Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 959
Czym jest polskość? I co niesie za sobą ten termin? Czy jest to tylko zespół takich cech jak kultura, wartości, tradycja, doświadczenia historyczne? Czy coś więcej, coś co charakteryzuje – z grubsza i ogólnie – mentalność i zachowania ludzi utożsamiających się z polskością?
Spopielały w dzisiejszym zglobalizowanym, przemieszanym wirtualnie, świecie takie wartości jak język, obyczaj, tradycja. Zatem czy po dewaluacji konserwatywnych koncepcji tożsamościowych wyrażanych w patetycznym i koturnowym patriotyzmie (naród, więzi krwi, rasa, religia itd.), na czele cech określających polskość samotnie tkwi już tylko pojęcie wolności? Wolności, którą nie za bardzo rozumiemy z racji dziejowych zaszłości i chcemy ją spolonizować, przykroić z uniwersalistycznych i humanistycznych ram do nadwiślańskich warunków i tego, co chcemy zwać polską kulturą narodową.
A może dywagacje o polskości - ten temat podejmowano wielokrotnie w historiografii i literackich rozważaniach – zamykają się w treści (humorystycznej i alegorycznej) wierszyka dla dzieci stanowiącego motto tego tekstu? I w tym, co o „polskości”, Polsce, Polkach i Polakach mówiono i mówi się od dekad w publicznej narracji mainstreamu i w mediach głównego nurtu?
Na wyspach Bergamutach podobno jest kot w butach
Widziano także osła, którego mrówka niosła
Jest kura samograjka znosząca złote jajka
Na dębach rosną jabłka w gronostajowych czapkach
Jest i wieloryb stary co nosi okulary
Uczone są łososie w pomidorowym sosie
I tresowane szczury na szczycie szklanej góry
Jest słoń z trąbami dwiema.
I tylko wysp tych nie ma!
Jan Brzechwa
Ostatnie 30 lat to ciągłe zaklęcia rządzących elit o podążaniu do Europy, o pozostaniu w Europie itd. Tak, jakby Polska i jej obywatele nie tylko geograficznie, kulturowo itd. nie byli cały czas częścią tego „małego półwyspu” wysuniętego na krańce megakontynentu – czyli Eurazji (parafraza słynnego powiedzenia „Wielkiego Sternika” – Mao Zedonga). To wynik poczucia niepełnej cenności, kompleksów i peryferyjności wobec Zachodu. A tak jest, czy my tego chcemy czy nie. Chcemy tam być na siłę i się tam lokować jako wzór zachodniej kultury i wartości z nią związanych oraz clou tego, z czym Zachód i ta kultura się powszechnie kojarzą.
Dzieje się tak z wielu względów. Mentalnych, historycznych, politycznych, także – religijnych (choć to może być przyczyna głęboko ukryta w polskim imaginarium). I takiego sposobu patrzenia na kulturę, na życie, na społeczeństwo. Polską przez ostatnie trzy dekady rządziły elity i związany z nimi mainstream, który w zasadzie stworzył określony klimat społeczny. Klimat bezalternatywny i jednowymiarowy.
Ta opcja, to spojrzenie na świat i procesy społeczne w nim zachodzące - dziś o szczególnie wartkim i dramatycznym przebiegu – nigdy nie zajmowała się i nie zajmuje rozwojem i postępem społecznym. Obecnie rządząca ekipa wpisuje się dokładnie w ten sam, przyjęty 30 lat temu nurt, tylko czyni to bardziej brutalnie i trywialnie. Damy wam pieniądze, a wy sami zatroszczcie się o siebie. Przecież to typowy, neoliberalny konserwatywny sposób patrzenia na człowieka, na społeczeństwo, na jego kulturę i codzienność. Nie traktuję tej akurat ekipy jako zawężonego partyjnymi ramami tworu politycznego. To szersza projekcja zakreślona mentalnością i określoną świadomością grupową, a także marzeniami i fantasmagoriami czerpiącymi życiodajne soki z polskiej historii, doświadczeń, mitów i legend, które stały się społecznie akceptowanymi prawdami.
Wańka-wstańka i eskapizm
Nadwiślańska retoryka po 1989 r. prokonserwatywna i protadycjonalistyczna przybrała rangę niemal religijnego kultu dla tych wartości. Powrócił, jak w II RP, pompatyczny, uwznioślony ponad miarę, życzeniowy, tromtadracki przekaz narzucający ową jednowymiarowość proponowaną przez ów mainstream. To coś, co wiodło kolejne zastępy młodych Polek i Polaków w przeszłości do często bezsensownych, idiotycznych, z góry skazanych na klęski awantur i ruchawek, zwanych potem szumnie powstaniami i które to dramaty oraz tragedie dokonywały zniszczenia materialnego dorobku. I stąd takie powtarzające się w dziejach Polski kulturowe deficyty. Działanie niczym popularna wańka-wstańka: zapał, entuzjazm, decyzja, a potem - deprecjacja, burzenie i ... od nowa. Kolejne ofiary i porażki powodujące kulturowo-cywilizacyjne regresy.
Ten powtarzający się cykl owocuje swoistym eskapizmem. Eskapizm to najkrócej forma ucieczki intelektualnej – rodzącej jednak nierealistyczne, mityczne i fantasmagoryczne spojrzenie na świat i ludzi - od problemów związanych z życiem społecznym, codziennością i rzeczywistością. Pogłębianie się tego chocholego stanu intelektualnego, zapętlenia w zaklętym kręgu kultu klęsk i związanych z nimi ofiar zamyka tę zbiorowość, tak czujące społeczeństwo, na pędzący do przodu i nie oglądający się za siebie świat.
Wańkowicz doskonale określił źródła prowadzące do takich efektów mianem „chciejstwa”. Socjologia eskapizmem określa oderwanie się ruchów społecznych od rzeczywistych problemów doczesności i zwrócenie się w stronę religijności. Wynika to z przekonań o niemożliwości rozwiązania kryzysu społecznego w warunkach istniejącego porządku społecznego. W tym przypadku trzeba zwrócić się – zdaniem wyznawców tej teorii - do mistyki i religii. Klęski potwierdzają tylko wybór takiej drogi, będącej ucieczką od rzeczywistości. Mistyka i religia ich zdaniem rozwiążą problemy społeczne. Modlitwa i praca (praca jako „niesienie swego krzyża” - nie twórczy rozwój jednostki) - wedle maksymy św. Benedykta z Nursji i reguły benedyktynów - mają być remedium na bolączki tego świata. A zwłaszcza na alienację tej akurat społeczności.
Dwie Polski, dwa patriotyzmy
Jednocześnie z takim przekazem idącym od elit, równolegle z eskapizmem idą przekazy o wspaniałości „narodowej”, swoistej mitologii zbudowanej na bazie owych klęsk, połączonej z wydumanym polskim misjonizmem i pasjonizmem, herezje o wybraniu tego narodu przez Boga (podobieństwa ze starotestamentowym mitem o wybraniu przez Jahwe Izraelitów są bezsprzeczne i jasne) itd.
Zarówno misjonizm jak i pasjonizm (czyli kult cierpienia) są toksycznym i szkodliwym elementem publicznego przekazu, debaty społecznej i edukacji. Przede wszystkim edukacji. Niestety elity nadwiślańskie, a przynajmniej lwia ich część – i to dotyczy zarówno lewej jak i z prawej strony – zapominają, że coś takiego jak polskość jest niesłychanie młodym, XX-wiecznym terminem. I że istniały zawsze – i nadal istnieją w wielu płaszczyznach i wymiarach – dwie Polski, dwa patriotyzmy, dwie tożsamości zakorzenione w tych dwóch koncepcjach i rozumieniu polskości.
Dwie Polski i dwie polskości - i wszystko co z tym związane - to minimum tego, jak należy patrzeć na nasze doświadczenia, historię, emocje i to co z tym skoligacone. Może jest kilka Polsk, kilka polskości i kilka patriotyzmów? Ci co tak głośno mędrkują o pluralizmie, wolnościach i swobodzie słowa w praktyce rządzenia w ostatnich czasach się tymi atrybutami absolutnie nie splamili. Ich rządy były – w różnym stopniu - zawsze skażone właśnie umiłowaniem wyłącznie „własnego głosu” i kultem swoich, grupowych przekonań.
O powszechnej, autentycznie narodowej tożsamości i świadomości „polskości” możemy mówić dopiero po II wojnie światowej i scalaniu się tej zbiorowości w coś, co można nazywać nowoczesnym, europejskim narodem. To ta postponowana po 1989 roku Polska Ludowa dała tej zbiorowości owo poczucie jedności. I ci demoliberalni demokraci, pozycjonujący się jak Europejczycy i światli moderniści, mówiący iż II wojna światowa dla tego społeczeństwa i państwa zakończyła się wraz z obaleniem muru berlińskiego lub wyborów 4.06.1989 najzwyczajniej zaprzeczają swoim kanonom, deprecjonując po raz kolejny (chodzi o płaszczyzny debaty) swoje uniwersalne – ponoć - pryncypia.
Bo jeszcze 100 lat temu, czyli na przełomie XIX i XX wieku w małopolskiej wsi Żmijąca, wsi pod Limanową, ks. Franciszek Bujak przeprowadził następujące badania: zapytał miejscowych chłopów o narodowość. Najczęściej odpowiadali że są „katolikami” z podkreśleniem opozycji do „lutrów” i Żydów, potem, że są chłopami, a na końcu wreszcie, że są „cesarscy”. To jest niezwykle czytelny sygnał, świadczący o identyfikacji przebiegającej ze względu na poddaństwo. Jak głoszą ówczesne przekazy, za przekonywanie tamtejszych chłopów, że są Polakami można było nieźle oberwać. Dla tych ludzi, którzy żyli konkretem, tożsamość narodowa nie przynależała do codzienności. A poza tym piętno na ich świadomości wywarło wiekowe niewolnictwo, w jakim utrzymywano włościan w Polsce przedrozbiorowej. A pod rządami zaborców nic się w tej mierze nie zmieniło. I czy mogą w takiej perspektywie dziwić „rabacje galicyjskie”?
I takie pojmowanie „polskości” było w latach 1918-39 niezwykle popularne na ogromnych obszarach ówczesnej Polski, zwłaszcza na tzw. Kresach. A czy mogło być inaczej, kiedy do lat 30-tych XX wieku istniały jeszcze relikty tego, co zwie się pańszczyzną? Mimo formalnego zniesienia pańszczyzny przez zaborców – w zaborze rosyjskim zajmującym największe połacie I RP ukazem cara Aleksandra II (1864) - na Orawie i Spiszu (w dobrach Salamonów i Jungenfeldów oraz w niektórych dobrach kościelnych), aż do lat 30. XX wieku istniała tzw. żelarka.
Można ją uznać za formę pańszczyzny. Chłopi, którzy po uwłaszczeniu mieli zbyt mało ziemi, aby się z niej utrzymać, zmuszeni byli ponownie oddać się w zależność feudalną od możnowładcy. W zamian za grunt, mieszkanie i prawo użytkowania dworskich pastwisk, chłop (żelarz) zobowiązany był do świadczenia nieodpłatnej pracy rolnej na rzecz dworu. Formalnie, w przeciwieństwie do chłopa pańszczyźnianego, posiadał wolność osobistą, mógł np. opuścić swoje miejsce zamieszkania (po wcześniejszym uregulowaniu swoich powinności wobec dworu). Mimo tego, właściciele ziemscy głęboko ingerowali w życie prywatne żelarzy, m.in. określając minimalny wiek zawarcia przez nich małżeństwa, czy też sprzeciwiając się pracy podejmowanej przez ich rodzinę poza dobrami dworskimi.
Pierwszy wniosek w sprawie zniesienia pańszczyzny na Spiszu i Orawie w 1920 roku złożył w sejmie poseł Wojciech Roj. Jednak żelarka została ostatecznie zniesiona dopiero ustawą sejmową „O likwidacji stosunków żelarskich na Spiszu” z 20.03.1931 r. Zachodni włościanin dawno już zapomniał o takich niewolniczych stosunkach społecznych. Czy zatem żelarz mógł się czuć pełnoprawnym obywatelem?
Wielu autorów, autorytety, mainstream, przekonuje, iż polskość jest jednoznaczna z wolnością. I przytacza na dowód wszystkie powstania, poczynając od najbardziej nieszczęsnego, bo zdecydowanie konserwatywnego, by nie rzec reakcyjnego pod każdym względem (przede wszystkim politycznie i kulturowo), czyli konfederacji barskiej. Tak rozumiana wolność owocowała przeważnie w Polsce anarchią. To „ukąszenie i mit” złotej wolności szlacheckiej.
I na tej zasadzie, zgodnie z modą, by być trendy, gros populacji przypisało sobie szlacheckie pochodzenie. Modne stały się herby, drzewa genealogiczne, przynależność do bractw „post-herbowych JW. Panów Braci”. Zapomniano o tym, iż 80% społeczeństwa polskiego ma korzenie włościańskie (bo taki był profil populacji I RP). Ale właśnie w wyniku wspomnianej elitarnej narracji stało się on powodem do wstydu i milczenia.
Dziś elity III RP pogardliwie wypowiadają się o folwarku, zaścianku, zacofaniu i braku cywilizacyjnej ogłady „ludu”, nie spełniającego ich nadziei oraz odbiegającego od wyobrażeń inteligencji. Zapominają jednak dodać, iż to ich protoplaści, ich praszczury i antenaci doprowadzili przez wiekową niewolę gorszą niż na plantacjach Alabamy, Haiti i Brazylii ów „lud” do stanu takiego upodlenia i degrengolady, że te 150 lat formalnego zniesienia pańszczyzny, (ale nie praktycznego jak pokazuje przykład Spiszu i Orawy) jest zaledwie pierwszym krokiem do uświadomionej wolności i jej praktykowania. Obraz „ludu”, który zawiódł elity, inteligencję i mainstream – nie po raz pierwszy zresztą w historii – to są owe Bergamuty Jana Brzechwy.
Polskość a fińskość
I jeszcze o stanie edukacji powszechnej w Polsce. Przez ostatnie 3 dekady zanotowano rażący spadek poziomu, sensowności i otwartości edukacji. Poziom indoktrynacji politycznej, w tym kościelnej, znacząco wzrósł, przyczyniając się do owego upadku i degeneracji (Przemysław Czarnek jest kolejną personą na ministerialnym fotelu w szeregu zaściankowo, klerykalnie i de facto antymodernistycznie myślących ministrów edukacji). Nasze młode pokolenia pogrążają się w owym cywilizacyjno-kulturowym zaścianku (niczym podczas epoki saskiej i szalejącego jezuityzmu).
Warto tu dać przykład Finlandii, której elity podjęły decyzję budowy narodu poprzez jak najlepszą edukację dzieci. Było to w 1863 r. i działa do dziś. Co robili dzielni, pełni poczucia wolności, Polacy w 1863 roku – wiadomo. A byliśmy – i oni i my – w tym samym położeniu, w tej samej sytuacji.
Gdy jesteśmy przy Finlandii, to warto przy okazji tych rozważań przypomnieć, że i my, i Finowie do 1918 roku wchodziliśmy w skład Imperium Romanowych. I my, i oni w 1918 roku uzyskaliśmy suwerenność i państwowość. W 2018 obchodziliśmy i my, i oni 100-lecie odzyskania niepodległości. U nas były fanfary, sztuczne ognie, akademie ku czci (które są naszą specjalnością), defilada w stolicy itd. Postawiono kilka pomników materializujące kult (często lichych i podejrzanych z punktu widzenia historii i kultury) bohaterów.
Finowie natomiast na 100-cie swego kraju zbudowali w Helsinkach najnowocześniejszą w Europie, zdigitalizowaną bibliotekę narodową, gdzie znaleźć można wszystkie aktualnie dostępne informacje (z różnych dziedzin) na temat Finlandii. Zbiory Biblioteki Narodowej Finlandii liczą 3,1 mln książek i czasopism, 685 000 mikrofilmów i mikrofiszek oraz ponad 4 mln jednostek innych rodzajów zbiorów (rękopisów, muzykaliów, dokumentów życia społecznego, map). Będą na bieżąco uzupełniane przez zespoły fachowców pracujących w tej instytucji.
To w sumie ponad 7,5 mln woluminów. Zbiory cyfrowe obejmują 5,4 mln stron czasopism, 3,2 mln stron gazet, 129 400 stron dokumentów życia społecznego. Większość kolekcji tej biblioteki znajduje się w Kirjaluola („Jaskini książek”), podziemnym bunkrze o kubaturze 57 600 m3, wydrążonym w litej skale.
I to jest różnica cywilizacyjna między małą Finlandią, a puszącą się i pretendującą do wielkości oraz powszechnego podziwu Polską. Tkwi ona w świadomości. Jest po prostu w głowach.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 3990
Fot. Tadeusz Parcej |
Z prof. Uniwersytetu Warszawskiego Mirosławem Bańką, dyrektorem Instytutu Języka Polskiego, językoznawcą i leksykografem rozmawia Krystyna Hanyga - Po 1989 roku w języku Polaków nastąpiły gwałtowne zmiany, odzwierciedlające w jakimś sensie nasze zachłyśnięcie się wolnością, otwarciem na świat. Wraz z III RP narodziła się nowa polszczyzna?
- Myślę, że były dwa powody. Z jednej strony przełom polityczny, zniesienie cenzury i przekonanie, że w związku z tym wszystko można powiedzieć. Z drugiej strony Internet, który umacnia w nas poczucie, że bardzo łatwo wygłasza się opinie krytyczne, bo nie widać rozmówcy, brak kontaktu twarzą w twarz. To nawet nie muszą być wypowiedzi z wulgaryzmami czy wyrazami obscenicznymi, natomiast są zdecydowanie zbyt krytyczne, emocjonalne, zbyt szybkie. O impulsywności w Internecie pisano już całe książki. Ten czynnik internetowy nałożył się na to, co stało się w Polsce po roku ‘89. Przenosimy nazbyt emocjonalne zachowania z Internetu na sferę innych kontaktów. Zwłaszcza media lubią, kiedy politycy, posłowie, rozmówcy, bardzo żywo dyskutują przed kamerą - dobierani są zresztą w pary na zasadzie jak największego kontrastu, bo to zapewnia więcej słuchaczy i większe przychody z reklam.
- Właściwie to media w dużej mierze kształtują współczesną polszczyznę…
- Zawsze kształtowały. Dawniej, przed ‘89 rokiem zarzucano dziennikarzom błędy językowe, prasa była ulubionym materiałem do ćwiczeń dla studentów z kultury języka. Dzisiaj to się zmieniło, najważniejsze gazety, ale myślę, że i wiele regionalnych, prowadzone są starannie pod względem językowym. Natomiast, paradoksalnie, wiele książek, w tym także językoznawczych i polonistycznych, ma bardzo nierówny poziom edytorski, ponieważ wydawnictwa oszczędzają na korektorze, redaktorze, zdarza się, że książka przechodzi wyłącznie przez ręce tłumacza. To jest godne ubolewania, że wydawnictwa puszczają do druku książki bez opracowania redakcyjnego. Kiedyś dziennikarz był chłopcem do bicia, teraz akurat dziennikarzom nie można postawić podobnego zarzutu. Oni, owszem, przyczyniają się do pewnej teatralizacji polszczyzny w duchu walk gladiatorów, natomiast nie można powiedzieć, żeby popełniali jakieś błędy składniowe. - Panie Profesorze, co jeszcze Pana razi w polszczyźnie ostatniego ćwierćwiecza? Czy też co Pan uważa za pozytywy?
- Po ‘89 roku w trochę powierzchowny sposób przyswoiliśmy sobie pewne cechy kultury angloamerykańskiej, która wydaje się nam bardziej demokratyczna pod względem zachowań, także zachowań językowych. Kiedyś oglądałem pewien teleturniej na licencji - nie wiem czy amerykańskiej, w każdym razie zachodniej - gdzie prowadzący program zwracał się do wszystkich uczestników per ty, a zdarzały się wśród nich osoby w wieku 70, 80 lat. To są rzeczy, z którymi trochę trudno nam się pogodzić.
Młode pokolenie ma zamęt w głowie. Weźmy korespondencję studencką. Niektórzy studenci piszą do wykładowców tradycyjnie – Szanowna Pani Profesor, a inni – Witam, bo im się wydaje, że tak już należy pisać w tym świecie „zdemokratyzowanym”, w którym spontaniczność, szczerość ma się liczyć bardziej niż tradycyjne formy i konwenanse.
To samo zresztą jest w Poradni Językowej PWN, tam wiele listów zaczyna się od Witam i tego nie poprawiamy. Traktujemy to jako znak czasu, niech ktoś kiedyś zainteresuje się tym, jak Polacy pisywali do siebie na przełomie wieków.
- Do Poradni Językowej, którą prowadzi Pan od lat, zgłaszają się jednak ludzie, którzy mają jakąś świadomość językową, nawet jeśli zadają pytania dotyczące kwestii niezbyt skomplikowanych.
- To jest właśnie najcenniejsze, że dzięki poradni internetowej zdają sobie sprawę, że w ogóle istnieją jakieś zagadnienia normatywne w języku, że nie wszystko, co da się powiedzieć, można napisać, że nie jest wszystko jedno, jak się napisze.
Dzięki Internetowi mamy teraz o wiele, wiele więcej autorów tekstów publicznych, bo to, co ludzie piszą - nawet w portalach społecznościowych - jest trochę prywatne, a trochę publiczne. Niestety, ta granica czasami jest zatarta i stopień szczerości, żeby nie powiedzieć ekshibicjonizmu, jest w Internecie bardzo wysoki.
Ale wrócę do zasadniczej myśli: nie było wcześniej warunków do tego, żeby tyle osób równocześnie zamieszczało w sferze publicznej swoje wypowiedzi w formie wpisów na forach czy blogów. Te osoby pisząc uświadamiają sobie, że to nie jest takie łatwe, że przydałyby się umiejętności, o jakich wcześniej nie myśleli, które wydawały się niepotrzebne. Niektórzy nabywają tych umiejętności w wyniku samokształcenia. Sięgają po słownik ortograficzny, słownik poprawnej polszczyzny, albo publikacje dotyczące redagowania tekstów.
Tak więc na pytanie, czy Polacy mówią coraz gorszą polszczyzną, odpowiedziałbym – nie, właśnie tego typu przykłady pokazują, że doskonalimy się. Oczywiście można podać i przykłady innych zjawisk.
- W szybkim tempie przybywa nam zapożyczeń, głównie z angielskiego. Niektóre mają swoje uzasadnienie, są związane z nowymi mediami, technologiami, urządzeniami i brakuje im odpowiedników w języku polskim. Są jednak i takie, które niczego nie wnoszą, zaśmiecają język.
- Wśród zapożyczeń faktycznie dominuje angielszczyzna, ale zdarzają się i inne, na przykład kulinarne zapożyczenia z włoskiego. Silny napór języka angielskiego dotyczy nie tylko wyrazów, ale i pewnych form zachowań, których przykłady starałem się już pokazać. Na polszczyznę, na zachowania językowe Polaków oddziałują również pewne rodzaje tekstów internetowych.
Reklama też kształtuje nasze gusty. Na przykład, podkreślanie rangi adresata przez używanie, a nawet nadużywanie zaimka twój. W duchu polszczyzny byłoby: zadbaj o swoje wakacje - tak powinno zwrócić się do nas biuro podróży, które organizuje wyjazdy wakacyjne. Albo: zadbaj o swoje włosy, jeśli jest to producent kosmetyków. Natomiast teraz oni piszą: zadbaj o twoje wakacje i zadbaj o twoje włosy, bo chcą podkreślić, że to właśnie o nas chodzi, chcą nas jakby dowartościować.
Można oczywiście tak to sobie tłumaczyć, ale prawdziwa geneza jest w angielszczyźnie, który to język nie rozróżnia tych dwóch zaimków – z jednej strony swój, a z drugiej twój, mój. Tam nie ma takiej opozycji. Twórcy reklam dostosowują polszczyznę pod tym względem do języka angielskiego, angliczą ją na poziomie już nie leksykalnym, ale składniowym.
- Wydaje mi się jednak, że wiele zapożyczeń z angielszczyzny – pomijając te uzasadnione - jest przejawem snobizmu czy też leczenia polskich kompleksów. Mieliśmy na przykład chronić polszczyznę przed obcymi nazwami, a tymczasem byle hotelik, willa, sklep musi mieć teraz angielski szyld.
- To przykład tęsknoty za Zachodem, która w warunkach, w jakich żyliśmy przed ‘89 była zrozumiała i łatwo teraz oskarżać rodaków o snobizm. Krytykę snobizmu słyszało się zresztą od XVI wieku, można przytaczać przykłady, od „Dworzanina polskiego” Łukasza Górnickiego począwszy. On też krytykował Polaków za nadmierne uleganie modzie językowej, wtedy akurat była moda na język czeski, uważany za język elitarny, prestiżowy. Później jego miejsce zajął francuski, był też okres mody na włoszczyznę. A teraz jesteśmy świadkami mody na język angielski.
To ważne, że zapożyczamy z różnych języków, ale ogólnie rzecz biorąc, prestiżowo brzmią dla nas wyrazy pochodzenia zachodniego. Ten przewijający się przez wieki wątek krytyki rodaków za nadużywanie wyrazów obcych ze względów snobistycznych, nadmierne kierowanie się modą jest obecny i dziś. Ja mam do takich opinii mieszany stosunek.
Zapewne tak jest, że wielu mówiących po prostu ulega modzie, ale z drugiej strony, wyciąganie stąd wniosku, że lepiej w ogóle nie używać wyrazów obcych, a już w żadnym wypadku, jeżeli mają rodzimy odpowiednik, uważam za zbyt łatwe i wynikające z powierzchownej oceny. Pozytywne skojarzenia, które wiążemy z wyrazami obcymi, stanowią pewną ich swoistość, nadają im pewną potencję, którą można sensownie wykorzystać. Nie powiedziałbym więc, żeby istniały jakieś wyrazy, obce w szczególności, które są w ogóle niepotrzebne. Można się zgodzić, że wiele wyrazów jest używanych bez potrzeby w różnych tekstach przez różnych ludzi. Nie wyciągajmy jednak wniosku, że należy je usunąć ze słowników, tak jak to się działo w niektórych krajach; zwłaszcza w Niemczech puryzm językowy był bardzo rozpowszechniony.
- W ostatnich latach mamy z kolei inwazję języka unijnego tworzonego przez grono międzynarodowych urzędników. Od akcesji po implementacje i piętrowe, skomplikowane nazwy programów operacyjnych, priorytetów itp. Tu można by znaleźć polskie odpowiedniki. Kiedyś oburzały nas, i także śmieszyły, pozostałości urzędniczego języka austriacko-galicyjskiej biurokracji, ale ten unijny jest gorszy.
- Język unijny jest problemem urzędników, specjalistów, ekspertów, natomiast przeciętny Polak chyba nie jest aż tak bardzo bombardowany tą terminologią. Na szczęście do języka ogólnego nie przedostało się tak wiele tych implementacji i podobnych rzeczowników. Patrzymy jednak na to z bliskiej perspektywy i nie wiem, czy będziemy równie krytyczni za sto, dwieście lat.
Przeżywamy teraz w Polsce okres istotnej modernizacji i może kiedyś będziemy go porównywać do tzw. kolonizacji na prawie niemieckim w XIII-XIV wieku, która przyniosła nam wiele wyrazów, bez których dzisiaj nie wyobrażalibyśmy sobie życia, takich jak dach, cegła, burmistrz, majster. Wielu Polaków w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że są one obce. Nie zachowały się dokumenty z tego czasu, z których by wynikało, jak proces ten był wówczas odbierany; być może też przez niektórych krytycznie (wiadomo jednak, że mieszczaństwo krakowskie buntowało się przeciwko odprawianiu mszy w języku niemieckim).
Myślę, że trzeba zachować dystans do tego, co się dzieje. Zwykle zresztą alarm czyni się z powodu stosunkowo niewielkiej grupy wyrazów znajdujących się w języku ogólnym. W polszczyźnie, w przeciętnym tekście, niespecjalistycznym, anglicyzmów jest niewiele. W korespondencji urzędników unijnych będzie ich więcej, w tekstach informatycznych też, podobnie w tekstach tzw. traderów giełdowych, ale w przeciętnym tekście publicystycznym jest tylko około 1% anglicyzmów, a w tekście literackim jeszcze mniej, bo literatura piękna w ogóle nie lubi zapożyczeń.
- Uważam, że Polacy psują język, mnożą się błędne formy, złe konstrukcje zdaniowe, zapożyczone frazeologizmy, dziwolągi językowe. Co gorsza, przestajemy te błędy zauważać i one pomału, niepostrzeżenie wkradają się do ogólnej polszczyzny, do języka ludzi dotąd poprawnie mówiących. Mam ulubione przykłady: półtorej roku, godzina czasu, prawdziwy fakt, a z innej kategorii – mapa drogowa.
- Zapożyczenia z frazeologizmów angielskich są w ostatnich dekadach częste, mapa drogowa jest po prostu modna, wszyscy oswoili się z nią, co nie znaczy, że ją lubimy. Ja też wolałbym, żeby mówiono o programie działania, planie itp. Będę tu jednak bezlitosny dla polonistów, których reprezentuję, bo któż inny, jak nie organizatorzy różnych konferencji, także polonistycznych, wprowadził do obiegu słowa handout i abstrakt? Więc my też nie jesteśmy święci, rozpowszechniamy, czasami wbrew woli, zapożyczenia. Nie twierdzę jednak, że to jest zachwaszczanie polszczyzny. Moim zdaniem, zapożyczając bogacimy język, powinniśmy nacisk kłaść nie na to, żeby coś z języka usunąć, tylko na świadomy i trafny wybór słowa. Im więcej mamy słów do wyboru, tym lepiej, nawet gdyby co drugi wyraz miał być obcy.
- Problem w tym, że często obce wypierają lepsze, zastępują szereg innych, są używane w niewłaściwych kontekstach, bo właśnie są modne. Ostatnio robi wielką karierę narracja…
- i jeszcze dyskurs, do narracji trochę podobny. Bardzo modny w środowiskach humanistycznych i wśród przedstawicieli nauk społecznych. Gdyby porozmawiać ze specjalistami, to wyjaśniliby, że dyskurs to jest coś innego niż dyskusja, i na pewno broniliby tego terminu. Myślę, że i narracja znalazłaby swoich obrońców.
- A jeśli poważny komentator rozmawia z poważnym profesorem i powiada, że państwo powinno na coś dać kasę - to mnie razi.
- To jest dysonans stylistyczny. Mieszanie stylów w polszczyźnie czy wplatanie elementów potocznych do języka oficjalnego stało się znakiem czasu. Jest także związane z taką demokratyzacją życia, o której mówiliśmy, pokłosiem zmian, którym początek dał rok ‘89, tym powierzchownym przyswajaniem sobie kultury angloamerykańskiej, w której na pozór wszyscy mówią sobie per ty.
- Mamy w tej chwili, za sprawą feministek, następny gorący problem. Żeńskie formy nazw funkcji, zawodów, oczywiście tych tradycyjnie zmaskulinizowanych. Premiera? premierka? ministra? profesorka? pedagożka, archeolożka?
- Będę ich bronił, prawie wszystkich. Słowo premierka nie jest używane, ale byłoby bardzo korzystne, gdybyśmy taki termin przyswoili sobie i polszczyźnie. Pedagożka już chyba upowszechniła się, podobnie jak socjolożka. Jeszcze 20 lat temu słychać było głosy, także językoznawców, że to jest niewyobrażalne, bo rzekomo nie da się wypowiedzieć, ale dało się.
- Ale czy Pan nie odczuwa, że niektóre z tych form są deprecjonujące, ośmieszające, a już na pewno nie dodają powagi?
- Moje koleżanki z instytutu tak je odbierają. Jak się przekonałem, kobiety same uważają, że kierowniczka to gorzej niż kierownik. Nie będziemy chyba cofać się do źródeł tych odczuć, że formy żeńskie bywają odbierane jako mniej prestiżowe. Chcę tylko powiedzieć, że stan, w którym boimy się używać form żeńskich i w zamian sięgamy po nieodmienione formy typu: reżyser powiedziała dyrektor – jest gorszy. Dodać nazwisko: reżyser Kowalska powiedziała dyrektor Piotrowskiej – nie zawsze się da. Mówić pani reżyser powiedziała pani dyrektor? Dzieci z przedszkola mogą tak mówić, ale nie dorośli. Jeśli się myśli o języku jako o narzędziu porozumienia, komunikacji, trzeba mieć na względzie, żeby był wygodny w użyciu i skuteczny.
- Ciekawym zjawiskiem jest język młodzieżowy, który powinien być przedmiotem systematycznych badań i socjologów, i językoznawców. Powstaje w opozycji do języka oficjalnego, niesie pewną wizję świata, jest dynamiczny, ale daleki od poprawności.
- Jest przede wszystkim bardzo kreatywny. Ten język ma być spontaniczny i oryginalny, młodzi ludzie dokładają starań, żeby językowo różnić się od pokolenia swoich rodziców i dziadków. To jest zrozumiałe, bo język pełni m.in. funkcję identyfikacyjną – mówię tak jak wy, ponieważ chcę być postrzegany jako jeden z was. Zawsze tak było.
Myślę, że jest niewłaściwe odnoszenie kategorii błędu do języka młodzieżowego, który funkcjonuje przede wszystkim w mowie, albo w prywatnej korespondencji. Należy błędy korygować, kiedy młodzi popełniają je w tekstach oficjalnych, albo choćby półoficjalnych, kiedy opublikują coś w blogu internetowym czy napiszą w pracy klasowej. Natomiast jeżeli mówią w sposób niekiedy prowokacyjnie niezgodny z normą języka literackiego, to poprawianie ich na każdym kroku byłoby przejawem braku zrozumienia, albo nadmiernej pedanterii. Jeżeli młodzi mówią do siebie nara albo cze, to jest ich sprawa.
-Jak powstają czy też są tworzone normy językowe?
- Normy językowe są szczególnym przykładem norm społecznych. Są poradniki, savoir vivre’u na przykład, są protokoły dyplomatyczne, różnego rodzaju dokumenty, które na zasadzie nakazu albo zaledwie porady normalizują zachowania w różnych dziedzinach. I tak trochę też jest z zachowaniami językowymi. Są słowniki normatywne, poradniki językowe, które podpowiadają, jak się zachowywać.
Natomiast trudno wymienić kryteria, na jakich są oparte te zalecenia. Sformułowano ich kilkadziesiąt, niektóre z nich są oczywiście tylko wariantami pozostałych, ale nawet jeśliby próbować je jakoś pogrupować i skondensować, to się okaże, że przynajmniej kilka jest ważnych i że one często kolidują ze sobą. Niektórzy uważają, że podstawowe znaczenie ma kryterium upowszechnienia, inaczej mówiąc – frekwencyjne, czyli jeśli często używa się czegoś w języku ogólnym, a nie tylko w mowie na przykład, to jest to poprawne.
Upowszechnionych wyrażeń nie powinno się tępić, bo to byłaby jakaś schizofrenia językowa - mówić i jednocześnie mówić, że nie należy tak mówić. Ale są autorzy, którzy nad kryterium frekwencyjne przedkładają inne: tradycji, albo autorytetu kulturalnego, albo estetyczne.
- Czy da się przewidzieć, jak będzie zmieniać się polszczyzna w przyszłości? Na pewno obecnie ubożeje, tracą na wyrazistości regionalizmy, środowiskowe odmiany języka, stylistyka. Język będzie żywił się zapożyczeniami? Uproszczeniu ulegnie gramatyka, która sprawia tyle problemów cudzoziemcom?
- Podobno ze wszystkich rzeczy, które można przewidzieć, najtrudniejsza do przewidzenia jest przyszłość. Przyszłość języka nie stanowi tu wyjątku. Możemy na podstawie obecnych zjawisk prognozować na kilkanaście lat naprzód, ale z tych prognoz nie udało mi się do tej pory wyczytać niczego oryginalnego. Mówią one, że będzie się działo to, co się dzieje w ostatnich latach, że będzie nadal napływ zapożyczeń z języka angielskiego, że nadal będzie widoczna tendencja do demokratyzacji zachowań językowych, że będzie nadal widoczne mieszanie stylów.
Paradoksalnie, łatwiej przewidzieć daleką przyszłość, taką odległą o kilkaset lat. Jest dosyć prawdopodobne, że gramatyka polska będzie wtedy przypominała angielską, nie dlatego jednak, że angielski tak wpłynie na polszczyznę, tylko dlatego, że taka jest ogólna prawidłowość w rozwoju języków: od modelu fleksyjnego, z rozbudowaną odmianą wyrazów, do modelu analitycznego, z odmianą bardzo uproszczoną.
W prasłowiańskim oprócz liczby pojedynczej i mnogiej była liczba podwójna, po której zostały nam tylko relikty. Na naszych oczach upraszcza się system zaimkowy: w mowie mało kto używa już biernikowego tę i coraz więcej osób zapomina, że pod akcentem powinno się używać zaimka mnie. Prawie wyłącznie słyszę więc „Mi się wydaje, że...” zamiast „Mnie się wydaje, że...” i tak już chyba będzie, mimo że na razie to błąd.
- Jak powinna być prowadzona polityka językowa? Francuzi na przykład traktują ochronę języka, walkę o jego poprawność jako patriotyczny obowiązek.
- Francuzi są na jednym biegunie tego, co można zaobserwować, jeśli chodzi o politykę językową, ale dla Francuzów ich język jest właściwie równoznaczny z ich kulturą, a ich kultura promieniowała na Europę, więc rzeczywiście są powody, żeby traktowali swój język z wielką starannością. W przeciwieństwie do francuskiego, który ma niewiele zapożyczeń, w angielskim zapożyczenia stanowią około 80% wyrazów. Z tego wcale nie wynika, żeby ten język źle funkcjonował w świecie, można nawet powiedzieć, że obecnie funkcjonuje na szerszą skalę.
Skąd mamy brać przykład? Chyba powinniśmy szukać własnej drogi, to znaczy nie zamykać się na wpływy innojęzyczne, bo to by oznaczało jednocześnie zamykanie się na inne kultury i na świat.
Politykę językową prowadzi bardzo wiele krajów, Polska też. W tym celu powołano przecież Radę Języka Polskiego, która jest ciałem stanowiącym w sprawach ortografii, ze swoich działań sporządza raporty, które przedstawia Sejmowi. Część obserwatorów może czuć jakiś niedosyt z powodu takich działań, które wydają im się urzędnicze, i być może sądzą, że Rada Języka Polskiego jest ciałem dekoracyjnym. Z drugiej strony to może i lepiej, że Rada nie stara się gospodarzyć w języku w sposób bardzo stanowczy, bo przecież język jest wspólnym dobrem. Bałbym się ciała o większych kompetencjach, które by nakazywało i zakazywało używania jakichś wyrazów, albo narzucało inne formy językowe. Doradzać – owszem, natomiast zakazywać, nakazywać – nie.
- Język nie tylko służy komunikowaniu, ale opisuje także rzeczywistość, relacje między ludźmi. Co współczesna polszczyzna mówi o społeczeństwie?
- Jesteśmy niewątpliwie zapatrzeni na Zachód, zawieszeni między Wschodem a Zachodem, ale to nas charakteryzuje od kilkuset lat. Znakiem czasu są różne nowe formy wypowiedzi internetowych. To wiele mówi o nas jako użytkownikach nowych technik medialnych. Może nawet nie zdajemy sobie sprawy z przełomowości tego, co się dzieje, ale niejeden już autor porównywał czasy współczesne do rewolucji Gutenberga. Z perspektywy kilkuset lat nie mamy wątpliwości, że to była rewolucja, która nas ukształtowała, właściwie stworzyła nowoczesność. Natomiast kiedy patrzy się z bliska, tego nie widać, dlatego potrzeba dystansu, żeby zobaczyć, czy obecne zmiany w języku, w szczególności zapożyczenia, są korzystne, czy nie. Może jesteśmy w okresie przełomowym, tak jak w średniowieczu, kiedy przyswajaliśmy intensywnie wyrazy z języka niemieckiego, bo modernizowaliśmy się jako kraj i wprowadzali nowe formy gospodarki. - Dziękuję za rozmowę.
Fot. Tadeusz Parcej
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2668
Rozum w niełasce
Upadły złe odpowiedzi, pozostały dobre pytania.
Octavio Paz
Motto otwierające niniejszy tekst pochodzi z wystąpienia Octavio Paza, meksykańskiego eseisty i pisarza, podczas wręczenia mu w 1990 roku literackiej Nagrody Nobla. Dotyczy ono historycznej chwili: zawalił się akurat bipolarny podział świata i upadł globalny system komunizmu (raczej winniśmy mówić o realnym socjalizmie) wraz z implozją imperium radzieckiego. Sens oraz istota tej wypowiedzi są szczególnie ważkie po tym, co się wydarzyło 05.07.2015 w Grecji.
W dzisiejszym świecie zachodnim, którego Oświecenie stanowić winno rudyment, rozum znalazł się w niełasce, jakby na wygnaniu, o czym pisze A. C. Robert („Co się stało z Oświeceniem (rozum w niełasce)?”, Le Monde diplomatique, nr 2/15). Nie używamy już pojęcia „lud” – którego wstydliwie się unika, a które – wespół z rozumem - stanowi podstawę Oświecenia. Chodzi przede wszystkim o dyskurs i narrację elit, medialny przekaz oraz pewien klimat intelektualnej podejrzliwości – lub nawet wrogości – wobec tych kategorii porządkowania rzeczywistości.
Ale jeśli fundamentalistyczne religie, namiętności, mętna duchowość, pospolity szamanizm, charyzmatycy w rodzaju Bashobory stają się z dnia na dzień przewodnikami myśli europejskiej, gwiazdami narracji i mediów, trudno się temu dziwić. I nie wszystko można zwalić tu na postmodernizm oraz formę niezobowiązującej narracji.
Zamiast ludu - konsumenci
20.09.1792 roku pod miejscowością Valmy (francuski departament Marna-Ardeny) starły się w bitwie dwie armie: rewolucyjna i interwencyjna - europejskich monarchów - mająca bronić starego porządku. Norman Davies (Europa) pisze o tym: „tu i teraz zaczyna się dla świata nowa era”. Armia ochotnicza, niewyszkolona, obdarta i źle uzbrojona - ale wyposażona w ideę - powstrzymuje obcych interwentów i francuskich rojalistów.
Dzień po bitwie, podczas otwarcia obrad Konwentu Narodowego w Paryżu, padły po raz pierwszy słowa: „My, naród….”, które w kontekście oświeceniowego dorobku myślicieli francuskich oraz słynnej triady liberté, égalite, fraternité zmieniają optykę spojrzenia i funkcjonowania świata. Przynajmniej w zachodnio-europejskim wymiarze. Rządzić i decydować winien lud (tu: „my, naród”).
Zaczynają się tworzyć podwaliny pod porządek demokratyczny i państwo prawa stanowionego przez lud - nie w oparciu o urodzenie, majątek czy rodowe koneksje. Lud – przy wsparciu rozumu – staje się zasadniczym i jedynym suwerenem.
Bitwa nie została rozstrzygnięta, lecz interwencja prusko-austriacka (wspierana finansami i poparciem moralnym Szwecji, Rosji i Hiszpanii) się załamała. Rewolucja i Republika przetrwały. Wojska rewolucyjne wraz z niesionymi ideami rozlewają się od Atlantyku po Moskwę i Ural, powodując zamieszanie, chaos pojęciowy (wedle postfeudalnego porządku rzeczy), rewolty i irredenty. Triada: liberté, égalite, fraternité okazuje się mieć moc wybuchową. To pewien symbol i rudyment Oświecenia – tak, jak Rewolucja Francuska.
Greckie referendum z lipca 2015 ma podobny - moim zdaniem - wymiar: to symboliczne przywrócenie znaczenia i rangi pojęciu „lud”, naród w oświeceniowo-rewolucyjnym, XVIII- i XIX – wiecznym, wymiarze. Bo demokracja – wedle tego, co powiedział kilka dekad po bitwie pod Valmy, Abraham Lincoln – to „władza ludu, dla ludu, sprawowana przez lud”.
Dziś naród należy traktować jako wspólnotę globalną, ponadgraniczną, ponadkontynentalną, ponadkulturowo-cywilizacyjną i transreligijną. Za Julianem Huxleyem (p. E. Drewermann, Chrześcijaństwo i przemoc) możemy myśleć, iż ta „światowa wspólnota, którą widzimy przed nami i którą mamy nadzieję urzeczywistnić, jest wielością w jedności. Proces ludzkiego rozwoju jest dzięki swej zdolności do przezwyciężania zróżnicowań na drodze konwergencji zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju”.
Słowo „lud” zdewaluowało się dziś nie tylko z racji ideologiczno-historycznych doświadczeń, konserwatywno-prawicowych manipulacji czy antyoświeceniowej agitacji. „Lud” w narracji oświeceniowej znaczy suwerena, racjonalnego i realistycznego, a współcześnie, „w kulturze płynnej nowoczesności nie ma miejsca dla ludu, który musi być przedmiotem kulturalizacji. Istnieją tylko klienci, których należy uwieść”, jak pisze Z. Bauman w 44 listach ze świata płynnej nowoczesności.
„Lud” to również społeczność „kulturalizująca” (nieustanny i nieuchronny proces ewolucji). Stoi to na antypodach czegoś, co jawi się klientem, konsumentem, uczestnikiem zakupizmu, jak mówi B. R. Barber („W mackach Mc Świata”, Gazeta Wyborcza, 14-15.05.89). Tę zbiorowość trzeba poddać działaniom emocji - wzbudzić afekt, podgrzać namiętności, spowodować mentalną onanizację zbliżającymi się (i możliwymi) zakupami, co czyni m.in. reklama.
Byt sprowadzono tym samym do „nieustannego podtrzymywania własnego istnienia poprzez nadawanie tymczasowego charakteru wszystkim aspektom życia dawnych podopiecznych i świeżo nawróconych wyznawców, którzy narodzili się na nowo w postaci klientów” i funkcjonowania w stanie ciągłego podniecenia, euforyczności. Doświadczenie i racjonalizm – niczym. Chaos i przypadkowość oraz emocje – wszystkim. Rozum musi tym samym udać się na spoczynek.
Nowa wiara
Czy mamy więc mówić o epoce postoświeceniowej? Jeśli tak, to rzeczywiście rozum należy odstawić do lamusa, a w jego miejsce niech wchodzą owi Kaszpirowscy, Bashobory, teleewangeliści, taroty, homeopatia, pospolite szamaństwo i horoskopy. Niech emocje -namiętności, fobie i stereotypy zawładną do reszty naszą świadomością, reakcjami, naszym oglądem świata. Neoliberalna narracja obiecująca wszystkim, którzy się jej poddadzą i jej uwierzą, zbawienie w postaci doczesnego szczęścia, popularność, czyli swoiste dopuszczenie „do stołu Pańskiego”, jest tym samym, co każdy dogmat i doktrynerstwo - pewną formą wierzenia religijnego.
Neoliberalna narracja nie mówi, iż to szczęście, owo zadowolenie, ów prymitywny hedonizm (wszystko chwilą, jutro nieważne, dziś na Olimpie, jutro – w Hadesie), w rzeczywistości opanowanej przez chaos i emocje, może nieść tylko wieczne zagrożenia, powodować stres i obawy o przyszłość. A ona istnieje, mimo wyparcia jej ze świadomości i mimo zapewnień prestidigitatorów i kapłanów liberalizmu, że istnieje tylko dzisiaj.
To wizja religijnego – judeochrześcijańskiego na wskroś – chowu. To wizja, w której kapitał jest przed jednostką, dzisiejszy sukces przed szczęściem rozumianym nie tylko w kategoriach materialnych i poczuciem bezpieczeństwa, konkurencja przed współpracą i kolektywnym współdziałaniem na rzecz szeroko pojętego bonum communae, „wyścig szczurów” przed humanizmem i empatią, jałmużna i charytatywne bale przed zorganizowaną i usystematyzowaną pomocą społeczną, egotyzm przed solidarnością.
Wolność, tak wynoszona na piedestał przez neoliberałów, nie jest bowiem dogmatycznie widzianym totemem i bez pozostałych elementów oświeceniowej narracji – fraternité i égalite – staje się wykastrowanym sloganem pozbawionym jakiegokolwiek uniwersalizmu, mało mówiącym o tamtych ideach i niewiele wnoszącym do naszego poznania. O humanizowaniu rzeczywistości i nas, ludzi, nie wspominając.
Neoliberalna destrukcja
Ale jeśli tak ma być, jeśli nad przestrzenią medialną i publiczną narracją mają królować znów jak w średniowieczu, baroku czy romantyzmie uczucia i emocje, a neoliberalny dogmatyzm i retoryczne doktrynerstwo z nimi związane wyjaśniać mają wszystko, poczynając od aksjologii, postaw życiowych, poprzez psychologię, wzorzec osobowy i filozofię, po ekonomię oraz politykę, to po co rozum? Po co racjonalność?
Taka degeneracja i zawężenie szczytnej, humanistycznej i uniwersalnej idei liberalizmu do postrzegania człowieka wyłącznie w kategoriach homo oeconomicus wyrządziła już niepowetowane szkody na całym świecie. Szkody w świadomości i mentalności ludzi. Zakodowano liberalizm jako przyzwolenie na oligarchizację życia, pozbawiającą ludzi poczucia bezpieczeństwa, tworzącą chimerę, w której rządzą chaos i zasady bezwzględnej walki zwanej eufeministycznie potrzebą konkurencji „wszystkich ze wszystkimi” (T. Hobbes, Lewiatan). Chimerę, która wiąże się bezpośrednio z późnonowoczesnymi przyczynami drogi cierniowej epigonów Oświecenia (Z. Bauman, Ponowoczesność jako źródło cierpień).
Zawładnęły nami bowiem wszechogarniający egzystencjalny niepokój, niewiara w człowieka jako pozytywnego kreatora rzeczywistości oraz pesymizm teoriopoznawczy. A przy tym nastąpiła deprecjacja humanizmu oświeceniowego i poczucia globalnej wspólnotowości.
Na ciekawą sprawę zwraca uwagę klasyk liberalnej myśli zachodnioeuropejskiej Isaiah Berlin (1909-1997). Pokazuje jak ewolucja tradycji liberalnej, z lewicowo-liberalnych idei welfare state (i związanym z nią „pluralizmem wartości”) ku neoliberalnej prawicy, (czyli do autokracji rynku i nadrzędności prawa własności nad instytucjami demokratycznymi), zniszczyła zasadnicze idee wiązane do tej pory z pojęciem liberalizmu i liberalnej myśli. I jakie ten proces poczynił spustoszenia w świadomości ludzkiej.
Uczeń i przyjaciel Berlina, prof. Andrzej Walicki, wspominając dorobek tego giganta XX-wiecznej myśli europejskiej – cytując przewrotnie Leszka Balcerowicza – zauważa, że w związku z tym „liberalizm i demokracja nie dadzą się pogodzić jako zasady organizacyjne, a termin liberalna demokracja to termin wewnętrznie sprzeczny” („Spotkanie z Isaiahem Berlinem”, Zdanie, 3-4/14). Autorytet Berlina jako przedstawiciela tradycji liberalno-humanistycznej dziś wyraźnie wzrasta w zderzeniu z neoliberalnie vel konserwatywno-liberalną rzeczywistością. Na tej podstawie m.in. Marcin Król mógł zauważyć, że współczesna demokracja jest bez serca, a dzisiejszy liberalizm nie wyczuwa czym jest naprawdę wolność.
Walicki tłumaczy owo zjawisko w następujący sposób: „Słowo liberalizm bowiem zawłaszczone zostało przez wyznawców liberalizmu jednostronnie ekonomicznego, dla którego właściwym podmiotem wolności nie jest człowiek, lecz rynek. Demokracja zaś traktowana jest jako populizm próbujący wymusić na ustawodawcach ograniczenie wolności rynku w imię respektowania tzw. roszczeń czy przywilejów takich czy innych grup społecznych choćby nawet były to postulaty społecznie i moralnie uzasadnione.
Do kluczowych słów tak pojętego liberalizmu należą oczywiście prywatyzacja, reprywatyzacja i deregulacja” („Neoliberalna kontrrewolucja”, Gazeta Wyborcza, 30.11.- 01.12.13).
Mówiąc kolokwialnie: to jest prosta droga wywiedziona ze znanego powiedzenia (i takiego też sposobu myślenia) Margaret Thatcher, że czegoś takiego jak społeczeństwo nie ma, są tylko wolne i przedsiębiorcze jednostki.
To clou takiego rozumowania i każdy, kto neguje istnienie zbiorowości jako takiej, jej wpływ na kształtowanie świadomości i bytu człowieka, musi nosić miano neoliberała. Szkodnika idei oświeconego racjonalizmu i realizmu w codziennym działaniu. De facto pracującego usilnie nad oddaniem pola emocjom, afektom, namiętnościom.
Refreny współczesnej pieśni
Jeśli w obiegowej narracji europejskich elit synonimem współczesnych czasów – mających egzemplifikować ostateczne zwycięstwo wolności, demokracji i liberalizmu (czyli Oświecenia) – stał się dogmatyczny schlagwort (także autorstwa b. premier Wielkiej Brytanii) TINA, (There is not altenative – z ang. nie ma alternatywy), będący swoistą mantrą, wytrychem dla dogmatyzacji i doktrynerstwa tego, co zwano wcześniej liberalizmem, to trudno nie mówić o schyłku Oświecenia, którego jedną z podstawowych zasad był zawsze sceptycyzm i dystans poznawczy.
W tak skonstruowanej przestrzeni i w tak prowadzonej narracji nie ma miejsca na bezpieczeństwo socjalne, przewidywalność, stabilizację, solidarność, braterstwo, empatię, humanizm, równość, itd. Wolność jednostki w humanistycznym, oświeceniowym mniemaniu jest tym samym zagrożona i sprowadzona do jednego modelu funkcjonowania. Podczas gdy wolność, to przede wszystkim wybór! Andrzej Walicki zauważa, iż gloryfikacja głównego twórcy spod znaku neoliberalizmu, Friedricha von Hayeka, sprzyja środowiskom konserwatywnym, tradycjonalistycznym, prawicowym i nie ma absolutnie związku z liberalizmem pojmowanym jako wielka, europejska, wolnościowa tradycja, jako apoteoza modernizmu i ewolucjonizmu.
Hayekowska koncepcja tzw. klasycznego liberalizmu nie może być z racji empirycznych łączona z racjonalizmem i modernizmem, gdyż liberalizm ekonomiczny nie jest i nigdy nie był tożsamy z liberalną tradycją etyczno-polityczną.
Na potwierdzenie tej tezy cytuje Friedricha von Hayeka mówiącego, iż „prawdopodobnym losem ludzi starych, niezdolnych do samodzielnego utrzymania się i zawdzięczających swe dochody przymusowi wywieranemu na młodych są obozy koncentracyjne” („Ideolog epoki postchlubnej”, Gazeta Wyborcza, 08-09.11.03 i 15-16.11.03). Wielce humanistyczna, empatyczna i liberalno-pro wolnościowa to wizja (oraz koncepcja).
Neoliberałowie każdą krytykę rynku – postrzeganego jako jedynego sposobu opisu i oceny całej rzeczywistości - kwalifikują jako zamach na ich prawdę, na ich dogmaty, na ich doktrynę (absolutną i niepodważalną). To kolejny powód, że przy totalnej medialnej agitacji za tylko jedną – właśnie taką – formą patrzenia na rzeczywistość (i człowieka) rozum i jego racje odstawiane są do lamusa. Brać muszą górę emocje, płaska retoryka oparta o inwektywy i epitety (za którymi nic nie stoi, oprócz chęci poniżenia i dyskredytacji Innego), tani populizm. A rynek przecież - to jest właśnie tradycja Oświecenia i zasadniczy kanon racjonalizmu – podlega krytyce i sceptycznemu oglądowi.
Prof. Jerzy Jedlicki, humanista i intelektualista, na pytanie czy krytyka wolnego rynku będzie się nasilać odpowiada: „Z pewnością. Jeżeli przyjmiemy doktrynę radykalnie wolnorynkową, to właściwie człowiek nie ma wiele do roboty. Ma urządzić sobie życie i tyle. Bank centralny ma regulować strumień pieniądza, który wpływa na rynek i stopy procentowe. Policję, pocztę, więzienia można sprywatyzować. Szkoły różnego typu – także. To jest doktryna, która prowadzi do publicznej bierności, podczas gdy scedowanie sporej odpowiedzialności na demokratyczne państwo zmierza – w założeniach – do uobywatelnienia przynajmniej tej części społeczeństwa, która zechce śledzić debatę nad tym, co to państwo ma robić, jakie ma sobie stawiać zadania i w imię jakich celów” („Jak ogarnąć świat?”, Gazeta Wyborcza, 31.12.12-01.01.14)
Opisywane przez Jedlickiego procesy prowadzą więc nie tylko do bierności, ale też infantylizują społeczeństwo, czynią ludzi egoistami, nadętymi egotykami, zapatrzonymi w siebie narcyzami. Zajmij się sobą, coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, współczucie i empatię załatwi jałmużna lub charytatywny bal (a przy okazji – spokój sumienia).
To kolejny czynnik promujący emocje (w tym przypadku – złe) kosztem rozumu, realizmu i związanym z nimi nieodłącznie – humanizmem oraz poczuciem wspólnotowości.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2620
Doktryner (fr. doctrinaire, czyli nauka, z łac. doctrina) to osoba zawzięcie broniąca wąskiego, często nieaktualnego lub subiektywnie wyolbrzymionego fragmentu wiedzy, mająca przekonania oparte na ściśle określonej doktrynie, nie uwzględniająca upływu czasu. Z owym pojęciem związane są takie terminy jak agitator, czciciel, fanatyk, fundamentalista, idealista, ideolog, konserwatysta, purytanin, propagandzista. Także pojęcie dogmatyka, czyli osoby o niezmiennych, stałych poglądach, przekonanej w zupełności o swych racjach, jest niezwykle pomocne w zakreśleniu ram tego dyskursu. W sferze filozoficznej mianem dogmatyka określa się człowieka fanatycznie oddanego swoim przekonaniom, wroga sceptycyzmu. W kwestiach religioznawczych jest to osoba bezgranicznie oddana pewnikom swojej religijnej wiary, czyli fundamentalista. Dogmatyczny neoliberalizm sam stał się współczesną formą sekularnej religii ze swoiście pojmowanym kościołem, świątyniami, kapłanami, rytuałami, liturgią oraz określoną retoryką doktrynersko-fundamentalistycznego chowu. Kojarzony z liberalizmem przyczynia się do jego kompromitacji poprzez propagowanie wszelkich dogmatycznych idei i sposobów opisu świata, w tym - religii. Religia, zwłaszcza monoteistyczna, chce czystości w każdym wymiarze, tępiąc przy tym herezje, inności, pluralizm. Czystość idei religijnego chowu to odzwierciedlenie doskonałego stanu materii, stanu, gdzie już nic dodać, nic ująć nie będzie trzeba. Bez takiej dogmatycznej wizji, czystość nie ma sensu. Czystość zawsze wymagała i wymaga ingerencji, pielęgnacji, pouczenia, ale i wykluczenia, piętnowania Innego: heretyka, schizmatyka, sceptyka, prześmiewcy, dysydenta, czy tylko tego, co nie chce się poddać powszechnie obowiązującej narracji.
Jak zauważył Piotr Kuczyński, (pisze to na przykładzie sprawy ukraińskiej i jej percepcji w Polsce), trzy czwarte populacji ulega przeważnie opinii większości i „zaprzecza własnym oczom czy interesom” („Jeśli chcemy, by wszytko pozostało tak jak jest, wszystko musi się zmienić”, Studio Opinii, 24.02.14).
Czystość idei religijnego chowu połączona jest zawsze z doktrynerstwem i dogmatyzmem, co wymaga jednocześnie posłuszeństwa, pokory i poddania autorytetowi kapłana, guru, przewodnika czy egzegety ksiąg świętych (i idei w nich zawartych). Dziś są nimi agencje ratingowe, fundusze hedgingowe, konsultanci i doradcy różnej maści przewijający się przez media, znani żurnaliści (teoretycznie niezależni, acz pozostający na żołdzie – finansowym, bądź mentalnym - korporacji i owych agencji czy funduszy) i tzw. autorytety szerzące kult tej doktryny i jej teoretyków.
Gustaw Le Bon (1841-1931) w Psychologii tłumu zwrócił uwagę na zadziwiające zjawisko: w „Galii za panowania rzymskiego Rzymianie dzierżyli swą władzę nie dzięki sile, lecz religijnemu uwielbieniu, jakie potrafili wzbudzić. W całym państwie rzymskim powstała religia, w której bogami byli cesarze. Na długo przed zapanowaniem chrześcijaństwa 60 plemion galijskich wybudowało wspólnie w okolicy Lyonu świątynię ku czci Augusta. Kapłani tej świątyni, wybrani przez zgromadzenie plemion galijskich, zajmowali pierwsze miejsce w kraju”.
Każdy kult, obojętnie czy to „Kult Stalina, Hitlera, Mao, Jezusa (w ruchu Jesus People), Bhagwana, Rona Hubbarda (w Scientology Church), Yogi, maharadży Mahesha (medytacja transcendentalna), Wojtyły – podobnie jak kult Chomeiniego – był i jest jednak podporządkowany prawidłowościom fundamentalistycznym” (H. Mynarek, Zakaz myślenia). Te zachowania i mentalność odnieść można do współczesnych propagatorów i akolitów neoliberalizmu.
Obowiązująca narracja Taką jest neoliberalna, powszechnie obowiązująca, narracja. Takie też niesie ze sobą rezultaty. Kapłani tej formy religijności przekształcili człowieka (i on sam temu ochoczo się poddał) w towar i traktują jego życie jak kapitał inwestowany z zyskiem, ale dla właścicieli kapitału prawdziwego, finansowego. Jeśli człowiekowi się powiedzie – mówi się mu, że odniósł tzw. sukces, bo stworzono mu możliwości, jeśli nie – jest gorszym, niedostosowanym, wykluczonym, patrzy się nań z politowaniem. Bo jak w świecie tylu szans nie można odnieść sukcesu, jak można nie być cool, nie być (choć na chwilę) na szczycie? I jak można nie oddawać czci i nie poddać się tej bezalternatywnej doktrynie, tej jedynie słusznej ideologii, która jest Samą Prawdą? Jak wskazuje Erich Fromm, wynika to ze sprowadzenia wartości człowieka do atrakcyjności rynkowej, a nie wartości humanistycznych. Sytuuje się go wyłącznie w kategoriach komercyjno-materialno-biznesowych.
Ale przecież, jak pisze M. Doenhoff: „gospodarka rynkowa nie może być treścią i sensem życia. Tymczasem na pierwszym miejscu znalazły się pieniądze i kariera, pogłębiająca się przepaść między bogactwem, a biedą, prezenty dla bogaczy w postaci poważnego obniżenia podatków. Zamiast społeczeństwa o wysokim poziomie cywilizacyjnym wyrasta społeczeństwo czysto konsumpcyjne, pazerne” („Ziviliziert den Kapitalismus”, Grenzen den Freiheit). Tzw. sukces zależy od czynników zewnętrznych, często od człowieka absolutnie niezależnych, takich jak przypadek, dobre urodzenie, przychylność mediów. Często chwilowe poczucie bezpieczeństwa i komfortu wewnętrznego jakie on daje (zagłuszającego głos sumienia, wyznawane wartości i głoszone wcześniej poglądy) wynika z konformizmu. Z bojaźni oddalenia się od swego stada, z akceptacji obrazu rzeczywistości stworzonej przez możnych tego świata - banksterów, serwilistyczne media. Erich Fromm w książce O byciu człowiekiem ponad pół wieku temu pisał, że człowiek umarł, niech żyją rzeczy, towary. Dziś można to powtórzyć, jedynie zamiast rzeczy i towary wstawić – banki (i wszystko to co się z nimi wiąże). Dogmat zabija. Z dogmatem w głowie nie możemy w żaden sposób mówić o wolności. Dogmatyzm (a tym samym – doktrynerstwo będące zaprzeczeniem wolności myśli i wypowiedzi) znów święci triumfy w starej Europie. Dogmatyzm sugeruje, że istnieje gdzieś jakaś Prawda Absolutna, niepodważalna, której trzeba się bez dyskusji podporządkować. Trzeba do niej dostosować porządek i ład społeczny, a w razie możliwości (to ideał wszystkich dogmatyków i doktrynerów) doprowadzić zbiorowość do Benthamowskiego Panoptikonu lub rzeczywistości orwellowskiej, gdzie nadzorcy mogą kontrolować nawet myśli inwigilowanych jednostek, dbając tym samym o homogeniczność społeczeństwa w każdym wymiarze.
Kapitalizm a demokracja
Georg Soros, prominentny przedstawiciel elity światowych rekinów finansowych w skali globalnej, nazywający siebie filantropem, zajmujący się dziś już tylko promocją wolności, demokracji i idei „społeczeństwa otwartego”, stwierdził u schyłku swego życia (Kryzys światowego kapitalizmu), iż „związek demokracji z kapitalizmem jest co najwyżej wątły”. Rozbieżności te materializują się np. w celach zaspokojenia potrzeb.
Celem kapitalizmu jest dobrobyt, w demokracji – polityczny autorytet. W kryteriach, jakimi mierzone są oba pojęcia: w kapitalizmie to pieniądze, w demokracji – głos wyborczy obywatela. W interesach - w kapitalizmie to interes prywatny, indywidualny, w demokracji – interes publiczny. Ową bezwzględną kompatybilność kapitalizmu z liberalną demokracją ukuły elity europejskie en bloc (i bezrefleksyjnie) na podstawie epoki złotego wieku kapitalizmu (1945-89). W tym czasie welfare state na Zachodzie funkcjonowało w najlepsze, dając pokój społeczny, rozwój i postęp, a także znaczny wzrost jakości życia tamtym społeczeństwom (E. Hobsbawm, Wiek skrajności). Mogło się wydawać, że ideały Oświecenia i Rewolucji Francuskiej (z całym późniejszym dorobkiem intelektualno-jurydyczno-mentalnym) ostatecznie uległy materializacji i będą jedynie ugruntowywane. Fundamentaliści rynkowi – to pojęcie ukute przez G. Sorosa – tak obficie zaludniający współczesną przestrzeń publiczną, zawsze chcą wartości społeczne zdyskredytować, sprowadzając je wyłącznie do zjawisk rynkowych. To droga donikąd. Bo tu rządzi pogoń za zyskiem, prywata, drapieżność, egoizm, zaborczość, wyrachowanie, komercja i egotyzm.
Anonimowy uczestnik rynków finansowych nigdy nie musi rozważać pozaindywidualnych skutków swoich działań. To, iż są one bolesne dla innych nie ma znaczenia, gdyż obowiązują zasady skuteczności i konkurencji rynkowej. Nie można brać pod uwagę żadnych - poza komercyjnymi - względów, gdyż wstrzemięźliwość, czy moralne opory powodują, iż miejsce wahającego się zajmie ktoś inny.
A decyzje na rynku – zwłaszcza na globalnym rynku finansowym – zawsze mają skutki społeczne. Niewielu wygrywa, większość jest przegranych.
Demonizowanie rynku powoduje jednak więdnięcie demokracji, interesów publicznych, dobra wspólnego. Powoduje to agonię Oświecenia opisanego triadą: liberté, fraternité, égalite, a z nim – racjonalizmu i realizmu.
Dlatego ten wspaniały system uchodzi za „instrument retoryczny: pokój jest wieczną wojną, globalny oznacza imperialny. Niegdyś pełne nadziei pojęcie reform teraz jest synonimem regresu, a nawet destrukcji. Oszczędności są narzuceniem ekstremalnego kapitalizmu biednym oraz podarowaniem socjalizmu bogatym.
Pomysłowy system, w którym większość obsługuje zadłużenie mniejszości”, jak pisze J. Pilger, znany dziennikarz i publicysta australijski („Świat, który stworzyliśmy wykracza poza koszmar Georga Orwella”, Exignorant’s blog, 16.07.14).
Zatem to także tutaj trzeba szukać powolnej śmierci Oświecenia i jego ideałów. Bo gdzie w takim przypadku miejsce dla narzędzia potrzebnego i użytecznego przede wszystkim w „moralnym kształtowaniu się ludzkości”? (A.C. Robert, „Co się stało z Oświeceniem (rozum w niełasce)?”, Le Monde diplomatique, 2/15)
Nowa religia
Prof. Paweł Kozłowski – ekonomista, socjolog (Uniwersytet Warszawski), współpracownik prof. Grzegorza Kołodki – uważa, iż dzisiejszy „kapitalizm jest podobny do religii („Debata dialogowa”, Res Humana, 4/137/15). Związek Boga z życiem ziemskim wyraża Opatrzność. W kapitalizmie jest nią rynek. Jego propagatorzy już dawno podkreślali tworzony przez niego pokój i przyjazne stosunki miedzy ludźmi. Później dodano inną, nadprzyrodzoną właściwość: doskonałość wynikającą z samoregulacji. Rynek się opiekuje, rynek prowadzi do sukcesu. Tylko on. Tym, którzy się mu oddali.
Nie ma zbawienia poza Kościołem, tak jak nie ma udanego, wartościowego życia poza rynkiem. Ma swoje budowle sakralne. Należy je odwiedzać, szanować i w ich wnętrzach pokornieć. To banki. Jak wszystkie świątynie wyrastają z wiary. Odnosi się ona do ich wyobrażonej zawartości, a więc pieniądza.
Jego siła, znaczenie i ekspansja opiera się na zaufaniu i na wierze, a nie na doświadczeniu, zwłaszcza gdy zrezygnowano z wiązania pieniądza ze złotem i uniezależniono od wielkości zgromadzonego bogactwa materialnego.
Religia ma (w każdym razie powinna mieć) wyraz intelektualny. Nadaje mu ją teologia. We współczesnym kapitalizmie tę rolę pełni zarządzanie oraz inne nie mniej ważne, również akademickie dyscypliny, jakimi są wspomniany PR oraz marketing.
Zarządzanie staje się, zostańmy przy religijnej analogii, integrystyczne. Dąży do objęcia wszystkiego: życia prywatnego, zdrowia, stanu uczuciowego, relacji z małżonkiem, relacji z dziećmi, spędzania wakacji czy słuchania muzyki. Także rozwiązywania konfliktów wartości, gdyż również na to oferuje odpowiednie przepisy.
Kapitalizm jak religia – osądza. Ma do tego specjalne instytucje, w których pracują interpretatorzy woli nadrzędnej istoty, otrzymujący wynagrodzenie z agencji ratingowych, centrów analiz, firm konsultingowych, a także z budżetu państwa.
Rozbudowaną sieć instytucji tworzą rozmaite ciała wymierzające wartość, wyznaczające pozycje i znające w sposób równie niepodważalny, przyszłość. Należą do nich m.in. duże banki i międzynarodowe fundusze. Za podstawę swego sądzenia wskazują zawsze coś obiektywnego i zewnętrznego, nie podlegającego krytyce i niemożliwego do zakwestionowania przez wiernych.
Jest wszakże cecha specyficzna kapitalizmu jako religii. Nie ma w nim miłosierdzia, brakuje także miejsca na odkupienie. Życie to gra, w której liczy się sukces, albo porażka. Nie przewidziano odwołań. Nad tym światem nie ma innego: wszystko jest w nim ostateczne, również to, co zmienia się z dnia na dzień. Dodajmy, by nie tracić nadziei, jeszcze jedną rzecz upodabniającą: herezje. Należy je doceniać – bo kruszą ortodoksje”. Doktryna chrześcijańska zawiera prawdy objawione uwierzytelnione przez autorytet instytucji Kościoła. W neoliberalnym porządku rynku, królującego niepodzielnie we współczesnym świecie, też mamy do czynienia z prawdami objawionymi, niepodważalnymi, nie podlegającymi kwestionowaniu. Czyli z dogmatami. Celem naszym – tak zawsze twierdzą fundamentaliści, dogmatycy i ortodoksi różnej proweniencji - jest stworzenie takiego porządku rzeczy, który utwierdzi powszechną skłonność do dobra. Ale to dobro jest przez nas wyłożone, przez nas opisane, przez nas zadekretowane, jak pisał A. Camus w Człowieku zbuntowanym.
Stworzymy nowego boga na powrót (jak w XIX-wiecznym kapitalizmie) - liczy się tylko kasa, zysk, obrót kapitałem. Każda rewolucja (i każda kontrrewolucja i z nią związana, restauracja) po części ma w sobie pierwiastek irracjonalności, emocji i mistycznego mesjanizmu. I to samo stało się z liberalizmem, który przybrał neoliberalne szaty, moszcząc drogę neokonserwatyzmowi. To z kolei implikuje odchodzenie i porzucanie kanonów Oświecenia w coraz to nowych przestrzeniach. Oświecenia, które przecież skompromitować miało – i skompromitowało na moment, jak widać - konserwatyzm jako ostoję monarchii i feudalnego, statycznego i gnuśnego porządku, intelektualnej inercji.
Egzystencjalny banał
Jednym z podstawowych elementów tej neoliberalnej (vel – liberalnej) religii jest konsumpcjonizm. Jak podaje Z. Bauman (44 listy ze świata płynnej nowoczesności), jest on wytworem na wskroś społecznym, a nie częścią naturalnego jestestwa człowieka, biologicznie „wiecznie przyrodzonym” prawem i potrzebą.
Jak to się ma do zaklęć neoliberałów nad niebytem zagadnień zwanych społecznymi? Jak to się ma do thacherowskiego szlagwortu mówiącego, że czegoś takiego jak społeczeństwo nie ma i nigdy nie było?
Apel G. W. Busha jr. po 9/11: „Wracajcie na zakupy”, to apel o normalność, ale świadczący o tym, iż normalnością jest zakupizm. On i tylko on – funkcja dobrobytu i perspektyw rozwoju (B. R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Skonsumowani). To clou tej formy gospodarowania, tej formy funkcjonowania społeczeństw, tej mentalności elit. Trzeba przyznać – koncepcja nader uboga intelektualnie, funkcjonalnie płaska, nie posiadająca niczego ze wzniosłości rudymentarnych kanonów Oświecenia. To aspekt sprowadzający egzystencję ludzką do banału, wiecznej zabawy i pogoni za nowym dobrem, nową zabawką. A miała być ona wg Oświecenia - przede wszystkim u elit - „oświecona”, świadoma, racjonalna i prowadzić ku obywatelskości. Tymczasem objawia się w prozaiczny i prostacki sposób: kupujcie, bądźcie szczęśliwi, bo kupiliście coś nowego. Jak w reklamie – oddajcie się emocjom. A emocje sprzyjają rozwojowi i szerzeniu się kultów religijnych. Bo te na emocjach, afektach, namiętnościach, na łatwych receptach szczęścia żerują, pasą się nimi, budują na nich swe jestestwo. Według recepty prezydenta USA wypowiedzianej w obliczu traumy 9/11: idźcie na zakupy. Ta recepta poraża brakiem empatii, płytkością myślenia. I to właśnie jest exemplum tego, co uważam za kulturę neoliberalną i wizję człowieka przez nią preferowaną. Bo każda religia z jednej strony przedstawia człowiekowi własny wizerunek raju, mówiąc mu: uwierz tylko nam, zaufaj (bo tylko my mamy rację i tylko my cię doprowadzimy do tego raju), my cię zbawimy. Ale z drugiej strony, totalnie kolonizuje jego jaźń. Nie tylko kolonizuje formalnie (czyli ciało), ale zaprzęga jego świadomość w służbę tego nowego boga, jakiego proponuje. Oczywiście, innych bogów deprecjonując, brutalnie depcząc, odmawiając im jakichkolwiek wartości i przymiotów w aureoli zapewnień o wolności, prawdzie, dobru i szczęściu powszechnym. Każda świętość, a tak traktują neoliberalizm jego liczni akolici, jest elementem rzeczywistości apriorycznej niebiańskiego chowu, nie podlegającej dyskusji. Religijność owego patrzenia na świat precyzyjnie pokazuje Rudolf Otto (Świętość), przypisując każdej świętości przejaw zdolności widzenia rzeczywistości w kategoriach „wszechogarniającego dobra”. Owa zdolność widzenia (czyli rozpoznawalność czegoś jako znaku) jest dogmatem, który jest przypisany tylko naszej interpretacji tej Prawdy, objaśniającej ów znak. Człowiek, a zwłaszcza tłum (czyli ludzie bez świadomości jednostkowej), potrzebuje religii dla emocjonalnego karmienia swej jaźni. Potrzeba do umiejscowienia siebie w jakiejś zbiorowej tożsamości jest na tyle silna, iż zagłusza niedostatecznie wykształconą zdolność sceptycznego myślenia, czym osłabia ich racjonalizm (choć oni uważają się za super racjonalistów). Pomaga im w tym towarowość, zakupizm i konsumpcjonizm neoliberalizmu. Materialne, doczesne elementy tej rzeczywistości stają się czymś na kształt sacrum, totemu, fetyszu. Fundamentalizm rynkowy to połączenie religii i rynku: tu i tu mamy do czynienia z prezentacją rzeczywistości doskonałej, do której można dojść jedynie drogą konkurencji doskonałej, bezwarunkowemu oddaniu się pracy zawodowej, bo tylko doskonałość uczni nas lepszymi, sprawniejszymi (na rynku zorganizowanym wg doskonałej neoliberalnej konkurencji). Rodzi się jednak dylemat. Jeśli człowiek spędza w pracy 280-300 godzin w miesiącu, to jak może się doskonalić w „obywatelskości”? W demokracji to jednostka świadoma decydować ma o jej jakości. I jak to ma uczynić człowiek, który za 280-300 godzin pracy otrzymuje wynagrodzenie około 1200-1400 złotych netto? Steven Bruce (prof. socjologii, Uniwersytet w Aberdeen) ujmuje wszelkie fundamentalizmy jako twory oparte o „pewne źródło idei, zazwyczaj jakiś tekst” (Fundamentalizm), które jest nieomylne i kompletne. Towarzyszy im zawsze coś w rodzaju premillenaryzmu czy profetyzmu połączone z silną wiarą w swoją misję i nieomylność. Nieomylność daną od Boga.
Ironią jest jego zdaniem fakt, iż wyznawcy takich idei i poglądów łączą z nimi (wybiórczo co prawda) jednocześnie silne zafascynowanie nowoczesnymi technologiami. Przy neoliberalnym światopoglądzie widać to wyraźnie: egzemplifikacją złotego wieku jest dla jego akolitów apologetyczny stosunek np. do idei Friedricha von Hayeka i Miltona Friedmana, do rynku i konkurencji jako pojęć traktowanych w sposób sakralny, z równoczesną idolatrią wobec pomysłów Margaret Thatcher czy Ronalda Reagana, a nawet „osiągnięć” wolnorynkowych reform Pinocheta.
A jednocześnie nie przeszkadza owym akolitom i medialnym suflerom neoliberalizmu deklarować się po stronie szczerych demokratów, propagatorów wolności, a nawet zwolenników i sukcesorów Oświecenia, tudzież racjonalizmu (co zakrawa na kpinę i groteskę).
Krok wstecz Na zakończenie warto wrócić do refleksji z początkowej części tekstu*, a dotyczącej pojęcia „lud”. Jean Jaures, socjalista i założyciel znanej gazety l’Humanite, zamordowany przez nacjonalistę i militarystę Raoula Villaina w 1914 roku, twierdził również, że nie ma innego władcy w kraju niźli „lud”. Nawiasem mówiąc, przypadek Jauresa to uniwersalne ostrzeżenie przed jakimikolwiek zorganizowanymi akcjami opluwania Innego, przy użyciu obelżywych określeń, knajackich pomówień czy niskich skojarzeń, w których media robią polowanie z nagonką. Krucjata antylewicowa, antyoświeceniowa, antyracjonalistyczna ma zawsze moc dehumanizującą, odczłowiecza ludzi i przestrzeń, w jakiej egzystują. Degeneruje myśl, sprowadzając wszystko do jednego wymiaru. W taki też sposób, obrzucając inwektywami, obarczając go popełnionymi (i nie popełnionymi) w jego imieniu mordami i ludobójstwem, odsądzając od czci i jakiejkolwiek wiary, deprecjonując jego wartości, zamordowano rozum. A wraz z nim racjonalność, realizm oraz balans, jaki wnosił on do ludzkiej codzienności. Konserwatyści, tradycjonaliści, ruchy skrajnie prawicowe, od samego początku pracowali nad jego unicestwieniem i przywróceniem porządków opartych na Bogu, Honorze i Ojczyźnie, gdzie jednostka jest (musi być) tylko elementem wąsko pojętej wspólnoty. To wspominana pogoń wszelkiej maści religiantów, fundamentalistów, reakcjonistów za ową czystością, homogenicznością.
Społeczeństwa jako suwerena – czyli oświeceniowo-rewolucyjnego „ludu” - nie ma, są tylko rozproszone jednostki. Spajają je w zbiorowość wyłącznie symbole, które serwują im tzw. autorytety, kapłani, guru, nowocześni magowie, bądź medialni czarownicy. Rządzą emocje. Oto co spowodowało, iż Oświecenie osunęło się w cień rzucany przez owe tendencje i współczesny, heglowski „duch czasów”. Ten „pra-faszyzm” - obecny „od zawsze w kulturze Zachodu” – jak mówi Umberto Eco – dziś bierze górę, idąc do zwycięstwa pod innymi zgoła sztandarami. Odziany w inne barwy bojowe i używając (o zgrozo) często oświeceniowo-modernistycznej retoryki. My, XX- i XXI-wieczni sukcesorzy Oświecenia na to sami zezwoliliśmy. Radosław S. Czarnecki
*Pierwszą część eseju zamieściliśmy w SN Nr 1/16 - Rozum w niełasce, czyli porażki Oświecenia (1)