Humanistyka el
- Autor: Leszek Studnis
- Odsłon: 3510
In vino veritas, „w winie prawda”, antyczna maksyma na wieki stała jednym z symboli europejskiej kultury. Oczywiście rozumiana szerzej, aniżeli tylko w odniesieniu do wina.
Historia odkrycia i produkcji napojów wyskokowych jest w zasadzie dość dobrze poznana, chociaż trudno ustalić datę owego przełomowego wynalazku i porządek chronologiczny jego ewolucji. W mrokach dziejów giną również fakty świadczące o tym, kiedy trunek stał się utrapieniem ludzkości, współcześnie uważanym za chorobę.
Nieoceniona archeologia
W ikonografii wielu kultur, zwłaszcza zlokalizowanych wokół Morza Śródziemnego, wiele miejsca poświęcone zostało religijnym obrzędom i biesiadom, których nieodłącznym elementem był alkohol. Z dużą dozą pewności, na podstawie badań palinologicznych, można przypuszczać, że pierwsze „płynne używki” pojawiły się znacznie wcześniej, wraz z upowszechnieniem uprawy pszenicy i jęczmienia.
„Udomowione” odmiany pszenicy (samopsza, Triticum monoccocum i płaskurka, Triticcum diccocum), oraz takiegoż jęczmienia (Hordeum distichyum), odnalezione we wczesnych warstwach neolitu w Jerychu, Beida i Tell Ramad (ok. 6 500- 6 000 p.n.e) pozwalają przypuszczać, że ich mieszkańcy dość szybko opanowali proces prymitywnej fermentacji i zaczęli produkcję słabego piwa (ok. 1,5 % alkoholu). Być może wytwarzali je podobnie jak dzisiejsi Indianie Keczua w Peru chichę - przeżuwając zbożowe ziarna, aby zainicjować ich chemiczną przemianę przed zalaniem „zaczynu” wodą.
Nieco później mieszkańcy Mezopotamii nauczyli się wyrabiać wino z daktyli i winogron. Daktyle zawierają dużo naturalnego cukru, który ułatwia fermentację, natomiast winogrona musiały być poddawane obróbce. Dawne teksty, głównie z II tysiąclecia p.n.e., wskazują, że winogrona były najpierw udeptywane w wielkich kadziach nogami, a następnie uzyskany z nich sok był gotowany i dopiero potem poddawany procesowi fermentacji. Inne dowody świadczą o tym, że wino z winogron było pierwotnie produktem ubocznym z pestek z resztkami miąższu i nadpsutych owoców. Trudno zatem mówić o wysokiej jakości takiego wina. Musiało być stosunkowo słabe i kwaśne, przypominając w smaku dzisiejszy dżem, który zbyt długo „leżakował” w otwartym słoiku.
Alkohol, prawo i obyczaj
Nieco światła na produkcję i dystrybucję piwa rzuca Kodeks Hammurabiego (?- 1750 p.n.e.) wyryty na przeszło dwumetrowej kamiennej steli, odnalezionej w Suzie w 1901 roku. „Paragrafy” od 108 do 111 określają przestępstwa i kary przewidziane dla oberżystek, których główną przewiną było domaganie się zapłaty srebrem „według odważnika (zbyt) dużego”, a więc o zafałszowanym ciężarze. Za to groziło utopienie. Śmierć przewidziana była również za goszczenie w swojej oberży przestępców i zaniechanie stosownego donosu do władz.
Jeszcze surowsze kary były przewidziane dla arcykapłanek (naditum) i kapłanek (êntum), które otworzą karczmę. Groziło im spalenie na stosie. Jedynie karczmarki, które w czasie żniw dawały spragnionym piwo na kredyt miały prawo domagać się od „kredytobiorców” 50 sila (nieco ponad 40 litrów) ziarna. Tekst wyryty na steli świadczy, że produkcja i sprzedaż alkoholu były obwarowane pewnymi przepisami, a to z kolei wskazuje na powszechność „usług gastronomicznych” w owym czasie. Karczma była bowiem również miejscem wypoczynku kupców i wszelkich osób podróżujących.
W drugiej połowie II tysiąclecia p.n.e. pojawiają się na tabliczkach zapisanych pismem klinowym wzmianki o pewnych obyczajach, którym towarzyszyło spożywanie alkoholu. I tak w kontrakcie handlowym odnalezionym w Mari znajduje się zwyczajowa formuła kończąca transakcję: „spożyli chleb, wychylili czarę, namaścili się oliwą”.
Z kolei tabliczki z Ugarit (ob. Ras Szamra), dużego ośrodka handlowego w południowo-zachodniej Syrii, zamieszkałego w II tysiącleciu przez liczne kolonie cudzoziemców, zawierają spisy rozmaitych gatunków win, sprowadzanych osobno dla kupców egipskich, mykeńskich i syryjskich. Dokumenty te świadczą, że już w tamtym okresie znano wiele odmian trunków, produkowanych ze zbliżonych, ale różnych owoców, co można porównać do dzisiejszej specjalizacji w zakresie uprawy różnych szczepów winogron.
Z tego okresu pochodzą również pierwsze teksty medyczne opisujące schorzenia dość typowe dla osób nadużywających alkoholu. Zostały one zebrane w licznych dziełach, spośród których na szczególną uwagę zasługuje praca francuskiego badacza René Labeta Traitté Akkadien de diagnostics et prognostics mediceaux. Zdaniem autora, jedną z rozpowszechnionych chorób na Bliskim Wschodzie była żółtaczka. W rzeczywistości jest ona jedynie zewnętrznym objawem zapalenia, bądź niewydolności wątroby, ale nie można wykluczyć roli nadużywania trunków w jej etiologii.
Aspekt religijny
W kulturze picia niezwykle ważną rolę odgrywały obrzędy religijne i bóstwa płodności, opiekujące się zazwyczaj rolnictwem, a więc pośrednio i produkcją alkoholu. Świętom ku ich czci często towarzyszyły rytualne uczty połączone z orgiami i niepohamowanym pijaństwem.
Najlepszym świadectwem upodobania do wina był kult Dionizosa, fetowany aż cztery razy w ciągu roku. Najpierw odbywały się Dionizja Małe (zwane również Wiejskimi), obchodzone w miesiącu Posejdona (koniec grudnia - początek stycznia) dla oddania czci młodemu winu. Podczas dość swawolnej zabawy, w której jednym z punktów było otwieranie naczyń z młodym winem i podskoki w skórzanych, nadmuchiwanych workach (taniec zwany askoliasmos), podziwiano występy trup aktorskich i pito bez umiaru.
Kolejne święto Lenaje, (w miesiącu Gamelion, a więc na przełomie stycznia i lutego), poświęcone było tłoczeniu wina, a centralnym punktem jego obchodów były również suto zakrapiane uczty. Trzeba jednak przyznać, że biesiadom towarzyszyły agony, na których przedstawiano tragedie i komedie, a więc miały także swój wymiar kulturalny.
W połowie lutego i marca (miesiąc Antesterion) obchodzono trzecie ze świąt dionizyjskich Antesterie. Początkowo było traktowane jako święto zmarłych, jednak dość szybko zastąpiła je degustacja wina i składanie ofiar Dionizosowi.
Wreszcie ostatnie ze świąt, Dionizja Wielkie (inaczej Miejskie), odbywały się od czasów Pizystrata (I połowa VI wieku p.n.e.) z okazji wiosennej pełni Księżyca na przełomie marca i kwietnia (miesiąc Elafebolion). Tutaj najważniejsza była uroczysta procesja i przeniesienie posągu Dionizosa ze świątyni u stóp Akropolu do gaju herosa Akademosa. Tam dopiero odbywały się wspólne modły i uczta, a w kolejnych dniach święta śpiewy chórów i spektakle (tragedie i komedie) w teatrze Dionizosa, w Atenach.
Co ciekawe, punktem kulminacyjnym obrzędowego pijaństwa był stan, w którym dusza człowieka jakoby opuszczała ciało, określany mianem extasis, od którego wzięło swój początek pojęcie ekstazy. W innym momencie orgii uczestnik obchodów łączył się z bóstwem (gr. enthosiasmos), co z kolei znalazło swoje miejsce we współczesnych językach w słowie „entuzjazm”.
Omawiając religijny aspekt kultury picia, nie sposób pominąć Księgi Rodzaju, która również ma swój udział w kształtowaniu postawy Europejczyków wobec alkoholu. Jeden z jej fragmentów (Ks. Rdz. 9.20) wskazuje bowiem na Noego, jako pierwszego człowieka na Ziemi, który zasadził winnicę i… nieprzystojnie „napił się wina, odurzył się [nim] i leżał nagi w swym namiocie” (Ks. Rdz. 9.21). Cham, jeden z jego synów, ujrzawszy go nagiego, powiadomił o tym swych braci, którzy czym prędzej okryli ojca płaszczem, „twarzy zaś swych nie odwracali, aby nie widzieć [jego] nagości” (Ks. Rdz. 9 23). Kiedy Noe ocknął się z zamroczenia i dowiedział się o lekceważącym zachowaniu potomka wpadł w gniew i przeklął jego syna, a swego wnuka Kanaana.
Ten niejasny zdawałoby się fragment miał swój znaczący udział w kształtowaniu się późniejszych ideologii i postaw, a nawet wpłynął na bieg historii. Cham stał się w niektórych odmianach ideologii rasistowskiej „protoplastą murzynów”, synonimem wyrodnego dziecka, „praojcem ludzi źle wychowanych” i jedną z personifikacji… pijanego prostaka.
Obyczaj czy występek?
Także wiele innych przekazów literackich i dzieł sztuki rzuca światło na kulturę picia, lub jej brak, w świecie antycznym. Bohaterowie Homera potrafili pić na umór, biesiadować podczas gry w kości (słynna waza z przedstawieniem Achillesa grającego z Ajaksem), a w jednej z końcowych scen Odysei tytułowy bohater zabija podchmielonych zalotników, którzy usiłują nakłonić jego małżonkę Penelopę do ponownego zamążpójścia.
Najwięcej jednak pikantnych szczegółów pochodzi z czasów hellenistycznych. Z jednej strony, był to okres rozkwitu szkół
filozoficznych, z drugiej - nieprawdopodobnych zabaw i hołdowania uciechom zmysłowym. Z zapisów mitologicznych warto przypomnieć opis tragicznej uczty weselnej, na którą król Lapitów Pejritoos zaprosił centaurów, nie bacząc na ich gwałtowną naturę. Kiedy owe stwory, pół-konie z ludzkimi torsami i głowami pod wpływem wina usiłowały zgwałcić pannę młodą, doszło do krwawej jatki, w której intruzi zostali pobici.
Świadectwem nieobyczajności wywołanej spożyciem nadmiernej ilości alkoholu może być rzeźba pijanego satyra, który zupełnie nagi prezentuje swoje męskie wdzięki. Przymknięte powieki i na wpółotwarte usta dopełniają wizerunku leśnego, (ale jakże ludzkiego !), bożka zamroczonego alkoholem. W podobnym duchu utrzymana jest współczesna mu figurka starej pijaczki, pochodząca także z przełomu III i II wieku p.n.e.
Na ten sam okres datowany jest również bodaj pierwszy znany w historii opis delirium tremens, czy psychozy alkoholowej – „Podróż morska pijaków” pióra Tytrajosa. Autor w krótkim i dowcipnym opowiadaniu opisał stan ducha kilku młodzieńców, którzy po spożyciu znacznych ilości wina zaczęli wyrzucać domowe sprzęty przez okno, sądząc, iż znajdują się na morzu, a ich okręt tonie. Przybyłych ojców miasta, którzy zgorszeni usiłowali ich uciszyć, pijani potraktowali jak trytonów, przynoszących im wybawienie.
Wiadomo, że ponad miarę pił Aleksander Wielki, a i jego następcy nie gardzili winem, które było wszechobecne na wszystkich ówczesnych dworach. Na Bliskim Wschodzie jednak dość wcześnie pojawiły się nurty religijne o zabarwieniu ascetycznym, toteż „centrum picia i występku”, począwszy od I wieku p.n.e., przeniosło się do Rzymu.
Cesarstwo Rzymskie słynęło z wielu uciech, jakich nie powstydziłyby się nawet dzisiaj najbardziej perwersyjne domy rozpusty czy wyuzdani autorzy filmów pornograficznych. Chlubnym wyjątkiem był Juliusz Cezar, który pijał bardzo niewiele, co złośliwie przyznaje bodaj najsłynniejszy biograf cesarzy Swetoniusz, pisząc, że „spośród wszystkich jeden Cezar w stanie trzeźwym przystąpił do zburzenia Rzeczypospolitej”.
Poza nim jednak rzymska elita pijała chętnie i dużo. Marek Antoniusz, jeden z najbliższych współpracowników „boskiego Cezara”, potrafił zjawić się w senacie w stanie, który uniemożliwiał mu przemowę. Co więcej, niekiedy… wymiotował na mównicy, co niejednokrotnie wypominał mu Cyceron i zapłacił za to głową.
Następcy Cezara mieli różny stosunek do alkoholu. Tyberiusz wykazywał umiar w piciu, chociaż w dojrzałym wieku ujawnił skłonność do rozwiązłości seksualnej. Natomiast swoich synów mało cenił, zwłaszcza Druzusa, który wiódł żywot rozwiązły i „przesiąknięty winem”. Dwaj następcy Tyberiusza nie odznaczali się wstrzemięźliwością wzorem Cezara. Kaligula lubował się w ucztach, którym towarzyszyło pijaństwo, choć jego główne dewiacje dotyczyły intymnej sfery życia. Miłośnikiem wina był również jego wuj Klaudiusz. A po nich całe generacje Rzymian, począwszy od władców, a na zwykłych śmiertelników skończywszy.
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: występek czy obyczaj. Pewnie i jedno, i drugie. Na pewno nadużywanie trunków było występkiem, choć w pogańskim Rzymie pijaństwo podczas przyjęć stanowiło zapewne normę. Duch tych czasów doskonale oddaje „Uczta Trymalchiona” autorstwa Petroniusza.
Bez znieczulenia
Mało kto miał odwagę pokusić się o ujawnienie prawdy o skutkach picia alkoholu, a zwłaszcza jego nadużywania. A źródła historyczne pełne są zabawnych, mniej zabawnych, albo zgoła dramatycznych opisów, jak zamroczone alkoholem głowy władców i polityków funkcjonowały na arenie międzynarodowej, podejmując nieraz nieprzewidywalne lub zgoła tragiczne decyzje. Wystarczy wspomnieć Tamerlana, Piotra I Wielkiego czy Atatürka z bardziej nam współczesnych, aby dojść do wniosku, że ich wizjonerskie czy zbrodnicze poczynania nie zawsze miały źródło w racjonalnych przesłankach.
XX-wieczny wybitny poeta i dramaturg, Stanisław Grochowiak, na kilka lat przed swoją przedwczesną śmiercią, spowodowaną marskością wątroby, zawarł znakomitą analizę nałogu w sztuce „Lęki poranne”. Bez buty i mitomanii, typowej dla osób uzależnionych, opisał destrukcyjny wpływ alkoholu na życie człowieka, który w końcu rozdarty pomiędzy przymusem picia, a wstrętem do alkoholu i samego siebie, w kolejnym delirycznym ataku odbiera sobie życie. Znany krytyk literacki Jan Marx w swojej książce „Legendarni i przeklęci” napisał o Grochowiaku znamienite zdanie: „tego nie da się wymyślić”.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 593
To końcowa, trzecia część tryptyku, nie tyle o „Zderzeniu cywilizacji” jak zapowiadał Samuel Huntington, co o wojnie - na unicestwienie - jednej ze stron konfliktu. Dążność do monopolu i panowania - połączone z rywalizacją, która ma do tych stanów doprowadzić - jest jednak jak widać barierą nieprzekraczalną. W rzeczywistości wszystko już było. Znów ludzkość powtarza te same kroki, nie ucząc się, ani nie wyciągając ze swojej historii pozytywnych wniosków.
"Wolność tylko dla zwolenników rządu, tylko dla członków partii – choćby nawet byli nie wiadomo jak liczni – nie jest wolnością. Ona jest zawsze wolnością dla myślących inaczej".
Róża Luksemburg
Boutros Ghali, sekretarz generalny ONZ (1992-96), stwierdził proroczo, iż świat znajduje pod silnym wpływem sił zarówno zespalających jak i rozrywających naszą planetę. Ostrzegał wielokrotnie przed zwycięstwem tych drugich, które kierują się wyłącznie zyskiem, utylitarnym dobrobytem, swoistym i wąsko pojmowanym sybarytyzmem. Także Zygmunt Bauman, wnikliwy obserwator i analityk procesów zachodzących w świecie, po zburzeniu muru berlińskiego stwierdził, że tak masowo admirowana globalizacja zarówno jednoczy jak dzieli, spaja i rozczłonkowuje, daje szczyptę optymizmu, ale równocześnie deprecjonuje marzenia odbierając nadzieje.
Ale trzeba zauważyć, iż podziały – z racji królujących emocji, afektów i namiętności (ukąszenie romantyczne, o którym wspomina cytowany w drugiej części tekstu Stanisław Bieleń) – przeradzają się w stygmaty, nieusuwalne blizny, głębokie rowy uprzedzeń i fobii.
Pomysły Klausa Schwaba i hiperglobalistów, dla których dorobek twórcy Forum Ekonomicznego w Davos jest zasadniczym drogowskazem działania, są właśnie owym zapętleniem, czyniącym z ludzi władzy zakładników ich idei i pomysłów, prowadzących ludzkość i zbiorowości ją tworzące do społecznego Armagedonu. Z jednej strony kult wolności, swobody słowa, demokracji, postoświeceniowego optymizmu, a z drugiej – opresja, inwigilacja, kontrola, sprowadzenie wolności do ascetycznego i subiektywnego, niemalże religijnego, mistycznego i transcendentnego pojęcia. A tym samym pozbawienie jej doczesnych, materialnych, umożliwiających jej poszerzanie i pogłębianie zrozumienia, odniesień.
W owych procesach degradacji wspólnoty i tworzenia wektorów kierujących nas ku „społeczeństwu 20:80”, tzw. kultura Davos zajmuje poczesne miejsce (p. cześć II tryptyku - Społeczna dekadencja). Tak rozumiane procesy globalizacyjne są de facto zaprzeczeniem szczytnych celów, według których globalizacja ma być rozumiana jako proces jednoczenia się ludzi różnych kultur w formie jednej planetarnej zbiorowości, funkcjonującej bez jakichkolwiek opresji kulturowych, (czyli w formie zharmonizowanych i dopełniających się wzajemnie kultur regionalnych i lokalnych), zaś z drugiej – jako forma pozbawiona dyktatu czy hegemonii ze strony kogokolwiek. Bo czyż globalizacja ma być rozumiana – a tak ją się pojmuje w wielu, nieeuroatlantyckich kręgach cywilizacyjno-kulturowych – wyłącznie jako westernizacja?
Rozumienie westernizacji reklamowanej jako synonim postępu i rozwoju człowieczeństwa ogranicza się w zasadzie do dotychczasowego (już minionego w obliczu nadciągającego kryzysu strukturalnego o globalnym zasięgu) poziomu i jakości życia ludzi Zachodu. W obliczu zapowiedzi płynących z obozu zwolenników dotychczasowej formy globalizacji, tylko ulotne pojęcie wolności, bez jakichkolwiek odniesień doczesnych, zostaje jedynym sloganem na sztandarach tak rozumianych wizji rozwoju świata i ludzkości. Oczywiście w tle pozostają zyski, nowa wersja kolonializmu i pogłębienie hegemonii w formie rosnącej władzy transnarodowych korporacji (p. Korporatokracja, Sprawy Nauki Nr 5/240 z 2019 r.), o czym w mediach głównego nurtu się nie mówi. Masz czuć się wolnym i to ma ci wystarczyć.
Liberalizm jak religia
Tak rozumiany liberalizm, zawłaszczający nie tylko gospodarkę i ekonomię – przede wszystkim w przestrzeni mentalnej, ideologicznej i retorycznej – ale i najszerzej pojętą kulturę, stał się na naszych oczach zarówno religią jak i swoistym Kościołem. Oczywiście bez formalno-instytucjonalnego centrum jak to miało miejsce z chrześcijaństwem, a potem - katolicyzmem.
Apostołowie chrześcijaństwa z pierwszych wieków nowej ery zapowiadali nowy świat, który odmieni rzeczywistość. Mówili o zbawieniu poprzez odrzucenie dóbr świata realnego. Niektórzy praktykowali – bo zacząć trzeba od siebie (jak mawiał Sokrates) – skrajną ascezę, wyrzekając się całkowicie potępianej „materii” (czyli dóbr codziennego użytku). Św. Antoni czy św. Szymon Słupnik są tych idei najlepszymi przykładami.
Liberalizm jako nośna, postępowa, dająca nadzieje na lepsze, postępujące drogą humanizmu społeczeństwo przyszłości, ograniczając się wyłącznie do sfery utylitarno-zyskownej i traktujący wolność wyłącznie w kategoriach ekonomiczno-biznesowych zapędził się w ten sam ciemny zaułek co chrześcijaństwo. Wolność sama w sobie, pozbawiona równości, sprawiedliwości, braterstwa (czyli empatii) i poczucia bezpieczeństwa (choćby na minimalnym, jednostkowym poziomie), bez balansu idei i wartości pozostaje pustym sloganem. Czymś na kształt chrześcijańskiego zbawienia po śmierci.
Współczesny liberalizm z twarzą Apostołów Nowego Ładu podążający ku tak rozumianym rozwiązaniom można określić więc nie jako holistyczną ideę postępu i rozwoju, a raczej swoistą wersję esencjalizmu. To poniekąd efekt platońskiego ukąszenia świadomości, gdzie wolność redukuje się wyłącznie do odwiecznych, stałych, niezmiennych wartości, bez odniesień do doczesnych pojęć. To znaczy, iż istnieje element natury ludzkiej rozumiany dogmatycznie i fundamentalnie. Takie pojmowanie natury człowieka krytykowali w swoim czasie m.in. Karol Marks i Fryderyk Nietzsche.
Esencjalizm jest podejściem dążącym zawsze do redukcji. Zachęca do tego, by skupić się na najważniejszych wartościach. W tym przypadku na wartościach, jakie nam za pomocą medialnej, mainstreamowej, narracji starają się narzucić różnego rodzaju mesjasze, apostołowie, guru i politycy.
Dobrym przykładem na tak rozumiany byt człowieka są tezy Agnieszki Krzyżanowskiej (literatki, fotografki, blogerki) z jej dorobku. Uważa ona, że dzisiejszy świat oferuje nam tak wiele możliwości, iż jesteśmy zagubieni w swej decyzyjności. Ale jednocześnie „żyjemy w kulturze braku, wmawia nam się nieustannie, że czegoś nie mamy, że jesteśmy nie na czasie. Paradoksalnie prowadzi to do dyktatury nadmiaru”.
Słuszne to jak najbardziej, lecz czy porzucając absolutnie doczesność i materię, pozostając jedynie przy wolności pląsającej w chmurach idealizmu i donkiszoterii zrealizujemy nadzieje na zrównoważony – materialnie i duchowo – postęp i rozwój człowieczeństwa, a tym samym ludzkości? Kultura „natychmiastowej gratyfikacji” (jak dzisiejszą sytuację określił Zygmunt Bauman w 44 Listach ze świata płynnej nowoczesności) dostaje w tym momencie potężny cios ze strony tych ośrodków, które do tej pory ją ochoczo promowały i zachęcały do jej praktykowania.
Ośrodki społecznej dyrygentury
Według tak rozumianej filozofii życia, esencjalista powinien dziś odpowiadać „nie” na propozycje, które daje mu świat. Owe ośrodki społecznej dyrygentury, o których tu wspomniano, na kanwie kryzysu i braków związanych z wyeksploatowaniem (w pogoni za zyskami) dóbr oraz zasobów planety starają się na tak skonstruowanej platformie komunikacji ograniczyć marzenia i potrzeby społeczne do idealistycznych, mistycznych zainteresowań. I takiego też pojmowania ludzkiego bytu. Dlatego przywołano m.in. drogę, jaką podążało pierwotne chrześcijaństwo w schyłkowym stadium Imperium Romanum.
Istotą egzystencji człowieka ma stać się rozumiana i wypreparowana z doczesności wolność. Dziwne jednak, iż ci co głoszą takie poglądy - np. Emanuel Macron wraz ze swymi akolitami (cytowany w I części tryptyku pt. „Wigor globalizacji”) - nie stosują się do tych propozycji. W 2021 r., jak podały francuskie media, członkowie rad nadzorczych topowych korporacji znad Sekwany samych dodatkowych dochodów – nagrody, bonusy, premie itd. - z racji zasiadania w owych radach otrzymali 44 mln euro. Nie kto inny niż jeden z czołowych polityków Zachodu - Georg Bush jr. – apelował po 11.09.2001 do obywateli USA, by wrócili do galerii handlowych i magazynów. „Kupujcie”– nawoływał za pomocą mediów. Ogłaszając aktualnie powszechną ascezę konsumpcyjną – ale wyłącznie dla ludu i mas – mocodawcy współczesnego świata przeczą tym samym swej dotychczasowej filozofii pojmowania rzeczywistości.
Rozumują niczym Natasza z Trzech sióstr Czechowa, mówiąca: „Posadzę kwiatki i będzie pachniało”. Nie będzie pachnieć, bo nie może. Świata, który był dotychczas, już nie będzie.
Nawet sam Klaus Schwab zdaje sobie sprawę z tego, co niosą w praktyce jego propozycje: „czwarta rewolucja przemysłowa umożliwi jednostkom coraz bardziej różnorodne sposoby krzywdzenia innych, na wielką skalę”. Jednak nad tą czekającą ludzkości optyką prześlizguje się niesłychanie lekko, nie wspominając jak owe zagrożenia i rafy ominąć, wyeliminować, czy choćby zminimalizować. Jego wirtualny, transnarodowy i planetarny „Bit-Nation” ma żyć dostatnio i być autentycznie wolnym. Reszta ma pozostać poza jego zainteresowaniem.
Już na początku XX w. ostrzegano przed dehumanizacją procesów globalizacyjnych, braku zrównoważenia wartości, jakie niosą i oddanie się wyłącznie sprawczej mocy sił rynkowych. Ich zdaniem już wtedy prowadzić to miało do powstania wielosetmilionowych, światowych warstw underclass (podklasa niczym niedotykalni w Indiach), czyli trwale, wielopokoleniowo zdeklasowanych, zmarginalizowanych, wykluczonych, a przez to nie wolnych i pozbawionych nadziei na poprawę swego losu ludzi (Henry Kissinger, Czy Ameryka potrzebuje polityki zagranicznej?). Czy taka ma być przyszłość ludzkości?
Projekt globalistów - dehumanizacja
Charakterystycznym rysem współczesnych debat i wymiany myśli, dzięki przejściu od racjonalności i realizmu do emocji, namiętności i skrajności stojących na antypodach kompromisu, jest zastąpienie poważnych argumentów i szermierki słownej oczernianiem tych, który mają inne zdanie, z którymi się nie zgadzamy, tych co wyznają inny system wartości i z takich pozycji interpretują procesy, bądź wydarzenia zachodzące w świecie. „To zaprzeczenie idei wolności słowa, zasadniczej dla zachodniej demokracji. To jest godne najwyższego potępienia” (amerykański dyplomata Chas W. Freeman jr. „Marsz ku katastrofie” [w]: Przegląd, 26.09-02.10.2022).
Warto dodać, iż takie formy dyskusji, taką dogmatyzację poglądów i fundamentalizm myślenia (co jest równocześnie egzemplifikacją pewnej formy fanatyzmu) preferują dziś głównie właśnie środowiska mieniące się liberalnymi, prodemokratycznymi, kreujące się na obrońców wolności słowa czy praw człowieka (w nich mieści się przecież prawo do odrębnego zdania). To też jest przyczyna uwiądu i kryzysu demokracji.
Współcześni piewcy globalizacji, porażeni totemem, jakim stał się rynek i konsumpcja – tak musi być, gdyż system kapitalistyczny jest nastawiony na maksymalizację zysków - nie widzą, iż nasza planeta znajduje się w okresie interregnum.
Projekt globalistów i admirujących go mainsteramowych akolitów jest próbą ucieczki do przodu od problemów, które narastają z racji samej istoty systemu wolnorynkowego. Wzmocnionego ostatnimi czasy przez królestwo neoliberalizmu. Ten projekt tworzy jednak żyzną glebę dla pogłębienia megakryzysu strukturalnego całego systemu. Nie jest żadnym planetarnym i ogólnoludzkim rozwiązaniem, a tylko dalszą drogą dla pogłębiania stratyfikacji społecznych, co w dłuższym czasie będzie tworzyć dwa odrębne gatunki ludzi (p. II część tryptyku - Społeczna dekadencja).
Jeśli demokracja w euroatlantyckim wydaniu zezwala na wieloletnie przetrzymywanie – bez procesu i wyroku – ludzi za nieudowodniony terroryzm (Guantanamo), buduje więcej więzień i murów (dzielących świat na nasz oraz cudzy i obcy) niż szkół i placówek edukacyjnych, jeśli jednych potępia i wyklucza za prowadzenie agresywnych wojen a swoich sojuszników i klientów za takie czyny hołubi i przymyka oczy na popełniane przez nich zbrodnie, to nie dziw, że społeczeństwa odwracają się od takiego systemu. Bo hipokryzja w starciu z realiami poraża. Tym mocniej, gdy argumentacja demokratów i liberałów podpiera się uzasadnieniami swego postępowania etyką, moralnością, przyzwoitością, wzniosłymi wartościami, uniwersalizmem.
Dlaczego więc propozycje elit reprezentujących interesy mega kapitału (jak w przypadku kultury Davos) mają być jedyną, niezawodną, pewną niczym Arka Noego nadzieją i perspektywą planetarnego społeczeństwa? I należy im się bez szemrania i buntu poddać, przyjąć tę perspektywę jako nieuchronną, jedyną i absolutnie konieczną? Jako wyższy stopień hegemonii kapitału nad pracą, własności prywatnej nad wspólną (najszerzej pojętą), swoiste chomąto założone właśnie wolności rozumianej holistycznie i omnipotentnie.
I mówienie, iż wiara w wolność jako najwyższą wartość, na której należy opierać swój byt, jak uczynił to cytowany prezydent Francji, niczego nie załatwia. Jest kolejnym przykładem wspomnianej megahipokryzji. Bo przecież nikt nie zwalcza wolności, zwalcza się co najwyżej wolność tych innych, obcych, niepokornych, buntowniczych (Karol Marks, 18 Brumaire'a Ludwika Bonapartego).
Na koniec powróćmy jeszcze raz do Fromma i jego Rewolucji nadziei. Wspomina on w podsumowaniu o duchowym, mentalnym, kulturowym odrodzeniu naszego gatunku. Postuluje, aby „człowiek ponownie obudził się do życia i przebudował swe społeczeństwo w kierunku życia”. Na pewno nie uczyni tego kapitał i esencjalizm zaprezentowany i proponowany przez zwolenników pogłębiania, według dotychczasowych form i metod, procesów globalizacyjnych, które pogłębiają stratyfikacje społeczne tak w wymiarze planetarnym jak i lokalnym. Ten kierunek rozwoju utwierdza bowiem hegemonię kapitału nad potrzebami społecznymi i marzeniami ludzi o lepszym jutrze. To droga donikąd, nowe chomąto i pogłębienie dotychczasowego, w nowoczesnej wersji, niewolnictwa.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 4261
Słowa dnia – są dokumentowane codziennie jako te, które najczęściej pojawiają się w wytypowanych serwisach prasowych. Można je śledzić na Facebooku, a wszedłszy na stronę www.slowanaczasie.uw.edu.pl, nie tylko czytać ich tygodniowe zestawienia i komentarze na temat słów miesiąca, ale od początku każdego listopada nawet samemu uczestniczyć w plebiscycie na Słowo Roku. Przede wszystkim jednak słowa dnia trafiają do zakładki na stronie Narodowego Korpusu Języka Polskiego - www.nkjp.pl - jako ogólnodostępny materiał do różnorakich badań i zastosowań, np. do układania słowników, podręczników, wzbogacania wyszukiwarek czy programów do automatycznego tłumaczenia. Z dr Dorotą Kopcińską z Instytutu Języka Polskiego UW, która zajmuje się wyborem i językoznawczym opracowaniem słów dnia oraz ich cotygodniowymi zestawieniami, rozmawia Krystyna Hanyga.
- Systematyczne dokumentowanie słów dnia jest przedsięwzięciem dość młodym?
- Polskie słowa dnia są rejestrowane mniej więcej od marca 2010 roku, na początku stanowiły po prostu jeden z rezultatów pracy nad budową Narodowego Korpusu Języka Polskiego. Wzorem, do którego odwołał się współtwórca NKJP, a zarazem pomysłodawca odrębnego serwisu Słowa dnia prof. Marek Łaziński, był lipski Wortschatz, czyli zbiór leksyki języka niemieckiego wzbogacany codziennie właśnie o słowa dnia.
Polskie Słowa dnia zawdzięczają swoje istnienie także autorowi programu wyszukiwawczego o nazwie Frazeo - angliście z Uniwersytetu Łódzkiego dr. Piotrowi Pęzikowi. (W Instytucie Anglistyki UŁ od wielu lat opracowywano korpusy tekstów, zarówno języka polskiego, jak i korpusy porównawcze polsko-angielskie i angielsko-polskie, także tekstów uczniowskich, stąd udział łódzkich badaczy z tego środowiska w budowie NKJP). Dzięki oprogramowaniu dra Pęzika mamy codziennie możliwość obejrzenia kontekstów, których analiza jest czynnikiem niezbędnym przy wyborze przez językoznawcę słów dnia spośród tych, które program wskazuje automatycznie jako słowa najczęściej używane poprzedniego dnia w tekstach prasowych. Zasadniczym materiałem są pierwsze strony czterech dzienników ogólnopolskich („Rzeczpospolitej”, „Gazety Wyborczej”, „Dziennika Gazety Prawnej” i „Polski The Times” oraz ich wydań lokalnych), ale także pokazują się teksty funkcjonujące wyłącznie w Internecie na stronach innych gazet i portali.
- Program dostarcza słów, które mają frekwencję bezwzględnie wysoką nie tylko w tekstach z poprzedniego dnia, ale także dosyć wysoką w porównaniu z danymi tekstowymi z poprzedniego półrocza. Wyniki są rezultatem pracy automatu i muszą podlegać kontroli językoznawcy. Po pierwsze dlatego, że program na razie nie uwzględnia różnicy wielkości liter w zapisie, więc to człowiek musi zdecydować, początek którego słowa - jako nazwy własnej - trzeba napisać wielką literą. Poza tym program z założenia sprowadzający słowa do form podstawowych wyrazów czasem robi zabawne pomyłki.
Na przykład, przez ostatnie miesiące przewijał się w prasie temat uboju rytualnego i słowo ubój padało w tekstach dość często. Ponieważ ubój jako ciąg liter rzeczywiście niewiele się różni od kształtu formy bój – rozkaźnika od bać, na liście wygenerowanej przez program pojawiało się słowo ubać jako hipotetyczna reprezentacja formy czasownika. Dzięki temu, że można było sprawdzić przykłady użycia, teksty z jakich dane słowo zostało zaczerpnięte dało się szybko zweryfikować, że w tym wypadku nie jest to jakiś nowy czasownik, tylko znany od dawna rzeczownik, sprowadzony automatycznie do nieodpowiedniej formy podstawowej.
Oczywiście, będziemy starali się usprawnić działanie programu, by takie sytuacje się nie zdarzały, ale udział człowieka w procesie wyboru słów dnia zawsze będzie istotny.
Selekcja dotyczy też słów pochodzących z lokalnych wydań gazet, związanych z miejscowymi wydarzeniami. Nie każde z nich odbija się echem w całym kraju, a więc utrwalenie opisujących je nazw nie odpowiadałoby ich rzeczywistej randze społecznej. W końcu o tym, co zostanie udostępnione publicznie, decyduje w dużym stopniu osoba wybierająca.
- Co na podstawie słów dnia można powiedzieć o współczesnej polszczyźnie medialnej, o procesach zachodzących w języku, tendencjach zmian w słowotwórstwie, składni, semantyce?
- Przede wszystkim jest bardzo wiele słów o charakterze książkowym, co przynajmniej w pierwszym momencie wydaje się dość dziwne. Wynika to jednak nie tylko z funkcjonowania programu, każdy z nas ma tendencję do myślenia o jednostkach leksykalnych jako o jednosegmentowych: słowo pisane to jest ciąg liter między spacjami i nic więcej. Tymczasem okazuje się, że słowa, które można interpretować jako formy wyrazów książkowych, często występują jako określenia innych słów. Na przykład, towarzyszący ubojowi przymiotnik rytualny na pewno nie jest wyrazem używanym przez wszystkich w życiu codziennym. A więc sam przymiotnik rytualny ma charakter słowa książkowego. Ożyło ono jednak w funkcji składnika związku wyrazowego, będącego w całości terminem, podobnym do wielu innych, do których na tyle przywykliśmy, że nie zwracamy uwagi, iż stanowią połączenie – jak godzina wychowawcza.
Często jednostki należące do biernego zasobu słownictwa rodzimych użytkowników polszczyzny zaczynają znów występować w tekstach jako elementy związków łączliwych czy nawet stałych, odświeżone, gdyż akurat odpowiadają potrzebie chwili.
Częściowo za wielokrotne pojawiania się w danym okresie jakichś do tej pory nieużywanych publicznie wyrazów ponoszą odpowiedzialność poszczególni autorzy tekstów, których słowa zostały ni stąd ni zowąd podchwycone i są powtarzane przez dni czy tygodnie. Przykład z ostatniego okresu: bezmózgi antyklerykalizm. Mnie, jako językoznawcę gramatyka, cieszy wystąpienie przymiotnika bezmózgi, ponieważ ma ciekawą budowę słowotwórczą, a w przywołanym kontekście również niecodzienne znaczenie ‘taki, który cechuje ludzi bez mózgu’. Autorzy wypowiedzi zwykle jednak posługują się połączeniami typowymi dla polszczyzny ogólnej, z domieszką książkowej, z drugiej strony często wypowiadają się z ogromnym ładunkiem emocji i wtedy używają właściwie polszczyzny potocznej. Do niej czasem dodają elementy zaczerpnięte z odmiany urzędowej - jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że w bardziej oficjalnych wypowiedziach taki zgrzyt stylistyczny, bywa, że występujący nawet w obrębie jednego zdania, świadczy, że mówiący nie ma pojęcia, jak konstruować harmonijne stylowo wypowiedzi.
Zresztą po tych wybranych słowach dnia widać, że ich źródłem są teksty utkane z elementów wziętych z różnych odmian polszczyzny. W jednej wiadomości czytamy: policja gania przestępców, w innej – że czyjaś wypowiedź stanowi nieprzytomną, podłą nagonkę na kogoś, jeszcze w innych, że po jakimś wybuchu zieje dziura, a jakaś sytuacja podpala kogoś do działania.
Do końca też nie wiadomo – to wymaga odpowiedniego opracowania – na ile ten automatyczny wybór odzwierciedla fakt, że w tej chwili nawet na pierwszych stronach gazet nie mamy do czynienia z informacją, a od razu z czymś, co jest jawnym bądź zakamuflowanym komentarzem. Dawniej można było spokojnie powiedzieć, że w prasie mamy teksty różnogatunkowe, a teraz doczekaliśmy się tekstów będących melanżem różnych gatunków. Tymczasem, jak się patrzy z dłuższej perspektywy, nie widać wśród słów dnia wielu rzeczy zupełnie nowych.
Czasem oczywiście trafiają się rarytasy typu: wózkopas, czyli kawałki równo ułożonej kostki, które na warszawskim Starym Mieście mają ułatwić poruszanie się osobom na wózkach. Zdarzają się też neosemantyzmy, jak suwak ‘sposób poruszania się pojazdów przed zwężonym odcinkiem jezdni’, i nowe połączenia wyrazowe, które jednak uznalibyśmy za niepoprawne składniowo, np. dać kogoś na żer dla mediów.
Potwierdza się natomiast obserwowana od pewnego czasu przez językoznawców tendencja do używania w funkcji określenia gatunkującego form przymiotników odrzeczownikowych, które nierzadko się z tego powodu tworzy, zamiast form dopełniacza rzeczownika, np. ostrożnościowy i postać terminu w ekonomii – próg ostrożnościowy w miejsce jego prostszej wersji – próg ostrożności. Moim zdaniem, przyczyny tego zjawiska z pogranicza semantyki, słowotwórstwa i składni należy upatrywać głównie w tym, że przymiotniki, które tworzymy od rzeczowników, przybierają znaczenia zależnie od kontekstu, w jakim wystąpią, więc możemy stosować je wszędzie tam, gdzie z jakiejkolwiek przyczyny zależy nam na skrótowym ujęciu myśli.
Powinniśmy jednak pamiętać, że nie zawsze zostawianie odbiorcy interpretacji naszej wypowiedzi jest bezpieczne. Przymiotnik urodowy w połączeniach typu: produkt urodowy ‘taki, który służy zachowaniu urody ciała ludzkiego’ (produkt dla urody, nieurzędowo po prostu kosmetyk) czy rynek urodowy ‘taki, na którym handluje się produktami utrzymującymi urodę ciała ludzkiego’ (rynek produktów dla urody, czyli rynek kosmetyków) poza tym, że się może językoznawcy nie podobać, bo uzna, że jest zbędny wobec istnienia przymiotnika kosmetyczny (wcześniej też nazywano urzędowo kosmetyki, ale - produktami kosmetycznymi), zasadniczo nie będzie rozumiany niezgodnie z intencją nadawcy, choć może jakiegoś odbiorcę w pierwszej chwili zdezorientować. Jednak wieloznaczność, o której tu mówimy, odnosi się również do przymiotników tworzonych od nazw krajów czy państw, a tu już często wchodzimy na pole minowe.
>- Oficjalną - na pewno. Ponieważ poziom naszego wykształcenia, także językowego, stale się obniża, za chwilę nikt nie będzie zwracał uwagi, że coś jest niewłaściwie ujęte w słowa, dopóki jako odbiorca nie poczuje się obrażony przez kogoś, kto również sądził, że może powiedzieć wszystko, bo jest wolność słowa i przy użyciu nieparlamentarnych słów nie zostawił na swoim oponencie suchej nitki. Wówczas ten obrzucony błotem – święcie oburzony przykładem słownego chuligaństwa - jest gotowy biec do sądu z oskarżeniem o obrazę swojej czci. W takiej chwili może sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że on sam także nie zna zasad językowej etykiety i gdyby role w dyskusji się odwróciły, to z kolei on nie miałby żadnych oporów przed użyciem niewybrednych słów.
Niepokojący jest stan polszczyzny wielu młodych ludzi. Nie chodzi tu o ich kreatywne zabawy językowe czy nawet uleganie obcym modom (angielszczyźnie), ale o częsty między młodymi sposób porozumiewania się przy użyciu niemal wyłącznie wulgaryzmów i obscenów. To bardzo groźne zjawisko, które się rozprzestrzenia, wpływa nawet na zachowanie mowne starszego - zdawałoby się - lepiej wychowanego pokolenia.
>- Sądzę, że wspomniane już przeze mnie zachwianie wyczucia różnic między odmianami języka wśród rodzimych użytkowników polszczyzny, ma swoje źródło w brakach edukacji. Po pierwsze, ta nieporadność bierze się stąd, że ludzie coraz mniej muszą pisać i piszą, także w sytuacjach oficjalnych. To zaczyna się od początku szkoły, w tej chwili właściwie na żadnym poziomie edukacji nie wymaga się od ucznia, żeby samodzielnie sformułował choć jedno zdanie.
Dawniej w młodszych klasach szkoły podstawowej często trzeba było budować zdania na przykład z podanych wyrazów lub z wyrazami, które kryły w sobie jakąś trudność w pisowni. Obecnie uzupełnia się w zeszycie ćwiczeń jedno – dwa słowa w danym poleceniu. W starszych klasach nie pisuje się również rozprawek. Ludzie mają problem ze sformułowaniem jakiejkolwiek skończonej myśli na piśmie, gdyż nigdy nie byli w tym ćwiczeni.
Po drugie, z mówieniem też mamy większe kłopoty, odkąd w imię zachowania różnicy między tekstem pisanym a mówionym, pozwalamy na to, żeby już od dziecka nie przejmować się budowaniem kompletnych wypowiedzi.
Po trzecie, nawet za młodu czyta się niewiele tekstów klasycznych będących świadectwem naszej wielowiekowej kultury, które można uznać za wzorcowe pod różnymi względami. Obecnie od wczesnej młodości czytamy głównie teksty wytworzone przez użytkowników języka równie kompetentnych jak my, którzy mamy właśnie coś powiedzieć czy napisać. Nie stanowią one dla nas żadnych wzorców.
Od kilkudziesięciu lat w badaniach językoznawczych funkcjonuje pogląd, według którego język, z którym się rodzimy i w którym wzrastamy, to właśnie polszczyzna potoczna i dopiero w szkole powinniśmy nauczyć się wypowiadać i pisać w języku ogólnym. Można by tu widzieć elementy dowartościowania gwar ludowych czy odmian regionalnych, ale w polszczyźnie nigdy nie było i nie jest tak, jak na przykład w języku niemieckim, w którym rzeczywiście niemczyzna potoczna każdego regionu jest na tyle różna, że bez poznanej w szkole niemczyzny ogólnej trudno byłoby np. Bawarczykowi porozumieć się z mieszkańcem okolic Kolonii.
Różnice językowe między mieszkańcami różnych regionów naszego kraju nie są współcześnie tak duże, by nauczaniu polszczyzny ogólnej w szkole towarzyszyła dodatkowa motywacja: dobre opanowanie wszystkich odmian języka polskiego w mowie i w piśmie to warunek konieczny do skutecznego porozumiewania się między wszystkimi członkami polskiego społeczeństwa, niezależnie od środowiska językowego, z jakiego się wywodzą, a więc do pełnienia jakichkolwiek ponadlokalnych ról społecznych. Skoro na co dzień posługujemy się polszczyzną potoczną, a szkoła nie rozwija dostatecznie naszych kompetencji w zakresie użycia innych odmian, (nawet czasem nie uświadamia wystarczająco, że takie odmiany istnieją), to trudno się dziwić, że również w sytuacjach oficjalnych jest nam najłatwiej używać stylu potocznego ze wszystkimi jego zaletami, zwłaszcza wielością barwnych określeń, i wadami, jak brak słownictwa neutralnego emocjonalnie oraz ograniczenie tematyczne leksyki. Stąd między innymi – moim zdaniem - to wrażenie ubożenia języka mediów.
- Przede wszystkim sprzyja skrótowości wypowiedzi i tu oczywiście prym wiodą sms-y. W komunikacji internetowej, w wypowiedziach na forach, na czatach króluje polszczyzna potoczna. Teksty pisane próbuje się tam maksymalnie kondensować i odrzucić wszystko, co wydaje się spowalniać tworzenie wiadomości, choćby polskie znaki. O interpunkcji w ogóle nie ma co wspominać. Jeśli chodzi o ortografię, to internauci traktują ją jako zbędny balast i swoim dążeniu do uproszczeń łatwo zapominają, czemu służy morfologiczna zasada pisowni. Jej przestrzeganie ułatwia czytającemu identyfikację różnych form tego samego wyrazu.
Wbrew pozorom, pisanie zgodnie z wymową opóźnia zrozumienie zapisu. Z jednej strony więc panoszy się w tych tekstach niechlujstwo graficzne. Z drugiej strony, efektem tendencji do skrótu są np. emotikony, czyli nowe – niewerbalne - sposoby komunikowania uczuć z wykorzystaniem, co paradoksalne, kombinacji tych samych znaków przestankowych, które się pomija przy tworzeniu wypowiedzi. Warto również zwrócić uwagę, że upowszechnienie narzędzi komunikacji elektronicznej sprawiło, że nasz zasób słownictwa czynnego wzbogacił się o wiele nowych wyrazów i to będących nie tylko terminami, ale także słownictwem środowiskowym. Po prostu wszyscy znamy się już nie tylko na medycynie.
- Język towarzyszy zmianom w obyczajowości, demokratyzuje się. W nim, jak w modzie, obowiązuje luz, swoboda. Rozpowszechniają się neologizmy i neosemantyzmy mające swoje źródło w języku angielskim. Słowa dnia, o których mówimy, są tyleż zwierciadłem współczesnej polszczyzny, co ciekawym materiałem choćby dla socjologów. W tych słowach znajdują przecież odbicie wydarzenia, medialne tematy dnia, głośne debaty i afery, zjawiska kulturowe. Słowa mówią wiele o mentalności i zainteresowaniach Polaków oraz o ich wyobrażeniach o świecie.
>
- Badacze zajmujący się opisem diachronicznym polszczyzny zwracają uwagę, że ta rejestracja słów posłuży socjologom, historykom myśli, polityki czy języka także w przyszłości do rozpoznania i opisywania sytuacji, wydarzeń, które miały miejsce w naszych czasach. Nasi potomkowie dowiedzą się dzięki Słowom dnia, co było dla nas tak ważne, że rozprawialiśmy o tym w mediach przez dłuższy okres. Tymczasem jako synchronista trochę dziwnie się czuję ze świadomością, że opisując tu i teraz, tworzę materiał, który będzie spożytkowany także w przyszłości.>- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1793
Mit w sensie przedmiotowym to opowiadanie udramatyzowane, często symboliczno-magiczne, wyrażające ludzkie doświadczenie świata jako rzeczywistości sakralnej. Objawia modele wszelkich obrzędów i ludzkiej działalności, w których doznaje się religijnego lub quasi-religijnego doświadczenia świata. W języku potocznym mit jest synonimem fikcji, tego co nieprawdziwe, nierealne, irracjonalne, irracjonalne. Mit od XIX wieku w wyniku rozwoju nauki i techniki oraz takich trendów i prądów myślowych jak: ewolucjonizm, scjentyzm, kult wolności i sprawiedliwości społecznej, postrzegany jest jako coś nienaukowego, antymodernistycznego, stając się synonimem zacofania, zaściankowości, ciemnogrodu.
Mity są społecznym snem, a sny – osobistym mitem.
Joseph Campbell
Mit jako przebrzmiały sposób opisywania świata i procesów w nim zachodzących, zdaniem prof. Ludwika Stommy polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia i sama kultura były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji sił wyższych, pozaracjonalnych. Wtedy można je zadekretować jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od Boga (czy innej siły pozaziemskiej).
To – wedle Stommy – forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych oparta najczęściej na chwytliwej formule, iż to jest jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Mamy tu oczywiście również do czynienia z boską ingerencją.
Mit jest więc rodzajem świadomości społecznej obecnym we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych. Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać (co widać obecnie w dwójnasób).
Mit zdejmuje w takiej perspektywie odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy. To bardzo wygodna i psychologicznie uprawniona pozycja. Uprawniona dla infantylizmu, niedojrzałości.
Współcześnie uznaje się mit jako zakorzeniony w najgłębszych pokładach ludzkiej psychiki, immanentny jej element niosący prawdę. Przyczyniły się do tego m.in. badania Karola G. Junga i jego szkoły, jak również nowe odkrycia w dziedzinie antropologii kultury.
Mit i religia
Jeden z największych teologów katolickich XX wieku, Karl Rahner zauważył, iż pojęcie mitu nierozerwalnie jest związane z językiem religijnym i z takim też rozumieniem egzystencji człowieka. Każde pojęcie opowiadające o rzeczywistości metafizycznej lub religijnej (leżących poza sferą bezpośredniego doświadczenia) musi się posługiwać wyobrażeniami, które nie są pierwotnymi wyrazami tej rzeczywistości, ale pochodzą z innego źródła. Jeśli przyjmujemy następnie, że to wyobrażenie nie jest statycznym obrazem, lecz ma charakter wyobrażenia dramatycznego, wydarzeniowego, albo można je nazywać wyobrażeniem mitycznym, to można to będzie uznać, iż każda wypowiedź metafizyczna lub religijna ma charakter mityczny, albo podlega interpretacji w terminach mitu.
Wszystkie te elementy znaleźć można w micie Solidarności funkcjonującym cały czas w polskiej narracji. Tym samym dekretuje się je jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunku społeczne”, „chwalebne zasady”. Jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od siły pozaziemskiej. Mitem jest też forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych opartej najczęściej na chwytliwej formule, iż jest to jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Mamy tu do czynienia z kolei z nadprzyrodzoną ingerencją.
Jak zauważa Simone de Beauvoir, „większość ludzi zadowala się mitami, tanim poczuciem wieczności, absolutem w kieszonkowym wydaniu”. To w świetle tezy Karla Poppera mówiącej, że „w postaci mitów społeczeństwo narzuca (…) jednostkom, obrazowo i uchwytnie, swoje prawa i obyczaje; dzięki mitom nakaz zbiorowości, kolektywny imperatyw, wciska się w każdą świadomość. Za pośrednictwem religii, tradycji, języka, podań, pieśni, kina - mity przenikają nawet do egzystencji, całkowicie prawie ujarzmionych przez materialne konieczności” jest niezwykle znamienne. Tu bowiem bylejakość myślenia i lichość potrzeb ogółu (de Beauvoir) miesza się z przymusem i narzuceniem przez zbiorowości jednostkom zachowań, postaw, nawet schematów myślowych (Popper) nie odpowiadających wartościom i przekonaniom tych jednostek. Służą do tego odpowiednie metody i formy funkcjonowania zbiorowości. Ale jest to gwałt na psyche jednostki.
Polityka napuszenia i kiepskiego mistycyzmu
Prof. Jan Szczepański, socjolog i wybitny myśliciel, zauważył już przed 40 ponad laty, że „polityka w Polsce ciągle rozgrywa się w sferze emocji i ciągle sądzimy, iż rozwój kraju zależy od postaw patriotycznych, zaangażowania, oddania sprawie, ofiarności etc. i ciągle w wychowaniu i propagandzie kładziemy nacisk na emocje.
Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się znacznie szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym wynikiem jest nieskuteczna.
Z drugiej strony jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenia emocjonalne mogą zawsze przynieść niespodziewane skutki”.
Czy coś się w tej mierze zmieniło? Jeśli tak, to z pewnością na gorsze. Bo przecież mit jako rzeczywistość żywa i przeżywana podlega podobnie jak zjawisko religii, deformującym procesom historycznym, społecznym, kulturowym, politycznym itd. Mit w ich wyniku zdegradowany zostaje do pewnego rodzaju narracji, używanej do określonych, na pewno pozamitycznych czy pozareligijnych, utylitarnych (np. politycznych) celów.
Polski humanista światowej sławy prof. Andrzej Walicki w tym kontekście zwraca uwagę na szczególną uległość polskiego społeczeństwa wobec różnorakich form przemocy ze strony zbiorowości (chodzi o dzieje naszego narodu), predylekcji do poddania się modom, popularnym trendom i alienacji z uniwersalnie pojętych spraw publicznych. Przytakiwania możnym. „To samo działo się w heroicznym okresie Solidarności: wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie moralnej walki, ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających z nich uprawnień”.
To, na co zwraca uwagę Walicki, bierze się z szerzonej megalomanii, ze sztucznego heroizmu, z napuszenia i kiepskiego mistycyzmu oraz traktowania Polski (i siebie) jako Chrystusa narodów. To cień Mesjasza, który siebie składa w ofierze za innych. I ciągnie się ta skaza w zbiorowym nadwiślańskim myśleniu zaciemniająca racjonalizm, pragmatyzm i realizm, od wieków. Setna rocznica odzyskania przez Polskę państwowości potwierdza to znakomicie.
Prof. Barbara Świda-Zięba, socjolog i działaczka demokratycznej opozycji z lat PRL, będąc uczestniczką obrad Okrągłego Stołu z niesmakiem stwierdza w swej ostatniej książce, iż jej niedawni fratrzy podczas już konkretnych rozmów w istotnych dla kraju sprawach pokazują swą małość, miałkość intelektualną, kompletne nieprzygotowanie do uniwersalizmu państwowotwórczego. Sędziwa intelektualistka u schyłku życia pisze: „Za to szalał manipulant koło trzydziestki, Czaputowicz. Ważny kandydat na czołowego polityka opozycji. Zdążył już rozbić >Wolność i Pokój< i ma swoją organizację. On to z tej przypadkowej (choć niegłupiej) zbieraniny chciał stworzyć (…) jakieś podkomisje o nieokreślonych kompetencjach, a przewodniczących wyłonić zaraz. Niech harcerze zbiorą się w jednym kącie i wybiorą harcerza, robotnicy w drugim kącie – wybiorą robotnika itd. I dokooptujemy ich do komisji (składającej się, jak pisałam, w większości ze staruszków) – komisji, co nie wiadomo, co ma robić, ale wiadomo, że ma namaszczenie Wałęsy”.
I podsumowując cały fragment poświęcony opozycji demokratycznej przy Okrągłym Stole pisze: „nie mogłam się powstrzymać, by nie zauważyć, że Okrągły Stół uaktywnia nietolerancję, swoistą też dla lat 1980-1981, odbiera jednostce prawo do indywidualnych sądów. Uruchamia mechanizmy psychologii tłumu”.
Modlitwą i magią silni
Czy dzieje III RP nie są jakby egzemplifikacją takich właśnie działań, takiej mentalności, takiej potrzeby posiadania przez każdego swojej politycznej kanapy, swojej koterii, swego stronnictwa, gdzie mógłby brylować, przewodniczyć? Dzisiejsza sytuacja jest jedynie kontynuacją i wzmocnieniem tych tendencji, patrzenia na politykę i działalność publiczną w sposób wsobny, egoistyczny, a zarazem mityczny i mesjanistyczny. Gen szlachcica na zagrodzie równego wojewodzie, który uosabiać ma polskie umiłowanie wolności, demokracji (tu – szlacheckiej, a de facto były to rządy oligarchii magnacko-szlacheckiej prowadzące do kompletnej anarchii i anihilacji państwa na ponad 100 lat) ma się całkiem dobrze.
Zresztą, gloryfikowaną nad miarę II RP, będącą dziś w powszechnej narracji mitologicznym Edenem (m.in. ziemiaństwo, dworki, „nie oddamy ani guzika”, marsz na Wilno czy Zaolzie, COP i Gdynia) również charakteryzował ten zabójczy syndrom destrukcyjnego partyjniactwa i salonowych koterii, oligarchiczny system funkcjonowania państwa (zwłaszcza w latach 30. XX w.), potworne zróżnicowanie społeczno-kulturowe. W >Sprawach Nauki< pisał dwukrotnie na ten temat prof. Witold Modzelewski w 2018 roku.
Prof. Leszek Kołakowski stwierdził kiedyś, iż dotychczasowe wychowanie chrześcijańskie (w wersji potrydenckiej, kontrreformacyjnej) podtrzymywało – a w Polsce ma to miejsce po dziś dzień jako trend nasilający się i coraz bardziej totalny – przekonanie związane z obrządkami religijnymi i sakramentami jako elementami wierzeń magicznych. Tym samym sugeruje się, iż modlitwy, obrządki, pielgrzymki, czuwania itd. - choć włączają, rzecz jasna, działania nadziemskiej energii - mają przede wszystkim zapewnić skuteczność techniczną w osiągnięciu zamierzonego celu. Tym samym stają się one formą manipulacji, zaklinania rzeczywistości, mających zmienić realnie rzeczywistość.
Tak realizowany religijny kult powoduje ustawienie wierzenia religijnego na antypodach racjonalności i empiryzmu. I to się nie zmieni, dopóki nie zdekonstruuje się imaginarium, nadwiślańskiej silnie zmitologizowanej świadomości, lechickiej mentalności nie oczyści z przaśnego ludyzmu, bezrefleksyjnej manifestacyjności podyktowanej postawą: „bo tak wypada”, czy „co ludzie powiedzą”.
Mitomańscy mistycy znad Wisły
Demitologizacja zawsze bardzo boli, bo z mitem trudno się rozstać, zwłaszcza człowiekowi owładniętemu mitomańskim mistycyzmem („ rozpadające się iluzje boleśnie ranią” pisał Anthony de Melo, TJ). Zwłaszcza, kiedy od dekad używa się mitu dla utylitarnych, niskich - przede wszystkim politycznych i doraźnych - celów.
To stąd biorą się powszechne (w mikro- i makroskali) mniemania, czy przekonania, o polskiej wyjątkowości, będące dalekim echem towiańszczyzny czy romantycznych rojeń nadwiślańskich wieszczów. Doskonale pokazuje ten casus Sławomir Mrożek w Weselu w Atomicach, gdzie prawdziwy Polak-katolik, kibol i nacjonalista, (ale takie schematy myślowe spotykać można również we wszystkich wspólnotach i zbiorowościach nad Wisłą i Odrą) uprzejmie prosi o oddanie mu władzy nad światem, a swoja prośbę uzasadnia tym, iż „jest lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.
I na koniec jeszcze jedna sprawa. Każdorazowe powstanie czy odrodzenie państwa polskiego (a miało to miejsce kilkakrotnie w tysiącletniej historii naszego kraju) traktuje się - jak pisze wspominany prof. Witold Modzelewski - w sposób cudowny, legendarny, mityczny, nie uwzględniając absolutnie warunków zewnętrznych jak i normalnych procesów społeczno-politycznych wpływających na tego typu zjawiska i wydarzenia.
„Ów cud odrodzenia miał być należną nam łaską, sakralizować twór publicznoprawny powstały przed stu laty. Zwycięstwo Dobra (pisanego dużą literą) jest wyrazem sprawiedliwości dziejowej czy też ładu moralnego, który został tym samym przywrócony”. Po prostu, boskie ingerencje i iluminacje ludu bożego (ale najczęściej chodzi tu o elity) powodują pojawienie się Polski na mapie Europy.
Taki sposób uprawiania polityki, ale też i nauki oraz formy dialogu elit ze społeczeństwem, przez omyłkę lub manipulację nazywanej historyczną, taki przekaz publiczny i taka forma edukacji jest nie tylko anachronizmem i wizją sprzed stu laty. To kolejna wersja polskiego irracjonalizmu i misjonizmu (jak określa to prof. Bronisław Łagowski w swych tekstach). Ale najsmutniejszym jest to, iż nikomu zdaje się nie przeszkadzać ów absurd, owa alienacja ze światowych trendów, to pogrążenie się w „przaśności” i „naszości” mitów, legend, chciejstw i fantazmatów. Mimo XXI wieku i kierunków, w jakich podąża rozwój świata i ludzkości. Czyżbyśmy wszyscy już przez nachalną retorykę i permanentne oszustwa tak bardzo zboczyli na intelektualne manowce i odeszli od racjonalności oraz realizmu?
Radosław S. Czarnecki