Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 576
20.06 2022 r. minęła 23 rocznica od chwili zakończenia operacji Allied Force, podczas której lotnictwo NATO, poczynając od 24.03.1999 r., bez jakiegokolwiek międzynarodowego mandatu, bombardowało Serbię. Barbarzyńskie naloty skierowane były także na obiekty cywilne (m.in. zbombardowano pasażerski pociąg Nisz-Ekspres przejeżdżający przez most, atakowano zakłady chemiczne powodując skażenie okolicznych terenów, zrzucano bomby z tzw. zubożonym uranem w wyniku czego po dziś dzień w tych regionach ludzie masowo chorują na nowotwory). Zbombardowano nawet ogród zoologiczny w Belgradzie.
Uzasadnieniem dla tej barbarzyńskiej agresji było zapobieżenie czystkom etnicznym oraz położenie kresu wojnie domowej w autonomicznym okręgu Kosowo-Metohija (autonomię okręgu władze w Belgradzie po rozpadzie Jugosławii i rozpoczęciu irredenty UÇK – Armia Wyzwolenia Kosowa - zawiesiły). Jednak to dopiero atak lotnictwa NATO spowodował autentyczny eksodus ludności – ponad 150 000 ludzi nie będących etnicznymi Albańczykami (Serbowie, Macedończycy, Romowie, Goranie) opuścić musiało teren Kosowa, gdzie zamieszkiwali od wieków) z tytułu prześladowań przez albańskie bojówki, stających się wówczas władzą w powstającym, nowym państewku na Bałkanach. Politycy zachodni używali eufemistycznych określeń tej operacji: dla prezydenta USA Billa Clintona był to „prewencyjny atak z powietrza”, dla jego Sekretarza Stanu Madeleine Albright – „operacja humanitarna”, Sekretarz Generalny NATO Solana mówił o „powietrznej operacji” itd. O tym dziś się nie chce – ze wstydu, sromoty, ignorancji (?) – pamiętać.
Atak NATO na Serbię uzasadniany pomocą Albańczykom z Kosowa,
marginalizujący ONZ, jawnie gwałcący prawo międzynarodowe, a w szczególności Kartę Narodów Zjednoczonych, stanowić będzie bardzo niebezpieczny precedens. Nie rozwiązał on istniejącego konfliktu etnicznego, lecz go spotęgował. Będzie też zaczynem destabilizacji w przyszłości i argumentacją dla podobnych działań w innych częściach świata.
Marek Waldenberg (Rozbicie Jugosławii)
Nie ulega wątpliwości – zgodnie z prawem międzynarodowym i Kartą ONZ - że żadna uchwała Rady Bezpieczeństwa nie upoważniała NATO do zbrojnego ataku na Jugosławię. Oficjalny pierwotny cel ataku NATO został zmanipulowany i ochoczo powielany przez media sekundujące i popierające jawnie owo barbarzyństwo, siejąc propagandę nienawiści do Serbów en bloc.
Humanitaryzm interwencji przerodził się w karykaturę, w kolosalną czystkę etniczną na masową skalę wykonywaną siłami UÇK i innych bojówek albańskich chronionych nalotami NATO a potem silami KFOR (międzynarodowe siły pokojowe NATO, działające na terenie Kosowa w ramach „operacji wsparcia pokoju” Joint Guardian). Tym właśnie sposobem zapewniono pokój etniczny.
Ten etniczny i nacjonalistyczno-jednowymiarowy stan, będący zaprzeczeniem multikulturowości, jaka miała zapanować na terenie demokratycznych i prozachodnich Bałkanów (jak wieściły wspomniane media) przybrał formę zbiorowych gwałtów (przede wszystkim na kobietach serbskich i romskich), mordów, a potem – handlu kobietami kierowanymi do publicznych domów w Europie Zach. i na Bliski Wschód. Szeroko na ten temat informowały raporty HRW, pomijane milczeniem mainstreamowych mediów, gdyż burzyło to pewien schemat i model prezentacji konfliktu w Kosowie.
Kosowo stało się quasi-państewkiem – po dziś dzień – pozostającym na garnuszku Brukseli, z ponad 55% bezrobociem, mafijnym strukturami, ośrodkiem dystrybucji narkotyków w Europie, kontrabandą i podejrzanymi politykami u władzy przyjmowanymi jednak na salonach Zachodu (zamieszanymi np. w handel narządami ludzkimi podczas irredenty UÇK).
Katastrofa humanitarna jaka zapanowała w czasie i po interwencji NATO, rozpad struktur społecznych i wybuch etnicznej nienawiści zaowocowały także masową prostytucją, na co kilkakrotnie Amnesty International (na pewno nieprzychylna rządom serbskim w Kosowie) zwracała uwagę podkreślając, iż ów proceder i przemoc wobec kobiet wiązać należy bezpośrednio z interwencją NATO i jej efektami.
To ta barbarzyńska napaść na mały, europejski kraj, wbrew temu co głoszą dziś media, była pierwszą po 1945 r. wojną w Europie, gdy zaatakowano suwerenne, niepodległe państwo, członka ONZ. Bałkany to Europa, czy się komuś podoba czy nie. Zaowocował ten akt agresji (w długofalowym wymiarze) wieloma, negatywnymi skutkami.
M.in. aktualna wojna na Wschodzie Europy i atak Rosji na Ukrainę jest w jakimś sensie pokłosiem „kosowskiego cienia” rzucanego na XXI w. Interwencja z zewnątrz, bez wspomnianych sankcji ze strony międzynarodowej opinii publicznej (ONZ i RB) gwałcąca zasadę suwerenności w imię innych uzasadnień i argumentów zawsze staje się poparciem dla etnonacjonalistycznych rozwiązań kosztem internacjonalistycznych i multikulturowych, interpersonalnych wartości, jakie powinny przepełniać klimat polityczny, społeczny współczesnego świata.
Interwencja NATO w Kosowie potwierdziła, iż siła zbrojna, depcząca wcześniej podpisane przy stole negocjacyjnym zasady, znaczy więcej niż prawo. Rozpad Jugosławii jak i ZSRR miały się odbywać według granic republik. Kosowo, którego niepodległość poparł Zachód, nigdy nie było samodzielną republiką związkową w ramach Jugosławii. Było autonomicznym regionem w ramach Serbii (podobnie się miała się rzecz z Krymem w ramach Ukrainy). Oba te regiony autonomiczne z czasem zostały zlikwidowane decyzjami władz centralnych – w Belgradzie czy w Kijowie. Precedens w jednym przypadku daje asumpt do podobnych działań. I nie można tego rozpatrywać w kategoriach aksjologii czy wyjątkowości lecz tylko polityki i interesów.
Uznanie niepodległości Kosowa i status quo, jaki tam zapanował w przedmiocie własności (ziemi przed wszystkim) jest też precedensem burzącym nienaruszalność świętych praw własności prywatnej stanowiących kanon jurysprudencji Zachodu. Ok. 55-60% gruntów w Kosowie należało do miejscowych, kosowskich Serbów – akty własności ziemi były jeszcze z XIX w. Władza albańska pozbawiła ich tego, zarówno prawnie (zmuszono gros tych właścicieli do pozbycia się ziemi na poniżających, narzuconych z Prisztiny, warunkach) jak i faktycznie (ci którzy się tej ziemi nie pozbyli są pozbawieni możliwości jej użytkowania).
Wielu autorów podkreśla w tej mierze zgodę Zachodu uznającego niepodległość Kosowa i prawodawstwo tam panujące na etniczną segregacją w przedmiocie właśnie „prawa własności”. I nie chodzi o jego fetyszyzowanie. Odebranie prawa własności w imię praw czy dobrostanu zbiorowości jest jednym, a uczynienie tegoż prawa w imię przynależności etnicznej – jak to się stało w Kosowie – językowej, religijnej itd. to drugie. To droga, jaką szli twórcy ustaw norymberskich i uzasadnień, jakie stosowali.
To jest kolejny przyczynek prawdziwości stwierdzenia, iż syndrom Kosowa wyłonionego w efekcie barbarzyńskich nalotów NATO na Serbię stał się toksycznym zaczynem kultury politycznej w początkach III tysiąclecia. Sprawa Kosowa jawi się więc jako prototyp kolejnych interwencji zbrojnych, aktów negujących jednostronnie i imperialistycznie suwerenność państw, rękojmia dla agresji i militarystycznych akcji: Irak (2003), Gruzja (2008), Libia (2012), Subsaharyjska Afryka – b. kolonie Francji: Mali, Mauretania, Niger, Burkina Faso, Czad (2012), Ukraina (2014 i 2022), Syria (2014), Jemen (2015).
W rzeczywistości podnoszone przy każdej okazji tego typu interwencji zagadnienie praw człowieka – różnie i zależnie od tego kto te prawa jak interpretuje – ponosi kolejne klęski umniejszające ich uniwersalizm i humanizm. Wydawać się mogło po rozpadzie ZSRR w 1991 r., dwubiegunowego podziału świata i nastania „powszechnej szczęśliwości”, demokracji i władzy właśnie owych praw człowieka, iż maksyma kanclerza II Rzeszy Ottona von Bismarcka: „siła przeważa nad prawem”, już została pogrzebana. Zwłaszcza, iż admirowany powszechnie przez mainstream guru myśli zachodniej z Ameryki Francis Fukuyama ogłosił „koniec historii”.
Syndrom Kosowa jako pierwszy pogrzebał tę infantylną, ahistoryczną i prostacką wizję rzeczywistości. Naloty na Serbię tworzące „syndrom Kosowa” to moralne bankructwo całej polityki Zachodu – chcącego przewodzić światu w przedmiocie praw człowieka, demokracji, wolności obywatelskich i multikulturalizmu - którego efekty odczuwać będzie świat przez dekady, pokolenia, może i cały XXI wiek.
Warto przy okazji tej smutnej rocznicy zniszczenia Jugosławii pamiętać – a nasz kraj zachował się wówczas nader haniebnie, popierając tę agresję – iż bomby spadające w obecnym stuleciu na Bagdad, Trypolis, Damaszek i Aleppo, potem Donieck i Ługańsk, dziś – Kijów, Charków czy Mariupol wpierw zaczęły spadać na Belgrad, Nisz, Kragujevac.
Wyrażając słuszne oburzenie na każde wojenne bestialstwo walczących stron, trzeba mieć zawsze moim zdaniem „z tyłu głowy” wiedzę o genezie i politycznej zgodzie na tego typu niegodne człowieczeństwa zachowania. I dlatego trzeba pamiętać o kropli, która zawsze przelewa pełny dzbanek.
I - nigdy więcej żadnej wojny.
Radosław S. Czarnecki
PS: Według danych Demoskopu w 1999 r., akcję NATO popierało ok. 63% społeczeństwa polskiego, podczas gdy we wszystkich krajach Europy Zachodniej sprzeciw wobec tej agresji i brak społecznego poparcia dla niej nie przekraczał 50%.
Od Redakcji: 21.10.22 w Belgradzie odbyła się konferencja prasowa prof. Michela Chossudovsky’ego dotycząca serbskiego wydania jego książki The US – NATO War of Aggression Against Yugoslavia. W wystąpieniu prof. Chossudovsky’ego, ale i serbskich gospodarzy, b. wojskowych, pojawiły się nowe i mało znane informacje dotyczące tej zbrodni NATO oraz ludzi, którzy za tym stali.
Link do konferencji i książki -
https://www.globalresearch.ca/twenty-years-ago-natos-war-of-aggression-against-yugoslavia/5671987
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1332
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku byliśmy świadkami boomu edukacyjnego, który rozbudził ogromne nadzieje młodzieży. Szybko ją zawiódł. Jak grzyby po deszczu powstawały prywatne szkoły wyższe. Zaledwie kilka z nich zasługiwało na tę nazwę, kilkadziesiąt mogło aspirować do statusu pomaturalnych szkół zawodowych, a reszta była oszustwem w majestacie prawa. Ich oferta edukacyjna była poniżej minimalnych standardów. Ale młodzież i rodzice uwierzyli, że inwestują w przyszłość./…/
Część tych szkół na szczęście upadła. Toczyły się procesy hochsztaplerów, którzy w biznesie edukacyjnym odkryli żyłę złota i bez skrupułów wykorzystywali koniunkturę, pozorując kształcenie. Ale nadal istnieją powiatowe uczelnie wszystkiego najlepszego, które dają – a raczej sprzedają za niemałe czesne – dyplomy takie same, jak te z prestiżowych uniwersytetów. Dlatego młodzi ludzie wchodzą na rynek pracy z dużymi wymaganiami. Niektórzy przyjmują postawę roszczeniową – przecież obiecano im atrakcyjną pracę, karierę. Szczególny zawód przeżywają rodzice, którzy te studia finansowali.
Tymczasem dyplomy dziennikarzy i menedżerów, specjalistów od marketingu i reklamy (najmodniejsze kierunki) można oprawić w ramki, a potem szukać pracy przy kasie lub w magazynie supermarketu. Któryś z profesorów rozpaczliwie pytał: „Jakie wykształcenie można otrzymać w uczelni będącej skrzyżowaniem akademii lata z radiem ze szkołą pod żaglami?”.
W momencie transformacji ustrojowej w Polsce studiowało 400 tysięcy osób, a wyższym wykształceniem legitymowało się 7 procent obywateli. W roku 2000 było ich już 9,7 procent. Obecnie studiuje około miliona, a dyplomem może się pochwalić prawie 22 procent. Mamy więc trzy razy więcej obywateli z wyższym wykształceniem niż u schyłku PRL-u. Ale jakość ich wykształcenia i wartość dyplomu na rynku pracy drastycznie spadły.
Obecnie każdy, kto ma pieniądze i chce studiować, na jakieś studia trafi i kupi sobie najpierw indeks, a potem dyplom, choć wiedzę i umiejętności to już niekoniecznie. Jest tajemnicą poliszynela, że aby studia płatne ukończyć, wystarczy regularnie płacić czesne. Pracę licencjacką można kupić za mniej więcej 2,5 tysiąca złotych. Podobno korzysta z tego rozwiązania 80 procent studentów licencjatów! Praca magisterska jest o tysiąc złotych droższa, ale też łatwo dostępna.
Mamy więc imponujący odsetek ludzi z dyplomem, ale ludzi mądrych, wykształconych i kompetentnych nie przybywa. Jakość wykształcenia większości osób, które zdobyły dyplomy w ostatnim trzydziestoleciu, jest drastycznie niska.
Sam fakt ukończenia studiów utracił wartość. Wartość rynkową, prestiżową, a nawet towarzyską, bo ludzie z dyplomem nie wyróżniają się na korzyść z otoczenia, trudno ogrzać się w ich blasku. Wystarczy posłuchać wystąpień osób publicznych – budzą zażenowanie. Wyższe wykształcenie nie gwarantuje krytycznego myślenia ani poczucia odpowiedzialności za wspólne dobro. Fakt, że Krystyna Pawłowicz, autorka obelżywych, haniebnych oracji, plugawych wyzwisk i prostackich pouczeń, posiada nawet tytuł naukowy, dobitnie ilustruje kondycję moralną i intelektualną środowiska akademickiego.
Infantylne studia
W XXI wieku osłabła wiara w siłę dyplomu. U jednych zapał do studiów wygasł, bo rynek pracy dla osób z wyższym wykształceniem jest w Polsce raczej skromny. Innych na kilkuletnią naukę po prostu nie stać. A miejsca na nieodpłatnych studiach dziennych w wyższych uczelniach państwowych okupuje wielkomiejska młodzież po dobrych szkołach średnich.
W całej Europie mówi się o nadprodukcji młodych ludzi z wyższym wykształceniem, dla których nie ma stabilnej pracy odpowiadającej oczekiwaniom. Czekają ich zajęcia dorywcze, poniżej aspiracji, a nawet długotrwałe bezrobocie. Dlatego wśród młodzieży narastają złe emocje – gniew, poczucie krzywdy i odtrącenia. To bomba z opóźnionym zapłonem. W powojennej Europie, demokratycznej i socjalnej, stawiającej na równość szans, było rzeczą oczywistą, że poziom wykształcenia rodziców jest zaledwie punktem wyjścia dla ambicji edukacyjnych dzieci. Wydawało się nie do pomyślenia, aby dzieci inteligencji poprzestawały na średnim wykształceniu, a dzieci ludzi z wykształceniem średnim na podstawówce. Dziś już tak się dzieje.
Następnym pokoleniom młodzieży grozi społeczna degradacja. Będą gorzej wykształceni niż ich rodzice. Zwłaszcza w Polsce, gdzie kolejna nieprzygotowana i karykaturalna reforma edukacji dokonuje spustoszenia w szkołach niższego szczebla. Polskie uczelnie tkwią w kryzysie. Składa się nań wiele przyczyn: niedofinansowanie, kadrowy drenaż szkół publicznych przez placówki prywatne, podstępne odbieranie autonomii, emigracja lub ucieczka do biznesu najzdolniejszych młodych naukowców.
Nie ma już wielkich autorytetów, nazwisk, które przyciągały nie tylko studentów, ale i szeroką publiczność na otwarte debaty. Nie ma debat. Nieliczni, którzy starają się coś robić w tym zakresie, nie zyskują zainteresowania. Młodzież przychodzi na studia jak do szkoły, żeby odwalić lekcje – zakuć, zdać i zapomnieć. Nie ma już obowiązkowych lektur w postaci kompletnych dzieł uczonych. Są fragmenty w nadbitkach, a ich jakie takie opanowanie wystarcza, by jako tako zdać egzamin. Degradacja studiowania do odbębniania lekcji znajduje odbicie nawet w języku. Obecni studenci mówią: „Jadę do szkoły”. Kiedyś jeździło się na uczelnię. Studiowanie na uniwersytecie stanowiło powód do dumy. To była świątynia wiedzy, miejsce nabywania szczególnej godności. Autonomiczne terytorium, gdzie z dala od zgiełku spraw doczesnych mistrzowie wraz z uczniami szukają odpowiedzi na ponadczasowe pytania. Już tak nie jest.
Nazwa uniwersytet uległa degradacji. Nie radząc sobie ze spadkiem poziomu nauczania i prestiżu szkół wyższych, kolejni ich reformatorzy postanowili przykryć porażkę, odwołując się do warstwy symbolicznej. Wszystko, co po maturze, nazwali uniwersytetami.
Teraz zamiast wyższych szkół rolniczych mamy uniwersytety przyrodnicze, zamiast szkół pedagogicznych – uniwersytety pedagogiczne itd. Im gorzej, tym na pokaz lepiej. Dumne szyldy mają maskować coraz uboższe wnętrza. A studenci z uporem „chodzą do szkoły”. Władza zaś ma za nic autonomię uczelni. Wiosną 2018 roku na rocznicową konferencję o filozofii Karola Marksa, którą zorganizował Uniwersytet Szczeciński, przyszła trójka policjantów, żądając wyjaśnień, czy propaguje się tam system totalitarny i uprawia antypaństwową propagandę.
Reformy Świętoszka
Mianowany w 2015 roku minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin z zapałem przystąpił do kolejnych reform. Doktor filozofii, prowincjonalny bigot przebrany za krakowskiego inteligenta (nazywano go kapelanem Platformy, gdy tam robił karierę) zaczynał jako założyciel prywatnej szkółki wyższej, której atutami były dumna nazwa „Europejska” i prestiżowy patron, ks. Józef Tischner.
Już samo powołanie na zwierzchnika korporacji uczonych człowieka bez dorobku naukowego i kompetencji było wyraźnym sygnałem stosunku władzy do sfery nauki. Wcześniej Gowin był ministrem sprawiedliwości w rządzie Tuska, gdzie skoncentrował się reformatorsko na opłakanej w skutkach „deregulacji” taksówkarzy i przewodników miejskich. Zasłynął stwierdzeniem, że w negocjacjach Okrągłego Stołu Solidarność zawarła umowę z bandytami. „Kto się bardziej nadaje na ministra sprawiedliwości jak nie jegomość, który nie rozróżnia przeciwnika politycznego od bandyty?” – skomentował profesor Bronisław Łagowski, filozof i wytrawny publicysta.
Gdy w Platformie minister nie doczekał się spodziewanych awansów, obrażony przeszedł do PiS-u. Ministerstwo Nauki w rządzie Beaty Szydło dostał chyba jako nagrodę pocieszenia, bo najpierw przedstawiono go jako pewnego kandydata na ministra obrony.
Postronni mogliby sądzić, że Gowin to człowiek renesansu, skoro bez wahania gotów jest kierować dziś wymiarem sprawiedliwości, jutro wojskiem, a pojutrze nauką. Niestety. Ogłaszając zamiar reformowania szkolnictwa wyższego wyznał, że jako główny cel stawia sobie „poszukiwanie prawdy”. Nie chodziło jednak o obiektywną prawdę naukową, tylko o lustrację profesorów, wśród których być może przechowali się jacyś tajni współpracownicy. Trzeba się ich pozbyć, żeby zrobić miejsce dla nominatów nowej władzy. Dr Gowin chwalił się, że to jego osobisty wkład w ustawę, „żeby wszyscy, którzy przykładają rękę do formowania elit, mogli z otwartą przyłbicą zmierzyć się z prawdą”. Molierowski Świętoszek nie powiedziałby tego lepiej!
Reforma, nazwana pompatycznie „Konstytucją dla nauki”, weszła w życie w październiku 2018 roku. Miała „uwolnić ogromny potencjał naukowy Polek i Polaków” i doprowadzić do upadku 300 najgorszych szkół wyższych. Nic takiego się nie stało. Ustawa Gowina nie likwiduje żadnej z patologii niszczących środowisko akademickie, a niektóre z nich nawet wzmacnia, na przykład system hierarchiczny. Teraz rektor – nie kontrolowany przez żadne organy uczelni – będzie wedle uznania rozdzielał pieniądze, prowadził politykę zatrudnienia, mianował dziekanów, którzy dotychczas byli wybierani, może nawet przeorganizować struktury uczelni, nie pytając nikogo o zdanie. Będzie dzielił i rządził, co oznacza koniec wewnątrzuczelnianej demokracji. Uniwersytety przestaną być korporacjami uczonych i studentów, a staną się… czymś na kształt folwarków?
Ustawa Gowina wprowadza do nauki kult języka angielskiego, dając mu taką rangę, jaką w średniowieczu miała łacina. To oczywiste, że prace z nauk ścisłych pisane po angielsku mają większe szanse przebicia się w świecie. Ale oczekiwanie wniosków o granty w języku angielskim kierowanych do polskich instytucji naukowych ze strony polskiej humanistyki jest wymaganiem neokolonialnym. Za publikację w języku angielskim przysługuje dziesięć razy więcej punktów niż za tę samą w języku polskim.
„Punktoza” stała się podstawą oceniania placówek i ludzi nauki już za sprawą minister Barbary Kudryckiej, Gowin ją wzmocnił. Profesor Władysław Tatarkiewicz za bezcenną Historię filozofii nie dostałby punktów, bo podręczniki nie są punktowane. Ale Kowalski za namaszczony bełkot na chwytliwy temat, stanowiący bezwartościową kompilację z różnych źródeł – tak. Profesor Jan Widacki, prawnik, skomentował punktozę bezlitośnie: „Ma tu zastosowanie prawo Kopernika: pieniądz gorszy wypiera lepszy. Jak w polityce awanturnicy, demagodzy, populiści i oszuści wypierają zrównoważonych, uczciwych i rzetelnych, tak w nauce hochsztaplerzy, łowcy punktów oraz autoreklamiarze wypierają rzetelnych badaczy, których pochłania praca naukowa, a nie praca nad PR i promocją. Ci, co lepiej liczą punkty i na tym się koncentrują, wypierają tych, co koncentrują się na nauce. To zły, zabójczy dla nauki mechanizm”.
W środowisku uczelni publicznych panuje przekonanie, że reforma Gowina jest między innymi efektem lobbingu sektora szkół prywatnych. Ani tych, ani tak zwanych konkordatowych, czyli katolickich szkół ustawa nie obejmuje. Im łatwiej będzie się rozwijać. Łatwiej będzie także wydawnictwom słusznym światopoglądowo. Po rozstrzygnięciu konkursu na dofinansowanie czasopism naukowych publiczne pieniądze dostały periodyki wydawane przez KUL, Komitet Nauk Teologicznych PAN (jest taki!), Uniwersytet Papieski JP II i podobne. Będzie więc w polskich uczelniach bogobojnie, zamordystycznie, ale po angielsku. I tak do następnej reformy.
Z górki, czyli tajemnice wiary
Wiosną 2020 roku minister Gowin podał się do dymisji. Zaszczytną funkcję, piastowaną niegdyś przez wybitnych uczonych, objął po doktorze Gowinie… inżynier elektronik, były prezydent Świdnicy, Wojciech Murdzek. Człowiek, który za największe życiowe osiągnięcie uważa nadanie swojemu miasteczku patronatu św. Jana Pawła II. Jako zwierzchnik resortu zapowiedział porządki kadrowe, „żeby pozbyć się ludzi złej woli i obcych kultur”, i odbieranie pieniędzy uniwersytetom, „które oferują studia sprzeczne z nauczaniem Kościoła”.
Pół roku później naukę wraz z oświatą złożono w ręce Przemysława Czarnka. Oryginał! Jest doktorem habilitowanym zatrudnionym na KUL jako profesor, choć nie ma żadnego dorobku naukowego. Jest prawnikiem, a obnosi się z poglądami sprzecznymi z konstytucją. Pluralizm światopoglądowy uważa za „ideologiczny zamęt”. Przedstawia się jako chrześcijanin, choć wartości ewangeliczne są mu obce. O uczestnikach Marszu Równości mówił: „Skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym!”. Zapowiada rozprawienie się z „ideologią liberalno-lewicową” na uniwersytetach. Polskość sprowadza do tradycji rzymskokatolickiej. Czyli tak jak Murdzek, tylko jeszcze lepiej. Ten drugi pozostał na stanowisku wiceministra. A Jarosław Gowin objął nowy resort – rozwoju, pracy i technologii.
Co wiemy o ofercie naukowej periodyków katolickich? Jeden przykład. Kwartalnik „Łódzkie studia teologiczne” (ang. tytuł „Łódź Theological Studies Quarterly”) opublikował w 2017 roku artykuł arcybiskupa Marka Jędraszewskiego "Chrzest Polski" (The Baptism of Poland). Autor to zastępca przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup metropolita krakowski, profesor nauk teologicznych. Artykuł jest opracowaniem wykładu wygłoszonego w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Autor sławi w nim rodzinę, której fundamentem jest chrześcijaństwo, oraz symbiozę Kościoła, państwa i społeczeństwa, której początków upatruje w akcie chrztu Mieszka I. Abp. prof. Jędraszewski przywołuje kronikę niejakiego Kpinomira, spowiednika Dobrawy, zatytułowaną Żywot Mieszka. Dowiadujemy się z niej, że aby przyjąć chrzest, a następnie zawrzeć po bożemu prawdziwe małżeństwo z Dobrawą, dzielny Mieszko oddalił ze swojego dworu harem złożony z siedmiu niby-małżonek. Profesor Jędraszewski nazywa to „prawdziwą rewolucją obyczajową”.
Zgrabne i odkrywcze? Owszem, choć nie tak urocze jak pierwowzór. A pierwowzorem dla profesora teologii był… primaaprilisowy utwór opublikowany rok wcześniej w jednym z polskich dzienników przez Philipa Earla Steele’a. Steele stworzył wielce zabawną historię o niemoralnym, łasym na niewieście wdzięki Mieszku, który wybierał sobie najpiękniejsze białogłowy, nie dbając o ich pochodzenie. I tak w haremie znalazły się: Całusława, Biustyna, Błogomina, Udowita, Pieściwoja, Rębicha i Pępicha. Mieszko najpierw chciał uczynić Dobrawę pierwszą wśród żon, ale ta odmówiła, przekonując go, że jeśli oddali poprzedniczki, to „bóg chrześcijański go pobłogosławi, a światłość niebiańska nawiedzi królestwo polskie”. Żywot Mieszka odnaleziono w specjalnej skrzynce ukrytej w murze jednego z czeskich klasztorów przez przeora Rechotosława – donosił autor primaaprilisowej publikacji.
Dlaczego abp. prof. Jędraszewski w bibliografii nie przywołuje tego utworu, tylko książkę Steele’a Nawrócenie i chrzest Mieszka I, gdzie o żadnej kronice Kpinomira nie ma mowy? To tajemnica warsztatu badacza. Jedno nie ulega wątpliwości – gdyby arcybiskup miał choć odrobinę poczucia humoru, to już owe rozkosznie zabawne imiona bohaterek wzbudziłyby jego podejrzenia i nie pozwoliły potraktować serio tej opowieści. Serio natomiast powinny zabrzmieć pytania o etykę uczonego, o zasady pracy, nazywanej bądź co bądź naukową! Nauka to czy hucpa, tragikomiczna na dodatek? Ile naprawdę warte są tytuły naukowe ludzi Kościoła? Nie odezwał się w tej sprawie nikt ze środowiska historyków. Zażenowanie? Konformizm? A może uczeni boją się, że stracą szanse publikacji na łamach periodyków teologicznych, a innych nie będzie? Tego ani Kpinomir, ani Rechotosław nie mogli przewidzieć. Ktoś z powagą wytknął arcybiskupowi Jędraszewskiemu, że Dobrawa nie mogła mieć spowiednika w 966 roku, bo Kościół wprowadził uszną spowiedź przed kapłanem dopiero w roku 1215. Czy arcybiskup wiedzieć tego nie powinien?
Ewa Nowakowska
Jest to fragment wydanej przez Fundację Oratio Recta książki Ewy Nowakowskiej pt. Cierń szansy, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 880
Pierwsza część tekstu (Cień kolapsu – przyp. red.) nakreśliła tło dzisiejszej sytuacji prowadzącej już nie tyle do kryzysu co kolapsu królującej od kilku stuleci cywilizacji (a tym samym i kultury) Zachodu. A wraz z nią systemu zwanego demokracją (tu – liberalną).
Systemy quasi-demokratyczne (np. demokracja ateńska, czy szlachecka w I RP, które nie były prawdziwymi demokracjami według ocen współczesnych) w dziejach ludzkości nigdy nie trwały zbyt długo. Prędzej czy później się wyradzały, padały pod ciosami zewnętrznych wrogów, (bo okazały się mniej mobilne i spójne społecznie), czy po prostu więdły i szybko obumierały. Tak i prawdopodobnie stanie się teraz.
Wielopłaszczyznowe symptomy uwiądu tej cywilizacji wraz z jej podstawowymi atrybutami – a zwłaszcza rozpad i utrata znaczenia przez dużą część tzw. klasy średniej (o której wspominano w I części tekstu jako podstawie demokracji liberalnej) – widzimy dziś wyraźnie. I nie jest to wyłącznie kryzys klimatyczny, ale przede wszystkim społeczny, polityczny i kulturowy.
"Prawdziwa demokracja wymaga prawdziwych alternatyw ideologicznych podczas wyborów. Inaczej staje się staje się praktycznym stosowaniem zwyczajów plemiennych, gdzie jakieś plemię zajmujące niskie miejsce w hierarchii zostaje wyselekcjonowane do tego, by obwinić je o problemy kraju – a następnie ukarane wykluczeniem. Aby sprawnie funkcjonować, demokracja potrzebuje wizji utopii, czyli drogi do lepszego społeczeństwa. To coś, co wykracza poza wąski, sekciarski interes partykularny".
Lester C. Thurow
W swej proroczej książce Przeszłość kapitalizmu, wydanej w 1996 (w Polsce – 1999), przemilczanej z racji królującej ideologii neoliberalnej, Lester S. Thurow zauważał, iż nierówności prędzej czy później pogrzebią demokrację liberalną. Są one niejako immanencją systemu kapitalistycznego, który wbrew wszelkim zaklęciom i spostrzeżeniom z okresu „złotego wieku kapitalizmu” (E. Hobsbawm, Wiek skrajności. Spojrzenie na krótkie dwudzieste stulecie) jest sprzeczny z zasadami demokracji.
Wolnorynkowa główna zasada głosi, że „powinnością jednostek dobrze przystosowanych ekonomicznie jest eliminowanie z rynku jednostek źle przystosowanych. I w rezultacie spychanie ich w ekonomiczny niebyt”, pisze Thurow. To naczelny kanon konkurencji wolnorynkowej. I doktryny neoliberalnej.
Natomiast demokracja jest wiarą - i prawem - w oświeceniową równość szans wszystkich ludzi: jeden człowiek / obywatel – jeden (taki sam) głos. I te głosy ważą tyle samo. Żadna z istniejących cywilizacji – trwających o wiele dłużej niż hegemonia Zachodu i jego kultura – nie opierała się na wartości, jaką jest wolność jednostki. Ona też jest antynomią istniejących i pogłębiających się nierówności. Tak jak demokracja.
Dawne cywilizacje nie stawiały wolności jednostki na jakimkolwiek piedestale. I opierały się właśnie na jasno pokazywanych nierównościach w organizacji społeczeństwa. Np. w Imperium Romanum olbrzymi procent stanowili niewolnicy i nie byli traktowani jako współobywatele przez reprezentantów wiodącej klasy,nazywanych obywatelami rzymskimi. Wystarczy popatrzeć na perypetie w tej mierze z administracją rzymską św. Pawła z Tarsu, o których wspominają Dzieje Apostolskie: 16, 37-38 i 22, 23-29 (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu). Chodzi o stosunek władzy do obywatela i nie-obywatela.
Degradacja
Rosyjski ekonomista Michaił Chazin, jak również komentator polityczny z Ukrainy Dmytro Dżangirow, ale też ich amerykańscy i zachodnioeuropejscy specjaliści od tej problematyki (Dmitri Simes, Soshana Zubow, Yasha Mounk, Jamie Barlett i inni) wieszczący potężny kryzys globalnej gospodarki, a co za tym idzie systemu panującego na całym świecie, mówią o jednoczesnej degradacji poziomu i jakości życia. Zwłaszcza w obrębie cywilizacji zachodniej. Wiązać się to będzie z wieloma różnorakimi aspektami opisywanymi w części I tego tekstu. M.in. chodzi o braki surowców do produkcji high-tech, deficyt nośników energii niezbędnej do funkcjonowania współczesnej cywilizacji, dekarbonizację itd. Jak wspomniano, poszczególne kraje zaczynają zachowywać się coraz bardziej „wsobnie”, przedkładając unilateralizm nad współpracę w duchu multilateralizmu, ekskluzywizm przed inkluzywizmem, eskapizm kosztem realizmu i racjonalności.
W wyniku tych procesów porwane zapewne zostaną drogi dostawcze sprzyjające wymianie handlowej i wzajemnej komunikacji. Świat pewnie powróci do sytuacji z przełomu wieków XIX i XX i pierwszej dekady krótkiego – za Hobsbawmem – dwudziestego stulecia. Rywalizacji wrogich sobie państw narodowych i bloków. Znów – zanosi się na to – zmaterializuje się w innym oczywiście wymiarze starcie Zachodu ze Wschodem. Ponieważ świat stał się dzięki neoliberalizmowi jednym wielkim kasynem, a ten stan rzeczy rzutował - oprócz wspomnianej żądzy szybkiego i maksymalnego zysku - na inne gałęzi gospodarowania i przede wszystkim na kulturę i świadomość społeczną, załamanie finansowe będzie globalne. I odbije się w planetarnym wymiarze przede wszystkim na populacji ludzi z krajów najbardziej rozwiniętych. A poza tym ów system nauczył społeczeństwa bogate, demokratyczne, z euroatlantyckiego obszaru cywilizacyjno-kulturowego, życia „na czyjś koszt”. To jest cena globalizacji i za nią te zbiorowości przede wszystkim zapłacą.
Ból deklasacji
Ów system nauczył społeczeństwa bogate, demokratyczne, z euroatlantyckiego obszaru cywilizacyjno-kulturowego, życia na czyjś koszt. To jest cena globalizacji i za nią te społeczeństwa przede wszystkim zapłacą. Niektórzy, nawet z różnych ideowych pozycji – np. wspomniany Michaił Chazin, ale też i Matthews Desmond (socjolog z Harwardu) czy James Dawid Vance (dziennikarz i amerykański polityk konserwatywny) - w związku z tymi trendami zapowiadają 40–50% spadek udziału klasy średniej w społeczeństwach Zachodu.
A deklasacja boli najbardziej, przede wszystkim, kiedy jest się „klasą rządzącą”, powszechnie admirowaną przez media. I na dodatek, gdy się z racji wyznawanych wartości i głoszonej ideologii posiada materialnie coś ważnego. Bo z tego czerpie się często uzasadnienie dla zajmowanego miejsca w społecznej hierarchii, kosztem niżej posadowionych na tej drabinie.
O pogardzie i wyższości – wzmacnianej w ostatnich trzech dekadach przez media – wobec tych, którym się nie udało, nawet nie wspominam. Sytuują się tam, gdyż są leniwi, niewykształceni, roszczeniowi, populistyczni, po prostu gorsi „z urodzenia”. A teraz te argumenty i uzasadnienia dla własnej społecznej pozycji stają się niedostępne. To m.in. z tego tytułu dotknięta głębokim kryzysem ekonomicznym drobna burżuazja, zdeklasowani urzędnicy, nauczyciele, czy pozbawieni dochodów rzemieślnicy stali się klientami i głosowali na partię Adolfa Hitlera w Niemczech. Pomińmy propozycje i metody rządzenia, jakie ta partia zapowiadała - chodzi o przyczyny takiej sytuacji.
Jak wspomniano, te trendy przyśpieszyły dzięki pandemii. Pokazała ona ułomność systemu. Jak wskazują np. socjologiczne badania w Hiszpanii, dochody i poziom życia zniżył się tam do początku lat 90. XX wieku. Tym samym zredukowano zakres klasy średniej o taki czasowy wymiar (Studium Uniwersytetu Alacra de Heranes). Z kolei socjolog Rafael Feito z madryckiego Uniwersytetu Complutense sądzi, że kurczenie się klasy średniej w Hiszpanii już jest dramatycznie wysokie i zagraża nie tylko stabilizacji gospodarczej tego kraju. Niesie przede wszystkim groźbę zburzenia dotychczasowego ładu społecznego i wystąpieniem społecznych niepokojów. A biorąc pod uwagę tezy specjalistów i znawców tematyki, zasadnicze jądro i oko cyklonu nadchodzącego kryzysu dopiero przed nami. Przed ludzkością.
Mury nie runą
Neoliberalizm jako doktryna narzucona całemu światu przez ośrodki polityczne w USA, MFW i Bank Światowy oraz brukselskich technokratów , stała się fundamentalistycznie pojmowaną ideologią wolnego rynku, podpartą religijnym porządkiem wszechrzeczy. Rynek i idąca z nim pod rękę prywatna własność jako niezmienny „boski porządek” (tu widać korzenie konserwatyzmu tej ideologii) wraz z interpretacją dziejów według von Hayeka, doprowadziły cywilizację na granice kolapsu. To, co było podstawą funkcjonowania demokracji liberalnej i źródłem zachwytów nią - państwo i funkcjonujące w nim obywatelskie społeczeństwo, będące emanacją rządów klasy średniej, sczezło.
Stało się tak wskutek zarówno neoliberalizmu, jak i bezrefleksyjnie kibicującej tym procesom klasie średniej w krajach zamożnych. Zbiorowości o egalitarnym wymiarze i stwarzającej w miarę wszystkim równość szans. Według neoliberałów i ich akolitów, państwo ma tylko tworzyć warunki dla sprawnego funkcjonowania wolnej konkurencji, przeciwdziałać ewentualnym monopolom i kartelom, utrzymywać stabilny pieniądz i stwarzać równe szanse dla biznesu.
Ortodoksyjnie pojmowana wolność gospodarcza jest podstawowym warunkiem wolności, a każdy egalitaryzm prowadzi do totalitaryzmu. Gdzie są w takim razie zachwalane prawa człowieka, otwarcie na jego godność, potrzeby i rozwój? A przede wszystkim - jakość i swoboda życia, czym np. Unia Europejska mamiła i mami, przyciągając ludzi z różnych części świata. Dziś jest to już przeszłością, bo teraźniejszość ma ponure barwy. Sytuacja wokół UE skłania do przypuszczeń, że będziemy - niczym Rzymianie od II w n.e. – tworzyć na swoich granicach limesy (mury) lub fossaty (głębokie rowy, fosy).
A po 1989 roku– gdy padł mur berliński – miało już nie być jakichkolwiek murów na Starym Kontynencie. Bo europejscy demoliberałowie, którzy swą dogmatyczną narracją opanowali media, twierdzili zgodnie (i słusznie zresztą), iż mury, zasieki, płoty i umocnienia nie dadzą rady „wolności”. Co pozostało z tych zapewnień i pobożnych życzeń? To samo, co z dogmatów na temat „skapywania”. Współcześnie widzimy, iż były to pospolite humbugi.
Koniec wielkiego żarcia
Warto na koniec tego tekstu zwrócić uwagę na determinizm z jednej strony „zielonego ładu”, który już nakłada na całą ludzkość niezwykle silne obostrzenia w zakresie – najszerzej mówiąc – gospodarowania zasobami, produkcji i konsumpcji.
A z drugiej – przewidywanego kryzysu, mającego uderzyć w jakość życia szerokich warstw społecznych. Zwłaszcza w fetyszyzowaną i rządzącą klasę średnią. Dwa ostatnie elementy światowej gospodarki, o których wspomniano wyżej, a przede wszystkim system panujący od trzech dekad w wymiarze planetarnym, pogłębią na pewno kryzys w najbliższych latach czy nawet dekadach. Bo upadki cywilizacji trwają czasami i wieki. Imperium Romanum umierało 300 – 400 lat.
Umiejętności, wiedza i znajomość technologii, rozwiązań, zarządzanie itd. nie upadły. Ludzie tego nie zapomnieli, ale z racji powszechnego kolapsu zmieniły sie ich preferencje, zainteresowania, potrzeby i wymogi. Budowa akweduktów, łaźni, dróg, obrony granic przed plemionami nomadów i Germanów z północy itd. musiały w obliczu powszechnego załamania cywilizacyjnego, chaosu, zagrożeń egzystencjalnych (w wymiarze podstawowym) ustąpić wobec potrzeb zdobycia chleba, ochrony życia (nawet już nie zdrowia) rodziny i najbliższych. I m.in. dlatego nastąpiło potem 7- 8 „wieków ciemnych”.
„Zielony ład” niesie oprócz ograniczenia emisji CO2 , także elementy dyskretnie przemilczane przez polityków i propagatorów tych rozwiązań. To przede wszystkim ograniczenie dotychczasowej masowej konsumpcji, stanowiącej clou panującego systemu.
Z tym wiążą się także cięcia w produkcji dóbr i usług. A w konsekwencji – ograniczenie dostępu do nich. To będzie wynik ich ceny i permanentnie spadających dochodów ludności.
Co z zatrudnieniem? A co z bezrobociem, które dotknie prawdopodobnie 40-50% populacji? To zagadnienie jest nie tylko egzystencjalne – dochody z pracy zapewniają przeżycie - ale ma szerszy aspekt z uwagi na znaczenie pracy w humanizowaniu jednostki, jej rozwój i poszerzanie horyzontów intelektualno-mentalnych.
Co z tak podstawowymi dobrami społecznymi jak powszechny dostęp do energii elektrycznej, gazu, wody, ogrzewania? Raz, że tych dóbr ma być mniej (ochrona emisyjna i dekarbonizacja), dwa - wzrosną horrendalnie ich ceny przy jednoczesnym spadku dochodów ludności.
To tylko część dylematów, na które winno się w tym miejscu odpowiedzieć, a które elita polityczna pomija z racji długości kadencji wyborczych (najczęściej cztery lata). Utylitarnie i krótkowzrocznie.
Ograniczyć oczekiwania, powiedzieć prawdę ludziom, że dobrze już było, a teraz musi być tylko gorzej – zwłaszcza tym, którym się wydawało (i którzy byli w jakimś sensie), że są „klasą rządzącą” – to gest i decyzja dla demoliberalnych polityków neoliberalnego chowu nie do wykonania. Oznaczać będzie ich publiczną śmierć.
Wyjściem jest tylko ograniczenie dostępności i powszechności wyborów. To już się w jakimś sensie dzieje wskutek coraz większej absencji wyborczej właśnie wśród klasy średniej, którą nominowano medialnie do pozycji demiurga i ostoi demokracji liberalnej. Czy po takich machinacjach będzie to jeszcze demokracja liberalna? Nie wiem. Choć w ostatnich trzech dekadach widzieliśmy już tyle zgwałconych, wydawałoby się trwałych i niezmiennych wartości, że w obliczu kolapsu i powszechnego załamania systemu wszystko jest możliwe.
To, co pokazał (w 1973) w filmie Wielkie żarcie Marco Ferreri w formie symbolicznej, dziś dzieje się na naszych oczach w realu. Czy skończymy tak, jak bohaterowie filmu? Można z wielkim prawdopodobieństwem tylko stwierdzić, że hegemonia systemu jest u kresu. Co będzie później, po niej, co wyłoni się z chaosu upadającej cywilizacji i rządzącego wraz z nią systemu, też trudno przewidzieć. Można jedynie przypuszczać, iż królująca do tej pory liberalna demokracja – utożsamiana z Zachodem i klasą średnią - przepoczwarzy się bądź w oligarchię, bądź w merytokrację po okresie zarządzania społeczeństwami na modłę autorytarną lub nawet totalitarną, (aby zapanować nad powszechnym nieładem, chaosem i społeczną dezorganizacją).
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3046
Po transformacji ustrojowej Leon Kruczkowski stopniowo znika ze świadomości społecznej. Teatr rzadko sięga po jego sławne ongiś dramaty, proza idzie w zapomnienie, a ostatnio jego nazwisko znika z nazw ulic, szkół, a nawet zanosi się na wysadzenie pomnika.
To wynika z kolejnej ustawy „dekomunizacyjnej”, przyjętej niemal jednogłośnie przez polski sejm (rządzących i totalną opozycję pospołu) i orzeczenia IPN-u, który jako policja polityczno-historyczna ruguje Kruczkowskiego z przestrzeni publicznej, powołując się na prawo, a w szczególności „normę art. 1 Ustawy o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej (Dz.U. RP z 2016 r. poz. 744)”.
Jeszcze „Niemcy” pozostały lekturą szkolną (gimnazjalną), ale nie zapominajmy, że wkrótce gimnazja znikną, a dramatu Kruczkowskiego nie uświadczymy w zaleceniach lektur licealnych… Oto cicha zbrodnia doskonała.
Dzieje się to przy pewnym (słabym) oporze części inteligencji, organizacji lewicowych, ale w gruncie rzeczy przy aprobacie prasy lokalnej i zachwycie polityków zwalczających „lewactwo”. Dość przytoczyć zdumiewające słowa dyrektora zielonogórskiego Teatru im. Leona Kruczkowskiego, przynajmniej formalnie nadal noszącego imię dramaturga, bo z Internetu już ta nazwa zniknęła.
Otóż Robert Czechowski, dyrektor wspomnianego Teatru Lubuskiego, mówił niedawno na łamach „Wyborczej”: „Już, gdy objąłem stanowisko dyrektora i zapoznałem się z historią teatru, zacząłem mieć poważne wątpliwości co do naszego patrona. O ile do jego twórczości nie ma większych zastrzeżeń, to jego działalność polityczna pozostawia wiele do życzenia. Nie była to postać wzorcowa, jeśli chodzi o postawy etyczne i moralne. Tu nie potrzeba ustawy, od początku było powszechnie wiadomo, że postać Kruczkowskiego budzi kontrowersje”.
Wątpliwej miary moralistów, jak widać, nie brakuje. Ot, dla przykładu, w Nowej Soli też była ulica, której patronem był Leon Kruczkowski. Właśnie – był. Bo teraz pozostanie ulicą Kruczkowskiego, tyle że Kazimierza – żołnierza niezłomnego i poety.
Zostawmy ten smutny katalog zbiorowej amnezji i braku szacunku dla tradycji i zapytajmy o rzecz fundamentalną: czy rzeczywiście polska literatura i teatr przede wszystkim nie mogą już niczego się po Kruczkowskim spodziewać? Czy naprawdę odrobiliśmy lekcję z Kruczkowskiego?
W roku 2000, a więc 17. lat temu Andrzej Wiśniewski, brytyjski reżyser i pedagog o polskim rodowodzie (na wyspach nazywany Andrew Vishnevsky) wyjaśniał mi, dlaczego w szkole teatralnej sięgnął po „Niemcy” Kruczkowskiego - w przeciwieństwie do reżyserów krajowych, którzy odłożyli już „Niemcy” na półkę”: „określiłem tę sztukę nieco, zwłaszcza uwolniłem od obciążenia ideologicznego, bo to byłoby dziś niezrozumiałe. Proszono mnie o sztukę realistyczną. To było przedstawienie dyplomowe, grane w New End w Londynie z moimi studentami. Chcieliśmy dać studentom ćwiczenie w powojennej sztuce realistycznej z pewnymi odniesieniami do tego, co się działo podczas wojny. Wziąłem na siebie również przekład. Wyeksponowałem wątek zagrożenia, jakiemu podlega uczeń profesora. Było to poruszające dla publiczności.
Młodzież angielska niewiele wie o latach wojny, to jest tak odległe od Anglii, że wystawienie takiej sztuki jak „Niemcy” jest wydarzeniem. Wcale to nie trąciło myszką: teatr angielski jest bardziej przyzwyczajony do sztuki realistycznej niż od podejścia Różewiczowskiego (Wiśniewski reżyserował też w Londynie „Białe małżeństwo” Tadeusza Różewicza – przyp. TM), które mnie osobiście bardziej odpowiada, bo pobudza moją wyobraźnię”. Oto jeden z wymownych dowodów, świadczących o tym, że spuścizna Kruczkowskiego wcale nie należy do lamusa, że może być źródłem wzruszeń i ważkich przemyśleń.
Kruczkowski łączył pasję polityka i pisarza, działacza społecznego i inżyniera dusz wedle ideału Stefana Żeromskiego. W swojej twórczości realizował ideał literatury zaangażowanej społecznie, poszukując także w publicystyce odpowiedzi na pytanie o kształt sztuki socjalistycznej. Wyrazem tej postawy był debiut powieściowy Kruczkowskiego - „Kordian i cham”, jedna z najżywiej dyskutowanych książek dwudziestolecia międzywojennego (obok „Przedwiośnia” Żeromskiego), w PRL przez wiele lat należąca do lektur szkolnych.
Kruczkowski napisał powieść dokumentarną, opartą na pamiętnikach wiejskiego nauczyciela, Kazimierza Deczyńskiego, i innych źródłach historycznych, wskazując na sprzeczności klasowe jako najważniejszą przyczynę klęski powstania listopadowego. Bohaterowi chłopskiemu przeciwstawiony został „Kordian”, Feluś Czartkowski, postać mierna, o ciasnych horyzontach, choć i „cham” nie jest bohaterem bez skazy - żywi naiwną nadzieję w sprawiedliwość carską.
Niezależnie od uproszczeń ujęcia problematyki wyzwoleńczej powieść zyskała szeroki rezonans, także dzięki swym zaletom artystycznym. Atakowano pisarza i z prawa, i z lewa, zarówno z uwagi na podważenie heroicznej legendy bohaterów szlacheckich, jak i na zatrzymanie się „w pół drogi” w charakterystyce bohatera ludowego, który cofa się przed wyciągnięciem rewolucyjnych wniosków z doświadczeń swojej klasy. Polemistom odpowiadał tak: „Stara Rzeczpospolita „narodu” szlacheckiego padła wśród głuchej, drewnianej obojętności milionowych mas ludu chłopskiego”.
Obok kwestii społecznych równorzędnym obszarem zainteresowań pisarza była relacja między jednostką i społeczeństwem, a także zagrożenia wnoszone do życia zbiorowego przez faszyzm. Niemal połowa jego twórczości wiąże się z „kompleksem niemieckim”. Już w roku 1933 pisarz objeżdżał kraj z odczytem „Łuna nad Niemcami”, a lata przymusowej izolacji w oflagu zaowocowały dwoma najważniejszymi w jego dorobku dramatami poświęconymi problemowi wolności jednostki w warunkach panowania systemu totalitarnego, „Niemcy” i „Pierwszy dzień wolności”.
Zaczęto więc uważać Kruczkowskiego za specjalistę od problematyki niemieckiej, choć tak naprawdę nie o Niemców (może wyjąwszy powojenny dramat „Niemcy”) mu szło. W centrum tych sztuk i także pozostałych dramatów pisarza znalazła się problematyka wolności jednostki i całych grup społecznych, jej ograniczeń i uzależnień. Niemieckie tło akcji wynikało z faktu, że akurat dobrze wydobywało tematy interesujące psiarza.
Od niemieckiego zdarzenia wzięła początek pierwsza jego sztuka, „Bohater naszych czasów”. Jej premiera (1935) wzbudziła pewne zainteresowanie, choć przede wszystkim zasłużoną krytykę. Karol Irzykowski zarzucił autorowi uprawianie publicystyki, naskórkowość i niewykorzystanie okazji do napisania naprawdę ważnego, mocnego utworu. Kruczkowski nawiązał do rzeczywistego zdarzenia, jakie miało miejsce w ówczesnych Niemczech, wyraźnie przeorientowujących swój ustrój na modłę państwa faszystowskiego. Oto pewien drobny oszust, popadłszy w tarapaty finansowe, postanowił odegrać rolę kombatanta wojennego, przez lata przebywającego w nieludzkich warunkach we francuskiej niewoli. Wszystko po to, aby wyłudzić pieniądze na bilet powrotny do Niemiec na koszt państwa. Sztuczka powiodła się nad podziw. Ku swemu własnemu zaskoczeniu niejaki Hummel pod przybranym nazwiskiem Daubmanna (w rzeczywistości poległego przed laty żołnierza) wraca do ojczyzny jako bohater i wkrótce staje się trybikiem rozkręcanej machiny propagandy nazistowskiej. Nie ulega to zmianie nawet wówczas, kiedy oszustwo Hummela zostaje odkryte.
Rzecz wydarzyła się naprawdę i – jak to często bywa – ten niemal niewiarygodny obrót sprawy, żywcem wzięty z życia, został uznany przez Irzykowskiego i innych recenzentów za wyraźnie naciągany… Tak czy owak, autor wziął sobie do serca zarzuty Irzykowskiego, opracował nową wersję utworu pod tytułem „Przygoda z Vaterlandem”, pogłębioną psychologicznie, ukazująca rozterki duchowe bohatera, wchodząca głębiej w mechanizmy i koszty mistyfikacji. Premiera miała się odbyć jesienią 1939 roku w Krakowie, ale wybuch wojny temu przeszkodził. Tekst zaginął w zawierusze wojennej i dopiero przypadkiem odnalazł się stary egzemplarz sztuki, który pracowicie poprawiał pisarz, ale do jej wystawienia doszło już po jego śmierci.
Okazało się, że to nie tylko sztuka o ówczesnych Niemczech i narodzinach faszyzmu – przed Brechtem napisana groteska o dojściu Hitlera do władzy (w wielu elementach przypominająca „Karierę Artura Ui”, ale Kruczkowski był pierwszy). Dzisiaj ta sama sztuka brzmi jak komentarz do niebezpiecznych tendencji odradzania się ruchów faszystowskich w Polsce, czego Marsz Niepodległości i wiele innych niepokojących incydentów jest widomym potwierdzeniem. Może więc, zamiast cierpieć na amnezję i niezrozumiałą zadufkowatość polski teatr sięgnąłby po ten utwór, odnajdując w nim poważne i ważne dla nas przestrogi. „Przygoda z Vaterlandem” to na pewno nieodrobiona lekcja z Kruczkowskiego.
Na odrobioną wygląda lekcja z „Niemców”, najsławniejszego dramatu psiarza, którego sława sięgnęła nawet Iranu i Turcji, nie wspominając o Niemczech, gdzie dramat Kuczkowskiego doczekał się kilkudziesięciu inscenizacji i realizacji filmowej. W Polsce, jak to skrupulatnie zestawiła w swojej książce „Leon Kruczkowski. Monografia bibliograficzna” (Wrocław, 1992) Jadwiga Kaczyńska, do połowy lat 80. pojawiała się na afiszu 54 razy, w tym czterokrotnie w Teatrze Telewizji w reżyserii, ba!, Adama Hanuszkiewicza, Kazimierza Dejmka, Jana Świderskiego i Andrzeja Łapickiego. Któż w tym dramacie nie grał – śmiało można powiedzieć, że sama śmietanka polskiego aktorstwa: Danuta Szaflarska, Aleksandra Śląska, Irena Eichlerówna, Halina Mikołajska, Maja Komorowska, Zofia Mrozowska, Krystyna Janda, Tadeusz Białoszczyński, Jan Kreczmar, Gustaw Holoubek, Adam Hanuszkiewicz, Zdzisław Mrożewski, Jan Świderski, Jerzy Duszyński, Marek Walczewski, Andrzej Łapicki, Andrzej Seweryn…
Po tym festiwalu gwiazd, zakończonym przedstawieniem w warszawskim Teatrze na Woli w reżyserii Andrzeja Rozhina (1984) nastąpiła cisza. Po roku 1984 „Niemcy” trafiły na scenę zaledwie trzy razy. Czyżby uznano, że nic już się z tego dramatu nie da wycisnąć? Przytaczana już wypowiedź reżysera brytyjskiego zdaje się świadczyć, że wycisnąć, i to bez większego trudu, da się nadal bardzo wiele.
Przypomnijmy: pierwotnie dramat nosił tytuł „Niemcy są ludźmi” - w założeniu autora sztuka miała stanowić pierwszy krok w przezwyciężaniu uproszczonego wizerunku społeczeństwa niemieckiego. Akt I to rozległa ekspozycja, w której Kruczkowski przedstawia niemiecką Europę, ukazując sceny w okupowanej Polsce, Francji i Norwegii: żandarm Hoppe, w cywilu woźny w Instytucie prof. Sonnenbrucha, wykonuje wyrok na złapanym przez Schulza żydowskim dziecku, choć przypomina mu własnego syna, ale „Dla niemieckiego człowieka sumieniem jest drugi niemiecki człowiek”; Ruth, córka profesora, odbywająca tournee pianistyczne przypatruje się egzekucji, aby doświadczyć prawdy o okupacji; Willy, oficer SS w okupowanej Norwegii wyłudza od pani Soerensen, matki aresztowanego, piękny naszyjnik w zamian za rzekomą pomoc. Akt II i III toczą się w willi prof. Sonnenbrucha, właśnie obchodzącego jubileusz naukowy, dokąd zjeżdżają się dzieci i współpracownicy. Profesor jest przeciwnikiem reżimu faszystowskiego, ale swój sprzeciw ogranicza do postawy wewnętrznej: „Prawdziwe Niemcy” - mówi do na wpół sparaliżowanej żony ślepo ufającej władzom - „te, o których warto myśleć, wierz mi, one są we mnie”.
Wydarzeniem probierczym staje się nieoczekiwana wizyta jeszcze jednego gościa w willi profesora - jego byłego współpracownika, Joachima Petersa, komunisty, który zbiegł z obozu koncentracyjnego. Rozmowa z gościem ujawnia, że profesor nie jest gotów do praktycznego okazania swego protestu wobec hitleryzmu. Ofiarowuje Petersowi jałmużnę, ale nie schronienie. Willy zamierza jednak przekazać gościa władzom, popierany przez wszystkich z wyjątkiem Ruth, która nieoczekiwanie zapewnia Petersowi możliwość ucieczki. Zapłaci za to swoją wolnością - fanatyczna bratowa, Liesel, która utraciła na wojnie najbliższych, denuncjuje Ruth. Profesor pozostaje sam z dramatycznym pytaniem, co czynić dalej, skoro okazało się, że nie ma ucieczki przed rzeczywistością, a jego badania nie należą do świata czystej nauki, ponieważ są wykorzystywane przez hitlerowskie władze. „Ty chyba nie masz sobie nic do zarzucenia...” - mówi jego żona, Berta.
Do pierwszej wersji dramatu dopisał Kruczkowski niezbyt szczęśliwy epilog, w którym przedstawiał dalsze koleje losu prof. Sonnenbrucha, już po wojnie wybierającego aktywną postawę bojownika o pokój. Po 1955 pisarz zrezygnował z tego doraźnego uzupełnienia.
„Niemcy” to utwór należący do najbardziej dyskutowanych dramatów w okresie powojennym (także w samych Niemczech). Niemiecki krytyk Hans Mayer pisał o atmosferze niepokoju i oczekiwania przed berlińską premierą „Niemców” (1949), a potem pewnego zaskoczenia, że nie była to sztuka rozliczeniowa, ale „w gruncie rzeczy sztuka o powojennej współczesności niemieckiej, o sprawach rozgrywających się „po wojnie”, o najbliższej przyszłości Niemiec”. Krytyk dodawał, że żaden pisarz niemiecki nie zdobył się na tak celną diagnozę sytuacji i dodawał, że sztuka „zrobiła tak silne wrażenie dlatego właśnie, że postacie z rodziny Sonnebruchów były jednocześnie realne, umieszczone w dniu codziennym Niemiec okresu wojny – i reprezentatywne”.
Początkowo dramat odczytywano wyłącznie w kontekście obrachunków polsko-niemieckich, później dostrzeżono w nim moralitet o śmierci liberała, wpisany w strukturę dramatu rodzinnego nawiązującego do dorobku Ibsena (wskazał na to Tadeusz Drewnowski). Zachowując swoje walory analizy postaw społeczeństwa niemieckiego wobec fenomenu faszyzmu, dramat ukazuje bowiem mechanizm zniewolenia „milczącej większości”, a także nieskuteczność emigracji wewnętrznej, która nie chroni jednostki przed współodpowiedzialnością za dookolną rzeczywistość. Nie dam sobie wmówić, ze to problematyka przebrzmiała.
Podobne uwagi cisną się na usta, kiedy analizujemy „Pierwszy dzień wolności” czy zagadkową po części „Śmierć gubernatora”, a nawet niesłusznie zapomnianą tragedię „Juliusz i Ethel”, osnutą na tle procesu Rosenbergów, która miała znacznie większe wzięcie za granicą niż w Polsce.
Sprawa jest oczywista: lekcja z Kruczkowskiego nie została odrobiona, jego teksty wciąż mają nam coś ważnego do przekazania.
Tomasz Miłkowski
Leon Kruczkowski (ur. 28 VI 1900 w Krakowie, zm. 1 VIII 1962 w Warszawie), prozaik, dramaturg, działacz społeczny związany z lewicą. Debiutował jako poeta („Młoty nad światem”, 1928). Autor powieści wykorzystujących materiały faktograficzne (m.in. „Kordian i cham”, 1932, utwór poświęcony zakwestionowaniu legendy powstania listopadowego), przede wszystkim dramaturg: adaptacja sceniczna „Kordiana i chama” (1935), „Bohater naszych czasów” (1935), „Odwety” (1948), „Niemcy” (1949), „Juliusz i Ethel” (1954), „Pierwszy dzień wolności” (1959), „Śmierć gubernatora” (1961), „Przygoda z Vaterlandem” (wyst.1963); w okresie okupacji więzień obozów jenieckich, kierownik literacki obozowego Teatru Symboli (m.in. inscenizował „Fausta” ), po wyzwoleniu działacz państwowy, poseł, prezes ZLP.