Humanistyka el
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 4474
Słowa dnia – są dokumentowane codziennie jako te, które najczęściej pojawiają się w wytypowanych serwisach prasowych. Można je śledzić na Facebooku, a wszedłszy na stronę www.slowanaczasie.uw.edu.pl, nie tylko czytać ich tygodniowe zestawienia i komentarze na temat słów miesiąca, ale od początku każdego listopada nawet samemu uczestniczyć w plebiscycie na Słowo Roku. Przede wszystkim jednak słowa dnia trafiają do zakładki na stronie Narodowego Korpusu Języka Polskiego - www.nkjp.pl - jako ogólnodostępny materiał do różnorakich badań i zastosowań, np. do układania słowników, podręczników, wzbogacania wyszukiwarek czy programów do automatycznego tłumaczenia. Z dr Dorotą Kopcińską z Instytutu Języka Polskiego UW, która zajmuje się wyborem i językoznawczym opracowaniem słów dnia oraz ich cotygodniowymi zestawieniami, rozmawia Krystyna Hanyga.

- Polskie słowa dnia są rejestrowane mniej więcej od marca 2010 roku, na początku stanowiły po prostu jeden z rezultatów pracy nad budową Narodowego Korpusu Języka Polskiego. Wzorem, do którego odwołał się współtwórca NKJP, a zarazem pomysłodawca odrębnego serwisu Słowa dnia prof. Marek Łaziński, był lipski Wortschatz, czyli zbiór leksyki języka niemieckiego wzbogacany codziennie właśnie o słowa dnia.
Polskie Słowa dnia zawdzięczają swoje istnienie także autorowi programu wyszukiwawczego o nazwie Frazeo - angliście z Uniwersytetu Łódzkiego dr. Piotrowi Pęzikowi. (W Instytucie Anglistyki UŁ od wielu lat opracowywano korpusy tekstów, zarówno języka polskiego, jak i korpusy porównawcze polsko-angielskie i angielsko-polskie, także tekstów uczniowskich, stąd udział łódzkich badaczy z tego środowiska w budowie NKJP). Dzięki oprogramowaniu dra Pęzika mamy codziennie możliwość obejrzenia kontekstów, których analiza jest czynnikiem niezbędnym przy wyborze przez językoznawcę słów dnia spośród tych, które program wskazuje automatycznie jako słowa najczęściej używane poprzedniego dnia w tekstach prasowych. Zasadniczym materiałem są pierwsze strony czterech dzienników ogólnopolskich („Rzeczpospolitej”, „Gazety Wyborczej”, „Dziennika Gazety Prawnej” i „Polski The Times” oraz ich wydań lokalnych), ale także pokazują się teksty funkcjonujące wyłącznie w Internecie na stronach innych gazet i portali.
- Program dostarcza słów, które mają frekwencję bezwzględnie wysoką nie tylko w tekstach z poprzedniego dnia, ale także dosyć wysoką w porównaniu z danymi tekstowymi z poprzedniego półrocza. Wyniki są rezultatem pracy automatu i muszą podlegać kontroli językoznawcy. Po pierwsze dlatego, że program na razie nie uwzględnia różnicy wielkości liter w zapisie, więc to człowiek musi zdecydować, początek którego słowa - jako nazwy własnej - trzeba napisać wielką literą. Poza tym program z założenia sprowadzający słowa do form podstawowych wyrazów czasem robi zabawne pomyłki.
Na przykład, przez ostatnie miesiące przewijał się w prasie temat uboju rytualnego i słowo ubój padało w tekstach dość często. Ponieważ ubój jako ciąg liter rzeczywiście niewiele się różni od kształtu formy bój – rozkaźnika od bać, na liście wygenerowanej przez program pojawiało się słowo ubać jako hipotetyczna reprezentacja formy czasownika. Dzięki temu, że można było sprawdzić przykłady użycia, teksty z jakich dane słowo zostało zaczerpnięte dało się szybko zweryfikować, że w tym wypadku nie jest to jakiś nowy czasownik, tylko znany od dawna rzeczownik, sprowadzony automatycznie do nieodpowiedniej formy podstawowej.
Oczywiście, będziemy starali się usprawnić działanie programu, by takie sytuacje się nie zdarzały, ale udział człowieka w procesie wyboru słów dnia zawsze będzie istotny.
Selekcja dotyczy też słów pochodzących z lokalnych wydań gazet, związanych z miejscowymi wydarzeniami. Nie każde z nich odbija się echem w całym kraju, a więc utrwalenie opisujących je nazw nie odpowiadałoby ich rzeczywistej randze społecznej. W końcu o tym, co zostanie udostępnione publicznie, decyduje w dużym stopniu osoba wybierająca.
- Co na podstawie słów dnia można powiedzieć o współczesnej polszczyźnie medialnej, o procesach zachodzących w języku, tendencjach zmian w słowotwórstwie, składni, semantyce?
- Przede wszystkim jest bardzo wiele słów o charakterze książkowym, co przynajmniej w pierwszym momencie wydaje się dość dziwne. Wynika to jednak nie tylko z funkcjonowania programu, każdy z nas ma tendencję do myślenia o jednostkach leksykalnych jako o jednosegmentowych: słowo pisane to jest ciąg liter między spacjami i nic więcej. Tymczasem okazuje się, że słowa, które można interpretować jako formy wyrazów książkowych, często występują jako określenia innych słów. Na przykład, towarzyszący ubojowi przymiotnik rytualny na pewno nie jest wyrazem używanym przez wszystkich w życiu codziennym. A więc sam przymiotnik rytualny ma charakter słowa książkowego. Ożyło ono jednak w funkcji składnika związku wyrazowego, będącego w całości terminem, podobnym do wielu innych, do których na tyle przywykliśmy, że nie zwracamy uwagi, iż stanowią połączenie – jak godzina wychowawcza.
Często jednostki należące do biernego zasobu słownictwa rodzimych użytkowników polszczyzny zaczynają znów występować w tekstach jako elementy związków łączliwych czy nawet stałych, odświeżone, gdyż akurat odpowiadają potrzebie chwili.
Częściowo za wielokrotne pojawiania się w danym okresie jakichś do tej pory nieużywanych publicznie wyrazów ponoszą odpowiedzialność poszczególni autorzy tekstów, których słowa zostały ni stąd ni zowąd podchwycone i są powtarzane przez dni czy tygodnie. Przykład z ostatniego okresu: bezmózgi antyklerykalizm. Mnie, jako językoznawcę gramatyka, cieszy wystąpienie przymiotnika bezmózgi, ponieważ ma ciekawą budowę słowotwórczą, a w przywołanym kontekście również niecodzienne znaczenie ‘taki, który cechuje ludzi bez mózgu’. Autorzy wypowiedzi zwykle jednak posługują się połączeniami typowymi dla polszczyzny ogólnej, z domieszką książkowej, z drugiej strony często wypowiadają się z ogromnym ładunkiem emocji i wtedy używają właściwie polszczyzny potocznej. Do niej czasem dodają elementy zaczerpnięte z odmiany urzędowej - jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że w bardziej oficjalnych wypowiedziach taki zgrzyt stylistyczny, bywa, że występujący nawet w obrębie jednego zdania, świadczy, że mówiący nie ma pojęcia, jak konstruować harmonijne stylowo wypowiedzi.
Zresztą po tych wybranych słowach dnia widać, że ich źródłem są teksty utkane z elementów wziętych z różnych odmian polszczyzny. W jednej wiadomości czytamy: policja gania przestępców, w innej – że czyjaś wypowiedź stanowi nieprzytomną, podłą nagonkę na kogoś, jeszcze w innych, że po jakimś wybuchu zieje dziura, a jakaś sytuacja podpala kogoś do działania.
Do końca też nie wiadomo – to wymaga odpowiedniego opracowania – na ile ten automatyczny wybór odzwierciedla fakt, że w tej chwili nawet na pierwszych stronach gazet nie mamy do czynienia z informacją, a od razu z czymś, co jest jawnym bądź zakamuflowanym komentarzem. Dawniej można było spokojnie powiedzieć, że w prasie mamy teksty różnogatunkowe, a teraz doczekaliśmy się tekstów będących melanżem różnych gatunków. Tymczasem, jak się patrzy z dłuższej perspektywy, nie widać wśród słów dnia wielu rzeczy zupełnie nowych.
Czasem oczywiście trafiają się rarytasy typu: wózkopas, czyli kawałki równo ułożonej kostki, które na warszawskim Starym Mieście mają ułatwić poruszanie się osobom na wózkach. Zdarzają się też neosemantyzmy, jak suwak ‘sposób poruszania się pojazdów przed zwężonym odcinkiem jezdni’, i nowe połączenia wyrazowe, które jednak uznalibyśmy za niepoprawne składniowo, np. dać kogoś na żer dla mediów.
Potwierdza się natomiast obserwowana od pewnego czasu przez językoznawców tendencja do używania w funkcji określenia gatunkującego form przymiotników odrzeczownikowych, które nierzadko się z tego powodu tworzy, zamiast form dopełniacza rzeczownika, np. ostrożnościowy i postać terminu w ekonomii – próg ostrożnościowy w miejsce jego prostszej wersji – próg ostrożności. Moim zdaniem, przyczyny tego zjawiska z pogranicza semantyki, słowotwórstwa i składni należy upatrywać głównie w tym, że przymiotniki, które tworzymy od rzeczowników, przybierają znaczenia zależnie od kontekstu, w jakim wystąpią, więc możemy stosować je wszędzie tam, gdzie z jakiejkolwiek przyczyny zależy nam na skrótowym ujęciu myśli.
Powinniśmy jednak pamiętać, że nie zawsze zostawianie odbiorcy interpretacji naszej wypowiedzi jest bezpieczne. Przymiotnik urodowy w połączeniach typu: produkt urodowy ‘taki, który służy zachowaniu urody ciała ludzkiego’ (produkt dla urody, nieurzędowo po prostu kosmetyk) czy rynek urodowy ‘taki, na którym handluje się produktami utrzymującymi urodę ciała ludzkiego’ (rynek produktów dla urody, czyli rynek kosmetyków) poza tym, że się może językoznawcy nie podobać, bo uzna, że jest zbędny wobec istnienia przymiotnika kosmetyczny (wcześniej też nazywano urzędowo kosmetyki, ale - produktami kosmetycznymi), zasadniczo nie będzie rozumiany niezgodnie z intencją nadawcy, choć może jakiegoś odbiorcę w pierwszej chwili zdezorientować. Jednak wieloznaczność, o której tu mówimy, odnosi się również do przymiotników tworzonych od nazw krajów czy państw, a tu już często wchodzimy na pole minowe.
>- Oficjalną - na pewno. Ponieważ poziom naszego wykształcenia, także językowego, stale się obniża, za chwilę nikt nie będzie zwracał uwagi, że coś jest niewłaściwie ujęte w słowa, dopóki jako odbiorca nie poczuje się obrażony przez kogoś, kto również sądził, że może powiedzieć wszystko, bo jest wolność słowa i przy użyciu nieparlamentarnych słów nie zostawił na swoim oponencie suchej nitki. Wówczas ten obrzucony błotem – święcie oburzony przykładem słownego chuligaństwa - jest gotowy biec do sądu z oskarżeniem o obrazę swojej czci. W takiej chwili może sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że on sam także nie zna zasad językowej etykiety i gdyby role w dyskusji się odwróciły, to z kolei on nie miałby żadnych oporów przed użyciem niewybrednych słów.
Niepokojący jest stan polszczyzny wielu młodych ludzi. Nie chodzi tu o ich kreatywne zabawy językowe czy nawet uleganie obcym modom (angielszczyźnie), ale o częsty między młodymi sposób porozumiewania się przy użyciu niemal wyłącznie wulgaryzmów i obscenów. To bardzo groźne zjawisko, które się rozprzestrzenia, wpływa nawet na zachowanie mowne starszego - zdawałoby się - lepiej wychowanego pokolenia.
>- Sądzę, że wspomniane już przeze mnie zachwianie wyczucia różnic między odmianami języka wśród rodzimych użytkowników polszczyzny, ma swoje źródło w brakach edukacji. Po pierwsze, ta nieporadność bierze się stąd, że ludzie coraz mniej muszą pisać i piszą, także w sytuacjach oficjalnych. To zaczyna się od początku szkoły, w tej chwili właściwie na żadnym poziomie edukacji nie wymaga się od ucznia, żeby samodzielnie sformułował choć jedno zdanie.
Dawniej w młodszych klasach szkoły podstawowej często trzeba było budować zdania na przykład z podanych wyrazów lub z wyrazami, które kryły w sobie jakąś trudność w pisowni. Obecnie uzupełnia się w zeszycie ćwiczeń jedno – dwa słowa w danym poleceniu. W starszych klasach nie pisuje się również rozprawek. Ludzie mają problem ze sformułowaniem jakiejkolwiek skończonej myśli na piśmie, gdyż nigdy nie byli w tym ćwiczeni.
Po drugie, z mówieniem też mamy większe kłopoty, odkąd w imię zachowania różnicy między tekstem pisanym a mówionym, pozwalamy na to, żeby już od dziecka nie przejmować się budowaniem kompletnych wypowiedzi.
Po trzecie, nawet za młodu czyta się niewiele tekstów klasycznych będących świadectwem naszej wielowiekowej kultury, które można uznać za wzorcowe pod różnymi względami. Obecnie od wczesnej młodości czytamy głównie teksty wytworzone przez użytkowników języka równie kompetentnych jak my, którzy mamy właśnie coś powiedzieć czy napisać. Nie stanowią one dla nas żadnych wzorców.
Od kilkudziesięciu lat w badaniach językoznawczych funkcjonuje pogląd, według którego język, z którym się rodzimy i w którym wzrastamy, to właśnie polszczyzna potoczna i dopiero w szkole powinniśmy nauczyć się wypowiadać i pisać w języku ogólnym. Można by tu widzieć elementy dowartościowania gwar ludowych czy odmian regionalnych, ale w polszczyźnie nigdy nie było i nie jest tak, jak na przykład w języku niemieckim, w którym rzeczywiście niemczyzna potoczna każdego regionu jest na tyle różna, że bez poznanej w szkole niemczyzny ogólnej trudno byłoby np. Bawarczykowi porozumieć się z mieszkańcem okolic Kolonii.
Różnice językowe między mieszkańcami różnych regionów naszego kraju nie są współcześnie tak duże, by nauczaniu polszczyzny ogólnej w szkole towarzyszyła dodatkowa motywacja: dobre opanowanie wszystkich odmian języka polskiego w mowie i w piśmie to warunek konieczny do skutecznego porozumiewania się między wszystkimi członkami polskiego społeczeństwa, niezależnie od środowiska językowego, z jakiego się wywodzą, a więc do pełnienia jakichkolwiek ponadlokalnych ról społecznych. Skoro na co dzień posługujemy się polszczyzną potoczną, a szkoła nie rozwija dostatecznie naszych kompetencji w zakresie użycia innych odmian, (nawet czasem nie uświadamia wystarczająco, że takie odmiany istnieją), to trudno się dziwić, że również w sytuacjach oficjalnych jest nam najłatwiej używać stylu potocznego ze wszystkimi jego zaletami, zwłaszcza wielością barwnych określeń, i wadami, jak brak słownictwa neutralnego emocjonalnie oraz ograniczenie tematyczne leksyki. Stąd między innymi – moim zdaniem - to wrażenie ubożenia języka mediów.
- Przede wszystkim sprzyja skrótowości wypowiedzi i tu oczywiście prym wiodą sms-y. W komunikacji internetowej, w wypowiedziach na forach, na czatach króluje polszczyzna potoczna. Teksty pisane próbuje się tam maksymalnie kondensować i odrzucić wszystko, co wydaje się spowalniać tworzenie wiadomości, choćby polskie znaki. O interpunkcji w ogóle nie ma co wspominać. Jeśli chodzi o ortografię, to internauci traktują ją jako zbędny balast i swoim dążeniu do uproszczeń łatwo zapominają, czemu służy morfologiczna zasada pisowni. Jej przestrzeganie ułatwia czytającemu identyfikację różnych form tego samego wyrazu.
Wbrew pozorom, pisanie zgodnie z wymową opóźnia zrozumienie zapisu. Z jednej strony więc panoszy się w tych tekstach niechlujstwo graficzne. Z drugiej strony, efektem tendencji do skrótu są np. emotikony, czyli nowe – niewerbalne - sposoby komunikowania uczuć z wykorzystaniem, co paradoksalne, kombinacji tych samych znaków przestankowych, które się pomija przy tworzeniu wypowiedzi. Warto również zwrócić uwagę, że upowszechnienie narzędzi komunikacji elektronicznej sprawiło, że nasz zasób słownictwa czynnego wzbogacił się o wiele nowych wyrazów i to będących nie tylko terminami, ale także słownictwem środowiskowym. Po prostu wszyscy znamy się już nie tylko na medycynie.
- Język towarzyszy zmianom w obyczajowości, demokratyzuje się. W nim, jak w modzie, obowiązuje luz, swoboda. Rozpowszechniają się neologizmy i neosemantyzmy mające swoje źródło w języku angielskim. Słowa dnia, o których mówimy, są tyleż zwierciadłem współczesnej polszczyzny, co ciekawym materiałem choćby dla socjologów. W tych słowach znajdują przecież odbicie wydarzenia, medialne tematy dnia, głośne debaty i afery, zjawiska kulturowe. Słowa mówią wiele o mentalności i zainteresowaniach Polaków oraz o ich wyobrażeniach o świecie.
>
- Badacze zajmujący się opisem diachronicznym polszczyzny zwracają uwagę, że ta rejestracja słów posłuży socjologom, historykom myśli, polityki czy języka także w przyszłości do rozpoznania i opisywania sytuacji, wydarzeń, które miały miejsce w naszych czasach. Nasi potomkowie dowiedzą się dzięki Słowom dnia, co było dla nas tak ważne, że rozprawialiśmy o tym w mediach przez dłuższy okres. Tymczasem jako synchronista trochę dziwnie się czuję ze świadomością, że opisując tu i teraz, tworzę materiał, który będzie spożytkowany także w przyszłości.>- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1944
Mit w sensie przedmiotowym to opowiadanie udramatyzowane, często symboliczno-magiczne, wyrażające ludzkie doświadczenie świata jako rzeczywistości sakralnej. Objawia modele wszelkich obrzędów i ludzkiej działalności, w których doznaje się religijnego lub quasi-religijnego doświadczenia świata. W języku potocznym mit jest synonimem fikcji, tego co nieprawdziwe, nierealne, irracjonalne, irracjonalne. Mit od XIX wieku w wyniku rozwoju nauki i techniki oraz takich trendów i prądów myślowych jak: ewolucjonizm, scjentyzm, kult wolności i sprawiedliwości społecznej, postrzegany jest jako coś nienaukowego, antymodernistycznego, stając się synonimem zacofania, zaściankowości, ciemnogrodu.
Mity są społecznym snem, a sny – osobistym mitem.
Joseph Campbell
Mit jako przebrzmiały sposób opisywania świata i procesów w nim zachodzących, zdaniem prof. Ludwika Stommy polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia i sama kultura były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji sił wyższych, pozaracjonalnych. Wtedy można je zadekretować jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od Boga (czy innej siły pozaziemskiej).
To – wedle Stommy – forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych oparta najczęściej na chwytliwej formule, iż to jest jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Mamy tu oczywiście również do czynienia z boską ingerencją.
Mit jest więc rodzajem świadomości społecznej obecnym we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych. Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać (co widać obecnie w dwójnasób).
Mit zdejmuje w takiej perspektywie odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy. To bardzo wygodna i psychologicznie uprawniona pozycja. Uprawniona dla infantylizmu, niedojrzałości.
Współcześnie uznaje się mit jako zakorzeniony w najgłębszych pokładach ludzkiej psychiki, immanentny jej element niosący prawdę. Przyczyniły się do tego m.in. badania Karola G. Junga i jego szkoły, jak również nowe odkrycia w dziedzinie antropologii kultury.
Mit i religia
Jeden z największych teologów katolickich XX wieku, Karl Rahner zauważył, iż pojęcie mitu nierozerwalnie jest związane z językiem religijnym i z takim też rozumieniem egzystencji człowieka. Każde pojęcie opowiadające o rzeczywistości metafizycznej lub religijnej (leżących poza sferą bezpośredniego doświadczenia) musi się posługiwać wyobrażeniami, które nie są pierwotnymi wyrazami tej rzeczywistości, ale pochodzą z innego źródła. Jeśli przyjmujemy następnie, że to wyobrażenie nie jest statycznym obrazem, lecz ma charakter wyobrażenia dramatycznego, wydarzeniowego, albo można je nazywać wyobrażeniem mitycznym, to można to będzie uznać, iż każda wypowiedź metafizyczna lub religijna ma charakter mityczny, albo podlega interpretacji w terminach mitu.
Wszystkie te elementy znaleźć można w micie Solidarności funkcjonującym cały czas w polskiej narracji. Tym samym dekretuje się je jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunku społeczne”, „chwalebne zasady”. Jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od siły pozaziemskiej. Mitem jest też forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych opartej najczęściej na chwytliwej formule, iż jest to jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Mamy tu do czynienia z kolei z nadprzyrodzoną ingerencją.
Jak zauważa Simone de Beauvoir, „większość ludzi zadowala się mitami, tanim poczuciem wieczności, absolutem w kieszonkowym wydaniu”. To w świetle tezy Karla Poppera mówiącej, że „w postaci mitów społeczeństwo narzuca (…) jednostkom, obrazowo i uchwytnie, swoje prawa i obyczaje; dzięki mitom nakaz zbiorowości, kolektywny imperatyw, wciska się w każdą świadomość. Za pośrednictwem religii, tradycji, języka, podań, pieśni, kina - mity przenikają nawet do egzystencji, całkowicie prawie ujarzmionych przez materialne konieczności” jest niezwykle znamienne. Tu bowiem bylejakość myślenia i lichość potrzeb ogółu (de Beauvoir) miesza się z przymusem i narzuceniem przez zbiorowości jednostkom zachowań, postaw, nawet schematów myślowych (Popper) nie odpowiadających wartościom i przekonaniom tych jednostek. Służą do tego odpowiednie metody i formy funkcjonowania zbiorowości. Ale jest to gwałt na psyche jednostki.
Polityka napuszenia i kiepskiego mistycyzmu
Prof. Jan Szczepański, socjolog i wybitny myśliciel, zauważył już przed 40 ponad laty, że „polityka w Polsce ciągle rozgrywa się w sferze emocji i ciągle sądzimy, iż rozwój kraju zależy od postaw patriotycznych, zaangażowania, oddania sprawie, ofiarności etc. i ciągle w wychowaniu i propagandzie kładziemy nacisk na emocje.
Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się znacznie szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym wynikiem jest nieskuteczna.
Z drugiej strony jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenia emocjonalne mogą zawsze przynieść niespodziewane skutki”.
Czy coś się w tej mierze zmieniło? Jeśli tak, to z pewnością na gorsze. Bo przecież mit jako rzeczywistość żywa i przeżywana podlega podobnie jak zjawisko religii, deformującym procesom historycznym, społecznym, kulturowym, politycznym itd. Mit w ich wyniku zdegradowany zostaje do pewnego rodzaju narracji, używanej do określonych, na pewno pozamitycznych czy pozareligijnych, utylitarnych (np. politycznych) celów.
Polski humanista światowej sławy prof. Andrzej Walicki w tym kontekście zwraca uwagę na szczególną uległość polskiego społeczeństwa wobec różnorakich form przemocy ze strony zbiorowości (chodzi o dzieje naszego narodu), predylekcji do poddania się modom, popularnym trendom i alienacji z uniwersalnie pojętych spraw publicznych. Przytakiwania możnym. „To samo działo się w heroicznym okresie Solidarności: wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie moralnej walki, ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających z nich uprawnień”.
To, na co zwraca uwagę Walicki, bierze się z szerzonej megalomanii, ze sztucznego heroizmu, z napuszenia i kiepskiego mistycyzmu oraz traktowania Polski (i siebie) jako Chrystusa narodów. To cień Mesjasza, który siebie składa w ofierze za innych. I ciągnie się ta skaza w zbiorowym nadwiślańskim myśleniu zaciemniająca racjonalizm, pragmatyzm i realizm, od wieków. Setna rocznica odzyskania przez Polskę państwowości potwierdza to znakomicie.
Prof. Barbara Świda-Zięba, socjolog i działaczka demokratycznej opozycji z lat PRL, będąc uczestniczką obrad Okrągłego Stołu z niesmakiem stwierdza w swej ostatniej książce, iż jej niedawni fratrzy podczas już konkretnych rozmów w istotnych dla kraju sprawach pokazują swą małość, miałkość intelektualną, kompletne nieprzygotowanie do uniwersalizmu państwowotwórczego. Sędziwa intelektualistka u schyłku życia pisze: „Za to szalał manipulant koło trzydziestki, Czaputowicz. Ważny kandydat na czołowego polityka opozycji. Zdążył już rozbić >Wolność i Pokój< i ma swoją organizację. On to z tej przypadkowej (choć niegłupiej) zbieraniny chciał stworzyć (…) jakieś podkomisje o nieokreślonych kompetencjach, a przewodniczących wyłonić zaraz. Niech harcerze zbiorą się w jednym kącie i wybiorą harcerza, robotnicy w drugim kącie – wybiorą robotnika itd. I dokooptujemy ich do komisji (składającej się, jak pisałam, w większości ze staruszków) – komisji, co nie wiadomo, co ma robić, ale wiadomo, że ma namaszczenie Wałęsy”.
I podsumowując cały fragment poświęcony opozycji demokratycznej przy Okrągłym Stole pisze: „nie mogłam się powstrzymać, by nie zauważyć, że Okrągły Stół uaktywnia nietolerancję, swoistą też dla lat 1980-1981, odbiera jednostce prawo do indywidualnych sądów. Uruchamia mechanizmy psychologii tłumu”.
Modlitwą i magią silni
Czy dzieje III RP nie są jakby egzemplifikacją takich właśnie działań, takiej mentalności, takiej potrzeby posiadania przez każdego swojej politycznej kanapy, swojej koterii, swego stronnictwa, gdzie mógłby brylować, przewodniczyć? Dzisiejsza sytuacja jest jedynie kontynuacją i wzmocnieniem tych tendencji, patrzenia na politykę i działalność publiczną w sposób wsobny, egoistyczny, a zarazem mityczny i mesjanistyczny. Gen szlachcica na zagrodzie równego wojewodzie, który uosabiać ma polskie umiłowanie wolności, demokracji (tu – szlacheckiej, a de facto były to rządy oligarchii magnacko-szlacheckiej prowadzące do kompletnej anarchii i anihilacji państwa na ponad 100 lat) ma się całkiem dobrze.
Zresztą, gloryfikowaną nad miarę II RP, będącą dziś w powszechnej narracji mitologicznym Edenem (m.in. ziemiaństwo, dworki, „nie oddamy ani guzika”, marsz na Wilno czy Zaolzie, COP i Gdynia) również charakteryzował ten zabójczy syndrom destrukcyjnego partyjniactwa i salonowych koterii, oligarchiczny system funkcjonowania państwa (zwłaszcza w latach 30. XX w.), potworne zróżnicowanie społeczno-kulturowe. W >Sprawach Nauki< pisał dwukrotnie na ten temat prof. Witold Modzelewski w 2018 roku.
Prof. Leszek Kołakowski stwierdził kiedyś, iż dotychczasowe wychowanie chrześcijańskie (w wersji potrydenckiej, kontrreformacyjnej) podtrzymywało – a w Polsce ma to miejsce po dziś dzień jako trend nasilający się i coraz bardziej totalny – przekonanie związane z obrządkami religijnymi i sakramentami jako elementami wierzeń magicznych. Tym samym sugeruje się, iż modlitwy, obrządki, pielgrzymki, czuwania itd. - choć włączają, rzecz jasna, działania nadziemskiej energii - mają przede wszystkim zapewnić skuteczność techniczną w osiągnięciu zamierzonego celu. Tym samym stają się one formą manipulacji, zaklinania rzeczywistości, mających zmienić realnie rzeczywistość.
Tak realizowany religijny kult powoduje ustawienie wierzenia religijnego na antypodach racjonalności i empiryzmu. I to się nie zmieni, dopóki nie zdekonstruuje się imaginarium, nadwiślańskiej silnie zmitologizowanej świadomości, lechickiej mentalności nie oczyści z przaśnego ludyzmu, bezrefleksyjnej manifestacyjności podyktowanej postawą: „bo tak wypada”, czy „co ludzie powiedzą”.
Mitomańscy mistycy znad Wisły
Demitologizacja zawsze bardzo boli, bo z mitem trudno się rozstać, zwłaszcza człowiekowi owładniętemu mitomańskim mistycyzmem („ rozpadające się iluzje boleśnie ranią” pisał Anthony de Melo, TJ). Zwłaszcza, kiedy od dekad używa się mitu dla utylitarnych, niskich - przede wszystkim politycznych i doraźnych - celów.
To stąd biorą się powszechne (w mikro- i makroskali) mniemania, czy przekonania, o polskiej wyjątkowości, będące dalekim echem towiańszczyzny czy romantycznych rojeń nadwiślańskich wieszczów. Doskonale pokazuje ten casus Sławomir Mrożek w Weselu w Atomicach, gdzie prawdziwy Polak-katolik, kibol i nacjonalista, (ale takie schematy myślowe spotykać można również we wszystkich wspólnotach i zbiorowościach nad Wisłą i Odrą) uprzejmie prosi o oddanie mu władzy nad światem, a swoja prośbę uzasadnia tym, iż „jest lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.
I na koniec jeszcze jedna sprawa. Każdorazowe powstanie czy odrodzenie państwa polskiego (a miało to miejsce kilkakrotnie w tysiącletniej historii naszego kraju) traktuje się - jak pisze wspominany prof. Witold Modzelewski - w sposób cudowny, legendarny, mityczny, nie uwzględniając absolutnie warunków zewnętrznych jak i normalnych procesów społeczno-politycznych wpływających na tego typu zjawiska i wydarzenia.
„Ów cud odrodzenia miał być należną nam łaską, sakralizować twór publicznoprawny powstały przed stu laty. Zwycięstwo Dobra (pisanego dużą literą) jest wyrazem sprawiedliwości dziejowej czy też ładu moralnego, który został tym samym przywrócony”. Po prostu, boskie ingerencje i iluminacje ludu bożego (ale najczęściej chodzi tu o elity) powodują pojawienie się Polski na mapie Europy.
Taki sposób uprawiania polityki, ale też i nauki oraz formy dialogu elit ze społeczeństwem, przez omyłkę lub manipulację nazywanej historyczną, taki przekaz publiczny i taka forma edukacji jest nie tylko anachronizmem i wizją sprzed stu laty. To kolejna wersja polskiego irracjonalizmu i misjonizmu (jak określa to prof. Bronisław Łagowski w swych tekstach). Ale najsmutniejszym jest to, iż nikomu zdaje się nie przeszkadzać ów absurd, owa alienacja ze światowych trendów, to pogrążenie się w „przaśności” i „naszości” mitów, legend, chciejstw i fantazmatów. Mimo XXI wieku i kierunków, w jakich podąża rozwój świata i ludzkości. Czyżbyśmy wszyscy już przez nachalną retorykę i permanentne oszustwa tak bardzo zboczyli na intelektualne manowce i odeszli od racjonalności oraz realizmu?
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1928
Technologia to umiejętność praktycznego wykorzystania naukowych osiągnięć.
Postęp naukowo-cywilizacyjny kreowany jest mocą intelektualnie silnych, sprawnych i spostrzegawczych osobowości i umysłowości, będących pod wpływem poczucia trwałego naukowego niezaspokojenia.
To dzięki twórczej myśli prowadzącej do rozwoju technologii gatunek homo sapiens wygrał darwinowską walkę o byt z innymi gatunkami, poza niektórymi bakteriami i wirusami. To dzięki myśli ludzkiej za pomocą stworzonej przez siebie technologii potrafimy w wielu przypadkach przechytrzyć również niektóre prawa natury.
Dotychczas postęp w rozwoju ludzkości odbywał się tylko na drodze ewolucji związanej z wymianą pokoleń. Współcześnie natomiast, stosując klonowanie i inżynierię genetyczną, można pożądany proces biologicznego rozwoju przeprowadzić w procesie jednego tylko etapu. Postęp technologiczny nie tylko zaspokaja coraz szybciej rosnące potrzeby i wymagania człowieka, ale ponadto uwalnia go też od wielu życiowych ograniczeń oraz wysiłku, zarówno cielesnego jak i umysłowego, zwiększa też precyzję działania, pomimo skrócenia czasu wykonania planowanego zadania.
Pytania i wątpliwości
I tu ujawnia się pytanie, czy tak dynamicznie rozwijający się związek między człowiekiem a technologią to wyraz symbiozy czy też uzależnienia? Czy współczesny człowiek po jakimś światowym kataklizmie, pozbawiony technologii, potrafiłby funkcjonować, by budować przyszłość ludzkości od nowa?
Myślę, że w przebiegu swego rozwoju utracił życiowe umiejętności dawnego prehistorycznego człowieka walki o fizyczną egzystencję. Wprawdzie Piętaszek dał sobie radę, ale w powieści. Gdyby zginął, nie byłoby książki. Ponadto obdarzony był dobrym zdrowiem, a to jest sine qua non warunek bytu w każdych warunkach i okolicznościach. Myślę więc, że homo sapiens w tych warunkach musiałby zginąć.
Tak więc okazuje się, że współcześnie nasze życie w bardzo dużym stopniu zależne jest od umiejętności tworzenia i wykorzystywania technologii. Nasuwa się też pytanie, czy przyszły użytkownik nowego wynalazku, a nawet sam odkrywca, zna wszelkie możliwe zagrożenia związane z jego użyciem i czy umiałby im zapobiegać i je unieszkodliwiać? Czy nie przypomina to lotu ćmy do jaskrawego płomienia? A wiele jest po drodze zagrożeń do pokonania, do których na pierwszym miejscu zaliczę ludzką głupotę prowadzącą do bezrefleksyjnego, bo niewłaściwego wykorzystania naukowych sukcesów. Ćmy jednak rozumu nie mają i to całkowicie je tłumaczy.
Hamowanie i sterowanie
Postępu zahamować nie tylko nie można, ale się nawet nie uda. Od wynalazku koła i ognia nie ma odwrotu. Należy jednak zgodnie z dobrem człowieka i jego godnością, a więc zgodnie z zasadami moralnymi, procesem rozwoju sterować, nadając mu właściwy kierunek.
Jakże często mówi się, że zasady moralne hamują postęp. Czy jednak cywilizacja może się rozwijać bez wpływu i udziału moralności? Niestety może, i to zbyt często. W każdej bowiem kolejnej wojnie zabija się ludzi sprawniej, szybciej i więcej, a więc stopniowo w coraz bardziej ulepszany technologicznie sposób.
Przyzwolenie
Zdobywamy coraz więcej wiedzy, dzięki której tworzymy nowe technologie, a dzięki temu coraz lepiej poznajemy świat, życie, ludzi i siebie samych, a pomimo tego równocześnie dajemy przyzwolenie na niszczenie własnego środowiska i inne niewłaściwe wykorzystanie naukowego i technologicznego postępu - również, a może zwłaszcza, w medycynie.
Jeden z filozofów (nie pamiętam kto) zapytywał: „Gdzie podziała się mądrość, którą utraciliśmy w wiedzy?”. W tym stwierdzeniu przejawia się czas moralnego relatywizmu i deprecjacji triady Platońskich wartości: prawdy, dobra i piękna. A to są przymioty wszelkich rzeczywistych wartości. Pamiętać należy, że pomimo zagrożeń związanych z postępem jesteśmy współcześnie pod stale słabnącą ochroną moralności własnej, poszczególnych osób i całych społeczeństw. Ponadto poszerza się społeczne przyzwolenie na bezkarne zło.
Jeśli w przypadku nowych wielkich odkryć i wynalazków lekceważyć będziemy wszelkie, a w tym i moralne, zagrożenia, to przewidywalną tego konsekwencją będzie wynaturzenie i stopniowe przeistoczenie homo sapiens w animal rationale. Przerażająca to wizja. Niektórzy już teraz twierdzą, że to małpa pochodzi od człowieka, a nie człowiek od małpy, bo one w przeciwieństwie do człowieka nie niszczą swego gatunku i planowo nie niszczą przyrody, a więc środowiska, w którym żyją.
Oblicza współczesnej technologii
Co cechuje współczesne technologie? To dzięki technologii możemy odsunąć śmierć, przywrócić zdrowie, zapewnić dobrą jakość i godność życia. Mało tego, to dzięki technologii możemy wyprodukować człowieka, którego możemy też potraktować jako przedmiot, rzecz, a nawet surowiec, który sprzedawany będzie według rynkowych cen. I takie może być oblicze technologii i temu może służyć. Czy na tym polegać ma największy technologiczny postęp w medycynie?
Postęp technologiczny może mieć też i inne oblicze. Przedstawiane sukcesy myśli ludzkiej uzbrojonej w stworzoną przez nią technologię nie kolidują z prawami natury. I na tym polega jej wielka wartość. A każdy wynalazek może być przecież wykorzystany zarówno w dobrym, jak i złym celu. Nawet tak prosta wiedza, że kamień jest twardy, może być wykorzystana zarówno dla dobra, jak i krzywdy człowieka, a więc właśnie w dobrym i złym celu.
Jednakże przebieg granicy dobra i zła w procesie wykorzystywania nowych technologii może być nawet styczny, a więc w praktyce niemal niedostrzegalny. Dlatego każde naukowo-technologiczne osiągnięcie budzić może zarówno zachwyt, jak i poczucie zagrożenia. Dlatego każdy, a zwłaszcza emocjonalny, stosunek do nowości budzić powinien również sceptyczną refleksję, bo przecież nawet Albert Einstein dopiero po wybuchu bomby atomowej powiedział „If I knew, I would not participate”.
Za wspaniałymi klinicznymi sukcesami odniesionymi dzięki zastosowaniu aparatury najnowszej generacji kryło się wiele wątpliwości, pytań i problemów. Zostały one rozwiązane na drodze myślowych zmagań i żmudnych badań przed ich klinicznym zastosowaniem.
Nowe problemy, jakie nadal pojawiają się w czasie pracy, traktować należy jako zaczyny dalszego postępu. W nauce panuje prawo, że rozwiązanie jednego naukowego problemu natychmiast ujawnia dziesięć nowych wymagających wyjaśnienia.
A teraz zrobię założenie, że jesteśmy co najmniej na tyle mądrzy, że wiemy, iż technologia w naszych rękach służyć ma tylko dobru chorego, z zachowaniem jego godności i że prawda naukowa i prawda moralna muszą być nierozłączne (św. Jan Paweł II). Ileż inwencji twórczych, ale i wątpliwości wymagały badania prowadzące do uzyskania sukcesów. Możemy być pewni, że prowadząc te badania, współdziałała myśl, odwaga, pasja, wiedza i doświadczenie w połączeniu z etyką klinicznego naukowca.
Moje refleksje
Uświadomić sobie musimy, że talent, a zwłaszcza geniusz, bez mądrości, czyli bez wizji różnych moralnych zagrożeń związanych z nowymi odkryciami, spowodować może katastrofę całej ludzkości. Nasze chęci, wolę czy też swawolę ograniczają metafizyczno-moralne zasady zwane niekiedy „kaftanem moralnym”. Uwzględnijmy jednak fakt, że często spełnia on rolę kaftana bezpieczeństwa.
Na zakończenie przytoczę myśl starożytnych Rzymian: Antiqua quae nunc sunt fuerunt olim nova (To, co dziś jest stare, było niegdyś nowością). Ale uzupełnię ją następującą uwagą: „to, co dziś jest nowe, już wkrótce będzie stare”.
Tadeusz Tołłoczko
Artykuł prof. T. Tołłoczki ukaże się w czasopiśmie "Słyszę" - wydaniu specjalnym z okazji konferencji "Nowoczesne technologie medyczne i ich wpływ na profilaktykę oraz codzienną praktykę kliniczną w polskiej służbie zdrowia" w Senacie RP, 8 .05. 2017.
http://slysze.inz.waw.pl/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2699
Chłopi w Polsce z powodu tyranii swych panów niewiele różnią się wyglądem i świadomością od własnego bydła, trudno się więc po nich wiele spodziewać.
Johann Michael von Loen
(niemiecki pisarz i propagator idei Oświecenia z XVIII wielu)
Niedawno ukazał się w Le Monde Diplomatique (nr 8/138/2017) tekst Pawła Tomczoka (literaturoznawca z US w Katowicach) pt. „Pańszczyzna i przemoc”. Jest to doskonałe studium nie tylko wiążące przemoc tak współcześnie wszechobecną w polskiej przestrzeni publicznej z różnicami politycznymi, ale również materiał ilustrujący historyczne przyczyny głębokich podziałów istniejących w polskim społeczeństwie.
Owe głębokie rowy wykopane dziś między dwoma stronami polskiego konfliktu nie są wyłącznie pochodną polityki ostatnich lat. To nie tylko różnice polityczne, kulturowe, czy towarzysko-familijne konotacje liderów wywodzących się z opozycji demoliberalnej lat PRL leżą u podstaw tych antagonizmów, zagrażających substancji społecznej. Geneza tego starcia jest głębsza i swymi korzeniami sięga tzw. długiego trwania.
Ów tekst może być także zaliczony do tych nielicznych, skrzętnie omijanych przez badaczy, komentatorów i publicystów materiałów poruszających historię polskiego kolonializmu i rzeczywistości postkolonialnej, jaka po nim została i rzutuje na współczesną świadomość oraz mentalność Polaków. My, Polacy, bowiem jak ognia unikamy interdyscyplinarnych studiów postkolonialnych, tak popularnych i dogłębnie prowadzonych w Wielkiej Brytanii, Holandii czy Francji. Usuwamy z naszej pamięci niechlubną tradycję kolonializmu (a może i imperializmu), co doskonale koreluje z polską predylekcją do cierpiętnictwa, romantycznego i idealistycznego misjonizmu. W Polsce tymi zagadnieniami zajmują się głównie literaturoznawcy, co obrazuje przywoływany tu materiał i jego autor. Brak tego natomiast w studiach politologicznych, socjologicznych, kulturoznawczych czy religioznawczych.
Z chłopa król
Podobnymi zagadnieniami, choć przedstawionymi w innym kontekście zajmuje się Dariusz Łukasiewicz w tekście pt. „Ludzkie pany +” (Bez Dogmatu, nr 2/12/2017). Owa kolonialna rzeczywistość, (ale w feudalnym wymiarze, nie wczesno-kapitalistycznym, jak to było w Anglii, Francji czy Holandii), trwająca na terenach I RP nawet długo po jej upadku, pod rządami zaborców, kształtująca na stulecia polską mentalność, sprawia, że w dzisiejszej Polsce „redystrybucja podatkowa jest jednak przedstawiana jako łaska pańska i przybiera często formę obraźliwej jałmużny. Tak samo było zresztą w PRL, gdzie władza zachowywała się dobrotliwie i paternalistycznie, jak gospodarz kraju, a sekretarze partii rządzącej byli bardzo łaskawie pańscy”.
Ten nawrót do paternalizmu, kultywowanie sarmacko-feudalnej tożsamości oraz poczucia wyższości „wobec chamów”, daje się zaobserwować już w technokratycznych elitach wykształconych w latach 70-tych. Ten socjologiczny proces ukazali m.in. KTT i Jerzy Gruza w serialu „Czterdziestolatek”, gdzie zaprezentowano pokraczność portretów przodków, mody na polowania, mauretańskie łuki i trofea myśliwskie w blokowym mieszkanku w zderzeniu ze stylem ówczesnego życia.
Już przecież Stefan Czarnowski w swych badaniach i publikacjach sprzed 1939 roku pokazywał jak ten sarmacko-feudalny ideał prowadzi do lekceważenia słabszych, ubogich, tym którym się wiedzie gorzej (zdaniem elit). Nieudacznicy, nieroby, lenie… Skąd my to znamy?
Dodać tu należy, że z tak ukształtowaną mentalnością współgra polska wersja katolicyzmu sprzęgniętego doskonale z ideologią sarmacko-feudalną. Kościół katolicki w I RP był największym instytucjonalnym feudałem i posiadaczem ziemskim, który poprzez swą naukę, m.in. takie sentencje jak: „życie jest cierpieniem”, „trzeba nieść swój krzyż”, „cierpiąc na ziemi, zapracowujesz na zbawienie i pobyt po śmierci w niebie”, „władza pochodzi od Boga” itd. utrwalał postawy niewolnicze, zgodę na wyzysk oraz poddaństwo, a przez to – aprobatę paternalizmu pańskiego i trwanie tzw. ludu w uniżeniu.
Niewolnicza mentalność wyrasta z ciemnoty, ignorancji, obskurantyzmu, co rodzi z kolei kołtuństwo, prowincjonalizm, nietolerancję, wąskie horyzonty myślowe i brak zrozumienia dla inności. Zwracało uwagę na ten fakt wielu autorów, np. Frederick Douglass, XIX-wieczny afro-amerykański abolicjonista, który w swoich publikacjach i pamfletach nawoływał do edukacji i samokształcenia czarnych niewolników w Ameryce, gdyż samo formalne, administracyjne wyzwolenie nie spowoduje ich wolności w sensie świadomościowym, kulturowym i osobowym.
Chyba najdobitniej na ten aspekt zwrócił uwagę w jednej ze swych wypowiedzi prof. Bruno Drweski, pokazując jak niewolnicza mentalność powoduje, iż wczorajsza totalnie poddana i ubezwłasnowolniona jednostka, przeniesiona z folwarcznych czworaków na pańskie pokoje, ubrana w liberię lokaja, grzejąc sie w świetle pańskiego splendoru, pogardza wczorajszymi czworakowymi towarzyszami niedoli.
Lichość takiego horyzontu myślowego owocuje tym, iż awans z czworaków na lokaja jest szczytem marzeń i pragnień. Ten „splendor” (według wyobrażeń niewolnika mentalnego) pańskiego domu jest Edenem, rajem i ideałem bytu, gdyż stoi o ten szczebelek wyżej w hierarchii społecznej niż pogardzane czworaki.
Klasycznym tego przykładem jest Nikodem Dyzma, bohater powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, umieszczony w czasach międzywojnia. Prostak, grubianin, impertynent i typowy człowiek z gminu wyniesiony przez przypadek na wyżyny społecznej hierarchii, a potem wykorzystujący swój spryt i cwaniactwo dla prywatnych korzyści, ledwie wszedł na elitarne salony, ledwie posiadł służbowy samochód z kierowcą, a już podczas jazdy krytykuje innych użytkowników ruchu drogowego mówiąc do kierowcy: zatrąb pan, zatrąb. Jak to chamstwo jeździ.
I tu mamy kolejny element układanki, która w zbiorowym imaginarium przenosi to skrywane uniżoność i poddaństwo, które następnie transponują się w nienawiść, agresję, pogardę folwarczno-feudalnego poddaństwa tzw. ludu do każdego Innego.
To wszystko Oni
Niewola, poniżenie, upodlenie rodzą zawiść, a w dalszej kolejności – złość, agresję, nienawiść, skrytą, podświadomą, z racji obostrzeń obowiązujących w powszechnie przyjętym oglądzie świata (tu znaczną rolę odgrywa religia i Kościół), wybuchającą w najmniej spodziewanych momentach i przejawiającą się w niespodziewanych reakcjach. Andrzej Leder (filozof i terapeuta z UW w Warszawie) ukazuje doskonale to zjawisko w „Prześnionej rewolucji”, posługując się pojęciami obrazu dialektycznego, fantazmatu czy transpasywności. Przywołując Miłosza „Wyprawę w XX-lecie”,* ujmuje jednocześnie tak charakterystyczny problem Onych, ciągle pokutujący w naszym kraju i nie pozwalający wybić się polskiej zbiorowości na obywatelskość w nowoczesnym wymiarze. Ten problem, nie zauważany absolutnie przez demoliberalną elitę III RP, jest kulą u nogi dalszego postępu polskiego społeczeństwa. Podobnie jak zagadnienie polskiego kolonializmu.
Wspomniani Oni są jedną z takich pieczęci pokutujących od dekad w nadwiślańskim obiegu. I nie jest to tylko pokłosie 45 lat historii Polski Ludowej, jak starają się udowadniać mainstreamowi komentatorzy i propagandyści. Owi Oni są dalekim echem tych folwarcznych, niewolniczych stosunków społecznych przenoszonych ciągle do współczesności w postaci fantazmatów z minionych epok – niektórzy mówią o ukrytych „trupach w szafach” naszej świadomości wzmocnionych przez heroiczno-martyrologiczną narrację romantyczną, wdrukowywaną w umysły kolejnych pokoleń Polaków przez edukację, narrację czy retorykę medialną. Ma to miejsce bez względu na epokę i czas. Tak było m.in. również w czasach PRL-u, kiedy nauczanie szkolne i retoryka – zwłaszcza od połowy lat 60-tych XX wieku – kładły nacisk na romantyczno-emocjonalną i wspomnianą heroiczno-martyrologiczną (choć w innym kontekście i wyrazie) stronę naszych dziejów.
Ale gdy dokładnie i dogłębnie się obu zagadnieniom przyjrzymy - martyrologiczno-niewolniczy sposób postrzegania naszych dziejów i dzisiejszej rzeczywistości oraz korelujący z nim ów idom: Oni – łatwo zorientujemy się, iż są one ze sobą powiązane i wzajemnie karmią się.
Te złogi przeszłości zalegające podświadomość, ta niechęć i nienawiść do Onych, co to są „na górze i nami rządzą”, mają lepiej, są zaradniejsi, mądrzejsi, bardziej wykształceni, europejscy i światowi są immanencją chłopskiego, agrarnego postrzegania świata. Jest ono przywiązane do powtarzającego się cyklu przyrody, co sprzyja mentalności konserwatywnej i tradycjonalistycznej. Natomiast folwark, czyli utrzymujące się upodlenie i poddaństwo zakreślające poznanie świata i procesów w nim zachodzących do skali owego folwarku czy swojej parafii, taką mentalność dodatkowo wzmacnia. Kapitalną jej egzemplifikacją jest Józef Ślimak, bohater Placówki Bolesława Prusa, będący jednocześnie uosobieniem nadwiślańskich wad, folwarczno-niewolniczego zapyzienia oraz zagubienia w nowoczesnej rzeczywistości kapitalistycznego świata.
Oni byli zawsze: tak w II RP, jak w PRL i dziś, mimo zaklęć demoliberalnej inteligencji, dla której III RP miała być clou marzeń i pragnień całej populacji Polek i Polaków. I owa demoliberalna inteligencja, owe elity rządzące krajem od przeszło ćwierćwiecza nie zrobiły nic w tym względzie, aby tak zarysowanej dychotomii pozbywać się z opisu polskiej rzeczywistości, funkcjonującej w świadomości „ludu” (chodzi o edukację, zmianę relacji władza – obywatel, eliminację patriarchalizmu z przestrzeni publicznej, wyrugowanie klientyzmu, klasowego nepotyzmu czy partyjnej symonii).
„O piłsudczykach mówiono Oni. Nie my, nie Polacy, nie naród, nie społeczeństwo, ale Oni. Oni przegrali wojnę, oni uciekli za granicę, unosząc swój i narodowy dobytek. Oni okryli hańbą imię Polski w oczach oświeconego świata, Ich generałowie i pułkownicy zmarnowali dzielność, patriotyzm i męstwo polskiego żołnierza. Ich pyszałkowatość spowodowała podjęcie wojny z Niemcami bez zważania na słabość sił własnych. Ich dyplomaci i politycy nie mieli żadnej wiedzy o tym komu i jak dalece ufać. Głupcy, fantaści, niedołęgi i jak się okazało tchórze – to Oni” – pisał po wojnie na emigracji po wojnie prozaik i dramaturg Ferdynand Goetel, charakteryzując stosunki przed 1939 rokiem w naszym kraju.
Polski kolonializm
Polski kolonializm wiązał się z formą podboju podobną jak w przypadku Rosji czy Niemiec. Kolonizowano tereny pozostające w sąsiedztwie (tzw. bliska zagranica), najczęściej na wschód. W polskim przypadku kolonizacja województw odebranych Litwie po Unii Lubelskiej (1569) jest prezentowana w polskiej historiografii, literaturze, narracji jako apologia, mająca najczęściej wymiar ckliwego romantycznego i bezkonfliktowego mitu. Henryk Sienkiewicz, opisując w „Ogniem i mieczem” bunt chłopów ukraińskich, a de facto ludu ruskiego pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, drobnego szlachcica (ów konflikt był typowo klasowym starciem) - nie wspomina o genezie tej irredenty, która zachwiała potęgą I RP. Robi to z atencji do legendy kresowej, idyllicznej i romantycznej wizji tzw. polskości i kulturotwórczej (ponoć) roli Polaków na tamtych ziemiach.
Kolonizacja przez polską szlachtę i magnaterię Wołynia, Podola i Dzikich Pól, Zadnieprza wiązała się z silną polonizacją i katolicyzacją. Na to dopiero nałożyły się różnice klasowe, językowe i religijne. Ten ostatni aspekt dotyczy zwłaszcza realizacji niesłychanie kontrowersyjnego pomysłu zwanego grekokatolicyzmem i inkorporacji – bez zgody znacznej części prawosławnego „ludu bożego” – hierarchii prawosławnej w obręb obediencji rzymsko-katolickiej, podporządkowując ją papieżowi.
Dominacja żywiołu szlacheckiego, polskiego i katolickiego, (kiedy lud na Kresach był ruski, prawosławny i zaprzęgnięty w dyby rabstwa), doprowadzić musiała do wielopłaszczyznowych konfliktów społecznych, przybierających często dramatyczny obrót.
Podobieństwo z sytuacją Francuzów w Algierii po jej podboju ze względu na tamtejszą skomplikowaną strukturę narodowo-religijną, relacje między kolonizatorami a autochtonami (czego dramatycznym efektem była sytuacja tzw. harkis podczas wojny domowej w Algierii i po wycofaniu się Paryża z okupacji płn. Afryki) są zdaniem wielu zagranicznych autorów zajmujących się studiami kolonialnymi, analogiczne, a przynajmniej zbliżone z polską obecnością na tzw. Kresach przez ponad 350 lat.
Naród wybrany to ideologia wczesnego judaizmu (a w zasadzie jego pierwotnej wersji tzw. mozaizmu). Naród wybrany przez swojego Boga jest najlepszy i predestynowany do rządzenia innymi, czynienia poddanymi na równi z ziemią i jej płodami („I bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili Ziemię i uczynili ją sobie poddaną”). Rządząca magnacko-szlachecka elita, podbechtana narracją kontrreformacyjną, hołubiąca ciemnotę zaścianka, kultywująca ideologię sarmacko-szlachecką, uznawała się za niedościgniony wzór w Europie, niemalże biblijny naród wybrany. Wszystkich sąsiadów traktowano „z góry”, „po pańsku”, z pogardą (podobnie jak poddany im niewolniczy, folwarczny „lud”).
Było to o tyle łatwe, iż wedle nauczania polskiego Kościoła katolickiego, żywo wcielającego w życie postanowienia Soboru Trydenckiego, owi kolonizowani na wschodzie autochtoni to heretycy lub „greccy schizmatycy”. Po wytrzebieniu z I RP wszelkiej inności religijno-kulturowej – arian, protestantów w Sejmie, braci czeskich - fanfaronada szlachetczyzny i jednocześnie jej intelektualny obskurantyzm mogły bez przeszkód szybować ku niebiosom. Normą stały się bigoteria, dewocja, kołtuństwo, wiara w okultyzm, czary i gusła – przy jednoczesnym ich ściganiu i tępieniu - idące w parze z ową manią wielkości i wyjątkowości, niczym nie popartą pewnością siebie, towarzyszącą zawsze prostakom, pospolitym kpom i hipokrytom.
Panowie Bracia Herbowi wyobrażali siebie jako potomków raz to Rzymian, raz to właśnie mitycznych Sarmatów czy Scytów, prawiąc o znakomitych łaskach, jakimi obdzielił kraj oraz ich kastę Bóg i Maryja, Matka Jezusa, katolicka Kybele.
Oto jak jeden z apologetów sarmatyzmu szlacheckiego, kanonik przemyski, piewca złotej wolności szlacheckiej, ks. Stanisław Orzechowski pisał w owym czasie: „Ja wolny Polak, dobrowolnie tobie niewolny Litwinie, ofiaruję, które dobrodziejstwo, ażebyś tym wdzięczniej ode mnie przyjął, obacz niedostatki swoje, a wielkie dostatki moje. W jarzmie ty Litwinie przyrodzonym jako wół chodzisz, albo jakby zniewolona munsztukiem szkapa pana przyrodzonego na grzbiecie swym nosisz, a ja Polak, jako orzeł bez pętlic, na swej przyrodzonej pod królem swym bujam swobodzie”. Pisał to w czasach, kiedy to wraz z podpisaniem Unii Lubelskiej Korona inkorporowała do swego terytorium 4 województwa – były to ogromne tereny dzisiejszej Ukrainy - Kijowskie, Bracławskie, Podolskie i Wołyń, które zostały odebrane Wielkiemu Księstwu Litewskiemu na mocy tego układu.
Nasz naród wybrany
Polska współczesna narracja w sferze publicznej, retoryka elit rządzących Polską od prawie trzech dekad, profil edukacji narzuconej dzieciom i młodzieży w tym czasie wybitnie sprzyjała – co widać – odrodzeniu się sarmackiego modelu Polaków jako narodu wybranego. Jest to z jednej strony echo epoki I RP - idealizowanej i prezentowanej w formie hagiograficznej, z drugiej – wspomnianą nieobecnością studiów postkolonialnych w polskiej nauce, a po trzecie – powszechnym „uszlachceniem” całego społeczeństwa. Nic bardziej mylnego, mitycznego i fantasmagorycznego.
Nawet Wincenty Witos, znaczący działacz ruchu ludowego grubo przed II wojną światową w swych wspomnieniach zauważał, iż „wielu polskich chłopów ujawnia maniery i przywary podobne do szlacheckich”.
Polski bohater narodowy, odmieniany na wszystkie możliwe sposoby, marszałek Józef Piłsudski tak był oceniany przez wytrawnego dyplomatę i polityka włoskiego, hr. Carla Sforzę: „Po prostu, był to syn szlachty polskiej, tej hałaśliwej klasy panujących wojowników, czasami samo ofiarnych i aktywnych, lecz przeważnie leniwych i darmozjadów, zawsze nieżyciowych, nierealnych, nietrzeźwych, gdyż marzenia ich zbyt górne, zbyt dalekie, niemogących zrozumieć mentalności europejskiej, ani też pojąć ludzi nieurodzonych do miecza” (za A. Micewski, „W cieniu marszałka Piłsudskiego”). Dodałbym jeszcze – nieurodzonych do życia, systematycznego, metodycznego, planowo zorganizowanego.
Polskie współczesne społeczeństwo jest w gruncie rzeczy zbiorowością postchłopską, postagrarną w swej zasadniczej masie, niosącą tym samym wszystkie mentalne ograniczenia, stygmaty, kulturowe i quasi-religijne pieczęcie zakamuflowane w zakamarkach podświadomości, dalekie od modernizmu i oświeceniowego sznytu, tak charakterystycznego dla nowoczesnych społeczeństw mieszczańsko-burżuazyjnych Zachodniej Europy. Europy, do której tak namiętnie aspirujemy, nie zdając sobie sprawy z czym ową nowoczesność, cywilizacyjne osiągnięcia powszechnie się winno kojarzyć.
Takim symbolem i rezultatem kompilacji idei narodu wybranego oraz postsarmackiej tradycji propagowanej jako idee fixe dzisiejszego Polaka jest mniemanie, iż „to ja znam jedyną drogę wiodącą do ostatecznego rozwiązania problemów społecznych, to ja wiem którędy poprowadzić karawanę ludzkości, a jako że wy nie wiecie tego co ja – zatem jeśli chce się osiągnąć cel, nie wolno pozostawić wam wolności wyboru, nawet w najwęższym zakresie” (I. Berlin, „Dwie koncepcje wolności”). Czyli paternalizm i feudalizm w czystej postaci.
Radosław S. Czarnecki
*Polska sprzed 1939 roku była jego zdaniem, a znał tę sytuację z autopsji, krajem urzędniczym, głęboko patriarchalnym, przenoszącym wszystkie podziały i hierarchię tak jak konflikty klasowe, z poprzedniej, przednowoczesnej (w zachodnio-europejskim wydaniu) epoki. „Było to przedłużenie dawnego podziału na szlachtę i chłopstwo. Chociaż urzędnicy niekoniecznie musieli już wywodzić się ze szlachty, a przecież trzeba do nich zaliczyć wszystkich mających stałe posady [….]. Posada państwowa nawet niskiego stopnia, dużo znaczyła wobec ubóstwa przeważającej części ludności czyli chłopów”. ([za]; Cz. Miłosz, Wyprawa w XX-lecie, 1999, s. 267)
Od Redakcji: Jest to pierwsza część eseju dr. Radosława S. Czarneckiego. Drugą zamieścimy w następnym numerze SN.