Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1791
Technologia to umiejętność praktycznego wykorzystania naukowych osiągnięć.
Postęp naukowo-cywilizacyjny kreowany jest mocą intelektualnie silnych, sprawnych i spostrzegawczych osobowości i umysłowości, będących pod wpływem poczucia trwałego naukowego niezaspokojenia.
To dzięki twórczej myśli prowadzącej do rozwoju technologii gatunek homo sapiens wygrał darwinowską walkę o byt z innymi gatunkami, poza niektórymi bakteriami i wirusami. To dzięki myśli ludzkiej za pomocą stworzonej przez siebie technologii potrafimy w wielu przypadkach przechytrzyć również niektóre prawa natury.
Dotychczas postęp w rozwoju ludzkości odbywał się tylko na drodze ewolucji związanej z wymianą pokoleń. Współcześnie natomiast, stosując klonowanie i inżynierię genetyczną, można pożądany proces biologicznego rozwoju przeprowadzić w procesie jednego tylko etapu. Postęp technologiczny nie tylko zaspokaja coraz szybciej rosnące potrzeby i wymagania człowieka, ale ponadto uwalnia go też od wielu życiowych ograniczeń oraz wysiłku, zarówno cielesnego jak i umysłowego, zwiększa też precyzję działania, pomimo skrócenia czasu wykonania planowanego zadania.
Pytania i wątpliwości
I tu ujawnia się pytanie, czy tak dynamicznie rozwijający się związek między człowiekiem a technologią to wyraz symbiozy czy też uzależnienia? Czy współczesny człowiek po jakimś światowym kataklizmie, pozbawiony technologii, potrafiłby funkcjonować, by budować przyszłość ludzkości od nowa?
Myślę, że w przebiegu swego rozwoju utracił życiowe umiejętności dawnego prehistorycznego człowieka walki o fizyczną egzystencję. Wprawdzie Piętaszek dał sobie radę, ale w powieści. Gdyby zginął, nie byłoby książki. Ponadto obdarzony był dobrym zdrowiem, a to jest sine qua non warunek bytu w każdych warunkach i okolicznościach. Myślę więc, że homo sapiens w tych warunkach musiałby zginąć.
Tak więc okazuje się, że współcześnie nasze życie w bardzo dużym stopniu zależne jest od umiejętności tworzenia i wykorzystywania technologii. Nasuwa się też pytanie, czy przyszły użytkownik nowego wynalazku, a nawet sam odkrywca, zna wszelkie możliwe zagrożenia związane z jego użyciem i czy umiałby im zapobiegać i je unieszkodliwiać? Czy nie przypomina to lotu ćmy do jaskrawego płomienia? A wiele jest po drodze zagrożeń do pokonania, do których na pierwszym miejscu zaliczę ludzką głupotę prowadzącą do bezrefleksyjnego, bo niewłaściwego wykorzystania naukowych sukcesów. Ćmy jednak rozumu nie mają i to całkowicie je tłumaczy.
Hamowanie i sterowanie
Postępu zahamować nie tylko nie można, ale się nawet nie uda. Od wynalazku koła i ognia nie ma odwrotu. Należy jednak zgodnie z dobrem człowieka i jego godnością, a więc zgodnie z zasadami moralnymi, procesem rozwoju sterować, nadając mu właściwy kierunek.
Jakże często mówi się, że zasady moralne hamują postęp. Czy jednak cywilizacja może się rozwijać bez wpływu i udziału moralności? Niestety może, i to zbyt często. W każdej bowiem kolejnej wojnie zabija się ludzi sprawniej, szybciej i więcej, a więc stopniowo w coraz bardziej ulepszany technologicznie sposób.
Przyzwolenie
Zdobywamy coraz więcej wiedzy, dzięki której tworzymy nowe technologie, a dzięki temu coraz lepiej poznajemy świat, życie, ludzi i siebie samych, a pomimo tego równocześnie dajemy przyzwolenie na niszczenie własnego środowiska i inne niewłaściwe wykorzystanie naukowego i technologicznego postępu - również, a może zwłaszcza, w medycynie.
Jeden z filozofów (nie pamiętam kto) zapytywał: „Gdzie podziała się mądrość, którą utraciliśmy w wiedzy?”. W tym stwierdzeniu przejawia się czas moralnego relatywizmu i deprecjacji triady Platońskich wartości: prawdy, dobra i piękna. A to są przymioty wszelkich rzeczywistych wartości. Pamiętać należy, że pomimo zagrożeń związanych z postępem jesteśmy współcześnie pod stale słabnącą ochroną moralności własnej, poszczególnych osób i całych społeczeństw. Ponadto poszerza się społeczne przyzwolenie na bezkarne zło.
Jeśli w przypadku nowych wielkich odkryć i wynalazków lekceważyć będziemy wszelkie, a w tym i moralne, zagrożenia, to przewidywalną tego konsekwencją będzie wynaturzenie i stopniowe przeistoczenie homo sapiens w animal rationale. Przerażająca to wizja. Niektórzy już teraz twierdzą, że to małpa pochodzi od człowieka, a nie człowiek od małpy, bo one w przeciwieństwie do człowieka nie niszczą swego gatunku i planowo nie niszczą przyrody, a więc środowiska, w którym żyją.
Oblicza współczesnej technologii
Co cechuje współczesne technologie? To dzięki technologii możemy odsunąć śmierć, przywrócić zdrowie, zapewnić dobrą jakość i godność życia. Mało tego, to dzięki technologii możemy wyprodukować człowieka, którego możemy też potraktować jako przedmiot, rzecz, a nawet surowiec, który sprzedawany będzie według rynkowych cen. I takie może być oblicze technologii i temu może służyć. Czy na tym polegać ma największy technologiczny postęp w medycynie?
Postęp technologiczny może mieć też i inne oblicze. Przedstawiane sukcesy myśli ludzkiej uzbrojonej w stworzoną przez nią technologię nie kolidują z prawami natury. I na tym polega jej wielka wartość. A każdy wynalazek może być przecież wykorzystany zarówno w dobrym, jak i złym celu. Nawet tak prosta wiedza, że kamień jest twardy, może być wykorzystana zarówno dla dobra, jak i krzywdy człowieka, a więc właśnie w dobrym i złym celu.
Jednakże przebieg granicy dobra i zła w procesie wykorzystywania nowych technologii może być nawet styczny, a więc w praktyce niemal niedostrzegalny. Dlatego każde naukowo-technologiczne osiągnięcie budzić może zarówno zachwyt, jak i poczucie zagrożenia. Dlatego każdy, a zwłaszcza emocjonalny, stosunek do nowości budzić powinien również sceptyczną refleksję, bo przecież nawet Albert Einstein dopiero po wybuchu bomby atomowej powiedział „If I knew, I would not participate”.
Za wspaniałymi klinicznymi sukcesami odniesionymi dzięki zastosowaniu aparatury najnowszej generacji kryło się wiele wątpliwości, pytań i problemów. Zostały one rozwiązane na drodze myślowych zmagań i żmudnych badań przed ich klinicznym zastosowaniem.
Nowe problemy, jakie nadal pojawiają się w czasie pracy, traktować należy jako zaczyny dalszego postępu. W nauce panuje prawo, że rozwiązanie jednego naukowego problemu natychmiast ujawnia dziesięć nowych wymagających wyjaśnienia.
A teraz zrobię założenie, że jesteśmy co najmniej na tyle mądrzy, że wiemy, iż technologia w naszych rękach służyć ma tylko dobru chorego, z zachowaniem jego godności i że prawda naukowa i prawda moralna muszą być nierozłączne (św. Jan Paweł II). Ileż inwencji twórczych, ale i wątpliwości wymagały badania prowadzące do uzyskania sukcesów. Możemy być pewni, że prowadząc te badania, współdziałała myśl, odwaga, pasja, wiedza i doświadczenie w połączeniu z etyką klinicznego naukowca.
Moje refleksje
Uświadomić sobie musimy, że talent, a zwłaszcza geniusz, bez mądrości, czyli bez wizji różnych moralnych zagrożeń związanych z nowymi odkryciami, spowodować może katastrofę całej ludzkości. Nasze chęci, wolę czy też swawolę ograniczają metafizyczno-moralne zasady zwane niekiedy „kaftanem moralnym”. Uwzględnijmy jednak fakt, że często spełnia on rolę kaftana bezpieczeństwa.
Na zakończenie przytoczę myśl starożytnych Rzymian: Antiqua quae nunc sunt fuerunt olim nova (To, co dziś jest stare, było niegdyś nowością). Ale uzupełnię ją następującą uwagą: „to, co dziś jest nowe, już wkrótce będzie stare”.
Tadeusz Tołłoczko
Artykuł prof. T. Tołłoczki ukaże się w czasopiśmie "Słyszę" - wydaniu specjalnym z okazji konferencji "Nowoczesne technologie medyczne i ich wpływ na profilaktykę oraz codzienną praktykę kliniczną w polskiej służbie zdrowia" w Senacie RP, 8 .05. 2017.
http://slysze.inz.waw.pl/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2556
Chłopi w Polsce z powodu tyranii swych panów niewiele różnią się wyglądem i świadomością od własnego bydła, trudno się więc po nich wiele spodziewać.
Johann Michael von Loen
(niemiecki pisarz i propagator idei Oświecenia z XVIII wielu)
Niedawno ukazał się w Le Monde Diplomatique (nr 8/138/2017) tekst Pawła Tomczoka (literaturoznawca z US w Katowicach) pt. „Pańszczyzna i przemoc”. Jest to doskonałe studium nie tylko wiążące przemoc tak współcześnie wszechobecną w polskiej przestrzeni publicznej z różnicami politycznymi, ale również materiał ilustrujący historyczne przyczyny głębokich podziałów istniejących w polskim społeczeństwie.
Owe głębokie rowy wykopane dziś między dwoma stronami polskiego konfliktu nie są wyłącznie pochodną polityki ostatnich lat. To nie tylko różnice polityczne, kulturowe, czy towarzysko-familijne konotacje liderów wywodzących się z opozycji demoliberalnej lat PRL leżą u podstaw tych antagonizmów, zagrażających substancji społecznej. Geneza tego starcia jest głębsza i swymi korzeniami sięga tzw. długiego trwania.
Ów tekst może być także zaliczony do tych nielicznych, skrzętnie omijanych przez badaczy, komentatorów i publicystów materiałów poruszających historię polskiego kolonializmu i rzeczywistości postkolonialnej, jaka po nim została i rzutuje na współczesną świadomość oraz mentalność Polaków. My, Polacy, bowiem jak ognia unikamy interdyscyplinarnych studiów postkolonialnych, tak popularnych i dogłębnie prowadzonych w Wielkiej Brytanii, Holandii czy Francji. Usuwamy z naszej pamięci niechlubną tradycję kolonializmu (a może i imperializmu), co doskonale koreluje z polską predylekcją do cierpiętnictwa, romantycznego i idealistycznego misjonizmu. W Polsce tymi zagadnieniami zajmują się głównie literaturoznawcy, co obrazuje przywoływany tu materiał i jego autor. Brak tego natomiast w studiach politologicznych, socjologicznych, kulturoznawczych czy religioznawczych.
Z chłopa król
Podobnymi zagadnieniami, choć przedstawionymi w innym kontekście zajmuje się Dariusz Łukasiewicz w tekście pt. „Ludzkie pany +” (Bez Dogmatu, nr 2/12/2017). Owa kolonialna rzeczywistość, (ale w feudalnym wymiarze, nie wczesno-kapitalistycznym, jak to było w Anglii, Francji czy Holandii), trwająca na terenach I RP nawet długo po jej upadku, pod rządami zaborców, kształtująca na stulecia polską mentalność, sprawia, że w dzisiejszej Polsce „redystrybucja podatkowa jest jednak przedstawiana jako łaska pańska i przybiera często formę obraźliwej jałmużny. Tak samo było zresztą w PRL, gdzie władza zachowywała się dobrotliwie i paternalistycznie, jak gospodarz kraju, a sekretarze partii rządzącej byli bardzo łaskawie pańscy”.
Ten nawrót do paternalizmu, kultywowanie sarmacko-feudalnej tożsamości oraz poczucia wyższości „wobec chamów”, daje się zaobserwować już w technokratycznych elitach wykształconych w latach 70-tych. Ten socjologiczny proces ukazali m.in. KTT i Jerzy Gruza w serialu „Czterdziestolatek”, gdzie zaprezentowano pokraczność portretów przodków, mody na polowania, mauretańskie łuki i trofea myśliwskie w blokowym mieszkanku w zderzeniu ze stylem ówczesnego życia.
Już przecież Stefan Czarnowski w swych badaniach i publikacjach sprzed 1939 roku pokazywał jak ten sarmacko-feudalny ideał prowadzi do lekceważenia słabszych, ubogich, tym którym się wiedzie gorzej (zdaniem elit). Nieudacznicy, nieroby, lenie… Skąd my to znamy?
Dodać tu należy, że z tak ukształtowaną mentalnością współgra polska wersja katolicyzmu sprzęgniętego doskonale z ideologią sarmacko-feudalną. Kościół katolicki w I RP był największym instytucjonalnym feudałem i posiadaczem ziemskim, który poprzez swą naukę, m.in. takie sentencje jak: „życie jest cierpieniem”, „trzeba nieść swój krzyż”, „cierpiąc na ziemi, zapracowujesz na zbawienie i pobyt po śmierci w niebie”, „władza pochodzi od Boga” itd. utrwalał postawy niewolnicze, zgodę na wyzysk oraz poddaństwo, a przez to – aprobatę paternalizmu pańskiego i trwanie tzw. ludu w uniżeniu.
Niewolnicza mentalność wyrasta z ciemnoty, ignorancji, obskurantyzmu, co rodzi z kolei kołtuństwo, prowincjonalizm, nietolerancję, wąskie horyzonty myślowe i brak zrozumienia dla inności. Zwracało uwagę na ten fakt wielu autorów, np. Frederick Douglass, XIX-wieczny afro-amerykański abolicjonista, który w swoich publikacjach i pamfletach nawoływał do edukacji i samokształcenia czarnych niewolników w Ameryce, gdyż samo formalne, administracyjne wyzwolenie nie spowoduje ich wolności w sensie świadomościowym, kulturowym i osobowym.
Chyba najdobitniej na ten aspekt zwrócił uwagę w jednej ze swych wypowiedzi prof. Bruno Drweski, pokazując jak niewolnicza mentalność powoduje, iż wczorajsza totalnie poddana i ubezwłasnowolniona jednostka, przeniesiona z folwarcznych czworaków na pańskie pokoje, ubrana w liberię lokaja, grzejąc sie w świetle pańskiego splendoru, pogardza wczorajszymi czworakowymi towarzyszami niedoli.
Lichość takiego horyzontu myślowego owocuje tym, iż awans z czworaków na lokaja jest szczytem marzeń i pragnień. Ten „splendor” (według wyobrażeń niewolnika mentalnego) pańskiego domu jest Edenem, rajem i ideałem bytu, gdyż stoi o ten szczebelek wyżej w hierarchii społecznej niż pogardzane czworaki.
Klasycznym tego przykładem jest Nikodem Dyzma, bohater powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, umieszczony w czasach międzywojnia. Prostak, grubianin, impertynent i typowy człowiek z gminu wyniesiony przez przypadek na wyżyny społecznej hierarchii, a potem wykorzystujący swój spryt i cwaniactwo dla prywatnych korzyści, ledwie wszedł na elitarne salony, ledwie posiadł służbowy samochód z kierowcą, a już podczas jazdy krytykuje innych użytkowników ruchu drogowego mówiąc do kierowcy: zatrąb pan, zatrąb. Jak to chamstwo jeździ.
I tu mamy kolejny element układanki, która w zbiorowym imaginarium przenosi to skrywane uniżoność i poddaństwo, które następnie transponują się w nienawiść, agresję, pogardę folwarczno-feudalnego poddaństwa tzw. ludu do każdego Innego.
To wszystko Oni
Niewola, poniżenie, upodlenie rodzą zawiść, a w dalszej kolejności – złość, agresję, nienawiść, skrytą, podświadomą, z racji obostrzeń obowiązujących w powszechnie przyjętym oglądzie świata (tu znaczną rolę odgrywa religia i Kościół), wybuchającą w najmniej spodziewanych momentach i przejawiającą się w niespodziewanych reakcjach. Andrzej Leder (filozof i terapeuta z UW w Warszawie) ukazuje doskonale to zjawisko w „Prześnionej rewolucji”, posługując się pojęciami obrazu dialektycznego, fantazmatu czy transpasywności. Przywołując Miłosza „Wyprawę w XX-lecie”,* ujmuje jednocześnie tak charakterystyczny problem Onych, ciągle pokutujący w naszym kraju i nie pozwalający wybić się polskiej zbiorowości na obywatelskość w nowoczesnym wymiarze. Ten problem, nie zauważany absolutnie przez demoliberalną elitę III RP, jest kulą u nogi dalszego postępu polskiego społeczeństwa. Podobnie jak zagadnienie polskiego kolonializmu.
Wspomniani Oni są jedną z takich pieczęci pokutujących od dekad w nadwiślańskim obiegu. I nie jest to tylko pokłosie 45 lat historii Polski Ludowej, jak starają się udowadniać mainstreamowi komentatorzy i propagandyści. Owi Oni są dalekim echem tych folwarcznych, niewolniczych stosunków społecznych przenoszonych ciągle do współczesności w postaci fantazmatów z minionych epok – niektórzy mówią o ukrytych „trupach w szafach” naszej świadomości wzmocnionych przez heroiczno-martyrologiczną narrację romantyczną, wdrukowywaną w umysły kolejnych pokoleń Polaków przez edukację, narrację czy retorykę medialną. Ma to miejsce bez względu na epokę i czas. Tak było m.in. również w czasach PRL-u, kiedy nauczanie szkolne i retoryka – zwłaszcza od połowy lat 60-tych XX wieku – kładły nacisk na romantyczno-emocjonalną i wspomnianą heroiczno-martyrologiczną (choć w innym kontekście i wyrazie) stronę naszych dziejów.
Ale gdy dokładnie i dogłębnie się obu zagadnieniom przyjrzymy - martyrologiczno-niewolniczy sposób postrzegania naszych dziejów i dzisiejszej rzeczywistości oraz korelujący z nim ów idom: Oni – łatwo zorientujemy się, iż są one ze sobą powiązane i wzajemnie karmią się.
Te złogi przeszłości zalegające podświadomość, ta niechęć i nienawiść do Onych, co to są „na górze i nami rządzą”, mają lepiej, są zaradniejsi, mądrzejsi, bardziej wykształceni, europejscy i światowi są immanencją chłopskiego, agrarnego postrzegania świata. Jest ono przywiązane do powtarzającego się cyklu przyrody, co sprzyja mentalności konserwatywnej i tradycjonalistycznej. Natomiast folwark, czyli utrzymujące się upodlenie i poddaństwo zakreślające poznanie świata i procesów w nim zachodzących do skali owego folwarku czy swojej parafii, taką mentalność dodatkowo wzmacnia. Kapitalną jej egzemplifikacją jest Józef Ślimak, bohater Placówki Bolesława Prusa, będący jednocześnie uosobieniem nadwiślańskich wad, folwarczno-niewolniczego zapyzienia oraz zagubienia w nowoczesnej rzeczywistości kapitalistycznego świata.
Oni byli zawsze: tak w II RP, jak w PRL i dziś, mimo zaklęć demoliberalnej inteligencji, dla której III RP miała być clou marzeń i pragnień całej populacji Polek i Polaków. I owa demoliberalna inteligencja, owe elity rządzące krajem od przeszło ćwierćwiecza nie zrobiły nic w tym względzie, aby tak zarysowanej dychotomii pozbywać się z opisu polskiej rzeczywistości, funkcjonującej w świadomości „ludu” (chodzi o edukację, zmianę relacji władza – obywatel, eliminację patriarchalizmu z przestrzeni publicznej, wyrugowanie klientyzmu, klasowego nepotyzmu czy partyjnej symonii).
„O piłsudczykach mówiono Oni. Nie my, nie Polacy, nie naród, nie społeczeństwo, ale Oni. Oni przegrali wojnę, oni uciekli za granicę, unosząc swój i narodowy dobytek. Oni okryli hańbą imię Polski w oczach oświeconego świata, Ich generałowie i pułkownicy zmarnowali dzielność, patriotyzm i męstwo polskiego żołnierza. Ich pyszałkowatość spowodowała podjęcie wojny z Niemcami bez zważania na słabość sił własnych. Ich dyplomaci i politycy nie mieli żadnej wiedzy o tym komu i jak dalece ufać. Głupcy, fantaści, niedołęgi i jak się okazało tchórze – to Oni” – pisał po wojnie na emigracji po wojnie prozaik i dramaturg Ferdynand Goetel, charakteryzując stosunki przed 1939 rokiem w naszym kraju.
Polski kolonializm
Polski kolonializm wiązał się z formą podboju podobną jak w przypadku Rosji czy Niemiec. Kolonizowano tereny pozostające w sąsiedztwie (tzw. bliska zagranica), najczęściej na wschód. W polskim przypadku kolonizacja województw odebranych Litwie po Unii Lubelskiej (1569) jest prezentowana w polskiej historiografii, literaturze, narracji jako apologia, mająca najczęściej wymiar ckliwego romantycznego i bezkonfliktowego mitu. Henryk Sienkiewicz, opisując w „Ogniem i mieczem” bunt chłopów ukraińskich, a de facto ludu ruskiego pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, drobnego szlachcica (ów konflikt był typowo klasowym starciem) - nie wspomina o genezie tej irredenty, która zachwiała potęgą I RP. Robi to z atencji do legendy kresowej, idyllicznej i romantycznej wizji tzw. polskości i kulturotwórczej (ponoć) roli Polaków na tamtych ziemiach.
Kolonizacja przez polską szlachtę i magnaterię Wołynia, Podola i Dzikich Pól, Zadnieprza wiązała się z silną polonizacją i katolicyzacją. Na to dopiero nałożyły się różnice klasowe, językowe i religijne. Ten ostatni aspekt dotyczy zwłaszcza realizacji niesłychanie kontrowersyjnego pomysłu zwanego grekokatolicyzmem i inkorporacji – bez zgody znacznej części prawosławnego „ludu bożego” – hierarchii prawosławnej w obręb obediencji rzymsko-katolickiej, podporządkowując ją papieżowi.
Dominacja żywiołu szlacheckiego, polskiego i katolickiego, (kiedy lud na Kresach był ruski, prawosławny i zaprzęgnięty w dyby rabstwa), doprowadzić musiała do wielopłaszczyznowych konfliktów społecznych, przybierających często dramatyczny obrót.
Podobieństwo z sytuacją Francuzów w Algierii po jej podboju ze względu na tamtejszą skomplikowaną strukturę narodowo-religijną, relacje między kolonizatorami a autochtonami (czego dramatycznym efektem była sytuacja tzw. harkis podczas wojny domowej w Algierii i po wycofaniu się Paryża z okupacji płn. Afryki) są zdaniem wielu zagranicznych autorów zajmujących się studiami kolonialnymi, analogiczne, a przynajmniej zbliżone z polską obecnością na tzw. Kresach przez ponad 350 lat.
Naród wybrany to ideologia wczesnego judaizmu (a w zasadzie jego pierwotnej wersji tzw. mozaizmu). Naród wybrany przez swojego Boga jest najlepszy i predestynowany do rządzenia innymi, czynienia poddanymi na równi z ziemią i jej płodami („I bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili Ziemię i uczynili ją sobie poddaną”). Rządząca magnacko-szlachecka elita, podbechtana narracją kontrreformacyjną, hołubiąca ciemnotę zaścianka, kultywująca ideologię sarmacko-szlachecką, uznawała się za niedościgniony wzór w Europie, niemalże biblijny naród wybrany. Wszystkich sąsiadów traktowano „z góry”, „po pańsku”, z pogardą (podobnie jak poddany im niewolniczy, folwarczny „lud”).
Było to o tyle łatwe, iż wedle nauczania polskiego Kościoła katolickiego, żywo wcielającego w życie postanowienia Soboru Trydenckiego, owi kolonizowani na wschodzie autochtoni to heretycy lub „greccy schizmatycy”. Po wytrzebieniu z I RP wszelkiej inności religijno-kulturowej – arian, protestantów w Sejmie, braci czeskich - fanfaronada szlachetczyzny i jednocześnie jej intelektualny obskurantyzm mogły bez przeszkód szybować ku niebiosom. Normą stały się bigoteria, dewocja, kołtuństwo, wiara w okultyzm, czary i gusła – przy jednoczesnym ich ściganiu i tępieniu - idące w parze z ową manią wielkości i wyjątkowości, niczym nie popartą pewnością siebie, towarzyszącą zawsze prostakom, pospolitym kpom i hipokrytom.
Panowie Bracia Herbowi wyobrażali siebie jako potomków raz to Rzymian, raz to właśnie mitycznych Sarmatów czy Scytów, prawiąc o znakomitych łaskach, jakimi obdzielił kraj oraz ich kastę Bóg i Maryja, Matka Jezusa, katolicka Kybele.
Oto jak jeden z apologetów sarmatyzmu szlacheckiego, kanonik przemyski, piewca złotej wolności szlacheckiej, ks. Stanisław Orzechowski pisał w owym czasie: „Ja wolny Polak, dobrowolnie tobie niewolny Litwinie, ofiaruję, które dobrodziejstwo, ażebyś tym wdzięczniej ode mnie przyjął, obacz niedostatki swoje, a wielkie dostatki moje. W jarzmie ty Litwinie przyrodzonym jako wół chodzisz, albo jakby zniewolona munsztukiem szkapa pana przyrodzonego na grzbiecie swym nosisz, a ja Polak, jako orzeł bez pętlic, na swej przyrodzonej pod królem swym bujam swobodzie”. Pisał to w czasach, kiedy to wraz z podpisaniem Unii Lubelskiej Korona inkorporowała do swego terytorium 4 województwa – były to ogromne tereny dzisiejszej Ukrainy - Kijowskie, Bracławskie, Podolskie i Wołyń, które zostały odebrane Wielkiemu Księstwu Litewskiemu na mocy tego układu.
Nasz naród wybrany
Polska współczesna narracja w sferze publicznej, retoryka elit rządzących Polską od prawie trzech dekad, profil edukacji narzuconej dzieciom i młodzieży w tym czasie wybitnie sprzyjała – co widać – odrodzeniu się sarmackiego modelu Polaków jako narodu wybranego. Jest to z jednej strony echo epoki I RP - idealizowanej i prezentowanej w formie hagiograficznej, z drugiej – wspomnianą nieobecnością studiów postkolonialnych w polskiej nauce, a po trzecie – powszechnym „uszlachceniem” całego społeczeństwa. Nic bardziej mylnego, mitycznego i fantasmagorycznego.
Nawet Wincenty Witos, znaczący działacz ruchu ludowego grubo przed II wojną światową w swych wspomnieniach zauważał, iż „wielu polskich chłopów ujawnia maniery i przywary podobne do szlacheckich”.
Polski bohater narodowy, odmieniany na wszystkie możliwe sposoby, marszałek Józef Piłsudski tak był oceniany przez wytrawnego dyplomatę i polityka włoskiego, hr. Carla Sforzę: „Po prostu, był to syn szlachty polskiej, tej hałaśliwej klasy panujących wojowników, czasami samo ofiarnych i aktywnych, lecz przeważnie leniwych i darmozjadów, zawsze nieżyciowych, nierealnych, nietrzeźwych, gdyż marzenia ich zbyt górne, zbyt dalekie, niemogących zrozumieć mentalności europejskiej, ani też pojąć ludzi nieurodzonych do miecza” (za A. Micewski, „W cieniu marszałka Piłsudskiego”). Dodałbym jeszcze – nieurodzonych do życia, systematycznego, metodycznego, planowo zorganizowanego.
Polskie współczesne społeczeństwo jest w gruncie rzeczy zbiorowością postchłopską, postagrarną w swej zasadniczej masie, niosącą tym samym wszystkie mentalne ograniczenia, stygmaty, kulturowe i quasi-religijne pieczęcie zakamuflowane w zakamarkach podświadomości, dalekie od modernizmu i oświeceniowego sznytu, tak charakterystycznego dla nowoczesnych społeczeństw mieszczańsko-burżuazyjnych Zachodniej Europy. Europy, do której tak namiętnie aspirujemy, nie zdając sobie sprawy z czym ową nowoczesność, cywilizacyjne osiągnięcia powszechnie się winno kojarzyć.
Takim symbolem i rezultatem kompilacji idei narodu wybranego oraz postsarmackiej tradycji propagowanej jako idee fixe dzisiejszego Polaka jest mniemanie, iż „to ja znam jedyną drogę wiodącą do ostatecznego rozwiązania problemów społecznych, to ja wiem którędy poprowadzić karawanę ludzkości, a jako że wy nie wiecie tego co ja – zatem jeśli chce się osiągnąć cel, nie wolno pozostawić wam wolności wyboru, nawet w najwęższym zakresie” (I. Berlin, „Dwie koncepcje wolności”). Czyli paternalizm i feudalizm w czystej postaci.
Radosław S. Czarnecki
*Polska sprzed 1939 roku była jego zdaniem, a znał tę sytuację z autopsji, krajem urzędniczym, głęboko patriarchalnym, przenoszącym wszystkie podziały i hierarchię tak jak konflikty klasowe, z poprzedniej, przednowoczesnej (w zachodnio-europejskim wydaniu) epoki. „Było to przedłużenie dawnego podziału na szlachtę i chłopstwo. Chociaż urzędnicy niekoniecznie musieli już wywodzić się ze szlachty, a przecież trzeba do nich zaliczyć wszystkich mających stałe posady [….]. Posada państwowa nawet niskiego stopnia, dużo znaczyła wobec ubóstwa przeważającej części ludności czyli chłopów”. ([za]; Cz. Miłosz, Wyprawa w XX-lecie, 1999, s. 267)
Od Redakcji: Jest to pierwsza część eseju dr. Radosława S. Czarneckiego. Drugą zamieścimy w następnym numerze SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1566
Jeszcze nie powstało nic wielkiego opartego na legendzie.
Ernest Renan
Kontynuując rozważania nad przyczynami agresji, nienawiści i dramatycznych podziałów, jakie widzimy dziś w Polsce, warto zwrócić uwagę na historię polskiego kolonializmu.
To w epoce rządów oligarchii magnackiej i wspierającej ją rzeszy szlachty - często herbowej „gołoty”, lecz symbolicznie absolutnego suwerena - tkwią nieprzezwyciężone jak do tej pory źródła owych podziałów i dramatycznych swarów.
Socjolog Jan Sowa zauważył („Fantomowe ciało króla”), iż nieobecność teorii postkolonialnej w polskiej humanistyce i naukach społecznych to istotny brak. Brak, który niesie konsekwencje w wielu płaszczyznach życia naukowego, dyskursu publicznego, kształtuje polską narrację w sferze historii, kultury, socjologii, zagadnień społecznych itd. Ów deficyt i przemilczanie problemu polskiego kolonializmu oraz tego wszystkiego co społecznie z tym zagadnieniem się wiąże – u nas w kraju i na terenach kolonizowanych intensywnie przez polską szlachtę w XVI i XVII wieku – rzutują dziś na stosunki w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej.
Dzieje ćwierćwiecza III RP dają tej tezie niezbite, smutne w wymiarze egzystencjalno-psychologicznym i zbiorowym, dowody. Ta pańskość władzy, wyniosłość arystokratyczna elity (jakiejkolwiek oraz pochodzącej ze wszystkich możliwych opcji politycznych), ten rodzaj paternalizmu postszlacheckiego wobec „maluczkich”, czyli „ludu”, megalomania sarmacka i napuszoność wywodów ex cathedra odzwierciedlają wypisz wymaluj stosunki feudalne, folwarczne, opisywane w micie „dobrego Pana” z Kresów: zarazem ojca, króla i sprawiedliwego sędziego. To w takim razie gdzie tu miejsce na społeczeństwo obywatelskie?
Onegdaj przed wyborami samorządowymi, już w czasie III RP, jeździł po Wrocławiu tramwaj z banerem informującym, co dobra władza zrobiła w mijającej kadencji dla obywateli miasta. Władza - zrobiła, łaskawie, po pańsku, z pietyzmem kresowego paternalizmu. A przecież – jak uczył Immanuel Kant - paternalizm to najgorsza niewola, jaką człowiek może uczynić drugiemu człowiekowi.
Klasycznym uosobieniem owego stosunku elity do gminu, do maluczkich i poddanych, jest osoba b. Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Dobrotliwy, jowialny i lekko-pobłażliwy pan, konserwatysta i tradycjonalista w każdym calu, wierny sługa Kościoła, z kochającą (acz pozostającą lekko z tyłu) „białogłową”, otoczony gromadką dzieci, lubiący męskie rozrywki – biesiady, polowania i myśliwskie trofea. Dopełnieniem tego obrazu jest pełna dezynwoltury wypowiedź z minionej kampanii prezydenckiej (2015), kiedy to w tzw. terenie, trawionym przez patologie, bezrobocie i beznadzieję na pytanie młodego człowieka jak żyć, urzędujący wówczas Prezydent radził mu, aby „wziął kredyt, założył firmę, zmienił pracę”. Swoista arogancja i oderwanie od realiów życia ludu to odwieczni słudzy paternalizmu rządzących. Tu dochodzi jeszcze despekt i wspomniany paternalizm wobec pytającego.
Dobry pan daje „to coś” w swej łaskawości swemu ludowi niczym ziemianin, szlachcic na zagrodzie, niczym król, bądź udzielny książę. Daje ludowi z łaski i swej szczodrobliwości. I gdzie tu – pytam po raz wtóry - miejsce na tzw. obywatelskość, która bezpośrednio wiąże się z równością, braterstwem i partnerstwem? Paternalizm – w jakiejkolwiek formie - jest jej przecież jawnym zaprzeczeniem. Nota bene – dolnośląską stolicą od 1989 roku rządzą ekipy demoliberalnego mainstreamu odwołującego się do tradycji opozycji demokratycznej z lat PRL i wiążące siebie z heroiczno-wzniosłą wersją dziejów „Solidarności”.
Sarmackie mity ciągle w nas
Wypreparowany z rzeczywistych konfliktów społecznych i klasowo zorientowanych anielski obraz mitycznych Kresów Wschodnich, życia dworkowo-ziemiańskiego, zakonotowany w polskim imaginarium – poprzez określoną propagandę i manipulację - prezentuje w historycznej zbiorowej pamięci sielskość zamiast gnuśności, idylliczność zamiast przymusu, cywilizowanie w miejsce wynaradawiania i opresji, dobrotliwość paternalizmu miast jego cichego, lepkiego niewolnictwa.
Elity rządzące, legitymizowane wolnymi, demokratycznymi wyborami współcześnie, pozujące na Sarmatów w imię owej fantazmatycznej idylli życia kresowo-ziemiańskiego, zanurzyły się w modelu słodkiej egzystencji państwa szlacheckiego, kultywując nostalgię za tamtymi czasami. To tu – podświadomie, jako „szkielety w szafach historii” – tkwią sarmackie mity władzy, elity uważającej się za coś innego niż pozostała część społeczeństwa.
Szlachta „wywodziła swoje pochodzenie od obcych plemion, które najechały tereny zamieszkałe przez Słowian i skolonizowały je między IV, a VI wiekiem. Nazywała siebie narodem i chodziło o stworzenie nie tyle dystynkcji, czyli dookreślenia społecznej hierarchii, ile o coś znacznie bardziej radykalnego – o wprowadzenie bariery heterogeniczności między szlachtą a resztą społeczeństwa”- pisze Jan Sowa.
Władza w Polsce - każda i w każdym okresie – jest w jakimś sensie echem tych procesów i urojeń sarmackich (utrwalana specyficzną formą miejscowej religijności). Różnica czasu i przestrzeni nie ma tu znaczenia. Liczą się fantazmaty i owo „uszlachcenie”.
Ten kolonialny, imperialny stosunek elit magnacko-szlacheckich I RP do innych mieszkańców owego imperium najlepiej pokazuje odpowiedź udzielona poselstwu Kozaków Zaporoskich przybyłemu do Warszawy w przededniu elekcji Władysława IV Wazy w 1632 roku. Senatorzy i posłowie, wysłuchawszy zapewnień poselstwa kozackiego (wielu z nich było „herbowymi braćmi” rządzącej elity, choć innej wiary oraz konduity ekonomicznej), że oni „są członkami tej samej Rzeczypospolitej i dlatego mają prawo wziąć udział w elekcji” i chcą oddać swoje głosy na królewicza Władysława, ostro złajali „Kozaków Zaporoskich, że ważyli się mienić członkami Rzeczypospolitej, żądać głosu na elekcji i surowo napomniani zostali przez Senat, aby więcej tego nie próbowali czynić” ( J. Niklewska, „Wolne elekcje królów polskich 1573-1764”).
Skolonizowany kolonista
Wracając jeszcze na chwilę do skrzętnego i celowego omijania zagadnień związanych z polskim kolonializmem oraz tego, co się z nim wiąże, należy zwrócić uwagę na peryferyjność wszystkich krajów kolonialnych oraz ich gospodarkę, która nie przekroczyła progu agraryzmu i ekstensywnej, przedkapitalistycznej gospodarki kolonialnej. Kraje skolonizowane konserwują dawny porządek i wskutek tego mogą dostarczać światu tylko proste intelektualnie rozwiązania. Tym samym utrwalone zostają przednowoczesne i de facto antyrozwojowe trendy. Kolonia będzie siłą rzeczy rozwijać się wolniej, a dystans wobec cywilizacyjnych centrów będzie się powiększał.
I RP, będąc państwem kolonialno-imperialnym, rządzonym przez klasę polityczną stanowiącą zbiorowisko megalomanów, egotyków, fanfaronów, bufonów i intelektualnych impotentów – czemu wydatnie sprzyjały oprócz sarmatyzmu, tzw. jezuityzm i kontrreformacja mające za nic dobro wspólne - stała się w przeciągu stulecia „chorym człowiekiem Europy”. W końcu ulec musiała możnym sąsiadom, popadając w kolonialną niewolę. I to Rosja, Niemcy i monarchia austrowęgierska „skolonizowały” tereny I RP.
I jest to jedyny w Europie przypadek – i jeden z nielicznych chyba na świecie - kiedy to mocarstwo kolonialno-imperialistyczne, realizujące w szerokim zakresie politykę kolonialną na olbrzymich obszarach Europy Wschodniej, dyktujące warunki przez kilka wieków w znacznej części Starego Kontynentu (a poprzez alianse rodzinno-dynastyczne wpływające na sytuację w całej niemalże Europie), staje się samo terenem obcej kolonizacji - wskutek wewnętrznej degrengolady wynikłej z degeneracji klasy panującej.
I nawet ten fakt polskie imaginarium usuwa ze swojej perspektywy, mówiąc eufemistycznie o rozbiorach. Nawet tu następuje jakby gloryfikacja i sakralizacja w zbiorowej pamięci epoki sarmatyzmu, folwarku i ziemiańskiego stylu życia. Ona bowiem z racji swej wielkości, wybrania, predestynacji nie mogła ulec takiemu poniżeniu, upodleniu, takiej totalnej porażce równej unicestwieniu.
Rozbiory (zwłaszcza w Galicji oraz w zaborze rosyjskim, a w szczególności na tzw. Kresach gloryfikowanych po 1989 roku jako clou polskości i sui generis polskiego etnosu) usankcjonowały istniejącą strukturę społeczno-klasową. Szlachta i ziemiaństwo nadal w swej podstawowej masie – o ile pozostawali lojalni wobec nowej władzy (gros ochoczo przystało na zmienione warunki polityczne, a nie zmienione warunki społeczno-własnościowe) – byli panami swoich chłopów w niezmienionej formie pańszczyzny i feudalnych zależności. Dopiero polowa XIX wieku przyniosła w tej mierze jakieś zmiany.
Zasadniczym zadaniem na dziś winno być więc wydobycie się z owego syndromu kolonialnego: cechującego zarówno kolonizatorów jak i kolonizowanych. To jest też pozbycie się megalomanii, irracjonalno-romantycznych fantasmagorii, cmentarno-martyrologicznych wizji i fobii, konserwatywno-wsobnego myślenia. Bo to wszystko jest zapatrzeniem w przeszłość, a nie spojrzeniem w przyszłość. Łatwo przychodzi wiara w to, czego się pragnie, jak pisał Owidiusz.
Dwa plemiona
Ale jest jeszcze jeden aspekt polskiego kolonializmu, nigdy nie przezwyciężonego, nie wspominanego, nigdy nie opisanego i zanegowanego – dotyczący przestrzeni mentalnej. Zagadnienie kolonizacji wewnętrznej, czyli feudalnej, pańszczyźnianej formy zniewolenia (de facto skolonizowania ponad 80% społeczeństwa I RP) jest bowiem absolutnie przemilczane w publicznej dyskusji - wiadomo, z jakiego powodu.
Pragnąłbym jednak na kanwie wspomnianych uwag też zwrócić uwagę na współczesny kontekst tych zagadnień. Obserwujemy bowiem dziś, po ponad 25 latach ćwiczeń z wolności obywatelskich i demokracji w Polsce, taką polaryzację stanowisk, graniczącą niekiedy już z nienawiścią i fizyczną przemocą, że można bez kozery skonkludować, iż od ponad kilku wieków w relacjach elit z „ludem” (czy „pospólstwem”) niewiele się zmieniło.
Dziś napięcia społeczne i polaryzacja, wykorzystywane na wielu frontach przez określone środowiska do osiągania własnych celów, przypominają czasy tuż sprzed rabacji galicyjskich, czy epoki schyłku I RP (zwłaszcza na Kresach Wschodnich). Władza dzisiejsza zajmuje natomiast pozycję podobną do władającej Galicją monarchii austro-węgierskiej.
Agresja, (o której wspomina przywoływany tu Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”) wszechobecna i narastająca w narracji publicznej, jest efektem, dalekim echem folwarcznych stosunków społecznych, (współcześnie gloryfikowanych przez prawicę i mainstream rządzący Polską po 89 roku) i nie przezwyciężonego nigdy w Polsce paternalizmu. Dziś wręcz kultywowanego i powszechnego. Tak naprawdę polskie społeczeństwo XXI wieku składa się z dwóch różnych i antagonistycznych plemion.
Czy blogowe refleksje Jana Hartmana, typowego przedstawiciela polskiej inteligencji, wykształconego erudyty, de facto reprezentanta elity umysłowej społeczeństwa o „chamach i burakach” nie są właśnie tego przykładem? Albo profesor Zbigniew Mikołejko i wielokrotnie wyrażana przezeń publicznie pogarda dla wyborców PiS-u? A dawne fochy salonów warszawsko-krakowskich na siermiężność i parweniuszowską proweniencję Andrzeja Leppera? A paternalistyczno-moralizatorski ton pouczeń, „że lewicy w Polsce mniej wolno” po zwycięskich wyborach AD 2001 - czy aby nie świadczy o cieniach idei narodu (tu – klanu) wybranego i swoistej pańskości?
Dzisiejsza rabacja
Przyczyną buntów chłopskich pod przywództwem Jakuba Szeli przeciwko szlachcie polskiej (1846) był niebywały wyzysk, upodlenie, wyzucie z człowieczeństwa chłopów, trwające od wieków (szlachta, stanowiąca 8-10% społeczeństwa uważała tylko siebie za prawdziwych obywateli, reszta to były nic nie warte „chamy”, folwarczni niewolnicy, wiejska „hołota”). Wystarczy prześledzić nieliczne i wstydliwie współcześnie pomijane w edukacji przykłady z literatury opisującej stosunki właściciela folwarku (szlachcica, ziemianina) z jego poddanymi, czyli chłopami. To stąd wywodzi swą genezę powiedzenie: „pan vs cham”.
Dziś możemy powiedzieć, iż partia Prawo i Sprawiedliwość (a szerzej – środowiska bliskie mentalnie, politycznie i kulturowo takiej właśnie wizji rzeczywistości i takiemu opisowi świata) są dla panującego od ćwierćwiecza mainstreamu niczym Jakub Szela i jego irredenta w XIX-wiecznej Galicji skierowana przeciwko pozycji tamtejszej szlachty. Jej postępowanie przez wieki z poddanym „ludem”, można przyrównać do genezy tego „kęsim” co czyni PiS i jego zwolennicy wszystkim Innym. Elita inteligencka („żoliborska”?) sprawująca władzę w tej partii jest podobnej proweniencji jak jej wrogowie z obozu demoliberalnego. Wywodzi się bowiem z tej samej tradycji i posiada podobne konotacje tożsamościowe oraz dotyczące tradycji narodowej. Jest jednak, wykorzystując owe nastroje „ludu”, niczym administracja austro-węgierska w Galicji przed i podczas rabacji. A wyborcy i protagoniści PiS-u to po prostu – symbolicznie - Jakub Szela & Comp.
Przywołajmy – w tym kontekście - spolegliwego, usłużnego i niewolniczo-poddanego służącego, starego sługę Maciejunia z „Przedwiośnia” Żeromskiego, nachylającego się z uśmiechem i mówiącego przymilnie: "jaśnie paniczu". Cezary Baryka jednak wie, że przy byle okazji spolegliwy i usłużny Maciejunio skoczy swym pryncypałom do gardła. Trzeba tylko okazji.
Polska „opakowana w styropian” po 1989 roku przez przedstawicieli tzw. demokratycznej opozycji z okresu PRL-u (i jej klony, jakie od ponad dekady sprawują niekwestionowane i coraz bardziej konserwatywno-tradycjonalistyczne rządy w naszym kraju) powróciła do tych złych tradycji sarmacko-szlacheckich. I tak jak Umberto Eco diagnozował prafaszyzm i jego istnienie oraz znaczenie w kulturze Europy („od zawsze”), tak podobną paralelę możemy sformułować i zaprezentować wobec tradycji, wpływów i znaczenia sarmatyzmu oraz jego nieodrodnego kompana – kontrreformacji w kulturze i tradycji współczesnej Polski.
Mit Kresów (i wszystko co z nim się wiąże) jest praprzyczyną większości dolegliwości drążących współczesną Polskę. To tam tkwią te antynomie, ta nienawiść i struktura polskiego narodu składająca się z dwóch plemion, z dwóch klanów. Sobie obcych, wrogich, nienawistnych. Echa obu kolonizacji – tej na zewnątrz i wewnętrznej – wraz z sakralizacją tego mitu i jego gloryfikacją dają dziś znać w sposób dramatyczny w polskiej przestrzeni publicznej.
Polskie zaplecze kulturowe jest od dekad pełne przemocy, zawiści, uprzedzeń i plemiennej wsobności pisał Stanisław Lem. Polska literatura, współcześnie pomijana i przemilczana z tego właśnie tytułu (przyczyny ideologiczno-klasowe), daje niezbite tego dowody. Wystarczy im tylko uchylić drzwi. Co rządzący od ponad dwóch dekad mainstream ochoczo czynił. I dziś wszyscy zbieramy po prostu tego gorzkie owoce.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 1891
Czy kult katastrofy smoleńskiej jest już religią, czy tylko steruje ku swoiście pojmowanej wierze religijnej? Czy jest to tylko obłęd nielicznych polityków manipulujących bezwolnymi masami, przyzwyczajonymi od dekad do nieracjonalnych zachowań i manifestacyjno-ludycznej obrzędowości, czy jest to nowa jakość, egzemplifikująca pseudo-religijne zachowania sporej części polskiego społeczeństwa?
Religioznawca, patrząc na to co nam niesie dobra zmiana we wszystkich przestrzeniach życia publicznego naszego kraju – zarówno w wymiarze symbolicznym jak i realnym – może tylko skonstatować, iż obecne celebracje i pielgrzymki, manifestacje i emocjami nafaszerowane apele niewiele się różnią od religijnych i obrzędowych zgromadzeń zarówno w chrześcijaństwie, jak i islamie, hinduizmie, buddyzmie czy judaizmie. Przykładów na to w ostatnich dekadach jest mnóstwo na całym świecie.
Ludzie ograniczeni a przy tym fanatyczni stanowią plagę ludzkości.
Biada państwu, w którym tacy ludzie mają władzę. Są nietolerancyjni i pozbawieni wszelkich skrupułów. Uważają, że cały świat kłamie, a tylko oni mówią prawdę.
Mikołaj Gogol
Czy nuta heroiczno-samobójcza w zachowaniach Polaków (jak uważał Antoni Kępiński) oraz związane z nią namaszczenie takich pojęć jak śmierć, cmentarz, trumna nie mogą być czasem elementem sprzyjającym rozwojowi takich pseudo-religijnych kultów?
To zagrożenie „terroryzmem nierozumu i politycznego obskurantyzmu” w naszym społeczeństwie zauważane jest od dawna (zwracali na to uwagę tak różni politycy, myśliciele, publicyści w różnych okresach jak np. Maurycy Mochnacki, Charles-Maurice de Talleyrand, Fryderyk Engels, Aleksander Bocheński, Bronisław Łagowski, Winston Churchill itd.).
Na ową nutę nakładają się również teorie spiskowe. Plenią się tam, gdzie polityka, historia, zagadnienia społeczne oraz wiara religijna (im bardziej namiętna i ortodoksyjnie manifestowana, tym ów proces jest silniej widoczny) splatają się w nierozerwalną całość.
Ma to w masowym wymiarze miejsce kiedy:
- rzeczowa, krytyczna i zdystansowana (przede wszystkim do siebie i swoich dokonań) refleksja nie ma możliwości społecznego zaistnienia w szerszym, zbiorowym wymiarze
- przekona się ludzi, iż samokrytyka (której nikt nie lubi) jest zła, że jest źródłem ich nieszczęść i frustracji oraz kacerstwem, a rządzący i opozycjoniści nie są zainteresowani oświeceniem tzw. ludu (bo „ciemny lud wszystko kupi”), gdyż wówczas łatwiej się rządzi
- nie ma klimatu dla racjonalnej i rzeczowej dyskusji nad procesami trawiącymi współczesny świat, a mentalność zbiorowości jest kształtowana przez emocjonalne, fantazmatyczne i podszyte fobiami czy uprzedzeniami przekazy medialnych szamanów
- wpływ na świadomość tzw. ludu kształtuje się wedle odwiecznych, tradycyjnych (a tym samym ugruntowanych), konserwatywnych schematów
- antynomiczność elit i tzw. ludu przeradza się w niechęć, pogardę i nienawiść (obopólną zresztą), co w naszym kraju ma podłoże historyczne, uwarunkowane postsarmackim i folwarcznym rodowodem (i taką też mentalnością) dużej części Polaków.
Jeśli te elementy są zrealizowane, (bądź wprowadzane na wielką skalę w wielu sferach życia), to droga ku nieszczęściom i tłumaczeniu wszystkiego spiskami jest prosta i łatwa. Zwłaszcza, kiedy pojawiają się ofiary - związane z nimi męczeństwo daje znakomite paliwo do powstania wszelkich tego typu ruchów i kultów.
Do tego zazwyczaj dochodzi sposób narracji - zarówno liderów rekrutujących się z elit, jak i uznanych autorytetów, medialnych spin doktorów, duchowieństwa (przede wszystkim) - kierowanej do owego „ludu”. Wtedy skutecznie działają proste schematy, a szukanie winnych (najlepiej skonkretyzowanego i spersonalizowanego sprawcy – Żydów, komunistów, lewaków, kosmopolitów, gejów, „jajogłowych”, „ruskich, a dawniej - czarownic, czy heretyków, itd.) jest zasadniczym zajęciem tak ukierunkowanych, pozostających w intelektualnej malignie, mas.
Oportunizm elit
Czy skłonność do ofiar w kontekście wspomnianej heroiczno-samobójczej postawy w imię nieracjonalnego patriotyzmu, nie leży raczej w oportunizmie elit, ich braku cywilnej odwagi, aby przeciwstawić się irracjonalizmowi, rojeniom, nierealnym pomysłom politycznym? Bo jak wytłumaczyć dzieje naszego narodu obfitujące w sytuacje, kiedy grupa szaleńców, ignorantów, nawiedzonych religiantów zaczyna panować nad świadomością ogółu, narzucać swoją narrację i podsycać negatywne emocje?
Chrześcijańska Europa ma długą tradycję przyjmowania „na wiarę” od duchowych i politycznych przewodników miazmatów – pokazuje to inkwizycja, czary i prześladowania z nimi związane, antysemityzm, polityczne systemy totalitarne. Polska historia ma jeszcze zakorzenioną i nie przezwyciężoną nigdy do końca szkodliwą tradycję kontrreformacyjną, ze wszystkimi jej negatywnymi przypadłościami i błędami, jakie niósł sobą potrydencki porządek.
Na Zachodzie ten model został złamany przez Oświecenie i Rewolucję Francuską, rewolty XIX-wieczne oraz szybki i brutalny proces uprzemysłowienia. Za tym poszły zmiany w sferze cywilizacyjnej, w kulturze, organizacji i funkcjonowania społeczeństwa, a dalej – w mentalności zbiorowości i jednostek.
Te wydarzenia i procesy nigdy nie zaistniały na dobre w świadomości Polaków. Dodatkowo, w czasie kiedy kształtowały się nowoczesne pojęcia narodu i państwa, w wyniku historyczno-politycznych decyzji Polska była nieobecna jako kraj na mapie Europy. Zawdzięczamy to elitom rządzącym I RP. Imperialni sąsiedzi wykorzystali jedynie nadarzającą się okazję unicestwienia „chorego kraju”, będącego wrzodem na ówczesnym, europejskim ciele i poczynili kroki, które ich zdaniem miały ucywilizować „Irokezów w środku Europy” jak określał ówczesnych Polaków w liście do carycy Katarzyny Wielkiej król Prus Fryderyk II.
Czym jest religia?
Definicji jest mnóstwo i każda zawiera jakiś element objaśniający jej istotę. Religia musi być związana zawsze z nadawaniem sensu najbardziej kuriozalnym próbom wytłumaczenia nieznanych wiernym zjawisk, zdarzeń (Jacques Lacan). Widzimy to na przykładzie katastrofy smoleńskiej, odczytywanej jako skutek tajemniczych (mgła, wybuch) działań „nieprzyjaciół” Polski.
Émile Durkheim pisze, iż każdy system religijny kodyfikuje stosunki społeczne w obrębie grupy, wspólnoty, społeczeństwa itd. Libański religioznawca i politolog Georges Corm podkreśla z kolei istotny wpływ religijności na kształtowanie społecznej i indywidualnej moralności: „Wyznaczając granice dobra i zła wskazuje ona to, co jest właściwe i potępia to, co niegodziwe. Stąd bierze się tak ścisły związek między religią a władzą”.
Libańczyk zauważa także odwrotną proporcjonalność między wzrostem wpływów wierzeń religijnych a brakiem poczucia bezpieczeństwa z powodu chaosu i braku perspektyw na lepszą przyszłość. Wzrasta wtedy potrzeba praktyk religijnych i duchowości (różnorodnie pojmowanej). Ten aspekt w trakcie rozważań nad fenomenem - czy raczej przypadłością Polski XXI wieku – tego, co zwiemy „religią smoleńską” jest nader istotny i empirycznie dotykalny w nadwiślańskiej codzienności.
Autorytet religioznawstwa światowego Mircea Eliade zwraca uwagę na antyempiryczne aspekty powstawania każdego wierzenia religijnego. O podobnych kwestiach przy omawianiu reguł powstawania religii wspomina także Claude Lévi-Strauss. Warto jeszcze przy tych rozważaniach zwrócić uwagę na aspekt poczucia absolutnej zależności od czynników zewnętrznych, społecznych, politycznych, podniesiony w definicji religii przez Friedricha D.E. Schleiermachera.
I wreszcie Karol Marks, który oprócz odmienianego na wszelkie sposoby (najczęściej błędnie) powiedzenia, że „religia jest opium dla ludu” zauważa, iż jest ona równocześnie „podstawą istnienia każdego zrzeszenia społecznego, które nie zmierza jedynie do osiągnięcia jakiegoś celu zewnętrznego”. Religijne fantazje – poczynając od najprostszych form wierzeń religijnych (np. fetyszyzmu) - tym samym łudzą wyznawcę, że przedmiot kultu wyrzeknie się swego sakralnego, przyrodzonego charakteru po to, aby pozwolić mu spełniać swoje zachcianki.
Fetysze i kulty
Wrak samolotu spod Smoleńska sprowadzony został do magicznego przedmiotu będącego prapoczątkiem nowego Polaka, wiążącego wspólnotę w formę totemicznego plemienia. Członkowie plemienia totemicznego wierzą bowiem, że są związani wspólnym pochodzeniem ze zwierzęciem, bądź przedmiotem totemicznym (Zygmunt Freud). Wrak samolotu, będąc zarówno totemem jak i fetyszem, spełnia też rolę totemiczną i fetyszystyczną. Obie one są pierwotnymi postaciami religijnych wierzeń.
Wielka Encyklopedia Świata – Oxford Education (t. 12) definiuje religię (łac. religiare – wiązać, łączyć) jako oddawanie w sposób zorganizowany czci bóstwu (kult) i wyróżnia dwie jej formy – monoteizm i politeizm. Z religijnością wiąże się akceptacja przez wyznawców treści podawanych a priori do ich wiadomości przez egzegetów świętych pism (czy ksiąg) i kapłanów.
Każda religia posiada kilka charakterystycznych elementów, nieodłącznych i immanentnych temu zjawisku. To przede wszystkim kult (wokół którego gromadzą się wierni i jego wyznawcy, jak w przypadku wraku) przedmiotu czy totemicznego symbolu sacrum, a potem liturgia, ryty, egzegeci pism świętych i doktryny, stan kapłański stojący na straży przestrzegania dogmatów, bądź reguł oraz objaśniający i dopasowujący słowa założyciela, proroka czy mesjasza do rzeczywistości otaczającego wspólnotę (oczywiście zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem).
Próbując opisać fenomen fetyszyzacji, jakim znaczna część polskiej opinii publicznej obdarzyła to, co związane jest z katastrofą smoleńską w 2010 roku, nie można pominąć ważnego w religioznawstwie mitu. To opowieść o bóstwach i istotach nadprzyrodzonych przekazywana przez daną społeczność, zawierająca w sobie wyjaśnienie sensu świata i ludzi w ich doświadczeniach zbiorowych oraz indywidualnych.
Jak mówi przywoływany już Mircea Eliade, mit to „opowiadanie historii świętej, opis wydarzenia, które miało miejsce w okresie wyjściowym, legendarnym czasie „początków”. (….) Tak więc zawsze jest to opowieść o „stworzeniu”, relacja o tym, jak coś powstało, zaczęło być. Mit mówi tylko o tym, co wydarzyło się faktycznie, o tym co przejawiło się w sposób wyraźny. W sumie mity opisują różnorodne i czasem dramatyczne wtargnięcie sfery sacrum (lub „nad-naturalności”) w obręb świata. To na tym wtargnięciu ufundowany jest świat i właśnie za jego sprawą jest on taki, jakim go dzisiaj widzimy”.
Religia smoleńska
Na takiej kanwie tworzy się historię, która zaczyna żyć swoim życiem, dalekim od racjonalnego, rzeczywistego i prawdziwego przebiegu zdarzeń. Jeśli mitomania, mesjanizm, irracjonalizm są szeroko rozpowszechnione, tym samym rozwój nowego wierzenia quasi-religijnej proweniencji jest realniejszy. Szerzenie się tzw. religii smoleńskiej w Polsce ma w sobie wiele elementów podobnych do zdobywania popularności i ugruntowywania swej politycznej pozycji w II, III i IV wieku n.e. przez chrystianizm na terenach Imperium Romanum.
Ale żeby dokładnie opisać zjawisko religii smoleńskiej, warto jeszcze odwołać się przynajmniej do dwóch autorów, bo bez ich diagnoz trudno jest odnieść się do tego rodzącego się kultu i quasi-religijnej narracji, czy atmosfery towarzyszącej nowej liturgii, owemu dziwnemu rytuałowi, a także związanemu z tym fanatyzmowi.
Pisarz i dziennikarz Krzysztof Varga tak opisuje predylekcję Polaków do dramatyzowania siebie samych i tego, co ich dotknęło. To jest, moim zdaniem, jeden z owych ważnych elementów określających tzw. polskość. Łączy się tu fantazmatyczne podejście do własnej przeszłości i historii z Wańkowiczowskim „chciejstwem”.
Pisze Varga: „Istnieje coś w rodzaju nieśmiertelnej polskiej płaczliwości. Pragnienia namaszczenia się własnym nieszczęściem, epatowania klęską i żałosnego zwracania się do Boga za każdym razem, gdy ktoś spierze nam tyłek. Kiedy wreszcie pojmą Polacy, że gdy dostali po dupie, to widać im się należało. Gdyby Bóg nie chciał, aby Polaków dotykało nieszczęście, to by im tych nieszczęść oszczędził. Bóg musi być tą płaczliwością doprawdy zniesmaczony. I tylko jego cierpliwości i miłosierdziu zawdzięczają Polacy to, że jeszcze nie zdecydował się ich zmieść z powierzchni Ziemi. Niezłomne przekonanie Polaków, iż modlitwą zbudują potęgę swojego kraju wydaje się jednak nieuleczalne. Modlą się do Boga o zwycięstwo i modlą po klęsce. Na Boga zrzucają odpowiedzialność za swój los i od Boga domagają się tego losu naprawy. Boga błagają o pomyślność ojczyzny i Boga swoją polskością szantażują”.
Ale najsmutniejsza jest puenta tej frazy: „Nawet kiedy w dalekiej przyszłości cały świat się zracjonalizuje i zlaicyzuje, Polacy wciąż będą żądali od Boga specjalnego traktowania. Historyczne lenie tak właśnie próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność”.
Religia w swej masowości, zbiorowych obrzędach i kulcie musi z jednej strony nieść sobą poczucie wspólnoty (i to na zasadzie „my – oni”, ci „oni” to Inni), która zapewnia dobre samopoczucie z racji wyznawanych wartości. Ma to znaczenie zwłaszcza dla jednostek niepewnych siebie, zagubionych, nie potrafiących racjonalnie wytłumaczyć sobie zjawisk zachodzących w otaczającym je świecie, potrzebujących przewodnika. W tych trzewiach kryją się także pożądania czegoś na podobieństwo totemu czy fetysza, jako czegoś namacalnego, zmaterializowanego sacrum. Wrak Tupolewa spełnia w zupełności, moim zdaniem, takie potrzeby.
Drugą stroną medalu, uzasadniającą taką formę wierzenia religijnego, jest historycznie w Polsce ukształtowany model religijności kultywowany od dekad, by nie rzec od wieków. Bezrefleksyjność, pogarda dla faktów nie zgadzających się z przyjętymi a priori prawdami i dla racjonalności, religijne wybranie narodu czy wspólnoty przez Boga.
Nestorka polskiej humanistyki prof. Maria Janion w posłaniu do Kongresu Kultury, jaki odbył się w 2016 roku w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie napisała: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Towarzyszy temu potężny regres w sferze mitów, symboli i wartości. Grzechem poprzedniej władzy było niedocenianie roli twórców i pracowników kultury. Dziś obserwujemy oczywisty, centralnie planowany zwrot ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu – kanon stereotypów bogoojczyźnianych i Smoleńsk jako nowy mesjanistyczny mit mają scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych przez poprzednią władzę. Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny !”.
Skutkiem predylekcji części naszego społeczeństwa do mitycznego (i formalnego) męczeństwa i związanego z nim kultu śmieci, ofiar, uwielbienia dla cmentarzy, trumien, bezsensownych i dlatego przegranych na starcie powstań oraz innych tego typu „ruchawek” jest też śmieszno-tragiczne zjawisko nazywane „religią smoleńską”. Te elementy naszej narodowej zbiorowej świadomości są żyzną glebą dla rozwoju irracjonalnego kultu, szamaństwa, manipulacji i zbiorowego obłędu, czego nie raz w dziejach Polacy doświadczyli.
Skansen uniesień
Kazimierz Kutz mówi na temat owych zaszłości, predylekcji do irracjonalnego romantyzmu, ezoteryki i okultyzmu ubranego w narodowo-patriotyczne szaty, iż one „ciągną nas w jakiś skansen np. pięknych uniesień patriotycznych XIX wieku, pielęgnowania martyrologii. Wymyślają jakieś muzealne państwo, w którym triumfuje katolicka parafiańszczyzna”.
Ale czy to czasem właśnie nie ta elita - demoliberalna, postępowa, oświeceniowa i proeuropejska (w zachodnim stylu) inteligencja skupiona kiedyś pod sztandarami „opozycji demokratycznej” (w czasach PRL) - otworzyła swoimi decyzjami drzwi dla powszechnej i manifestacyjnej, ludycznej i bezrefleksyjnej religijności w życiu publicznym? Czy tworzenie określonego klimatu w wyniku religianckiej narracji nie mogło sprzyjać atmosferze intelektualnej dla takich wynaturzeń czy aberracji?
To w takim momencie – jeszcze za czasów Polski Ludowej, kiedy opozycja demokratyczna dopiero zwierała szeregi – na jednym z konwentykli opozycyjnych Janusz Szpotański (nb. wyznawca protestantyzmu w wersji ewangelicko-augsburskiej) miał zakrzyknąć: „Na Najświętszej Panience trzeba jechać”.
No i co, czy dziś nie zbiera się owoców takich nieodpowiedzialnych i pozbawionych perspektywy (opartej o doświadczenia z historii) rozwiązań, pomysłów, bądź opcji? Jak zauważa w tym kontekście prof. Bronisław Łagowski, ta fala katolickiego fundamentalizmu nie wzięła się znikąd i przynosi – bo przynieść musiała – określone efekty.
A z każdą religią - jak zauważa klasyk chrześcijaństwa Tertulian (II / III w n.e.) – jest zawsze tak, że „wierzę w coś, bo to niedorzeczne” (łac. - Credo, quia absurdum est). Czy w przypadku tzw. religii smoleńskiej to uzasadnienie Tertuliana nie sprawdza się w stu procentach?
Sądzę, że zrodzony w imię politycznego zapotrzebowania kult wokół irracjonalnego wyjaśnienia tej katastrofy i oddawania czci niektórym jej ofiarom, a także forma obchodów tzw. miesięcznic smoleńskich, mają w sobie wiele wspólnego z szyickim świętem Aszura. To taka sama pasja, towarzyszące jej emocje i namiętności oraz wybuchy zbiorowej ekspresji czczenia męczeństwa ofiar.
Obchody Aszury (słowo to w języku arabskim oznacza liczbę dziesięć) świętuje się na terenach zamieszkałych w większości przez szyitów w sposób szczególnie manifestacyjny i ludyczny. Dotyczą one kolejnych rocznic śmierci – uznanej za męczeńską - Husajna ibn Alego, wnuka Mahometa, w bitwie pod Karbalą (680 r. n.e.). Uroczystości odbywają się każdego 10. dnia miesiąca muharram (nazwa pierwszego miesiąca kalendarza muzułmańskiego).
Męczennicy, zwłaszcza w religiach zinstytucjonalizowanych i dokonujących sakralizacji cierpienia, mają zawsze nieocenioną wartość propagandowo-manipulatorską. Dzięki nim możliwa jest indoktrynacja, „pranie mózgów” mających poddać wyznawców (bądź potencjalnych kandydatów) określonej obróbce: w celu scalenia wspólnoty wokół określonej formy sacrum, utożsamienia zbiorowości z określoną ideą, a także zdobycia tzw. rządu dusz (politycznego).
Podając przykład szyickich obchodów święta Aszura mam na względzie emocje, irracjonalizm obrzędowości oraz afekty rodzące się na kanwie śmierci Husajna w szyickiej wspólnocie (nb. śmierć grupy, której przewodził Husajn ibn Ali miała podłoże wybitnie polityczne, nie religijne, sakralne czy teologiczne). Kiedy porównujemy religijność, obrzędowość oraz formy kultu w szyizmie i polskim, ludycznym katolicyzmie analogie są zaskakujące.
Warto jeszcze w tym miejscu przypomnieć atmosferę i kult ajatollaha Chomeiniego w Iranie pokazany przez Orianę Fallaci w książce pt. „Wywiad z władzą”. Autorka napisała ją po pobycie w Qom – świętym miejscu szyizmu irańskiego i siedzibie sędziwego imama, tuż po obaleniu szacha Rezy Pahlawiego. Był to klimat euforii, kompletnego irracjonalizmu i mistycznego uniesienia, fanatyzmu i fundamentalizmu religijnego połączone z sakralizacją oraz celebracją śmierci. Ta mieszanka przynosiła zawsze w dziejach ludzkości „gorzkie owoce”: opresję, krzywdy, nietolerancję, prześladowania, dyskryminację itp.
Jak stwierdził francuski socjolog (zajmujący się też od strony socjologicznej religiami), wspomniany już Emil Durkheim -„Jest coś wiecznego w religii: jest to kult i wiara. Ludzie nie mogą odprawiać ceremonii, dla których nie widzą uzasadnienia, jak również nie mogą akceptować wiary, której w żaden sposób nie potrafią zrozumieć. Aby mogła ona się rozprzestrzeniać, albo przynajmniej utrzymywać, musi mieć uzasadnienie, to znaczy, że trzeba zbudować odnoszącą się do niej teorię”.
Racjonalność, realizm w jakiejkolwiek postaci, pragmatyzm idący z nimi w parze, nigdy w polskim społeczeństwie nie były w cenie. Może z tej też racji ów fenomen, jakim staje się „religia smoleńska” mógł przybrać takie rozmiary?
Radosław S. Czarnecki