Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1069
Postanowiłem pofantazjować. Nawet ryzykując posądzenie o nadmierną egzaltację nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że dzisiejsza pandemia jest nie tylko ogromnym wyzwaniem medycznym, gospodarczym i logistycznym, ale też wielkim, ponadczasowym, cywilizacyjnym moralitetem.
My, ludzie, zbudowaliśmy swoją samoświadomość Istot Naczelnych na niepodważalnych osiągnięciach naszego gatunku: opanowaliśmy ogień, wymyśliliśmy koło, mikroprocesory, teorię względności i fizykę kwantową, antybiotyki, Internet, sputniki i szachy, a później maszyny, które w nie grają, stworzyliśmy IX Symfonię, Monę Lisę, Thermomixa i klocki Lego. Zaatakował nas natomiast organizm będący w gruncie rzeczy pojedynczą nicią RNA w otoczce z kilku białek, niezdolny nawet do samodzielnego życia poza komórką ofiary. Przy ludzkim genomie o długości ok. 2 m, z ponad 43 tysiącami genów, czyni go to biologicznie skrajnie prymitywnym. A jednak, powiedzmy szczerze, jego atak dosłownie rozłożył ludzkość na łopatki, z całą jej fenomenalną wiedzą, wyrafinowaną technologią i napędzaną algorytmami logistyką. Jest nadzieja, że tylko chwilowo. Ale wielorakie konsekwencje, na wszystkich poziomach życia społecznego i gospodarczego, na długo pozostaną katastrofalne.
Niektórzy (niestety zbyt wielu) twierdzą, że „Człowiek został stworzony, aby czynić Przyrodę mu poddaną”. Uzasadniają w ten sposób jego (tego Człowieka, znaczy) jakoby prawo do brutalnej ingerencji w środowisko – wycinania lasów, zabijania zwierząt, przekopywania mierzei, trucia atmosfery i oceanów, rujnowania gospodarki wodnej przez kopalniane odkrywki... Przykład obecnej pandemii przypomina nam o naszym faktycznym, mocno niestabilnym miejscu w ekosystemie i generalnie w ewolucji.
Dla wielu to zabrzmi zapewne rozczarowująco, ale Homo sapiens jest w istocie niezauważalnym epizodem w historii naszej planety. Na fikuśnym kalkulatorku w formie żółwika pożyczonym od mojego wnuka policzyłem skrupulatnie, że istniejemy na niej ok. 0,0065% czasu jej istnienia. Czyli ziemski ekosystem rozwijał się (szczęśliwie) przez miliardy lat – bez człowieka! Gdyby nas kiedyś zabrakło, to mrówki (ok. 22 000 gatunków, 2,20% czasu Ziemi) nawet tego nie zauważą. Natomiast rekiny (ok. 500 gatunków, 9,1% czasu Ziemi) się bardzo ucieszą, bo najmądrzejszy na Planecie twór biologiczny - Homo sapiens, w jego topowej wersji Macho, zabija ich ok. 100 mln rocznie (Journal of Marine Policy, 2018, mówi nawet o 273 mln). Głównie po to, żeby odciąć płetwy (wyrzucając resztę), bo uważa, że są fajnym afrodyzjakiem. Nie jest tak dlatego, że zupy z płetwy nie można zastąpić czymś równie smacznym, a już na pewno nie w obronie własnej, bo rekiny zabijają rocznie tylko ok. 5 osób. Czyli nie są mściwe. Czyli jednak są znacznie mniej inteligentne, niż my.
Żeby to rozczarowanie jeszcze pogłębić: Earthwatch Institute na posiedzeniu Royal Geographical Society of London (2019) ogłosił, że to pszczoły, a nie my, są najważniejszym gatunkiem na Ziemi. Po pierwsze, bo zależy od nich 70% ziemskich zbiorów, a po drugie, bo są jedynym gatunkiem biologicznym, który nie przenosi żadnych patogenów (w przeciwieństwie do nas). Przy okazji wspomniano, że w ciągu ostatnich lat udało się nam zlikwidować 90% ich populacji. Dzielny Homo.
Może jednak nie powinniśmy się tym za bardzo przejmować, bo, jak ostrzegają australijscy klimatolodzy w głośnym, ubiegłorocznym raporcie: „cywilizacja ludzka prawdopodobnie upadnie do roku 2050”, jeśli nie zrobimy czegoś naprawdę radykalnego w sprawie ocieplenia.
Słońce zgaśnie dopiero za kilka miliardów lat, więc może nawet zdąży powstać nowa cywilizacja Homo sapiens 2.0, a jak i ta upadnie, to po niej następne? Pozostawmy im przynajmniej dużo informacji o naszej historii, żeby mogły się uczyć na naszych błędach. Czyż nie byłoby okropnie przykro twórcom tych cudownych, monumentalnych pomników na Wyspach Wielkanocnych, gdyby wiedzieli, że dziś nie mamy pojęcia po co i jak to robili i dlaczego to było to dla nich takie piekielnie ważne? I nie dowiemy się, bo żadnego z nich już nie ma. Biedacy.
Wracając do pandemii, koronawirusa i narzucającego się stąd moralitetu: lepiej, żebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy (łatwo możemy się stać) epizodem historycznym – błyskotliwą mega cywilizacją, która w krótkim czasie fenomenalnie urosła, po czym równie szybko pokonała sama siebie, bo jej osiągnięcia uczyniły ją bezbronną wobec problemów, które sama stworzyła. To byłoby takie napoleońskie Waterloo w wersji super makro.
W globalnym świecie, globalne technologie tworzą globalne problemy, które zatem muszą być rozwiązywane globalnie. Nic natomiast nie wskazuje, żebyśmy to umieli, ani nawet chcieli się tego nauczyć. Globalne problemy ciągle próbujemy rozwiązywać lokalnie, posługując się egoistyczną racjonalnością. Prezydent Putin (2019): „My się nawet cieszymy z ocieplenia. Oszczędzimy na ogrzewaniu, będziemy potrzebować mniej lodołamaczy i przybędzie nam ziemi do uprawy”. Donald Trump wycofał USA z paryskiego porozumienia klimatycznego, Polska nie przystąpiła, jako jedyna, do unijnego planu neutralności klimatycznej, a Brazylia nie zaprzestaje masowo wycinać lasów deszczowych, żeby produkować olej palmowy, bo jest potrzeby do produkcji czekoladek i czipsów, a te, jak wiadomo, są niezbędne do oglądania Netflixa.
Wszystko to odbywa się pod auspicjami trudnych do zakwestionowania, szczególnie przez entuzjastycznych liberałów, mechanizmów demokratycznych. Stąd tyleż szokujący, co zastanawiający jest postulat sławnego (słusznie!) ostatnio badacza superinteligencji Nicka Bostrom’a (Oxford Univ.): „Tylko masowa inwigilacja i totalna władza zapobiegnie zniszczeniu naszej cywilizacji przez technologię. Ludzkość potrzebuje cyberwładcy” Tak, wiem - jak mawiał smerf Maruda - to się nie może udać! Idealistycznie rozumiana demokracja jest bowiem ważniejsza od przetrwania. Tym gorzej dla nas, a znacznie lepiej dla rekinów.
Donald Tusk w wywiadzie dla Gazety Wyborczej parę dni temu mówi: „Lekiem na wirusa jest więcej zjednoczonej Europy”. Prawda, ale tylko częściowa, potwierdzająca zresztą moją poprzednią tezę o lokalności myślenia. Lekiem na wirusa i pozostałe wielkie problemy globalne jest wyłącznie więcej zjednoczonego świata. Ale to jest problem sam w sobie, jak widać, znacznie trudniejszy.
Myślę, że koronawirus, mimo tej swojej mizernej, żeby nie powiedzieć żałosnej, nitki RNA (w porównaniu z naszym zjawiskowo mądrym DNA) jest całkiem rezolutny i słusznie kombinuje, że Homo sapiens nie skrzykną się globalnie, żeby z nim walczyć, tylko będą prężyć muskuły lokalnie. A on jest przecież przeciwnikiem zupełnie innej generacji, niż obecni, „tradycyjni” gracze rynkowi - grupy interesów, rządy i ich „racje narodowe”, hierarchie, korporacje międzynarodowe i politycy z wszystkimi ich uprzedzeniami, stereotypami i sentymentami!
Żyjemy w świecie kolejnych Czarnych Łabędzi i nieustannie pojawiających się zdarzeń każących nam wykrzyknąć, jak pisał Tim O’Leary, „WhatTheFuck!”. Czyli takich, które przewracają nasze dotychczasowe rozumienie świata i jego mechanizmów, wymagając już nie tylko „myślenia poza pudełkiem”, ale w zupełnie nowych pudełkach. Jak mawiała Mary Poppins: „Kiedy świat staje na głowie, to trzeba pójść w jego ślady”
Koronawirus to taki startup-marzenie wszystkich startupowców na świecie: nieskończenie skalowalny, bezlitośnie racjonalny i śmiertelnie skuteczny. Wszyscy teoretycy i praktycy biznesu o tym wiedzą: nowi gracze wymagają zupełnie nowych strategii walki. A tych dziś nie mamy. Czy jest szansa, że zdążymy je mieć zanim uszczęśliwimy rekiny? (Sami teraz widzicie do czego może doprowadzić dużo wolnego czasu w zamknięciu i picie wina przed południem!)
Pozdrawiam wszystkich zdrowych, podejrzanych o chorobę i chorych (tych pozdrawiam najbardziej).
Piotr Płoszajski
Prof. Piotr Płoszajski jest pracownikiem naukowym w SGH w Warszawie
Powyższy tekst został opublikowany w czasopiśmie Design Alive 5.04.20 http://www.designalive.pl/moralitet-na-motywach-koronawirusa/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1369
Wielkie Tyrnowo w drugiej połowie XIV wieku było scenerią gwałtownych i brutalnych wypadków. To malowniczo położone miasto funkcjonowało jako siedziba władz państwowych i religijnych cesarstwa bułgarskiego od jego restytucji pod koniec wieku XII aż do schyłku czternastego stulecia. Tu odbywały się najważniejsze uroczystości: koronacje, śluby władców, tu spoczywały relikwie świętych opiekunów państwa. Tutaj też zwoływano biskupów, mnichów i innych przedstawicieli duchowieństwa na synody.
W historii zapisało się kilka takich wydarzeń: dwa zgromadzenia osądzające bogomiłów, z lutego 1211 r. i kolejne, najpewniej z roku 1355 oraz zjazd z roku 1359 lub 1360 (data nie została precyzyjnie udokumentowana).
Za bluźnierstwo – kara śmierci
Ostatni z wymienionych synodów był skierowany przeciwko żydom. Osądzono na nim trzech członków gminy. Za bluźnierstwo car skazał ich na karę śmierci. Nie jest do końca jasne, na czym dokładnie polegały ich przewiny. Przebieg synodu i okoliczności jego zwołania znamy z opisu patriarchy Konstantynopola Kaliksta, zawartego w Żywocie Teodozjusza Tyrnowskiego. Zapisał on, że żydzi „nastawali” na „czcigodne ikony” Chrystusa i Bogurodzicy, „okazywali pogardę Bożym świątyniom i składanym w nich ofiarom”, „znieważali kapłanów, szydzili z mnichów i popełniali inne niegodziwości”.
Kalikst stworzył swoją opowieść najpewniej na podstawie relacji zasłyszanej od uczestniczącego w synodzie Teodozjusza (bohatera Żywotu…) około trzech lat po wydarzeniach. Nie zachowały się inne świadectwa omawianych tu wypadków. Car zlitował się nad trójką skazańców i zamienił karę śmierci na obcięcie języka i uszu. Jeden z żydów – ze strachu – przyjął chrześcijaństwo. Gdy rozeszła się wieść o tym, że dwóch pozostałych nie zechciało „przyjść do prawdziwej światłości, lecz woleli pozostać w mroku swojej bezbożności, gniew ludu obrócił się przeciwko nim. Ludzie zbiegli się z krzykiem i pobili jednego tak, że wyzionął swego plugawego ducha; drugi zaś został stamtąd zabrany” i poddano go karze – dowiadujemy się z Żywotu Teodozjusza Tyrnowskiego.
Przyczyny tak gwałtownej reakcji mieszkańców Tyrnowa kryją się w okolicznościach sprawy, które nie są wprost wskazane przez hagiografa. Wzburzenie ludu na „niewdzięczność” osądzonych, którzy nie skorzystali ze wspartej groźbą tortur „propozycji” zmiany religii, było duże. Możemy się domyślać, że nie była to pierwsza sprawa, która poróżniła sąsiadujące ze sobą społeczności chrześcijan i żydów, a wzajemna wrogość i nieufność osiągnęła już znaczne rozmiary.
Podejrzani obcy i bogaci
Historia świata pełna jest przykładów podobnych linczów i przemocy międzyreligijnej. Jeśli idzie o średniowiecze, to europejski Zachód jest w nie bogatszy niż Wschód; z krwawą rozprawą z katarami i pogromami żydów w okresie krucjat na czele. Niejednemu zapewne przyjdą na myśl procesy o czary i polowanie na czarownice, albo brutalne wojny religijne, ale ich apogeum przypada na okres późniejszy.
Wróćmy jednak na Wschód. Przyjrzyjmy się serii krwawych wypadków zapoczątkowanych w Konstantynopolu, w roku 1182, masakrą łacinników, jak zwano na Wschodzie wyznawców rzymskiego katolicyzmu. W stolicy cesarstwa bizantyńskiego było kilka dzielnic zamieszkiwanych przez przybyszów z Zachodu, przede wszystkim z Italii. Parali się oni bardzo intratnym handlem morskim, czemu sprzyjały cesarskie przywileje, i świadczeniem usług finansowych.
Obcy i bogaci łatwo stawali się przedmiotem zawiści, podejrzeń i wrogości. W Konstantynopolu łacinnicy czuli się zanadto jak u siebie. Genueńczycy, Pizańczycy i Wenecjanie, którzy stanowili większość przybyszów, konkurowali o przewagę w handlu w bezpardonowy sposób - dochodziło do zbrojnych napaści i podpaleń. Do roku 1180 cesarzem był Manuel II Komnenos, który doprowadził do intensyfikacji kontaktów z łacinnikami na wielu polach. Dwukrotnie żonaty z kobietami z Zachodu, organizował turnieje rycerskie – rozrywkę dotychczas nieznaną Bizantyńczykom, gościł na swoim dworze łacińskich teologów. Po jego śmierci druga żona Manuela – Maria z Antiochii – została regentką panującą w imieniu małoletniego Aleksego II.
W rozgrywce o władzę
Niechęć greckich mieszkańców Konstantynopola do łacinników i ich religii została wykorzystana w rozgrywce o władzę. Celem ataków konstantynopolitańskiego tłumu w roku 1182 stali się przybysze, a także ich kościoły i duchowni. Wkrótce po rozruchach i masakrze regencja upadła, a władzę przejął kolejny przedstawiciel rodu Komnenów Andronik I, który w 1183 r. rozkazał zamordować Aleksego II. Konflikty między państwami Zachodu a Bizancjum trwały dalej. W roku 1185 armia normańskiego królestwa Sycylii zdobyła i splądrowała Saloniki, mordując siedem tysięcy greckich mieszkańców.
Kolejne ciosy spadły na cesarstwo w 1203 r. Krzyżowcy we współpracy z Wenecjanami oblegli Konstantynopol, a następnie (1204) zdobyli go i złupili. Doszło do rabunków i bezczeszczenia kościołów, zamordowano wielu mieszkańców. Trudno wspomniane zdarzenia układać w jeden ciąg przyczynowy, natomiast o wzajemnych krzywdach pamiętano z obu stron. Budowały one napięcie i sprzyjały brutalnym zachowaniom. Od czasu obłożenia się anatemami przez wysłannika papieskiego kardynała Humberta i patriarchę Konstantynopola Michała Cerulariusza w roku 1054, zarzewiem wrogości stały się różnice religijne.
Kościoły nie utrzymywały łączności kanonicznej. Nazywamy ten rozłam wielką schizmą wschodnią, jakby był to wyłącznie spór o władzę w Kościele. Jednakże szybko obie strony konfliktu zaczęły się oskarżać o coś znacznie poważniejszego - o występek herezji, czyli przeinaczanie prawd wiary.
Wrogowie wewnętrzni
Warto wspomnieć również o stosunkach prawosławnych z „wrogami wewnętrznymi”. Dla Bizantyńczyków i Słowian południowych byli nimi między innymi uznawani za heretyków bogomiłowie. Traktowano ich surowo, duchowni ostro przestrzegali przed utrzymywaniem kontaktów z tymi innowiercami. Jednego z ich liderów, Bazylego Lekarza, na samym początku XII w. spalono na stosie na rozkaz cesarza Aleksego I Komnena. Dokonano tego na hipodromie, przy udziale licznej widowni, która domagała się od cesarza spalenia również uczniów i zwolenników Bazylego. Cesarz uchronił swoich więźniów przed gniewem ludu i dokonali oni żywota w odosobnieniu, „gdzie dostarczano im obficie żywności i odzieży”, jak podaje naoczny świadek wydarzeń, córka cesarza i kronikarka jego panowania, Anna Komnena.
Histeria antybogomilska ogarnęła Konstantynopol ponownie kilkadziesiąt lat później, za panowania wspomnianego już Manuela I Komnena. Szukano wówczas bogomiłów wśród wyższego duchowieństwa, posądzono o herezję dwóch patriarchów. Dochodziło również do rozkopywania grobów zmarłych - heretyków miano poznawać po zsiniałych prawych rękach, o czym ze zgorszeniem donosił jeden ze świadków wydarzeń Jerzy Tornikes. Przyczyn zamętu upatrywał on w sporze duchownych o władzę w kościele konstantynopolitańskim po śmierci patriarchy Teodota II (1154).
Elity a innowiercy i heretycy
Wróćmy jeszcze na chwilę do tumultu tyrnowskiego (1359 lub 1360), bowiem bieg wydarzeń pozwala nam wyłuskać jeszcze jedną ważną okoliczność, która towarzyszyła zamieszkom. Przyjrzenie się jej doprowadzi nas do drugiego zasygnalizowanego w tytule tematu – mowy nienawiści. Synod tyrnowski odbywał się, jak podaje Kalikst, w pałacu, siedzibie władcy. I właśnie w pobliżu centralnego ośrodka władzy i miejscu symbolizującym jej trwałość lud w akcie zbiorowej agresji zakwestionował decyzję cara udzielającą łaskę życia skazańcom; jeden z nich został zabity, a drugi uszedł z życiem tylko dzięki temu, że zabrano go z miejsca kaźni.
Cóż dodało śmiałości tłumowi do działania wbrew wyrokowi władcy? Czy nie obawiali się kary? A z drugiej strony, dlaczego car nie udzielił skutecznej ochrony więźniom? Trudno przypuszczać, że nie miał takiej możliwości. Odpowiadając na te pytania, możemy zapędzić się w rozważaniach jeszcze nieco dalej – być może tłum wiedział, że jego elity razem z carem podzielają gniewne uczucia wobec „zatwardziałych bezbożników”? I w tym momencie możemy wreszcie opuścić strefę spekulacji i zadać pytanie, na które odpowiedź będzie pewna: jaki był stosunek elit do innowierców i heretyków?
Wiele w tym względzie możemy się dowiedzieć, czytając uważnie wspominane wyżej teksty, takie jak świadectwo Anny Komneny czy Żywot Teodozjusza Tyrnowskiego autorstwa Kaliksta. Cóż pisała o Bazylim i bogomiłach Anna? Odwołując się do zrozumiałej również współcześnie metafory twierdziła, że w ich wnętrzach siedzi wściekły wilk. Porównywała ich do niebezpiecznych żmij, a samego przywódcę herezji nazwała żarłocznym potworem. Uważała, że „diabeł opanował jego duszę”. Wyznanie bogomiłów to według niej „najgorsze i okropnie ohydne doktryny”, bezbożność i zaraza.
W tym samym rejestrze językowym swoją wypowiedź utrzymuje Kalikst. O „ludzie judejskim” pisał, że jest przewrotny i niewdzięczny; „miłują spory, aby głosić wszelakie bezbożności”, są wrogami Boga, zostali przez niego wydani w niewolę „wszystkim ludom” i okryci wieczną hańbą. Samo ich rzekome wystąpienie przeciwko wierze chrześcijańskiej, które dało powód do zwołania synodu, było według Kaliksta zamysłem „złego, przewrotnego i plugawego Szatana”.
O innych „bezbożnikach” Kalikst pisał w tym samym dziele, że car przepędził ich daleko od granic swego państwa, „aby ziemie bułgarskie stały się czyste, pozbawione tych nieczystych chwastów”. Podobne przykłady można by wymieniać jeszcze długo. Czy powinniśmy się tu doszukiwać czegokolwiek poza obraźliwą retoryką właściwą ludzkim sporom od zarania dziejów? Klucz do zrozumienia tych fraz daje nam psychologia społeczna, która bada zjawisko dehumanizacji.
„One” mniej ludzkie
Koncept ten służy opisowi schematów poznawczych, które sprawiają, że postrzegamy członków grup obcych jako mniej ludzkich niż osoby należące do naszej grupy. W popularnym odbiorze dehumanizacja to nie sam proces odmawiania człowieczeństwa, a jego skutek, którego najlepiej znanym przypadkiem jest uznanie przez niemieckich nazistów za podludzi: niepełnosprawnych, Żydów, Cyganów, Rosjan, Polaków i innych Słowian. Takie podejście jest fundamentalne dla rasistowskiej ideologii, która doprowadziła do zbrodni ludobójstwa.
Jednakże nie będzie nas tu interesowało intencjonalne, skrajnie negatywne przedstawianie „obcych”, które ma służyć realizacji celów politycznych. Obserwowany przez psychologów społecznych proces, który nas interesuje, czyli dehumanizacja, to zjawisko powszechne, codzienne, które zachodzi nie wówczas, gdy chcemy opisać lub ocenić „obcego”, ale wcześniej, bowiem warunkuje nasze postrzeganie.
Przyporządkowanie osób do kategorii „swoi” lub „obcy” jest dokonywane bezrefleksyjnie, intuicyjnie, ale ma doniosłe znaczenie, gdyż przesądza o naszym stosunku do kategoryzowanych osób. Opisywany jest szereg schematów, które sprawiają, że obcych postrzegamy jako osoby o uboższym życiu wewnętrznym: mniej inteligentne, mniej refleksyjne, mniej moralne, pozbawione emocji wtórnych, sprawczości, pragnień i przekonań. Obcy wydają się mniej przyjaźni i mniej otwarci. Wobec „onych” trudniej nam o empatię i przebaczenie. Negatywne zachowania wiążemy z trwałymi cechami obcych, a nie przygodną dyspozycją, czym usprawiedliwiamy ochoczo „swoich”.
Zagrożenia źródłem dehumanizacji
Procesy dehumanizacyjne nasilają się w warunkach poczucia zagrożenia i wpływają na zachowanie grupy, sprzyjając eskalacji pojawiających się konfliktów. Osoby odczłowieczone łatwiej jest nieludzko traktować. Zjawisko to często jest przywoływane, by ukazać przyczyny brutalnej przemocy w sytuacjach takich jak wojna czy etniczne czystki. Dehumanizacja subtelna (mniej empatyczne traktowanie obcych) nie różni się istotnie od dehumanizacji jawnej (poniżające nazywanie, traktowanie czy przemoc), a jedynie stopniem natężenia. Obie wypływają z tych samych dyspozycji psychicznych „agresora”.
Odruchy dehumanizacyjne u swych źródeł nie są pokłosiem złej woli, są udziałem nas wszystkich, niezależnie od poglądów. Danie im upustu w sferze językowej uprawdopodabnia zaistnienie przemocy fizycznej, dlatego dehumanizacyjne metafory zasługują na miano mowy nienawiści. Grupy obcych/swoich, które są przedmiotem zainteresowania psychologii społecznej to narody, klasy społeczne, wyznawcy jednej religii, ale też grupy mniej trwałe, jak na przykład studenci jednego uniwersytetu, a nawet tzw. grupa minimalna – sformowana na potrzeby badania na podstawie losowych wyznaczników.
Już w takich zbiorowiskach, zupełnie przygodnych, pojawia się zjawisko faworyzowania własnej grupy, zapowiadające zaistnienie typowych antagonizmów grupowych. Procesów tych nie należy automatycznie utożsamiać z dehumanizacją, która wymaga silniejszej identyfikacji z grupą. Dehumanizacyjne procesy są obserwowane również poza kontekstem grupy, w relacjach: ja – inni, w tym „swoi”.
Najbardziej ludzkim przedstawicielem gatunku homo sapiens okazuje się w oczach każdego on sam.
Na nasz użytek wystarczy skrócona prezentacja tego zagadnienia. Podczas badań nad postrzeganiem „obcych” sformułowano wiele szczegółowych konceptów, proponując rozróżnianie dehumanizacji mechanistycznej od animalistycznej, zwanej czasem infrahumanizacją - gdy osoba jest postrzegana bardziej jako maszyna lub zwierzę, lub gdy w odmiennych ujęciach teoretycznych stawia się w centrum uwagi zjawiska dementalizacji czy instrumentalizacji. Dehumanizacja jawi się powszechną tendencją poznawczą ludzkiego umysłu i jako taka może zostać użyta do nadania kontekstu zdarzeniom i tekstom z przeszłości.
Niegodni życia
Wróćmy do tekstów średniowiecznych. Wizerunek bogomiłów z dzieła Anny Komneny i żydów z Żywotu Teodozjusza doskonale wpisuje się w schematy dehumanizacji. Opisywane postacie pozbawione są własnej woli, nie są sprawcami wyrządzanego przez siebie zła – służą Szatanowi. Nie są zdolne do refleksji, a jeśli ulegają perswazji, jak jeden z nawróconych żydów, to ze strachu. Próżno by doszukiwać się u nich jakichś wyższych uczuć, jak np. litość, wzruszenie, wdzięczność. Dają za to ponosić się uczuciom pierwotnym, które dzielimy ze zwierzętami (strach, złość, odraza). Pozbawieni są ludzkich przymiotów, takich jak godność (okryci wieczną hańbą zasługują wyłącznie na to, by być niewolnikami) czy rozum (ich wierzenie i twierdzenia to oczywiste bzdury). Stanowią zagrożenie – jak żmije, wilki czy chwasty, sama ich obecność „zanieczyszcza” kraj i wymaga radykalnych działań.
W dyskusji z nimi nie warto odwoływać się do wartości, nie są one bowiem zdolne do odruchów moralnych.
W wieku IX w Bizancjum toczyła się dyskusja czy heretycy zasługują na to, by żyć i czy są zdolni do nawrócenia. Poza dyskusją pozostała kwestia czy wolno mieć poglądy odmienne od oficjalnych w sprawach doktryny religijnej. Praktyka późniejszych stuleci pokazała, że górę wzięło zdanie radykałów. Gdy lud żądał śmierci dla zwolenników Bazylego, Aleksy okazał im łaskę, ale ponieśli oni śmierć cywilną - nie wrócili już nigdy do społeczeństwa, pozostali w odosobnieniu i izolacji aż do śmierci.
* * *
Miejsce heretyków i innowierców w społeczeństwach wschodniej Europy i Południowo-Wschodniej, jak też ich historia i wizerunek literacki od wielu lat są przedmiotem badań pracowników i doktorantów Uniwersytetu Łódzkiego z centrum Ceraneum, Katedry Filologii Słowiańskiej, Katedry Historii Bizancjum i Studium Języków Obcych. Ostatnio nabrały one większego tempa i rozmachu dzięki inicjatywom prof. Georgiego Minczewa. Do najważniejszych z nich należą wydania tłumaczeń literatury dotyczącej herezji średniowiecznych na Bałkanach oraz kierowane przez niego granty badawcze: Literatura polemiczna Słowian prawosławnych w średniowieczu (2018–2022) i Herezje dualistyczne w dziejach Europy Południowo-Wschodniej IX–XV w. (2017–2021), finansowane przez Narodowe Centrum Nauki. Do obu projektów zaangażowano uczonych z zagranicy: Bułgarii, Danii i Włoch, co zaowocowało już wspólnymi publikacjami.
W tym samym nurcie można umieścić również cenne i nowatorskie badania dr Zofii Brzozowskiej i współpracującego z nią zespołu nad wizerunkiem Mahometa w literaturach słowiańskich (projekt finansowany z grantu NCN Mahomet i narodziny islamu – stereotypy, wiedza i wyobrażenia w kręgu kultury bizantyńsko-ruskiej, 2017–2021). Za istotne dla rozwoju tej dziedziny należy uznać również prace kierowane przez prof. Mirosława J. Leszkę nad kulturą i historią dziesiątowiecznej Bułgarii (grant NCN Państwo bułgarskie w latach 927–969. Epoka cara Piotra I Pobożnego realizowany we współpracy z Uniwersytetem Sofijskim w latach 2015–2018).
Jan Mikołaj Wolski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1063
W 2018 roku Siva Vaidhyanathan, amerykański socjolog i znawca mediów wydał bulwersującą książkę Antisocial Media, w której ukazał potencjalne zagrożenia, jakie niesie za sobą nadmierne korzystanie i zaufanie do mediów społecznościowych.
W ogniu jego krytyki znalazł się przede wszystkim Facebook, jako rekordzista liczby zarejestrowanych użytkowników – w 2018 roku miał ich 2,2 mld, a więc ponad 30% ludzkiej populacji.
Również sporo miejsca poświęcił innym platformom medialnym jak Google, czy ich „dzieciom” - Instagramowi i kanałowi You Tube.
Entuzjaści
4 lutego 2004 roku na uniwersytecie Harvarda w stanie Massachusetts młody Mark Zuckerberg (‘84) wraz z grupą kolegów zainaugurował działalność serwisu społecznościowego o nazwie Facebook, pomyślanego pierwotnie jako miejsce wymiany informacji, głównie naukowych, pomiędzy studentami i uczniami z okolicznych uczelni i college’ów. Dość szybko w ścisłym kierownictwie portalu znaleźli się bliscy znajomi Zuckerberga: Dustin Moskovitz (‘84), Chris R. Hughes (‘83) i Eduardo Saverin (‘82), a zarejestrowanymi użytkownikami została większość studentów z czołowych amerykańskich uczelni skupionych w tzw. Lidze Bluszczowej (m.in. Yale, Columbia, Princeton). Mózgiem przedsięwzięcia był, rzecz jasna, Zuckerberg, który napisał kod źródłowy portalu, a więc program, który odpowiednio steruje operacjami komputera, jakie winny zostać wykonane na zgromadzonych i sukcesywnie otrzymywanych danych.
Facebook od samego początku stał się największym wydarzeniem w ewolucji technologicznej na świecie. Jego fani, posiadający na nim indywidualne adresy, mogli bez ograniczeń wymieniać się informacjami, zdjęciami, zamieszczać krótkie filmy czy emitować piosenki. Co więcej, mogli udostępniać posty innych osób, dzięki czemu propagować ich poglądy czy osobowości. Portal stał się swoistą platformą zwierzeń, a właściciele kont mogli uzupełniać swoje profile o dalsze informacje ze swoich biografii. Przesłanie wydawało się proste - oto możemy stworzyć wspólnotę, w której dobrowolnie dzielimy się tym, co chcemy o sobie powiedzieć.
Kolejne sukcesy Facebooka mogły tylko utwierdzić postronnych obserwatorów, że serwis stał się immanentnym składnikiem politycznego, społecznego i naukowego życia wszystkich warstw społecznych na znacznych obszarach globu.
Początkowo portal przynosił straty, ale już we wrześniu 2009 roku jego zarząd ogłosił, że zła passa dobiegła końca i przedsięwzięcie Marka Zuckerberga i jego kolegów spokojnie może na siebie zarabiać. Było to do przewidzenia po tym, jak rok wcześniej założyciel i główny udziałowiec firmy został najmłodszym, dwudziestotrzyletnim miliarderem na świecie i z majątkiem oszacowanym na 5 mld USD zajął 785 miejsce na liście najbogatszych ludzi świata.
W 2018, a więc dziesięć lat później został piątym najbogatszym człowiekiem na Ziemi i nadal pozostaje w ścisłej czołówce.
18 maja 2012 roku Facebook zadebiutował na nowojorskiej giełdzie papierów wartościowych NASDAQ (National Association of Securities Dealers Automated Quotations) posiadającej filie w Kanadzie, Chinach, Japonii i Dubaju. Osiągnął najwyższą w historii wartość w dniu swej inauguracji, co natychmiast zwróciło na niego uwagę wszystkich potentatów w branży informatycznej, m.in. takich spółek akcyjnych jak Google, Inc. , Intel Corp., Microsoft Corp., czy Apple Inc.
Nic zatem dziwnego, że Facebook stał się symbolem globalnej wioski (choć pojęcie to istniało już wcześniej), a brak na nim konta był równoznaczny ze skazaniem się na niebyt w przestrzeni publicznej. Portal jawił się niczym spełnienie snów z opublikowanej jeszcze przed II wojną światową książki Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya.
Facebook proponuje swoim użytkownikom różne serwisy połączone z aplikacjami. Należy do nich Instagram - jedna z najbardziej znanych platform wymiany informacji fotograficznych oraz komunikator Messenger, na którym z powodzeniem można prowadzić dialog jak przez telefon.
Obecnie firma posiada piękną siedzibę w Menlo Park w Kalifornii, a na całym świecie zatrudnia przeszło 33 tysiące pracowników. Jej wartość szacowana jest na 588 mld USD, a cena jednej akcji ponownie, po gwałtownych spadkach spowodowanych kilkoma skandalami, osiągnęła wartość 200 USD.
Inwigilacja, dezinformacja, indoktrynacja
Od samego początku Facebook wzbudzał kontrowersje. Profile, początkowo skąpe zbiory danych osobowych, w miarę upływu czasu zaczęły się rozrastać. W 2006 roku na stronach portalu pojawił się News Feed, a więc wyeksponowany środek strony, na którym wyświetlają się różne dane użytkownika, powiadomienia od znajomych i nie tylko, czasem reklamy, wiadomości czy zaproszenia lub prośby o przyjęcie do grona znajomych. Każdy posiadacz konta ma więc możliwość kształtowania swojego środowiska facebookowego, choć w praktyce często zwycięża ciekawość i do grona znajomych trafiają nieznajomi, a nawet zakamuflowani wrogowie. Bardzo często „portalowi przyjaciele” posługują się fałszywymi tożsamościami, lub zgoła fantastycznymi imionami i nazwiskami, gdyż konto można założyć na dowolnych danych.
Wymiana informacji na czatach czy w grupach dyskusyjnych może prowadzić do konstruktywnej konfrontacji poglądów, ale również może być próbą wciągnięcia danej osoby do ujawnienia swoich poglądów czy deklaracji politycznych w drażliwych aktualnie kwestiach i do zawłaszczenia tych informacji na swoich serwerach, które kontroluje np. rząd czy jakaś korporacja.
To z kolei może mieć daleko idące konsekwencje. Każdy reżim zdobywszy takie dane może je wykorzystać do tworzenia listy swoich potencjalnych wrogów, rozpoznać ideologiczne kierunki opozycji i podjąć wobec niej nawet drastyczne działania.
Często na stronach Facebooka pojawiają się reklamy i ankiety, które sondują gusta użytkowników i próbują tworzyć społeczność potencjalnej klienteli. Na podstawie tych danych można opracować cykl życia produktów i podjąć strategiczne decyzje inwestycyjne czy zmianę dotychczasowych działań marketingowych. Upraszczając, można powiedzieć, że statystyki reklamy np. jednego z modeli smartfonów mogą zaowocować ofertą nowego modelu lub znacząco wpłynąć na jego cenę. W myśl prawa podaży i popytu.
Rzecz jasna inwigilacja, choć zazwyczaj ma kontekst pejoratywny, może przynosić także pozytywne efekty. Np. przewidując rozwój poszczególnych gałęzi gospodarki, można opracować długofalową strategię rozwoju szkolnictwa, tak by w przyszłości uniknąć lawinowego bezrobocia. Poza tym, zgromadzenie ogromnych i różnorodnych baz danych (określanych terminem big data) może wzbogacić istniejącą wiedzę o nowe jakości.Korzystanie z nich pozwala wyeliminować dotychczasowe błędy statystyczne wynikające z badań niewielkich zbiorów osób i przypisywania ich wyników dużym populacjom.
Problemem jednak jest, kto korzysta z takich baz. W latach 2013 - 18 dostęp do danych Facebooka uzyskała firma consultingowa Cambridge Analytica, założona i kierowana przez dość dziwne grono ludzi. Na jej czele stał początkowo specjalista od psychometrii i analityk wszelkich baz typu big data Alexander Nix (‘75), który nawiązał współpracę z mołdawskim informatykiem zamieszkałym w USA Aleksandrem Koganem, nader tajemniczą postacią. Nieznana jest bowiem nawet dokładna data jego urodzin, wiadomo tylko, że przyszedł na świat gdzieś na przełomie 1985 i 1986 roku. Kształcił się w Rosji, ale pracował głównie w USA.
Koganowi przypisuje się opracowanie algorytmu umożliwiającego badanie preferencji wyborczych Amerykanów. W rzeczywistości algorytm ten stworzyli jego współpracownicy: Michał Kosiński (‘82), absolwent warszawskiej SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego i dr David Stillwell, absolwent i wykładowca Uniwersytetu Stanforda, zastępca dyrektora Centrum Psychometrii. Obaj stworzyli model badań psychometrycznych OCEAN, który poddawał ocenie takie cechy jak neurotyczność, ekstrawersję, podatność na doświadczenie czy sumienność. Kosiński ponadto zajmował się badaniem śladów cyfrowych pozostawianych przez ludzi w Internecie i na ich podstawie uzupełniał uzyskane bez zgody właścicieli profile.
Kolejnym naukowcem uwikłanym w działalność Cambridge Analytica był Christopher Wylie (‘89), który nie tylko zbierał dane o użytkownikach Facebooka bez ich wiedzy, ale także „faszerował” ich „bańkami informatycznymi” - fałszywymi informacjami mającymi wpłynąć na zachowania potencjalnych wyborców. W celu osiągnięcia zadowalających rezultatów zainicjował na szeroką skalę zakładanie fałszywych kont, blogów czy źródeł fake newsów, dzięki którym przedostawały się do sieci takie informacje, jak choćby ilustrowane opisy „dzielnie walczących żołnierzy rosyjskich w Syrii”.
Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że z Cambridge Analytica dość ściśle związany był ekscentryczny miliarder Robert Mercer (‘46) i szef kampanii wyborczej prezydenta Donalda Trumpa Steve Bannon (‘53). Dlatego dość szybko pojawiły się podejrzenia o wywieranie wpływu na wyborców, aby przeforsować kandydaturę obecnego prezydenta.
W toku dochodzenia wyszło na jaw, że dane z Cambridge Analytica były ujawniane rosyjskiej agencji Internet Research z Petersburga, powiązanej z FSB (Federacyjną Służbą Bezpieczeństwa, następczynią KGB) i dawną GRU. A kiedy jeszcze okazało się, że firma zebrała 87 mln profili wbrew woli ich właścicieli, wybuchł ogromny skandal. Akcje Facebooka zaczęły spadać i w krytycznym momencie ich wartość wynosiła niespełna 20 USD, a Marc Zuckenberg musiał tłumaczyć się ze swych poczynań przed Kongresem USA. Kryzys udało się jednak zażegnać, choć atmosfera podejrzliwości nadal towarzyszy serwisowi. A w miejsce zlikwidowanej firmy Cambridge Analytica powstała Data Propria, założona przez byłego menedżera produktu Cambridge Analytica Matta Oczkowskiego, która już działa na rzecz reelekcji Trumpa w 2020 roku.
2,2 mld użytkowników Facebooka można określić mianem masy krytycznej, nad którą nie jest w stanie nikt zapanować. Pomimo ostrych sankcji nakładanych na potencjalnych niesubordynowanych właścicieli kont, włącznie z ich zamykaniem i odcięciem od społeczności, nadal pojawiają się na portalu grupy dyskusyjne, reklamy czy dziwne ogłoszenia, których intencje są ukryte. A mogą być nimi: przemyt treści pedofilskich, zakamuflowana agitacja polityczna czy światopoglądowa oraz natrętny marketing wykorzystujący, wbrew prawu, przekazy podprogowe, a więc odwołujące się bezpośrednio do podświadomości, nierejestrowane przez zmysły. Takie stop-klatki wstawiane w filmik czy odpowiednio dobrane słowa - klucze.
Dzisiaj Facebook przechowuje ok. 980 petabajtów (biliardów) informacji, a każda doba wzbogaca jego bazę o kolejne tysiące terabajtów. Nic zatem dziwnego, że Facebook zyskał miano światowego centrum inwigilacji.
Pewną formą ekspansji Facebooka jest tworzenie darmowych, uproszczonych jego wersji Free Basic, adresowanych do najbiedniejszych mieszkańców, głównie z krajów słabiej rozwiniętych. I choć Indie już nie są zaliczane do Trzeciego Świata, to ów model świetnie się w nich zaaklimatyzował i ponoć dopomógł w wygranej premierowi Narendrowi Modiemu. Wersje takie dają jednak możliwości manipulacji i istnieją przesłanki, że skorzystał z nich na Filipinach Rodrigo Duterte. Sporą popularnością cieszą się w takich państwach, jak Kambodża, Sri Lanka, Gwatemala, Boliwia, Serbia.
Konkurenci
Facebook jest zapewne największym, choć nie jedynym, elektronicznym medium na świecie. Wydaje się, że w najbliższym czasie nikt nie zagrozi jego pozycji, ale analitycy portalu z uwagą śledzą potencjalną konkurencję.
W 1998 roku narodziła się wyszukiwarka internetowa Google. Jej twórcami byli dwaj doktoranci z Uniwersytetu Stanforda - Amerykanin Larry Page i Rosjanin Siergiej Brin, prezes spółki Alphabet – spółki matki Google. W 2015 roku wszystkie podmioty tej firmy zostały w skupione w Google Inc., będący konglomeratem obu firm i jej podmiotów zależnych.
W odróżnieniu od Facebooka, Google nigdy nie został serwisem społecznościowym w pełnym tego słowa znaczeniu, choć umożliwia otwieranie kont. Nie ma bowiem na nim indywidualnych stron- profili, natomiast jest możliwość wchodzenia za jego pomocą na rozmaite portale czy fora internetowe.
Aspiracją twórców i menadżerów firmy Google LLC jest skatalogowanie wszystkich światowych zasobów informatycznych i stworzenie powszechnie dostępnej mega bazy danych. Podobna idea przyświeca Wikipedii, tyle że w jej przypadku każdy może ją redagować po spełnieniu przez autorów pewnych wymogów publikacji.
Do Google’a należy również popularny kanał You Tube, na którym można oglądać i zamieszczać filmy, słuchać (i umieszczać) nagrań, choć w przypadku niektórych utworów wymagane jest założenie konta.
Nie wszystkie kraje wpuściły Facebooka w swoją informatyczną przestrzeń. Chiny nadal czują się zagrożone infiltracją przez obce serwisy, dlatego obywatele Państwa Środka mają rodzimy portal społecznościowy WeChat. Jest to w zasadzie komunikator internetowy (jego twórcą jest Zhang Xiaolung, ‘69), który umożliwia wymianę korespondencji, dokonywanie zakupów czy płatności. Pomimo ograniczonych możliwości, korzysta z niego ok. 1 mld ludzi.
Z kolei w Rosji Pawieł Durow (‘84) stworzył portal VK (W kontaktie), podobny do Facebooka , dlatego został okrzyknięty rosyjskim Zuckerbergiem. Początkowo cieszył się uznaniem władz, ale kiedy wprowadził komunikator Telegram, który umożliwia szyfrowanie wiadomości, stał się niewygodny. Od kilku lat mieszka za granicą, a Telegram został zakazany w wielu krajach, w tym … w Rosji. Do upadku Durowa przyczynił się ponoć blisko związany z Władymirem Putinem pochodzący z Uzbekistanu oligarcha Aliszer Usmanow.
Jak będzie przyszłość mediów społecznościowych - nie wiadomo. Czy całkowicie wyprą telewizję, film, radio i prasę pozostaje pod znakiem zapytania. Istnieje obawa, że siła ludzkich przyzwyczajeń może nie wystarczać do przełamania dominacji takich podmiotów jak Facebook.
Leszek Stundis
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 3536
Na pohybel demokracji neoliberalnej
prof. Wiesław Sztumski
W świecie, gdzie religijne wierzenia przeplatają się z polityką, sprawami społecznymi, edukacją, zarządzaniem, gdzie ich wpływ na codzienne życie publiczne jest więcej niż spory, teorie spiskowe oraz myślenie magiczne, czy fantazmaty krzewią się bujnie „niczym rośliny w cieplarni”- jak to ujął Christoph Reuter („Zamachowcy-samobójcy. Współczesność i historia”). Teorie spiskowe istniały zawsze, znajdując podatny grunt przede wszystkim tam, gdzie brak jest racjonalności, czyli krytycznej, rzeczowej autorefleksji. W takim zero-jedynkowym widzeniu zawsze musi istnieć ten „zły”, wróg, sprawca naszego poniżenia, braku sukcesów, złego samopoczucia i klęski. Amerykański historyk i politolog, znany publicysta, a zarazem profesor Uniwersytetu Columbia, Richard Hofsatdter ponad pół wieku temu zauważył w kontekście popularności spiskowych teorii dziejów (i ich regularnych nawrotów w różnych społeczeństwach), iż „decydujące znaczenie ma nie to, że ich rzecznicy dostrzegają tu i ówdzie działania takich lub innych sprzysiężeń, lecz to, że uważają jakiś wielki, gigantyczny spisek za siłę napędową procesu historycznego. Historia jest spiskiem zawiązanym przez jakieś demoniczne siły, wyposażone w omalże transcendentalną moc i aby odnieść nad nimi zwycięstwo nie wystarczą zwykłe metody pertraktacji politycznych lecz potrzebna jest krucjata” (The Paranoid Style In American Politics). Teorie spiskowe legły także u podstaw funkcjonowania Inkwizycji - tak rzymskiej jak i hiszpańskiej. Tak świat i historię postrzegają również ortodoksyjni wyznawcy judaizmu (hasidim i charedim), tak – kontynuując tradycje starotestamentowego Armagedonu – widzą rzeczywistość purytańscy, nowo nawróceni chrześcijanie protestanckich denominacji (Born Again Christians). Również do tej tradycji odwołują się coraz liczniejsi, ponownie, w gronie katolicyzmu integryści (manifestujący sprzeciw wobec Vaticanum II).
Jak podaje Dominika Motak, psycholog i socjolog religii, zdaniem takich jawnych integrystów jak np. Sławomir Cenckiewicz, państwo polskie winno faworyzować jawnie jedną, prawdziwą religię - katolicyzm. Magiczność takiej opcji jest we współczesnym świecie absolutna, porównywana jedynie z sytuacją panującą w skrajnie ortodoksyjnych reżimach muzułmańskich.
Erzac antysemityzmu
Islam – zwłaszcza jego purytańskie i agresywne interpretacje (jak np. salafizm, wahhabizm czy ideologia talibów) - daje en bloc dowody tego, iż religia spleciona z polityką, administracją, z literalnym traktowaniem przekazu świętej księgi na co dzień, owocuje nienawiścią, przemocą i w ostateczności – terroryzmem. Wszędzie tam owe teorie, spiski czy sprzysiężenia plenią się, budując takie ideologie, które znajdują przyczyny zła, plag różnego rodzaju w działaniach Żydów (mitycznych i wiecznych spiskowców, omnipotentnych, wszechobecnych, szkodzących zawsze tzw. gojom), komunistów, (którzy zajęli miejsca Żydów pod względem spiskowości i szkodliwości), lewactwa. Współcześnie w Europie w wielu środowiskach szerzy się islamofobia (erzac antysemityzmu), czyli traktowanie en bloc wyznawców religii Mahometa jako uosobienia wszelkiego zła. Staje się tym samym ona podglebiem do tworzenia doktryn z pogranicza szowinizmu, rasizmu czy faszyzmu. Na takiej m.in. zasadzie szerzą się od ponad wieku „Protokoły mędrców Syjonu”, skompilowane przez carską policję polityczną dla określonych celów, znajdujące zawsze kontrahentów i ideologów zajmujących się tym pseudodokumentem. Po prostu trafiają w punkt podstawowych kanonów rynku: jest zapotrzebowanie, jest towar, jest zysk. W tym kontekście warto przytoczyć sąd prof. Stanisława Obirka, iż „Żyd to oczywista emblematyczna figura obcego”. Podobną pozycję we współcześnie prowadzonym nadwiślańskim dyskursie publicznym zajęły pojęcia takie jak „lewak”, „komunista”, „internacjonalista”, muzułmanin, itd. Życie zbudowane na myśleniu magicznym tworzyć musi coraz to nowe podpory dla uzasadnień fobii, uprzedzeń, łatwych rozwiązań i opisów świata oraz utrzymywania jasnego podziału rzeczywistości na Dobro i Zło. Kandydatem na owego kozła ofiarnego zawsze są jednostki, bądź grupy ludzi, które nie mieszczą się w statusie zadekretowanym przez większość. Zakłócają swoją obecnością homogeniczność wspólnoty, a ponadto – im bardziej oddalają się od standardów obowiązujących powszechnie w takiej zbiorowości, tym bardziej stymulują „wzrost możliwości [ich] prześladowań.
Wszelkie krańcowości ściągają na siebie od czasu do czasu kolektywne gromy: nie tylko skrajna zamożność, ale i ubóstwo, sukces i porażka, piękno i brzydota, rozwiązłość i cnota, krańcowa umiejętność podobania się i niepodobania. Nie tylko bezradność kobiet, dzieci i starców, lecz także siła mocarzy staje się słabością wobec przeciętnego” – pisze René Girard („Kozioł ofiarny”).
Przy jakichkolwiek zawirowaniach społecznych, kryzysach i braku poczucia bezpieczeństwa potrzeba skanalizowania owych lęków, fobii czy zagrożeń wydatnie wzrasta. Magia ofiary z owego kozła, dzięki której pozbędziemy się lęków i poczujemy się „czyści”, „rozgrzeszeni”, „odrodzeni”, funkcjonuje w pokładach ludzkiej świadomości i mentalności, przybierając różnorakie formy czy uzasadnienia.
Klęska racjonalizmu
Rodzące się przy takiej okazji spiskowe sposoby widzenia świata, egocentryczne, egotyczne i narcystyczne, gdzie refleksja krytyczna jest kacerstwem i herezją, podnoszą do roli jedynego bóstwa zbiorowy pogląd, zbiorową świadomość, zbiorowe mity wyznawane przez wychodzące z takich założeń środowiska. To rodzaj substytutu egzemplifikującego wizję świata jako niepodważalnego Edenu, który został wytrzebiony ze wszystkiego co Inne. Opozycja wobec takiej mentalności, z płaszczyzny oświeceniowej racjonalności i pragmatyzmu, nie ma żadnej szansy na zaistnienie. Obie sfery potencjalnego dyskursu nigdzie się nie schodzą; bo jak emocje i afekty oraz pospolite „chciejstwo” mogą znaleźć konsensus z racjonalnością, chłodną i pragmatyczną oceną otaczającej nas rzeczywistości? Zwłaszcza, gdy jedna ze stron sporu jest przekonana o swej wyższości moralnej, absolutnej racji, choćby zapewniała o swym umiłowaniu wolności, demokracji, pluralizmu i deklarowała wierność ideałom Oświecenia (de facto traktując je instrumentalnie). Można domniemywać, że taka postawa wiąże się z dogmatycznym i autorytarnym rysem osobowości, będącym echem religii, zakotwiczonej na zasadzie memów w zbiorowej (i indywidualnej) świadomości. Stąd rodzą się dążenia, aby aksjomaty określające taki image przyjęli wszyscy bez względu na okoliczności, doświadczenie i indywidualny opis świata. Racjonalna, oparta o wartości empiryczne opozycja wobec takiej mentalności nie stanowi żadnej przeciwwagi. Teorie spiskowe, skłonności do apofenii, wynikają także z rozpowszechnionego równolegle z takim spojrzeniem na świat kultu męczeństwa, krwi, trumien i cmentarzy, wyolbrzymiania swych porażek, przerzucania ich przyczyny na wspomnianego tzw. kozła ofiarnego. Te kulty najszerzej pojętego cierpiętnictwa dla celów wyższych, uzasadnionych religijną wiarą, prowadzą wprost do wynaturzeń w widzeniu świata i człowieka. Nakazują człowiekowi stać z głową (i umysłem) obróconą stale do tyłu, aby ciągle karmić się owymi klęskami, które (na zasadzie sprzężenia zwrotnego) uzasadniają taką postawę, dodając jej życiodajnego paliwa. Deprecjacja tego Innego, walka, bądź wojna z nim, prześladowania o różnym stopniu nasilenia i zasięgu (nie tylko w rozumieniu fizyczności), wielowymiarowe opresje, itp. zaczynają się właśnie w tym momencie: w chwili magiczności myślenia i odwołania do takich pokładów opisu świata oraz antynomicznego widzenia rzeczywistości. Równolegle z tymi procesami iść musi zawsze dehumanizacja i odczłowieczenie tego Innego. Tych jednostek, które nie mieszczą się w naszym klanie, w naszym plemieniu, są poza naszą wspólnotą. Magiczność pojęć – klan, plemię, wspólnota, naród, kościół – musi być sprzężona zawsze i ściśle z procesem odczłowieczenia Innego.
„Najstarsze syny europejskiej wolności”
Aktualny klimat - nie tylko w Polsce, ale u nas jest to szczególnie widoczne z racji folwarcznego, postfeudalnego sposobu myślenia sporej części społeczeństwa pozostającego w oparach kontrreformacji od ponad 300 lat (p. - Wszyscyśmy z Kontrreformacji , SN nr 2/14) i przechodzącego w ostatnim ćwierćwieczu dramatyczną transformację ustrojowo-społeczno-kulturową – sprzyja traktowaniu ludzi nie wpisujących się w tak skonstruowane quasi-religijne środowisko i w tak dogmatyczno-aprioryczne ramy, jako cywilizacyjno-kulturowe odrzuty, piasek w trybach właściwego rozwoju świata, niepotrzebne śmieci „na przemiał”, jak to określił Zygmunt Bauman. Taką też drogę przebyły współczesne polskie elity i dlatego oprócz owego religijnego czy quasi-religijnego sposobu myślenia o sobie, historii, Polsce, znajdujących genezę w magicznej recepcji świata i procesach kształtujących człowieka, mają w sobie mnóstwo zadufania i pompatyczności, są tak paternalistyczne i arbitralne w stosunku do swych adherentów. Rzeczywistych i wydumanych. Pan dał przecież siłę swemu ludowi… Uzasadnienie dla tych tez znajdujemy m.in. już u Maurycego Mochnackiego. Pisał on w „Nowej Polsce”: „Namże car moskiewski śmie grozić z dala? Nam, najstarszym synom Europejskiej wolności? Nam, najokszesańszemu ludowi słowiańskiemu?”. Zwrócić musi uwagę nie tyle żar rewolucyjny opętanego romantycznym de facto uniesieniem Mochnackiego, co jego postszlacheckie, generowane sarmatyzmem i megalomanią „panów braci” w kontuszach, przekonanie o klasowej niezwykłości, nadnaturalności i pańskości Polaków-szlachciurów (inni nie byli kwalifikowani do narodu).
Stąd właśnie czerpie swe źródła ów paternalizm, hieratyzm, zarozumiałość i megalomania przetykane patosem, bądź pompatycznością, ekskluzywizmem i jednoczesnym pozerstwem. To najczęstsze wady i przypadłości polskiej mentalności miejscowych elit, która brnie w alienację z powszechnych oczekiwań czy sądów pokutujących w społeczeństwie. To cień dualizmu religijnej proweniencji, gdzie duch zawsze pozostaje czcigodniejszym, bardziej uznanym i godnym, niźli marna materia i zagadnienia z nią związane. Mogą one być zadekretowane (bądź odrzucone) tylko i wyłącznie przez Autorytet do materialnej lub duchowej sfery. Zgodnie ze środowiskowym zapotrzebowaniem. W takiej opcji widzenia rzeczywistości musi istnieć zawsze wyraźnie zarysowana antynomia, dysfunkcja harmoniczności, jednoznaczna przeciwstawność stanowisk. Posiadamy mandat od swego bóstwa, jesteśmy jedynymi depozytariuszami Prawdy, itd. Czy to nie jest oglądanie świata przez okulary totemów, magii, wreszcie – monoteistycznej religii? Klasyczny przykład tych tez znajdujemy w wywiadzie Olgi Lipińskiej „Wracam do telewizji” (Przegląd nr 7/2006). Mówi ona: „Na Gazetę Wyborczą nie liczyłam, chociaż byłam jej naturalnym sojusznikiem w starciu z ciemnogrodem. To Gazeta podzieliła polskich wyborców i polską inteligencję. Nie zrobiła nic. Kultywowała głupie podziały: hasełka – lewicy mniej wolno, zatrzymać SLD, itd. A na lewicy byli też wspaniali, światli ludzie.
Podział był gdzie indziej. Jest beton, kołtun i ludzie światli. Innego podziału nie ma. Pan Osęka niszczył Dudę-Gracza za jakieś urojone kolaboranctwo. Pani Morawińska – ten sam krąg – nie wpuściła go do Zachęty. Wielki polski malarz czuł się zaszczuty przez towarzystwo Wyborczej. Ja też byłam kolaborantką. Gębę komuszą mają wszyscy, których Gazeta uznała nie za swoich”.
I dalej pyta – a jest to dychotomiczny podział społeczeństwa oparty o irracjonalizm, o magiczność myślenia, fetyszyzację swego image - czy kilka pokoleń Polaków ma żyć w grzechu i poczuciu winy? Dlaczego i z jakiego powodu? I na jakiej podstawie i z powodu jakich konotacji może to w ogóle ktokolwiek dekretować, uznawać, nie będąc Bogiem (widzenie świata w religijnej - czyli polsko-katolickiej – perspektywie)? Takie magiczne – u źródeł – religianckie de facto podziały zostały wprowadzone przez elity, mainstream, od dawna. Współczesna sytuacja w naszym kraju jest klasycznym klonem takich podziałów i takiej narracji, o której wspomina Olga Lipińska.
Nadwiślańskie spojrzenie
Zapatrzenie i orientacja na przeszłość, na to co minione (jakby to był oczekiwany Eden, Złoty wiek, czy Ziemia Obiecana) jest również tym magicznym rysem nadwiślańskiego widzenia świata, rzeczywistości, człowieka. I bez względu na to, czy osobnik awizuje swoją racjonalność i zrozumienie Innego, czy aprioryzm (religijnego chowu) oraz irracjonalizm. Owe umiłowanie statyki jest właśnie m.in. cieniem kontrreformacji i religijnego oglądu świata. Jest obecnym sposobem takiej narracji, jak i postrzegania każdego obcego. Bardzo ważne są tu niedostatki racjonalizmu i racjonalności. Najczęściej to poczucie destabilizacji i lęku o własną przyszłość, brak pewności własnych poglądów oraz zagubienie w dzisiejszym świecie sprzyjają myśleniu magicznemu. W nim wartościowanie emocjonalne miesza się z namiastkami tego, co nazywa się racjonalizmem.
Gros polskiego społeczeństwa intuicyjnie – czyli życzeniowo, afektywnie, emocjonalnie – angażując się w masowy ruch jakim była Solidarność (ta postawa jest widoczna cały czas w politycznej przestrzeni III RP) kierowała się fantazmatami romantycznej proweniencji i mitami hodowanymi (również w jakimś sensie) przez elity rządzące Polską Ludową, w imię mitycznej jedności narodowej. Nigdy i nigdzie nieobecnej w przestrzeni publicznej, tym bardziej w demokracji demo-liberalnej. A tu, przyłączając się po 1989 roku do mitycznego i powszechnie oczekiwanego Zachodu, odkryto w tamtej kulturze autentyczny (nie deklaratywny) oraz poważnie traktowany pluralizm, dyktaturę stanowionego prawa, szacunek właśnie dla Innego, wolność pojmowaną jako równoznaczność stanowisk dążących do kompromisu (będących clou polityki i spokoju społecznego, równowagi i balansu we wszystkich dziedzinach funkcjonowania społeczeństwa i państwa).
Czy my potrafimy zawierać kompromisy? Czy konsensus w religijnym, mistycznym, irracjonalnym sposobie widzenia świata, osoby ludzkiej i siebie samego jest możliwy do urzeczywistnienia? Zwłaszcza, gdy mamy misję powierzoną od naszego Absolutu, gdy chcemy ewangelizować i nawracać na jedyną i wyłączną Prawdę dla zbawienia świata? I gdy wiarę pojmujemy magicznie – jako wieczną opozycję dobra i zła - a tym samym fundamentalnie i fanatycznie? Czy w takich wypadkach kompromis jest możliwy? Spiski, sprzysiężenia, agenturalność, donosy, pospolite „sikanie do mleka” - w polskich warunkach „antykomunizm” stał się nie walką z określonym systemem, sporem o wartości, polityczną projekcją, ale walką z ludźmi PRL-u. A na zasadzie magicznej antynomii dobra i zła można tak zakwalifikować każdego przeciwnika, gdyż narracja prowadzona od 25 lat tak właśnie zbudowała świadomość przestrzeni publicznej w III RP. Nie rozróżnia się bowiem, że „aksjologia państwa to sprawa jednego porządku, a stosunek do przeszłości – drugiego”.
Prof. Andrzej Romanowski w tekście poświęconym tym zagadnieniom („Z pamięcią katastrofa”, Gazeta Wyborcza, 24-25.07.2010), kontynuując zacytowaną myśl stwierdza jasno, iż patriotyzm i narracja z nim związana w wydaniu elit postsolidarnościowych en bloc doprowadziły prostą drogą do powstania PiS-u w obecnym kształcie. Dominująca „mistyka krwi, męczeństwa i ofiary, symbolika wiecznego powrotu polskiej Golgoty: Katynia” stały się kanonem magicznego patriotyzmu, który „ostatecznie został skodyfikowany, krwią opieczętowany, w podziemiach katedry wawelskiej złożony”.
Profesor 6 lat temu, bezpośrednio po katastrofie w Smoleńsku, apelował o to, aby nie milczeć, gdy widzi się jak bardzo taki układ jest groźny „dlatego, że jest irracjonalny, ale też dlatego że żywi się szukaniem wroga, spisku i zdrady, obsesyjnie wyklucza z narodowej wspólnoty”. Jak napisali w „Bajce o ropuchu” bracia Grimm - „ropuch ma zawsze ropuszą wizję piękna”. I takie też widzenie rzeczywistości. A to tłumaczy wiele. Rządzące elity jednak nie wzięły tych uwag i przestróg pod uwagę (podobne sądy wygłaszali m.in. prof. Bronisław Łagowski czy prof. Andrzej Walicki). Nie mogły brać, gdyż ich mentalność także – choć może w mniejszym niż ich współczesnych przeciwników politycznych – była i jest przesiąknięta takim magicznym, antynomicznym (gdzie rolę tego symbolicznego „Żyda” gra teraz komuna”) sposobem patrzenia na historię, przyszłość i takie uniwersalne wartości jak państwo, wspólnota, społeczeństwo, odpowiedzialność szerzej pojmowaną aniżeli własny klan, własna koteria lub krąg nepotów. O naszą naszość Dziś obserwujemy jak na naszych oczach starły się na polskiej scenie publicznej dwa wierzenia religijnej proweniencji, dwa irracjonalizmy, dwa sposoby widzenia świata. To de facto batalia dwóch religii, dwóch kościołów. To coś na kształt reformacyjnego starcia Rzymu z ideami reprezentowanymi przez Lutra, Kalwina, Zwingliego, Schwenckfelda, Müntzera, i in.
I efekt nie może być inny, gdyż ścierają się dwie religie podparte irracjonalnymi (jak zawsze) emocjami, afektami, namiętnościami. Wówczas o racjonalizmie, pragmatyzmie i obiektywizmie nie ma co marzyć. Wyznawcy, im bardziej fanatyczni, fundamentalistycznie nastawieni, zapiekli w nienawiści do Innego, tym lepszym są materiałem dla cynicznych i nihilistycznych polityków. Bo wówczas zwycięstwo „naszości” jest pewniejsze i bardziej efektywne. Mamy do czynienia ze starciem dwóch religii: religii „smoleńskiej” i „neoliberalnej”. Obie mieszczą się, moim zdaniem, na szeroko rozumianej prawicy sceny politycznej. Dlaczego tak uważam? Otóż wiarę religijną definiuje się przede wszystkim wedle następujących kanonów i norm: musi istnieć doktryna, za nią idzie kult, a następnie funkcjonować muszą dogmatyka, liturgia i ryty. Pojawiają się też z czasem kapłani kultu oraz egzegeci tzw. „świętych ksiąg” czy „prawd objawionych”. Czy takich zjawisk i takich przypadków nie obserwujemy po obu stronach tej wojny polsko-polskiej?
Religia „smoleńska” (ale i u jej przeciwnika, w religii „neoliberalnej”, prezentowanej przez polskie elity od 25 lat w formie religijnie traktowanego pojęcia TINA (There is no alternative – Nie ma alternatywy – slogan używany przez Margaret Thatcher, będący przykładem fundamentalistycznego i dogmatycznego, antywolnościowego i niedemokratycznego sposobu patrzenia na świat) przypomina niezwykle historię i zakorzenienie w świadomości społecznej wspominanych już „Protokołów mędrców Syjonu”.
Drobny fakt, teza, sąd, zaczynają żyć swoim własnym życiem, nabierając dynamiki niczym lawina na stoku góry. Gdy takim teoriom, sposobom widzenia świata i człowieka (z pogranicza pierwotnych wierzeń religijnych) pozwoli się zakorzenić w społecznej pamięci, sytuacja staje się nie do opanowania. Zwłaszcza, kiedy podglebie totemiczno-religijne istnieje od dawna. A to ma miejsce w Polsce. Ta predylekcja do magiczności i irracjonalizmu tworzy quasi-paranoiczną sytuację w przestrzeni publicznej. Potrzeba Prawdy absolutnej bez miejsca na błąd, inny wybór drogi, stawia taką jednostkę zawsze po stronie Dobra. I tu wiara religijna w wymiarze fundamentalno-fanatycznym, skrajnie irracjonalnym i zdehumanizowanym wzmacnia takie postawy. Bo „ci, którzy rzekomo walczą w imię Boga, są najbardziej zacietrzewionymi ludźmi na Ziemi; wydaje im się, że słuchają tylko boskich przykazań, głusi są przeto na słowa ludzkie” – jak pisze S. Zweig („Świat wczorajszy”). Magiczność myślenia oddają słowa b. Prezydenta USA Georga W Busha jr., który w przemówieniu po ataku na WTC w Nowym Jorku zapowiedział: „Albo jesteście z nami, albo z terrorystami”. Efektem magicznego myślenia, zarażenia nim osobowości tak indywidualnej jak i zbiorowej, jest przede wszystkim skłonność i umiłowanie autorytaryzmu. On z kolei wymaga posłuszeństwa, rezygnacji z własnego zdania, karczuje umiejętność słuchania interlokutora i dyskusji z tym Innym, Obcym. O ich zrozumieniu nie ma mowy.
Polak-katolik
Stąd w dzisiejszym czasie między Odrą a Bugiem tak trwały i szkodliwy jest mit „Polaka-katolika” wzmocniony teoriami spiskowymi wynikającymi z nieprzepracowania intelektualnego procesu transformacji ustrojowej. Nawet nieświadome utożsamienie się, popularyzacja tej zbitki pojęciowej faworyzuje zawsze ideologię Romana Dmowskiego, gdyż dalszym rozwinięciem owej zbitki jest stwierdzenie, iż obowiązki są też wyłącznie polskie (czyli - katolickie).
Tym samym, znając ideologię i doktrynę twórcy endecji, można skonkludować, iż magia tej zbitki pojęciowej powoduje eliminację wszystkiego, co uznane zostaje za niepolskie. Do tego dochodzi jeszcze specyfika społecznego darwinizmu (bliska takiej mentalności), której to teorii hołdował Dmowski, a która w połączeniu z neoliberalnym totalizmem medialnej narracji po 1989 roku dołączyła jako nieodłączna część składowa takiej chimery, nacjonalistyczno-fundamentalistyczno-ksenofobicznej proweniencji.
Elity rządzące po 1989 roku w formie magicznych zaklęć starały się skanalizować myślenie Polaków na pobocza zasadniczych zainteresowań ponowoczesnego świata. Unikano jak Belzebuba słowa postęp, kojarzonego z „komunizmem” i marksizmem.
I wywołały przysłowiowego wilka z lasu. Bo kto sieje wiatr, zbiera burzę, jak mówi ludowe przysłowie. Kenijczyk w tym kontekście by skonkludował: „Wąż wydaje na świat zawsze węża”. Nie mogło w tym przypadku być inaczej.
Admiracja romantyzmu w myśleniu o państwie, narodzie, społeczeństwie, ich historii i dziejach, magiczno-życzeniowe (nie przyczynowo-skutkowe) pojmowanie przeszłości i spoglądanie w przyszłość w perspektywie wspomnianego „chciejstwa”, „dobrych nadziei” i „Opatrzności Bożej”, tudzież szczególnego „umiłowania Polski przez Maryję-Dziewicę, jej Królową Niebiańską”, prowadzi zawsze na manowce i wydaje gorzkie owoce. Czego świadkami jesteśmy obecnie (dotychczasowe elity wydają się być przerażone i brak im warsztatu pojęciowego, aby objaśnić dlaczego tak właśnie jest na europejskiej „zielonej wyspie”: dlaczego widzimy gwałtowne postępy faszyzacji, autorytaryzm, nienawiść do wszystkiego co Inne i obce, knajacki język w debacie publicznej, itd.). Narkotyk mitów romantycznych oraz szczelny płaszcz specyficznego, zamkniętego, ludowo-manifestacyjnego katolicyzmu ze swoim zanurzeniem w magiczności nigdy niezmiennych podziałów wydały dziś na świat kolejnego węża w historii Polski. Węża dającego łatwe odpowiedzi na trudne i skomplikowane pytania, siejącego tezy o spiskowości i agenturalności życia, trzebiącego pluralizm poglądów i odmienność spojrzeń na świat, schlebiającego najniższym instynktom. W tym – hodowaniu i celebracji syndromu „kozła ofiarnego”. Ale ów wąż nie spadł z nieba, nie jest wynikiem iluminacji, oświecenia (nomen omen) nadwiślańskiego ludu, nie przybył nagle z zaświatów. Jest wynikiem 25 lat (a może i więcej) określonej narracji, określonego kanalizowania zainteresowań opinii publicznej przez mainstream, pseudo-polityki społecznej, narcystycznego zapatrzenia w siebie elit (p. M. Król, „Byliśmy głupi”), niemal powszechnej ignorancji klas rządzących Polską, itd. A przede wszystkim, tzw. długiego trwania, niedocenianego przez polski mainstream i postsolidarnościowe elity tworzące III RP. Radosław S. Czarnecki