu. Ten projekt tworzy jednak żyzną glebę dla pogłębienia megakryzysu strukturalnego całego systemu. Nie jest żadnym planetarnym i ogólnoludzkim rozwiązaniem, a tylko dalszą drogą dla pogłębiania stratyfikacji społecznych, co w dłuższym czasie będzie tworzyć dwa odrębne gatunki ludzi (p. II część tryptyku - Społeczna dekadencja).
Jeśli demokracja w euroatlantyckim wydaniu zezwala na wieloletnie przetrzymywanie – bez procesu i wyroku – ludzi za nieudowodniony terroryzm (Guantanamo), buduje więcej więzień i murów (dzielących świat na nasz oraz cudzy i obcy) niż szkół i placówek edukacyjnych, jeśli jednych potępia i wyklucza za prowadzenie agresywnych wojen a swoich sojuszników i klientów za takie czyny hołubi i przymyka oczy na popełniane przez nich zbrodnie, to nie dziw, że społeczeństwa odwracają się od takiego systemu. Bo hipokryzja w starciu z realiami poraża. Tym mocniej, gdy argumentacja demokratów i liberałów podpiera się uzasadnieniami swego postępowania etyką, moralnością, przyzwoitością, wzniosłymi wartościami, uniwersalizmem.
Dlaczego więc propozycje elit reprezentujących interesy mega kapitału (jak w przypadku kultury Davos) mają być jedyną, niezawodną, pewną niczym Arka Noego nadzieją i perspektywą planetarnego społeczeństwa? I należy im się bez szemrania i buntu poddać, przyjąć tę perspektywę jako nieuchronną, jedyną i absolutnie konieczną? Jako wyższy stopień hegemonii kapitału nad pracą, własności prywatnej nad wspólną (najszerzej pojętą), swoiste chomąto założone właśnie wolności rozumianej holistycznie i omnipotentnie.
I mówienie, iż wiara w wolność jako najwyższą wartość, na której należy opierać swój byt, jak uczynił to cytowany prezydent Francji, niczego nie załatwia. Jest kolejnym przykładem wspomnianej megahipokryzji. Bo przecież nikt nie zwalcza wolności, zwalcza się co najwyżej wolność tych innych, obcych, niepokornych, buntowniczych (Karol Marks, 18 Brumaire'a Ludwika Bonapartego).
Na koniec powróćmy jeszcze raz do Fromma i jego Rewolucji nadziei. Wspomina on w podsumowaniu o duchowym, mentalnym, kulturowym odrodzeniu naszego gatunku. Postuluje, aby „człowiek ponownie obudził się do życia i przebudował swe społeczeństwo w kierunku życia”. Na pewno nie uczyni tego kapitał i esencjalizm zaprezentowany i proponowany przez zwolenników pogłębiania, według dotychczasowych form i metod, procesów globalizacyjnych, które pogłębiają stratyfikacje społeczne tak w wymiarze planetarnym jak i lokalnym. Ten kierunek rozwoju utwierdza bowiem hegemonię kapitału nad potrzebami społecznymi i marzeniami ludzi o lepszym jutrze. To droga donikąd, nowe chomąto i pogłębienie dotychczasowego, w nowoczesnej wersji, niewolnictwa.
Radosław S. Czarnecki