Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 260
Kontynuacja rozważań nad powrotem myślenia krucjatowo-kolonialnego, które to idee bezpośrednio się wiążą z tożsamością Europejczyków zarażając duch Starego Kontynentu potrzebą hegemonii i paternalizmu (czyli wyższości i tego, co J. Borell nazwał „ogrodem”), winna pójść w dwóch kierunkach. Zarówno w kierunku ukazania zwycięstwa Zachodu w cywilizacyjno-kulturowym starciu z systemem demokracji socjalistycznej, jak i z monokulturą doktryny neoliberalnej opanowującej swym wpływem kolejne sfery życia.
"Tymczasem Konstantynopol został zajęty przez zachodnich krzyżowców, a Innocenty III usiłował narzucić wschodniemu Kościołowi swą władzę i łaciński obrządek. Zamiar nie powiódł się, jego następcy jednak tym gorliwiej szli za jego przykładem, zwłaszcza na zachodnich obrzeżach świata bizantyjskiego. Szczególnie na granicach arcybiskupstw nad Bałtykiem – np. Ryga i Nowogród".
Eric Christansen
Jak rozumie się zbawienie według religijnego, judeochrześcijańskiej interpretacji przedstawiono pokrótce w I części tego eseju. Zwycięstwo demokracji liberalnej winno skutkować nieredukowalnym pluralizmem wartości. Tez, poglądów, myśli jest wiele, kolidują wzajemnie ze sobą, ale od tego jest dialog i konsensus, by unikać absolutyzacji któregokolwiek ze stanowisk i tym samym rodzić katastrofalne skutki różnic. Jest ono więc samym w sobie przeciwne wszystkiemu, co nosi znamię monizmu. A taka jest właśnie wolnorynkowa utopia oraz jej kult wynikający z założeń szkoły Fridricha von Hayeka, rozwiniętych potem przez Miltona Friedmana.
Zwycięstwo neoliberalizmu i zawłaszczenie przez niego wszelkich dziedzin życia, a w konsekwencji ukształtowanie określonej, niesłychanie zbliżonej do fundamentalistycznie religijnej wersji widzenia świata i ludzi, oznaczało - jak zauważył Andrzej Walicki - porażkę aksjologicznego pluralizmu (Dziedzictwo liberalizmu i jego neoliberalna deformacja [w]: W kręgu ludzkich spraw), a tym samym wskrzeszenie pola dla rozkwitu różnego rodzaju ortodoksji i dogmatyzmu.
„Lliberalizm jest w swej istocie koncepcją wolności jednostki, a nie wolności zbiorowej, z czego wynika, że wolność polityczna może być jego warunkiem, ale nie wyróżnikiem” (A. Walicki, tamże), dlatego taka wersja i praktyka, nader daleka od klasycznie rozumianego liberalizmu, powoduje brutalną walkę z innością (i to rozumianą bardzo szeroko). Celuje w tym zwłaszcza tzw. polityka tożsamościowa. Ci, którzy walczyli jeszcze niedawno o swe słuszne prawa zgodnie z liberalną wykładnią wolności indywidualnych, dziś występują w togach srogich sędziów – wręcz inkwizytorów - przypisując sobie posiadanie jednej i słusznej prawdy. I na tej podstawie, z tak rozumianej misji (niczym nie odbiegającej źródłowo od argumentacji krzyżowców i ich apologetów), mają prawo osądzać, stygmatyzować, wykluczać i cenzurować. Sprzyja temu niesłychany postęp technologii, zwłaszcza w sferze inwigilacji oraz jednoczesna koncentracja kapitału właśnie w medialnym sektorze przestrzeni publicznej (Sh. Zuboff, Wiek kapitalizmu inwigilacji).
W wywiadzie dla pendżabskiej grupy Malhotra („Sztuczna inteligencja i przyszłość władzy. 5 pól bitewnych”) Shoshana Zuboff stwierdziła: „W ciągu ostatnich dwóch dekad czołowi kapitaliści nadzoru — Google, a później Facebook, Amazon i Microsoft — pomogli napędzać tę społeczną transformację, jednocześnie zapewniając sobie awans na szczyt epistemicznej hierarchii. Działali w ukryciu, aby gromadzić ogromne monopole wiedzy, podejmując bez pytania manewr, który każde dziecko uznaje za kradzież. Kapitalizm nadzoru zaczyna się od jednostronnego zgłaszania roszczenia do prywatnego ludzkiego doświadczenia jako darmowego surowca do przetłumaczenia na dane behawioralne. Nasze życie jest renderowane jako przepływ danych”. I ten kierunek rozwoju ludzkości, mimo deklarowanego zwycięstwa wolności, demokracji, liberalnych zasad i mającymi za tym podążać prawami człowieka okazał się dzięki neoliberalnym porządkom toksyczny i druzgocący dla liberalizmu i demokracji. Nie mogą one istnieć bez pluralizmu i tego, co określa się wolnością słowa, myśli, wielością funkcjonujących poglądów.
Ta sytuacja przypomina wypisz wymaluj to, co stało się z chrześcijaństwem, od kiedy Konstantyn Wielki, a potem jego następcy, uznali religię chrystusową wpierw za równoprawną wobec innych wierzeń funkcjonujących w Imperium Romanum, a później, wprowadzając swoisty monizm religijny poparty „brachium seaculare”, siłowo narzucono prymat chrystianizmu na całym obszarze Imperium. Poszerzając go na kolejne, chrystianizowane w wyniku misji, tereny. Owe trendy i procesy obserwowane od dawna w obrębie kultury euroatlantyckiej krytykowane były jako zagrożenie dla demokracji i liberalizmu przez takich klasyków liberalizmu jak John Rawls, Isaiah Berlin, a u nas Andrzej Walicki czy Bronisław Łagowski.
Walka z herezjami i odstępcami jest charakterystyczną cechą każdej dominacji, autorytaryzmu, każdego dążenia do absolutnej władzy nie tylko w przestrzeni materialnej i doczesnej ale i „duchowej”, mentalnej, w sferach myśli, słowa i poglądów. To jest też zadaniem wszystkich krucjat, misji, które mają „nawracać”, szerzyć, promować. To oznacza, że jednocześnie karczują, ujednolicają, czynią środowisko sobie poddane. Jak w Biblii (Rdz 2,15) stwierdza się: „Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał”. Czy przywoływana tu już myśl Josepha Borella nie tkwi swymi korzeniami właśnie w tej frazie? Celnie o zderzeniu każdej ortodoksji z herezją wyraził się Zygmunt Bauman (Kuźnica krakowska 31.03.2012): „To, co powiem będzie heretyckie. Mówiąc, wolę herezję od ortodoksji. Historia jest cmentarzyskiem ortodoksji a dzisiejsze herezje jeszcze na wyniesienie do rangi ortodoksji, czekają”.
Religia pokazuje po raz kolejny swą żywotność i zdolność do przetrwania w różnych sytuacjach, podczas różnych zakrętów historii, w różnym kulturowym klimacie. Przypomniany w I części Fernand Braudel doskonale to wykazał. Dlatego też nie dziwi, iż w liberalizmie panującym zdawałoby się niepodzielnie w całym zachodnim świecie, zaszły tendencje do sakralizowania samej istoty liberalizmu, niesłychanie podobne do klasycznych procesów religiotwórczych. A wiadomo, że on ze swej natury był (czy miał być) areligijny, zwłaszcza ten wywodzący się z porewolucyjnej tradycji związanej z kulturą francuską.
Potwierdza się tym samym teza Zygmunta Freuda, który uważał, że ludzkość od religii nie uwolni się nigdy. Zwracał w tym kontekście uwagę na Europę, gdzie jego zdaniem tego na pewno nie da się uczynić. Chyba że „na drodze zastąpienia jej systemem innej doktryny, który od początku przejąłby wszystkie cechy religii: świętość, zaskorupiałość, nietolerancję, zakaz myślenia.” (Z. Freud, Die Zukunft einer Ilusion). I to z liberalizmem się stało. To dziś doskonale widać, jak doktryna opowiadająca się za demokracją, wolnością, pluralizmem w wyniku parcia do dominacji i szerzenia globalnie swych wartości przybiera szaty religijności: jest doktryna, są święte doktrynalne księgi, są niepodważalne tezy nie krytykowanych guru, są wyznaczeni prawomyślni egzegeci owych ksiąg i zasad, jest też określona liturgia (dziś ją narzucają planetarnie działające, korporacyjne media). A to są wszystko znamiona religii lub parareligii.
I nagle okazało się, że zwycięstwo liberalnej demokracji w 1991 r. jest zwycięstwem pyrrusowym. Bo tak naprawdę rozkład dotychczasowego świata – nie tylko obozu realnego socjalizmu, ale też i jego oponentów po euroatlantyckiej stronie – dopiero wtedy się zaczął. Ukuta w związku z tymi wydarzeniami absolutnie fałszywa koncepcja Francisa Fukuyamy o końcu historii i absolutnym zwycięstwie liberalnej demokracji mającej panować według XX-wiecznej wersji na zawsze (F. Fukuyama, Koniec historii) okazała się absolutną brednią o niebywałej intelektualnie krótkowzroczności. Paradoksem przeczącym tej tezie jest to, że główny beneficjent owego końca historii, jakim okazały się Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, jest dziś katalizatorem i kreatorem ruiny efektów stulecia, w którym osiągnął niebywały sukces i zbudował swą globalną hegemonię (jak zauważali topowi komentatorzy spoza mainstreamu m.in. John Pilger czy Chris Hedges).
Powrót Boga do publicznej przestrzeni, a z nim tego, co wiąże się z religijnie rozumianym fundamentalizmem (od zawsze obecnym w religiach monoteistycznych) w Ameryce lat 70. był niedostrzegany, bądź bagatelizowany przez demoliberalne elity tak za oceanem jak i w Europie. Doskonale to pokazują John Mickelwalt i Adrian Wooldridge w Powrocie Boga. Globalizacja przyniosła z Ameryki całej ludzkości zarówno doktrynę neoliberalnego traktowania wszystkiego co jest związane z bytem człowieka, jak i ożywienie religijne zmieniające dogłębnie przestrzeń publiczną.
Monoteizm, każdy - zwłaszcza gdy staje się monopolem przekazywania swoich prawd - pobudza jednocześnie pychę, swoisty imperializm, (który w kulturze europejskiej choć ukryty tkwił cały czas), wyższość kulturowo-aksjologiczną i normalną, ludzką chciwość. I to wszytko towarzyszyło tak wyprawom krzyżowym do Palestyny w I połowie II tysiąclecia, jak i późniejszej kolonizacji tzw. Globalnego Południa. Nie zapominano przy tym również nigdy o greckich schizmatykach, (czyli heretykach, jak nazywano wyznawców prawosławia). Emocje z nimi związane powodowały u zachodnich Europejczyków podejmowanie różnie argumentowanych wypraw na Wschód Europy. Źródeł tych działań można szukać właśnie w epoce krucjat i zawołaniu Urbana II na synodzie w Clermont (1095): „Deus vult” (Bóg tak chce).
Ów powrót Boga w przestrzeni publicznej w USA obserwowany od 5-6 dekad jest symbiozą religii, zwłaszcza w protestanckiej wersji (po jakimś czasie katolicyzm podążył tym śladem), z triumfem neoliberalizmu, kultem rynku, powszechną komercjalizacją przestrzeni publicznej. Dotyczy to też samej religii i związanych z nią rudymentów (Przemysł religijny, Sprawy Nauki nr 2/237/2019). Doszło do tego na kanwie amerykańskiej wersji konsumeryzmu.
Inaczej mówiąc, na bazie tamtejszej kultury nastawionej wyłącznie na zaspokojenie, często generowanych sztucznie, materialnych potrzeb. Stało się to wbrew sugestiom wojujących liberałów i ateistów, a za nimi – szczerych (często) demokratów, wpisujących się w klimat tworzony przez popkulturę, sprawy takie jak Roe vs Wade, atmosferę przenoszoną przez Hollywood i intelektualną aurę Bluszczowej Ligi.
Religia przetrwała i wpisała się doskonale w powierzchownie demokratyczną przestrzeń, zakażoną neoliberalnymi oparami. I ten trend niesiony po 1989 r. powszechnym upojeniem ze zwycięstwa jednej opcji oraz „amerykanizacją” globalnej, przede wszystkim europejskiej kultury spowodował powrót z niebytu owej quasi-religijnej, odzianej w nowy kostium idei, krucjaty.
W Europie wieloletnia destrukcyjna rola postmodernizmu, który dekonstruując wszystko, zwłaszcza racjonalność i realizm oświeceniowy w kulturze, otworzyła drogę dla emocji, afektów, pasji itd. A za tym musiały wrócić religijne czy quasi-religijne myślenie, mentalności czy (za Heglem) wynikający z nich Zeit-Geist. Neoliberalizm swym przesłaniem stworzył i rozpropagował nową formę ziemskiego, rynkowego, absolutnie utylitarnego i egoistycznego zbawienia. Rzuć się w otmęty rynku, działaj, zarabiaj i osiągaj zyski (bez względu na koszty społeczne), bądź przedsiębiorczy. Liczy się tylko wolność zarabiania, kupowania i konsumowania. Wolność indywidualna i tak też rozumiane szczęście. Baw się uśmiechaj, jutra nie ma. Jest tylko dziś i ono się liczy. Życie stało się kolorową reklamą, gdzie akwizytorzy, także i religijni, prezentują produkty konkurując ze sobą. Duchowość, którą zawsze do tej pory niosło każde wierzenie religijne, rozmyła się na targowisku rywalizacji wartości, tez, pojęć, koncepcji, mitów etc.
Neoliberalna wersja kapitalizmu doskonale chroni się pod parasolem religii, przejmując jej charakterystyczne cechy, gdyż huragan rynku i globalizacji wyrzuca z siebie coraz to kolejne rzesze stygmatyzowanych, nie nadążających i słabszych konkurencyjnie osobników. Dotyczy to także całych środowisk i zbiorowości.
Używając frazy Karola Marksa, ten system zarówno eksportuje opium, jak i podsyca zapotrzebowanie na ten narkotyk. A wraz z kryzysem w jakim system się permanentnie pogrąża (co wyraźnie widać od 2008 r.) konsumentów mogących sprostać wymogom konsumpcji, a tym samym uczestniczyć w tym balu na Titanicu, musi ubywać. I coś z nimi trzeba zrobić. Jak zauważyła we wspomnianym wywiadzie Shoshana Zuboff, dziś każdy potencjalnie jest „porzuconą padliną”. Bo produkt i jego konsumpcja, na której oparty jest system pochodzą z nadwyżki, którą wyrwano z życia ludzi, a w czasach zmniejszonego zapotrzebowania staje się niepotrzebny. I im więcej jest owej padliny, tym zachodzi większa potrzeba, by ją czymś zająć, zagospodarować jej potencjał.
W końcu XI w. nadmiar młodych mężczyzn, którzy nie mieli już szans, aby otrzymać jakieś lenno od seniora groził destrukcją systemu feudalnego. Walki wszystkich ze wszystkimi (T. Hobbes, Lewiatan) spowodowały wcześniej ogłaszanie przez lokalnych hierarchów tzw. Pax et Treuga Dei (pokój i rozejm boży). Zaś samo rzucenie idei I wyprawy krzyżowej w 1095 r. spowodowało wyeksportowanie tysięcy ochotników na Bliski Wschód. Tą ideą w większym lub mniejszym stopniu zajmowała się Europa przez kolejne 300 lat, co wywarło niezmywalne piętno na umysłowości Europejczyków.
Ale wszelki ruch krucjatowy, jak uczy historia, prędzej czy później podlega wykoślawieniom, zwyrodnieniom i przynieść musi gorzkie owoce, gdyż jest budowany na bazie nienawiści, (którą w trakcie każdej krucjaty się podgrzewa i hoduje), paternalizmie, negacji i zniszczeniu czegoś, co trwało przed tym co ma powstać, aby zaistniało zbawienie na modłę organizatorów krucjaty. I każde takie przedsięwzięcie ma swój Konstantynopol 1204. Pokazuje to doskonale dzieło Stevena Runcimana Dzieje wypraw krzyżowych. Wszelkie próby nawrócenia, aby zbawić tych Innych podejmowane przez bezrefleksyjnych, optymistycznie nastawionych i sprawujących rządy polityków (ma to miejsce bez względu na epokę), wierzących, iż narody się pokochają, zbliżą się i scalą w jedno - oczywiście według paradygmatów i wartości organizatorów krucjat – są tragicznym nieporozumieniem, z góry skazanym na klęskę i dramaty. Bo zbawieniu podlega ten, jak napisano w Biblii (Rz. 10, 13), kto wzywa imię Pana naszego. Z podkreśleniem – naszego.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga, ostatnia część eseju Radosława S. Czarneckiego "Odwieczne obsesje Europejczyków". Pierwszą zamieściliśmy w SN 6-7/25
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 647
Współczesną, rozpoczętą, w dwudziestym wieku historię Izraela i Palestyny można przyrównać w wielu aspektach do dziejów tego, co się zwało outremer. Ten twór, czyli szereg państewek feudalnych, funkcjonował na Bliskim Wschodzie przez blisko dwa stulecia (XI-XII w.). Po francusku – outremer znaczy dokładnie „zamorze". Tak określono w epoce wypraw krzyżowych tereny zajęte przez zachodnich wielmoży i rycerstwo w wyniku I wyprawy z 1099 roku. Tworzyły je cztery państwa: Hrabstwo Edessy, Księstwo Antiochii, Hrabstwa Trypolisu i Królestwa Jerozolimskiego. W tej nazwie nie tyle chodzi jednak o zasięg terytorialny (dziś ogranicza się konflikt palestyńsko-izraelski do tego, co wówczas było Królestwem Jerozolimy), co o uogólnione, podobne aspekty początków tych zmagań, w których tle czai się cień kolonializmu oraz monoteistycznych religii. Wierzeń – chodzi zarówno o judaizm, chrześcijaństwo jak i islam – niesłychanie do siebie podobnych i wywodzących się z tego samego kulturowo-cywilizacyjnego pnia.
Może rozprawimy się z wami, tak jak potraktowaliście mieszkańców Jerozolimy, gdy ją zajęliście w 1099 roku przy pomocy morderstw, zniewolenia i innych podobnych okrucieństw.
Salah ad Din Jusuff ibn Ajub (Saladyn)
Krucjata w swym najogólniejszym archetypie jest nieodłączną częścią składową cywilizacji Zachodu. Wyprawy krzyżowe do Palestyny były pierwszą tego typu eskapadą większości społeczeństw średniowiecznej Europy w celu szerzenia wiary, kultury, zwyczajów, idei. Wówczas pokryte to zostało płaszczem wiary religijnej. Kościół rzymski – jako największy feudalny suweren w tamtejszej epoce – przejął kierownictwo nad tym przedsięwzięciem. Abstrahując od szczegółów historycznych i ich późniejszych interpretacji – wraz z uwalnianiem się kultury Zachodu od wpływów religii (a tym samym Kościoła) elementy wiary były coraz mniej widoczne w argumentacji przy dokonywaniu kolejnych podbojów czy interwencji zbrojnych - nietrudnym stało się uwiarygodnienie kolejnego podboju, wyprawy, agresji czy inwazji cywilizacyjną wyższością. Instynkt podboju, chęć poszerzania swego kręgu cywilizacyjnego, stały się odtąd nieodłączną częścią kultury Zachodu. Religia i wiara – w tym przypadku chrześcijańska - legły na zawsze (od epoki wypraw krzyżowych) u podstaw kolejnych europejskich zdobyczy jako wygodne i wzniosłe wytłumaczenie zysków, władzy i politycznych wpływów.
Jeśli kultura Zachodu od wieków uważa się za „najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które tę kulturę wytworzyły” (Z. Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze) trudno się dziwić, iż twórcy państwa żydowskiego i emigranci – a takimi stali się osadnicy żydowscy w Palestynie od początków XX wieku – zachowywali się jak zachodnioeuropejscy kolonizatorzy w tzw. III świecie podczas epoki kolonialnej.
Ponadto idea „narodu wybranego” – obecna w narracji rabinicznej przez cały czas, a będąca de facto czynnikiem spajającym i utwierdzającym tożsamość wyznawców judaizmu pozostających w diasporze – była dodatkowym czynnikiem wzmacniającym te tendencje. Zresztą, chrześcijaństwo przejęło koncepcję narodu wybranego właśnie z judaizmu – tzw. Nowy Izrael – ochoczo ją stosując w całej swojej historii wraz ze sprzęgnięciem religijno-instytucjonalnym (Kościół rzymski) z systemem politycznym.
Przypomnieć warto, że twórcy Izraela byli w dużej części zeuropeizowani i nasiąknięci wartościami tej cywilizacji. Większość wspólnot żydowskich wywodzących się z Europy, z wyjątkiem regionu Morza Śródziemnego, to tzw. wspólnoty aszkenazyjskie. Nazwa „aszkenazi” wywodzi się od Aszkanaza, postaci ze Starego Testamentu (Księga Rodzaju).
Muzułmanie i krzyżowcy
Gdy muzułmanie po raz pierwszy wkroczyli do Jerozolimy – w lutym 632 r. n.e. pod wodzą kalifa Omara - zachowali się niezwykle honorowo i po ludzku, choć „była to armia prymitywna i niechlujna”, a sam kalif „odziany był w szaty zniszczone i brudne”. W triumfalnym wjeździe towarzyszył mu patriarcha Sofroniusz, najwyższy dostojnik zdobytego miasta. Udali się wzgórze, gdzie kiedyś stała świątynia Salomona, a skąd wedle przekazów prorok Mahomet – przyjaciel i współtowarzysz Omara – wzniósł się do nieba. „Potem kalif zażyczył sobie zaprowadzenia do świętych przybytków chrześcijańskich. Patriarcha powiódł go do kościoła św. Grobu i pokazał wszystko, co się znajdowało w świątyni. Kalif zapytał, gdzie może rozłożyć swój modlitewny dywanik. Sofroniusz odpowiedział, że może to uczynić tu, gdzie stoi. Omar wyszedł z kościoła i udał się do portyku Martyrion, ponieważ obawiał się – jak rzekł Sofroniuszowi - że jego gorliwi współwyznawcy zażądają oddania islamowi miejsca uświeconego jego modlitwą. I miał rację. Muzułmanie zabrali portyk, kościół pozostał jak dawniej najświętszym miejscem chrześcijaństwa” (S.Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych).
Jakże inaczej postąpili ze zdobytą Jerozolimą w 1099 r. zachodnio-europejscy, chrześcijańscy rycerze Zachodu. Tak ono wyglądało wedle ówczesnych relacji: „Krzyżowcy pijani zwycięstwem odniesionym po tylu udrękach rozbiegli się po ulicach, wdzierając się do domów i meczetów zabijając każdego, kto im wpadł w ręce, nie wyłączając kobiet i dzieci. Masakra trwała całe popołudnie i całą noc. Proporzec Tankreda (jednego z wodzów I wyprawy krzyżowej) nie uratował życia ludziom, którzy schronili się w meczecie Al-Aksa. Wczesnym rankiem gromada krzyżowców wdarła się do meczetu, nie szczędząc nikogo. Kiedy kilka godzin później Rajmund z Aguillers (także jeden z prominentnych dowódców I wyprawy) wszedł na teren świątyni, musiał przedzierać się przez stosy trupów i brodzić we krwi sięgającej po kolana. Żydzi schronili się w głównej synagodze (....) Budynek podpalono. Wszyscy zginęli w płomieniach”(S.Runciman, tamże).
Karl Heinz Deschner – pisarz i kronikarz chrześcijańskich zbrodni - ocenia liczbę ofiar po zdobyciu Jerozolimy na 60 – 70 tys. (K.H.Deschenr, I znów zapiał kur). O podobnej liczbie ofiar wspomina brytyjski historyk Michael Billings, opierając się na źródłach muzułmańskich. Potwierdzają one stosowanie w zdobytej Jerozolimie masowych morderstw i grabieży przez krzyżowców. Paul Johnson, brytyjski mediewista, jednoznacznie konkluduje: „od samego początku nieodłącznym elementem krucjat były grabieże oraz przemoc, u podłoża których leżały uprzedzenia tyleż rasowe co religijne” (P.Johnson, Historia chrześcijaństwa). Świat islamu te obrazy zachował głęboko w pamięci.
„Mój Bóg powierza mi misję”
Masakra w stolicy Ziemi Świętej wywołała (i ta trauma trwa po dziś dzień w zbiorowej pamięci muzułmanów i chrześcijan bliskowschodnich, którzy ucierpieli w wyniku nietolerancji krzyżowców) jak najgorsze reperkusje. Cynizm i swoiste pojmowanie chrystianizmu przez zwycięzców zmaterializowały się mszą świętą (sic!) z udziałem rycerstwa Zachodu w świątyni Grobu Pańskiego tuż po masakrze ludności Jerozolimy. Wznosili gorące dziękczynienia do Boga, który w Kazaniu na Górze nauczał o miłości Innego. Ten nieludzki i barbarzyński fanatyzm, ukierunkowany określoną religijnością, zaślepieniem i umiłowaniem własnego Ja (mój Bóg powierza mi misję), orgia krwi i hekatomba niewinnych ofiar wzbudziły żądzę odwetu wśród wyznawców islamu oraz pchnęły liczne zbiorowiska chrześcijan bliskowschodnich w objęcia czcicieli Mahometa. Woleli niewolę muzułmańską niż obecność wyznawców Chrystusa w Ziemi Świętej. To wtedy poczęła się formułować idea dżihadu jako wojny z chrześcijanami zachodnimi zwanymi „krzyżowcami”.
Pozostaje niezbitym faktem że „od 1099 do 1291 roku – kiedy w ręce mameluckich Turków wpadła ostatnia twierdza krzyżowców: Akka – ziemia Izraela przekształciła się z muzułmańskiej prowincji w wysunięty posterunek kultury europejskiej, zwany Outremer” (G. Lermer, Krucjaty, tysiąc lat nienawiści). Przyczółkiem, będącym pierwszym etapem kolonializmu w dziejach zachodniej, chrześcijańskiej Europy. Izrael dziś przez wiele kręgów zachodnio-europejskich jest prezentowany jako element kultury Zachodu, mający zmienić Bliski Wschód na taką właśnie modłę. A to jest czysto kolonialne myślenie, dające tragiczne owoce.
Samobójstwo kultury Zachodu
Po raz kolejny, w sposób niezwykle dobitny i tragiczny, dn. 11.09.2001 czyli ataku na WTC, weryfikacji i falsyfikacji uległy podstawowe wartości i schematy przypisywane kulturze Zachodu. Nie sposób jest po tym dniu nadal zachowywać się w sposób hegemonistyczny i optymistyczno-pretensjonalny, przy świadomości multikulturowej istoty naszego świata, w zgodzie z podstawowymi prawdami (dotąd głoszonymi właśnie przez prominentnych reprezentantów formacji cywilizacyjno-kulturowej Zachodu) dotyczącymi wolności, demokracji i swobody człowieka do samorealizacji, samostanowienia, decydowania o sobie i swojej kulturze. No chyba, że w sposób bezwarunkowy uznamy kulturę zachodnią za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem. Kulturę, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które ją wytworzyły. Zwłaszcza wówczas, gdy wartości te i wzory zechciano by urzeczywistniać w innych realiach kulturowych, lecz bez naszej, zachodnioeuropejskiej akceptacji i wpływów.
Dlaczego to tak ważne dla realistycznego i obiektywnego spojrzenia na dzisiejszą sytuację w Palestynie, gdzie toczy się zdawałoby się konflikt nie do rozwiązania dwóch zbiorowości, narodów, kultury, religii? Ano dlatego, gdyż człowiek jest zanurzony w kulturze. I ona go determinuje do takich a nie innych rozwiązań, czy decyzji. Nie, nie mówię o determinizmie historii czy fatum minionych dziejów. Zwracam uwagę na mechanizmy i prawidłowości rządzące ludzkim dziejami i człowieczą naturą. Z ich powtarzalnością, choć w innych, zmienionych na wskutek rozwoju i historii, warunków. Bez porzucenia kolonialnego oraz imperialnego myślenia nic się nie może zmienić.
Błędem elit izraelskich – obecnym od samego początku istnienia ich państwa – jest dogmatyczna wiara w to, iż współczesny Izrael jest sukcesorem żydowskich państw z tekstów biblijnych. Naród żydowski współczesnego Izraela kształtuje się dopiero dziś, od chwili powstania państwa na terenie Palestyny. Emigranci żydowscy przybyli do Ziemi Świętej – w której żyli od wieków autochtoni, wyznający z racji dziejów różne od judaizmu religie – z różnych stron świata, przynosząc różne przyzwyczajenia, kultury, języki, obrzędy i rytuały. Często dalekie od tradycji rabinicznej kojarzonej z europejskim judaizmem (zwłaszcza ze Wschodu Europy, ale też i z Afryki czy z Azji). Tradycji, która ma być jedyną obligującą kulturę i przestrzeń publiczną w Izraelu. To jest nawiązanie do prozelityzmu,(który podczas wieków diaspory wygasł z różnych - często politycznych i kulturowych – przyczyn) z czasów Proroków oraz wielkich władców starożytnej Judei, kojarzonych z biblijnym złotym wiekiem państwa żydowskiego. To ponowna chęć szerzenia siłą i przemocą, a w efekcie narzucenia, swych praw i obyczajów.
Drugi aspekt to swoiste rozumienie etnocentryzmu, bazującego zarówno na idei narodu wybranego, jak i zachodnioeuropejskiej tradycji kolonialnych podbojów i ekspansji. Tym samym zatraca się wielowątkowość multikulturalizmu, pluralizmu, złożoności tego, co rozumieć można pod pojęciem żydostwa, immanencji tej kultury, jej bogactwa. I opiera go od początku istnienia państwa Izrael – pomijając wszystkie rezolucje ONZ od 1947 r., w sprawie dwóch państw na terenie Palestyny – na istocie judaizmu, mówiącego że „jednostka jest albo żydowska, albo nieżydowska” (U.Huppert, Izrael w cieniu fundamentalizmów). Nagminne podkreślanie, iż państwo Izrael jest państwem żydowskim (nuta wybitnie nacjonalistyczna i religijnie fundamentalistyczna) jest tezą a priori wykluczającą tych Innych.
Kto jest kim?
Shlomo Sand, izraelski historyk z uniwersytetu w Tel Awiwie, zwraca w swych pracach uwagę właśnie na ów nacjonalistyczny zwrot, jaki nastąpił w przestrzeni publicznej i polityce Izraela, a który postępował od początku jego istnienia. W oparciu o takie racje, czysto nacjonalistyczne, importowane do żydowskiej kultury i politycznej narracji z tradycji europejskiej (XIX w., czyli tworzenie narodowych państw i nacjonalizmów tym procesom towarzyszących), zaczęto postrzegać Palestyńczyków jako zagrożenie dla etnicznej i biblijnej tożsamości współczesnych Izraelczyków. Według tej tradycji, np. nielegalni osadnicy żydowscy na Zachodnim Brzegu winni być traktowani jako bezpośredni potomkowie starożytnych synów Izraela.
Nacjonalizm wszędzie ma zawsze taką samą twarz i tworzy analogiczne konstrukcje oraz projekcje. Często prowadzi do rasizmu, apartheidu i faszyzmu. Idea „Erec Israel” („Wielki Izrael” - od Morza Śródziemnego po Eufrat) ma być tego zwieńczeniem i materializacją.
Koncepcja traktująca obecnych Izraelczyków jako synów Izraela i spadkobierców tradycji starotestamentowej nie wytrzymuje w wielu miejscach krytyki. Bo to właśnie owi autochtoni, mieniący się współcześnie Palestyńczykami, mogą być postrzegani jako bezpośredni potomkowie owych biblijnych synów Izraela. Tylko z racji historii wyznają islam. Podobnie jak dzisiejsi Grecy, którzy tylko mitycznie mogą być uznawani za potomków etnicznych, antycznych Hellenów.
Powtarzające się przez wieki najazdy na Bałkany: Słowian, Awarów, Bułgarów (przed zeslawinizowaniem był to lud turecki), Pieczyngów, Gotów, Ilirów, Arabów, Madziarów, a potem okupacja osmańska, wytworzyły mieszankę etniczną zwaną dziś Grekami. Taka jest historia i trzeba z tym się pogodzić. Świat bowiem, a tym bardziej kultury, nie jest biało-czarny. Normą jest mieszanie, irenizm (nie tylko w religiach), synkretyzm.
Tu moim zdaniem leży gros problemów związanych z konfliktem palestyńsko-izraelskim. Perspektywa elit Izraela, od samego początku istnienia tego państwa, oparta o wspomniany etnocentryzm, zaprawiany zachodnioeuropejskim rozumieniem nacjonalizmu i narodu, na dodatek podparta religijnymi i mitycznymi de facto argumentami, zawsze były nakierowane na takie rozwiązania. Te koncepcje są wypisz wymaluj wzięte z XIX wieku, gdy w Europie tworzyły się państwa narodowe. Gdy do nacjonalizmu dodaje się jeszcze religijną otoczkę, efekty muszą być dramatyczne. Powtarzanie historii Outremer może się skończyć, gdyż współczesny Izrael jest jak owe kolonie zachodnich możnowładców rządzących siłą oręża, lecz odciętych od kultury i codzienności otaczającego ich morza wyznawców islamu i wschodniego chrześcijaństwa.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1942
„Bezpieczeństwu narodu zagrażają przede wszystkim funkcjonujące uprzedzenia i stereotypy myślowe” – pisze prof. Maria Szyszkowska w Res Humana nr 1//2018. Jakże celna to refleksja w perspektywie publicznego poruszenia, jakie powstało w naszym kraju, kiedy okazało się iż faszyzm i jego gloryfikacja są obecne w polskim życiu codziennym na dobre. Do tej pory mówili o tym tylko jacyś niepoprawni sceptycy, pesymiści, na pewno „lewacy”, „komuniści” oraz związani z tymi środowiskami „jajogłowi” z kilku stowarzyszeń rejestrujących i prezentujących medialnie przestępstwa na tle rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu itd.
W przekazie mainstreamu był to problem nieistotny, marginalny, nie zagrażający prawnemu porządkowi kraju. Dziś widać, że taka strusia polityka do niczego nie prowadzi, co potwierdza impreza (pokazana przez TVN 24) w lasach koło Wodzisławia Śląskiego, czy zatrzymanie na Słowacji Polaka gloryfikującego symbolikę nazistowską (tłumaczył się, że w Polsce takie tatuaże są dozwolone i aprobowane). O ekscesach podczas corocznych Marszów Niepodległości w różnych miastach Polski nie wspominając.
Głębia ziewa na powierzchni, a powierzchnia okazuje się dnem głębi.
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Czy patriotyzm można dzielić na jakieś segmenty, osobno oceniane, opisywane, hierarchizowane? Patriotyzm to przecież miłość własnej ojczyzny, własnego narodu połączona z gotowością ofiar dla niej. I to pojęcie ofiary jest tu zasadniczym idiomem dla tzw. polskości, jako clou zrozumienia istoty znaczenia patriotyzmu destrukcyjnego, stojącego w opozycji do patriotyzmu cywilizowanego, odpowiadającego duchowi epoki czyli zmiennego, jak wszystko w naszym życiu.
Definicja ofiary ma w języku polskim wiele znaczeń. Może to być to, co się ofiarowuje komuś w jakimś celu. To także wyrzeczenie się czegoś cennego dla kogoś lub ze względu na coś, np. w imię wartości patriotycznych lub religijnych. Ale to też osoba lub zwierzę bezradne wobec czyjejś przemocy, doznające szkody lub utraty życia. W znaczeniu potocznym to człowiek niezdarny lub niezaradny. Polska Karta Praw Ofiary* rozumie pod tym pojęciem osobę fizyczną, której dobro chronione prawem zostało naruszone lub bezpośrednio zagrożone przez przestępstwo. Karta zalicza do ofiar również najbliższych takiej osoby.
W znaczeniu religijno-teologicznym jest to dar składany bóstwu przez wiernych, stanowiąc jeden z najistotniejszych elementów kultu. Dotyczy to zarówno form materialnych – ofiary z ludzi, zwierząt, płodów rolnych etc. – jak i duchowych: kadzidła, zaklęcia, recytacje fraz uznanych za święte. W chrześcijaństwie za najwyższą ofiarę uznaje się śmierć Jezusa traktowaną wielopłaszczyznowo i wielowątkowo.
Doskonale tak traktowaną ofiarę pokazuje o. Dingemans (OP) w tekście o socjologii religijnych powołań (Przyczynek do socjologii powołań, [w]: Socjologia religii – wprowadzenie). W wymiarze polskiej religijności maryjnej, pasji i oblekającej miejscowy katolicyzm ludowy cierpienia zbiorowego, obecnego stale w kulturach przesiąkniętych do głębi agraryzmem, taka koncepcja ofiary kapitalnie oddać może predylekcję polskiej religijności ku dosłownie rozumianym ofiarom.
Dingemansowi chodzi o celibat duchowieństwa katolickiego jako poświęcenie się Bogu, formę doskonalszego bytu, właśnie poprzez ofiarę. Ważna jest w rozważanym tu kontekście owa „doskonalsza forma bytu”. Ma ona uwznioślać, sakralizować, namaszczać ofiarę, czynić z niej herosa i absolutny wzorzec postępowania bez względu na okoliczności, czas i tzw. ducha epoki. Depcze się, deprecjonuje, dewaluuje tym samym jednostkową, najwyższą wartość, jaką jest dla każdej osoby ludzkiej, jej życie. Życie pojedynczego człowieka.
Pieczęć polskości - śmierć
Melchior Wańkowicz – twórca polskiej szkoły reportażu - uważał, iż śmierć sama w sobie, w boju, na polu walki, podczas wojny (bo tak najczęściej w polskiej historiografii traktuje się pojęcie ofiary), którą samą w sobie inne narody traktują z czcią i powagą, w Polsce jest wielbiona „sama dla siebie”. Śmierć i ofiara z nią bezpośrednio związana stanowią nierozerwalną kompozycję uważaną za pieczęć polskości (i tego, co w naszej zbiorowej narracji i świadomości istnieje jako nieodłączny element wolności i suwerenności).
To echo towiańszczyzny, romantycznego i mesjanistycznego amoku, niczym nie uzasadnionej tromtadracji starającej się traktować Polaków i państwo polskie jako „Chrystusa narodów”, mesjasza, swoisty „metr z Sevres” dla całej Europy w odniesieniu do tzw. wartości wyższych, duchowości i etyki. Ba, często dotyczyć to ma całego świata.
„Chrystus narodów” poświęca się - niczym Jezus biblijny – za całą ludzkość, za jej grzechy, starając się ją oświecić i dać przykład postępowania (a także i myślenia) swoją, często bezsensowną z tytułu racji rozumowych, ale wyższą moralnie (bo inspirowaną najczystszymi intencjami), ofiarą.
Ostatnie lata i dekady przynosiły kolejne „kwiatki z tej łączki”. Jak medialnie prezentowano Lecha Wałęsę i jego rolę w historii? Jak opisywano i opisuje się nadal ruch społeczny „Solidarność”, tworząc laurkę, hagiografię, mit, irracjonalny obraz Edenu, podczas kiedy - jak zawsze - życie ma przewagę szarości, nigdy nie jest biało – czarne. A Jan Paweł II i jego (wątpliwe, jak dziś widać) dokonania w perspektywie światowego Kościoła? Katastrofa smoleńska to klasyczny przykład mitotwórstwa i tworzenia „czegoś z niczego” (odwołania do programu TVP z dawno minionych lat prowadzonego przez Adama Słodowego pt. „Zrób to sam czyli coś z niczego” są najbardziej tu jest na miejscu).
Józef Hen w swym „Dzienniku na nowy wiek” mógł więc śmiało napisać: „Cud nad Wisłą, jednak cud, uratowaliśmy Europę, potem „Solidarność” uratowała Europę, pielgrzymki, ksiądz Skorupka, papież Benedykt XVI coraz lepiej mówi po polsku”.
Obowiązek umierania za Polskę
Potrzeba mitu, nierzeczywistego przedstawiania zjawisk, sakralizacja realności świadczą o deficytach i kompleksach zagnieżdżonych w zbiorowej świadomości, w polskim imaginarium, a przede wszystkim o braku poczucia własnej wartości i dokonań oraz niechlujnym traktowaniu doczesnego życia pojedynczego człowieka. Ten cień, to wynik przerostu narracji religijno-katolickiej w trydenckim, kontrreformacyjnym stylu, mesjanistycznego nauczania obecnego powszechnie tak w świeckiej, jak i w kościelnej edukacji, prymatu uczucia nad racjonalnością.
„Jedni nazywali Polskę Mesjaszem, Chrystusem narodów, umęczonym na krzyżu, inni – pawiem i papugą, błaznem, żebrakiem Europy. Kompleks wyższości i kompleks niższości mieszają się tu z sobą – jak to zwykle bywa. Lecz komu naprawdę leży na sercu los Polski, ten wie, że jedno i drugie nie jest zdrowe. Jest znamieniem choroby narodowej. O Polskę zwyczajną, taką jak inne narody, modlił się Wyspiański. I taka zwykła, zdrowa, normalna Polska – to ideał, jaki przyświecać winien naszej racji stanu” – pisał Stefan Kisielewski (Tygodnik Warszawski, 1946).
Tadeusz Konwicki skonkludował (w „Kalendarzu i klepsydrze”) – znając temat z autopsji - iż literatura, edukacja, przekaz medialny i atmosfera wytworzona na tej bazie w okresie międzywojennym stworzyła klimat poświęcenia, umierania „za Polskę”, jako imperatyw ogólnie obowiązujący. Ktoś, kto to kontestował, kto przedstawiał alternatywę dla tak pojmowanego patriotyzmu i sensu życia, był oskarżany o jego brak, komunizm, bolszewizm i działania wedle kominternowskich instrukcji.
Czy dziś, w świetle koszmaru jaki wywołała (i może wywołać w przyszłości choć w innych sferach życia publicznego) nowelizacja ustawy o IPN-ie, nie zagrażają nam ponownie żywe trupy z dawno minionych lat?
Owe rozważania snute były post factum, po klęsce Powstania Warszawskiego i tragedii miasta: 200 tysięcy ofiar z mieszkańców Warszawy, totalne zniszczenie substancji stolicy Polski (tak w wymiarze zbiorowym jak i indywidualnym**), dramat masowej śmierci i morza gruzów. Współcześnie – jako wspomniane lukrowanie rzeczywistości - umilkły głosy przypominające przekleństwa miotane przez mieszkańców Warszawy na powstańców, na dowódców wywołujących irredentę bez odpowiedniego przygotowania, na zgliszcza i zniszczenia, w jakie pogrążyła się stolica w efekcie tej bezprzykładnie nieracjonalnej decyzji.
Ale trzeba też widzieć, że określone wychowanie i edukacja mogły ukształtować w latach 1918-39 w młodzieży ducha „ofiary za Ojczyznę” i bezwzględnie z nią związanej śmierci (na wzór Jezusa, co zawsze ochoczo w swych naukach podkreśla Kościół katolicki). Ducha, mentalności, tzw. chciejstwa, które w określonych warunkach mogły przybrać formę zbiorowego amoku, gdzie emocje i afekty decydują o wszystkim. O życiu mówi się i traktuje się je jako wartość najwyższą, ale sprowadza się je do „bytowania ku śmierci” (kłania się Martin Heidegger). Śmierci niczym Jezus na krzyżu, śmierci stanowiącej ofiarę za … - tu można wstawić różne określenia i rzeczowniki. Przecież i tak potem nastąpi zmartwychwstanie i „złoty wiek”, życie w wiecznej szczęśliwości.
Ofiara wiąże się bezpośrednio z cierpieniem. Gigant polskiej humanistyki, prof. Maria Janion, uważa iż zbiorowość nie umiejąca żyć bez cierpienia, podnosząca je do wartości wartej czci i kultu, musi ją sobie (w geście masochistycznym) zadawać. Jej zdaniem, „stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”. Dlatego sędziwa intelektualistka w Liście do Kongresu Kultury Polskiej w 2016 roku mówi wprost: „mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu”.
Nasz „rejtanizm”
Wychowanie młodzieży „do ofiary”, do poświęcenia swego życia – bez względu na racje rozumowe i etyczne uzasadnienia takiego kroku (życie jest jak wspomniano największym dobrem człowieka) – dawała zawsze w naszej historii traumatyczne, tragiczne i daleko idące konsekwencje. W wielu wymiarach: demograficznym, egzystencjalnym, kulturowym, społecznym i politycznym.
Dziś przedwojenny sznyt patriotyzmu i związanego z nim wychowania tudzież edukacji, medialnej narracji, czy mainstreamowego przekazu, ponownie doszedł do głosu. Postpiłsudczycy i postendecy dmuchają „w jedną trąbkę”, przedstawiając taką samą nierzeczywistość, irrealność, zupełnie anachroniczny sposób spojrzenia na życie jednostki, zbiorowości, na historię i dzieje narodu, a przez to – takie widzenie patriotyzmu i wszystkiego co z nim jest związane.
Patriotyzm destrukcyjny to irrealna, nieracjonalna i przerośnięta fobiami, fochami, plątaniną kompleksów struktura (często sprzecznych ze sobą, lecz spleciona wzajemnie niewidzialną nicią zależności w narodowym imaginarium, jak pisze Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”). To nie rzeczywisty obraz oparty o racjonalne i naukowo udokumentowane źródła, ale rdzeń świadomości odwołujący się do wyobrażeń lub fantazmatów. Te wyobrażenia rzutują na postrzeganie współczesnych wydarzeń – bliskich i dalszych – wedle tego, co Melchior Wańkowicz nazywał „chciejstwem”. Jest to więc zdaniem Ledera „figura zbiorowo przeżywanego dramatu, w który wpisane jest każde doświadczenie – np. figury Polaka kochającego wolność, matki Polki, żydokomuny, niemieckiego zaborcy czy okupanta, barbarzyńskiej Rosji, pana, chama i wiele innych”.
To emocje i uczucia podczepione pod określone obrazy z pamięci – indywidualnej, bądź zbiorowej. Z tym wiążę się również przeżywanie historii wedle skrytych, subiektywnych marzeń i wyobrażeń. Andrzej Leder za Jacquesem Lacanem stosuje termin fantazmat, doskonale opisujący genezę i źródła powstawania patriotyzmu destrukcyjnego tak rozpowszechnionego w naszym kraju.
Jerzy Surdykowski, działacz opozycji demokratycznej z okresu Polski Ludowej, napisał („Patriotyzm destrukcyjny”, Gazeta Krakowska, 10.06.2013) w nawiązaniu do dn. 4.06.1989, że „jak w każdym z polskich powstań” do walki ruszyła z tamtym ustrojem garstka (chodzi o zjawisko patriotyzmu destrukcyjnego i tego, z jaką retoryką mamy dziś do czynienia). Dziś mówi się o masowości tej walki.
„Jeśli dobrze pamiętam jak nieliczna była wychodząca z podziemia >Solidarność<, jak niewielu ludzi angażowało się czynnie w przygotowanie wyborów, dominowała obojętność, zmęczenie i wyczekiwanie. Wynik z 4 czerwca nie był dowodem poparcia dla opozycji, ale złości i zniechęcenia, jakie budził system dotychczasowy.
W wyborach wzięło udział ledwie 61% uprawnionych, potem było tylko gorzej. Innym dowodem jest późniejszy o półtora roku sukces szalbierza Tymińskiego, który kandydując na prezydenta pokonał Mazowieckiego i mocno zagroził Wałęsie. A może to dlatego, że okrągłostołowa ugoda była kompromisem? A jeśli kompromis, to trzeba zasiąść z dotychczasowym wrogiem przy wspólnym stole, uznać jego prawo do istnienia, przymknąć oczy na nieprawości”. Kompromis, który jest esencją działalności człowieka zwanej polityką. Cywilizowaną polityką.
Ale nie tylko to winno być przedmiotem prowadzonych tu rozważań. Bezpośrednio z pojęciem patriotyzmu destrukcyjnego wiąże się termin, który należy tu wyjaśnić: tzw. rejtanizm. Pochodzi on od osoby posła nowogrodzkiego, Tadeusza Rejtana, który w roku 1773 dramatycznym gestem i próbą zastosowania liberum veto chciał przeszkodzić I rozbiorowi Polski (te dramatyczne chwile uwiecznione są na obrazie Jana Matejki pt. Rejtan na Sejmie 1773). Rejtan zgorzkniały i przegrany popełnił potem (1780) w swym majątku Hruszówce samobójstwo (rozciął sobie podbrzusze szkłem z rozbitego okna).
Jednak prof. Ludwik Stomma (p. „Polskie złudzenia narodowe”) naświetla trochę inaczej kontekst zachowania Tadeusza Rejtana. Zobaczywszy 8.08.1780 roku rosyjskiego żołnierza, który chciał napoić konia w studni we dworze, w swej imaginacji myśląc, iż to regimenty carskie idą na Warszawę, dokonał pospolitego harakiri. Jest to o tyle tragiczne i groteskowe zarazem, że od 5 lat imć Rejtan „był już zamknięty przez braci w przybudówce z zakratowanymi oknami, gdyż jako umysłowo chory dostawał ataków furii. Ta ostatnia wiadomość może przywrócić bardzo niewygodne pytanie, od kiedy Rejtan był nie w pełni władz umysłowych? To dramatyczna kwestia, gdyż większość świadectw wskazuje na rok 1773. Byłby więc słynny protest trywialnym aktem osoby obłąkanej?”.
W tej konwencji „rejtanizm” traktować trzeba jako niezrównoważony, irrealny i pusty gest, przy towarzyszącej mu niesłychanie hałaśliwej propagandzie. Propagandzie i obecnych z nią zawsze manipulacjach, które największy idiotyzm i nieszczęście przekuwają w mit, w świetlaną legendę i lukrowaną hagiografię, budując wokół mitu określony kult ze wszystkimi elementami quasi-religii. Oczywiście jest to czynione post factum, dorabia się przy tym określoną argumentację dla celów utylitarnych i daleko odbiegających od rzeczywistości mającej miejsce podczas wykonywania tegoż gestu (często marnego moralnie i podejrzanego etycznie, o racjonalności i pragmatyzmie nie wspominając).
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju Autora - drugą zamieścimy w następnym, czerwcowym numerze SN.
*O Karcie praw ofiary pisaliśmy w nr. 4/14 SN
** Świetnie ten wymiar oddaje pytanie postawione przez Stefana Kisielewskiego gen. Tadeuszowi „Grzegorzowi” Pełczyńskiemu – jednemu z dowódców Powstania Warszawskiego, w 1957 w Londynie (gdzie wówczas Kisiel przebywał), a które niesłychanie zdenerwowało Generała: „Fortepian, smoking, biblioteka po ojcu przepadły mi w powstaniu. I chcę wiedzieć dlaczego?”. Generał wpadł w patriotyczną wściekłość – „Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył” – wspominał Kisielewski. (https://www.youtube.com/watch?v=DGH1kLhDmNA)
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 2768
Niewolnictwo to zjawisko znane od początku cywilizacji. W dzisiejszych czasach dotyczy przede wszystkim kobiet i dzieci, a jego celem jest zmuszanie zniewolonych do zaspakajania najbardziej wyuzdanych zachcianek seksualnych ich „panów”.
Starożytność również znała ten typ niewolnictwa. I choć nie dysponowała filmami pornograficznymi, znane są pikantne papirusy, na których widnieją przedstawienia niewolnic gwałconych w czasie orgii, a nawet zmuszanych do współżycia ze zwierzętami.
Wojna i patologia
Jednym z głównych czynników sprzyjających niewolnictwu od zawsze była wojna. Branki, obok mężczyzn zmuszanych do niewolniczej pracy, były zawsze cenionym trofeum każdego wojownika. Wystarczy wspomnieć spór Achillesa z Agamemnonem o piękną Bryzejdę, by zrozumieć, że posiadanie pięknej niewolnicy było sprawą honoru i mogło zaważyć na losach wojny. Można dyskutować o historyczności Iliady, ale ukaranie gwałtem królowej Boudiki i jej córek, podczas antyrzymskiego powstania w Brytanii, w roku 61 n.e. jest uznawane za fakt historyczny.
Gwałt był jedną z najczęstszych kar stosownych wobec pokonanych. Dotyczył zresztą nie tylko kobiet, ale również i żołnierzy pobitych armii i wówczas miał charakter homoseksualny.
Szczególną formą prześladowań w okresie potęgi Imperium Romanum była kara direptio, stosowana wobec miast, które nie chciały się poddać. Polegała ona na tym, że zdobywcy mogli przez trzy dni robić w ujarzmionym mieście co się im żywnie podoba. Zazwyczaj upojeni zwycięstwem dokonywali licznych gwałtów i grabieży, którym towarzyszyły masowe mordy i podpalenia.
Chrześcijaństwo także nie zahamowało tej plagi. Szczególnym przykładem bestialstwa było Sacco di Roma, czyli zajęcie Rzymu w 1527 roku przez żołnierzy cesarza Karola V, który w ten sposób postanowił ukarać wrogą sobie ligę państw europejskich wspieraną przez papieża Klemensa VII.
Podczas oblężenia Wiednia w 1529 roku przez sułtana Sulejmana Wspaniałego doszło do innej tragicznej sytuacji. Muzułmanie oszczędzali pojmane dziewice, za które chcieli uzyskać jak najwyższą cenę, podczas gdy chrześcijańscy rycerze nie mieli takich skrupułów i gwałcili je bez opamiętania, chociaż … formalnie występowali w ich obronie. Klimat tego okresu doskonale oddaje powieść szwedzkiego pisarza Vilhelma Moberga Kraina zdrajców.
Czasy nowożytne nie poprawiły sytuacji kobiet w okresach wojen. Z sadyzmu zasłynęli żołnierze napoleońscy, zwłaszcza w Hiszpanii, co na poruszających rycinach utrwalił malarz Francisco Goya (Okrucieństwa wojny).
Podobnie działo się w czasach wojen bałkańskich, światowych, wietnamskiej czy, w ostatnim okresie, krwawej wojny domowej w byłej Jugosławii, podczas której w obozach dla jeńców kobiety były masowo gwałcone i bardzo często sprzedawane do domów publicznych, również do krajów „cywilizowanego Zachodu”.
We władzy ojca
Patriarchalny model rodziny był i jest obecny we wszystkich wielkich religiach świata. W chrześcijaństwie jego genezę można wywieść z Księgi Rodzaju (rozdz. 3, Upadek pierwszych ludzi), w której Bóg wyraźnie określa stosunek kobiety i mężczyzny: ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą.
Ruchy feministyczne, które pojawiły się pod koniec XIX wieku zapoczątkowały wprawdzie rewolucję obyczajową, ale ów schemat zależności „ojciec- pan” i „mąż- władca” nadal jest powszechnie obecny w znakomitej większości społeczeństw, zwłaszcza jeśli żona i jej potomstwo są zależne finansowo od mężczyzny, a władze nie kwapią się do ingerowania w życie rodzinne.
Jest to szczególnie widoczne w krajach islamskich czy choćby Indiach, w których kara gwałtu jest często akceptowana przez rodzinę niepokornej dziewczyny, a nierzadko wykonują ją jej krewni.
Nieco inna sytuacja jest w Chinach, w których przyczyną porywania kobiet jest niemożność znalezienia żony przez mieszkańców wsi i często ofiarami tych przestępstw padają studentki w czasie podróży do odległej uczelni. Szacuje się liczbę ofiar uprowadzeń w Państwie Środka na 10 000! Rzadko udaje się odnaleźć porwaną, bo jeśli trafi już na odległą prowincję, staje się częścią rodziny i zostaje poddana woli jej głowy.
Aby ta sytuacja mogła ulec zmianie, potrzeba ogromnej pracy edukacyjnej, aby zmienić mentalność nie tylko brzydszej połowy rodzaju ludzkiego, ale i samych kobiet, które bardzo często akceptują rolę ofiar.
Początki seksbiznesu
Rzymskie karczmy i niewolnice, metresy i ich kochankowie, czy średniowieczne zamtuzy tworzą barwny koloryt narodzin seksbiznesu w zamierzchłych czasach. Sytuacja była wówczas jednak inna niż obecnie, bowiem dziewczyny świadczące usługi seksualne były w większej lub mniejszej zależności od właścicieli przybytków rozkoszy usankcjonowanej przez obyczaj, a nawet przez prawo.
Epoka nowożytna przyniosła nowe rozwiązania w tej materii. Po pierwsze, odkrycia geograficzne i powstanie kolonii spowodowało odrodzenie niewolnictwa na modłę antyczną na odległych kontynentach, gdzie nowi władcy nie przejmowali się purytańskimi zasadami etycznymi panującymi w metropoliach. Targi niewolników działały tam bardzo sprawnie, nie niepokojone przez miejscowe administracje.
W Europie zaś, czy rodzącej się nowej cywilizacji Ameryki Północnej pojawiły się lupanary, w których bardzo szybko rosło zapotrzebowanie na nowe „pensjonariuszki”. Handel kobietami, który początkowo dotyczył biednych rodzin, zmuszonych sytuacją ekonomiczną do sprzedaży swoich córek, zataczał coraz szersze kręgi, obejmujące emigrantki, tudzież panny opuszczające biedne, wyludnione wsie i udające się do wielkich miast.
O „cyrkach białych niewolnic” prasa amerykańska donosiła już na początku XX wieku, a jednymi z prekursorów przymusowej prostytucji byli włoscy gangsterzy z Chicago i Nowego Jorku pokroju Jamesa Colosimo, Johnny’ego Torrio, czy osławionego Ala Capone. Oczywiście, procederem tym trudnili się również przestępcy innych narodowości jak Żydzi, Irlandczycy, a nawet nobliwi Anglosasi, gdyż tak opłacalny interes przyciągał wiele czarnych charakterów bez względu na przynależność etniczną. Warto zaznaczyć, że w grupie tej znaleźli się również Polacy.
W okresie międzywojennym pierwszoplanową rolę w warszawskim półświatku odgrywał Łukasz Siemiątkowski, pseudonim Papa Tasiemka, zasłużony bojownik Organizacji Bojowej PPS, który po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przerzucił się na nieco „inną działalność konspiracyjną” i kontrolował stołeczne burdele, obficie czerpiąc z nich zyski, a także korzystając z wdzięków ich „pracownic”.
W sukurs stręczycielom bardzo szybko przyszli handlarze narkotyków, którzy dostarczali im jakże ważnego środka zniewalania, jakim było opium, a później kokaina i heroina. Można powiedzieć, że w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku ukształtowany został schemat postępowania z ofiarami, techniki ich zastraszania i skutecznego „zamykania im ust”, dzięki czemu proceder handlu kobietami stał się nie tylko bardzo dochodowy, ale i stosunkowo bezpieczny.
Syci i rozpasani
Zgodnie z prawem popytu, we współczesnych zamożnych społeczeństwach konsumpcyjnych znacznie wzrosło zapotrzebowanie na rozrywkę i to w każdej formie. Laicyzacja i pogłębiający się relatywizm moralny przyczyniają się do odchodzenia od norm, a w konsekwencji do utrwalania egoistycznych, skrajnie indywidualistycznych postaw jako sposobu na życie.
„Ja” jestem w centrum, a więc „mnie” wolno wszystko. Takie myślenie znalazło wyraz w filozofii Friedricha Nietzschego i jego koncepcji mocnego człowieka, a także w przyjętej przez modernistów, a następnie ideologie faszystowskie idei „nadczłowieka”. Również Siegmund Freud ze swoją teorią popędów wpłynął na pogląd, który popęd seksualny uznawał za najważniejszą siłę sprawczą działania ludzkiego.
Trudno, rzecz jasna, podejrzewać handlarzy kobiet, że kierują się w swym zbrodniczym postępowaniu jakąkolwiek ideologią, ale wspomniana filozofia może do pewnego stopnia wyjaśnić ich psychologiczny profil. Do tego dochodzi dość częsty u mężczyzn (choć nie tylko u nich) syndrom dominacji i kontroli, który powoduje chorobliwą chęć całkowitego panowania nad partnerką. A takie zachowania najlepiej realizować wykorzystując zniewolone kobiety, choć nie brak przykładów podobnych zachowań w toksycznych związkach, w których na porządku dziennym jest przemoc.
Tak więc zarówno „dostawcy” jak i „odbiorcy” „żywego towaru” należą do podobnej grupy ludzi, choć jest to bardzo ogólny obraz, nie uwzględniający skłonności sadystycznych, kompleksów czy uwarunkowań kulturowych, które pozwalają kupować kobiety np. przez bogatych szejków arabskich. Pewnym wyjątkiem są afrykańscy, głównie nigeryjscy, handlarze kobiet, którzy powodowani biedą gnają przez pustynie Sahelu i Saharę karawany niewolnic, aby przedostać się do Hiszpanii i tam rozpocząć dostatnie życie w kręgu sutenerów i mafijnych bossów narkotykowych. Opisuje to hiszpański dziennikarz Antonio Salas w znakomitej książce Handlowałem kobietami.
Ofiary
Według szacunkowych danych, rokrocznie w obrocie „żywym towarem” na świecie znajduje się od 0,7-2 milionów kobiet, przy czym zbrodniczy transfer z Europy Środkowo- Wschodniej na Zachód waha się od 50-120 tysięcy.
Dane te, oczywiście, są niepełne. Nie znamy bowiem skali tego zjawiska w Afryce i większości krajów Azji, w których ów proceder stanowi niejako „rodzinny interes” usankcjonowany obyczajem. Również statystki dla Ameryki Południowej są niepełne, gdyż nie obejmują ogromnych połaci Amazonii, w których dochodzi do dantejskich scen porwań i gwałtów, a ich ofiarami pada najczęściej ludność tubylcza, lub uprowadzone ubogie dziewczyny ze slumsów Rio de Janeiro czy Sao Paulo. I wreszcie nielegalna emigracja, która również jest źródłem pokaźnej liczby dziewcząt zmuszonych do prostytucji.
Portret psychologiczny ofiar jest różny. W Europie Wschodniej, w tym w Polsce, są to najczęściej słabiej wykształcone dziewczęta, z uboższych rodzin i o znacznie zaniżonym poczuciu własnej wartości. Często trafiają w ręce sutenerów poprzez „życzliwych” znajomych, oferujących im atrakcyjną pracę za granicą, niewymagającą kwalifikacji zawodowych, ani znajomości języka. Zdarza się nawet, że namawiają je do tego koleżanki, które współpracują z gangami handlarzy „żywym towarem”, a nawet ich partnerzy czy bliscy krewni.
Najczęściej po przyjeździe do nieznanego kraju odbierany jest im paszport, pieniądze, a obiecywana praca kelnerki czy opiekunki szybko zamienia się w koszmar świadczenia usług seksualnych. Aby zmusić je do posłuszeństwa, przestępcy dopuszczają się zgwałceń uprowadzonych, niekiedy zbiorowych. Towarzyszy temu nagrywanie owych drastycznych scen kamerą, aby później wykorzystywać ten materiał do szantażowania ofiar.
I w tym momencie zaczyna działać mieszanka przemocy, strachu i wstydu, który sprawia, że w miarę postępu „procesu łamania” (niekiedy używane jest również określenia „pranie mózgu”), ofiary stają się coraz bardziej uległe, a sprawcy zuchwali. Doskonale obrazuje ten proceder film Masz na imię Jasmine, w której bohaterce odebrano nie tylko godność, ale nawet nadano jej nowe imię, aby zapomniała o swoim dawnym życiu na wolności.
Zapobieganie
Zniszczenie psychiki ofiary wywołuje u niej paniczny lęk i niechęć do współpracy z organami ścigania. Upokorzenie, wstyd i strach, także przed najbliższymi, (obawa odrzucenia), często uniemożliwiają podjęcie śledztwa i wiele spraw kończy się umorzeniem jeszcze na etapie postępowania przygotowawczego.
Zrodziło się zatem zapotrzebowanie na powstanie pozarządowych instytucji wspierających kobiety, które znalazły się w trudnym położeniu. W 1995 roku powstała w Holandii Fundacja Przeciw Handlowi Kobietami, a w rok później miała już swój odpowiednik w Polsce pod znaczącą nazwą La Strada, nawiązującą do tytułu filmu Federico Felliniego, w którym ukazana jest przejmująca historia młodej dziewczyny z ubogiej rodziny sprzedanej cyrkowemu atlecie.
Organizacja ta posiada i szkoli fachowy personel pomagający przełamać barierę milczenia u ofiar przemocy seksualnej, wspiera je w kontaktach z organami ścigania, udziela wszechstronnej pomocy prawnej, prowadzi całodobowy telefon zaufania i podejmuje wiele innych działań o charakterze edukacyjno- uświadamiającym. Od pewnego czasu jej fundatorki biorą udział w programie "Monitoring przestrzegania praw człowieka w stosunku do ofiar handlu ludźmi".
Przedstawiony tutaj zarys zjawiska handlu kobietami nie wyczerpuje tematu. Autor starał się jedynie uwrażliwić czytelnika na złożoność tego zjawiska i zagrożenie jakie niesie jego wzrost zwłaszcza w kontekście postępu w zakresie nowych technik komunikacyjnych (wyszukiwanie ofiar przez Internet) czy otwierania się granic.
Leszek Stundis

