Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1873
Mit w sensie przedmiotowym to opowiadanie udramatyzowane, często symboliczno-magiczne, wyrażające ludzkie doświadczenie świata jako rzeczywistości sakralnej. Objawia modele wszelkich obrzędów i ludzkiej działalności, w których doznaje się religijnego lub quasi-religijnego doświadczenia świata. W języku potocznym mit jest synonimem fikcji, tego co nieprawdziwe, nierealne, irracjonalne, irracjonalne. Mit od XIX wieku w wyniku rozwoju nauki i techniki oraz takich trendów i prądów myślowych jak: ewolucjonizm, scjentyzm, kult wolności i sprawiedliwości społecznej, postrzegany jest jako coś nienaukowego, antymodernistycznego, stając się synonimem zacofania, zaściankowości, ciemnogrodu.
Mity są społecznym snem, a sny – osobistym mitem.
Joseph Campbell
Mit jako przebrzmiały sposób opisywania świata i procesów w nim zachodzących, zdaniem prof. Ludwika Stommy polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia i sama kultura były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji sił wyższych, pozaracjonalnych. Wtedy można je zadekretować jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od Boga (czy innej siły pozaziemskiej).
To – wedle Stommy – forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych oparta najczęściej na chwytliwej formule, iż to jest jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Mamy tu oczywiście również do czynienia z boską ingerencją.
Mit jest więc rodzajem świadomości społecznej obecnym we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych. Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać (co widać obecnie w dwójnasób).
Mit zdejmuje w takiej perspektywie odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy. To bardzo wygodna i psychologicznie uprawniona pozycja. Uprawniona dla infantylizmu, niedojrzałości.
Współcześnie uznaje się mit jako zakorzeniony w najgłębszych pokładach ludzkiej psychiki, immanentny jej element niosący prawdę. Przyczyniły się do tego m.in. badania Karola G. Junga i jego szkoły, jak również nowe odkrycia w dziedzinie antropologii kultury.
Mit i religia
Jeden z największych teologów katolickich XX wieku, Karl Rahner zauważył, iż pojęcie mitu nierozerwalnie jest związane z językiem religijnym i z takim też rozumieniem egzystencji człowieka. Każde pojęcie opowiadające o rzeczywistości metafizycznej lub religijnej (leżących poza sferą bezpośredniego doświadczenia) musi się posługiwać wyobrażeniami, które nie są pierwotnymi wyrazami tej rzeczywistości, ale pochodzą z innego źródła. Jeśli przyjmujemy następnie, że to wyobrażenie nie jest statycznym obrazem, lecz ma charakter wyobrażenia dramatycznego, wydarzeniowego, albo można je nazywać wyobrażeniem mitycznym, to można to będzie uznać, iż każda wypowiedź metafizyczna lub religijna ma charakter mityczny, albo podlega interpretacji w terminach mitu.
Wszystkie te elementy znaleźć można w micie Solidarności funkcjonującym cały czas w polskiej narracji. Tym samym dekretuje się je jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunku społeczne”, „chwalebne zasady”. Jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od siły pozaziemskiej. Mitem jest też forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych opartej najczęściej na chwytliwej formule, iż jest to jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Mamy tu do czynienia z kolei z nadprzyrodzoną ingerencją.
Jak zauważa Simone de Beauvoir, „większość ludzi zadowala się mitami, tanim poczuciem wieczności, absolutem w kieszonkowym wydaniu”. To w świetle tezy Karla Poppera mówiącej, że „w postaci mitów społeczeństwo narzuca (…) jednostkom, obrazowo i uchwytnie, swoje prawa i obyczaje; dzięki mitom nakaz zbiorowości, kolektywny imperatyw, wciska się w każdą świadomość. Za pośrednictwem religii, tradycji, języka, podań, pieśni, kina - mity przenikają nawet do egzystencji, całkowicie prawie ujarzmionych przez materialne konieczności” jest niezwykle znamienne. Tu bowiem bylejakość myślenia i lichość potrzeb ogółu (de Beauvoir) miesza się z przymusem i narzuceniem przez zbiorowości jednostkom zachowań, postaw, nawet schematów myślowych (Popper) nie odpowiadających wartościom i przekonaniom tych jednostek. Służą do tego odpowiednie metody i formy funkcjonowania zbiorowości. Ale jest to gwałt na psyche jednostki.
Polityka napuszenia i kiepskiego mistycyzmu
Prof. Jan Szczepański, socjolog i wybitny myśliciel, zauważył już przed 40 ponad laty, że „polityka w Polsce ciągle rozgrywa się w sferze emocji i ciągle sądzimy, iż rozwój kraju zależy od postaw patriotycznych, zaangażowania, oddania sprawie, ofiarności etc. i ciągle w wychowaniu i propagandzie kładziemy nacisk na emocje.
Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się znacznie szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym wynikiem jest nieskuteczna.
Z drugiej strony jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenia emocjonalne mogą zawsze przynieść niespodziewane skutki”.
Czy coś się w tej mierze zmieniło? Jeśli tak, to z pewnością na gorsze. Bo przecież mit jako rzeczywistość żywa i przeżywana podlega podobnie jak zjawisko religii, deformującym procesom historycznym, społecznym, kulturowym, politycznym itd. Mit w ich wyniku zdegradowany zostaje do pewnego rodzaju narracji, używanej do określonych, na pewno pozamitycznych czy pozareligijnych, utylitarnych (np. politycznych) celów.
Polski humanista światowej sławy prof. Andrzej Walicki w tym kontekście zwraca uwagę na szczególną uległość polskiego społeczeństwa wobec różnorakich form przemocy ze strony zbiorowości (chodzi o dzieje naszego narodu), predylekcji do poddania się modom, popularnym trendom i alienacji z uniwersalnie pojętych spraw publicznych. Przytakiwania możnym. „To samo działo się w heroicznym okresie Solidarności: wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie moralnej walki, ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających z nich uprawnień”.
To, na co zwraca uwagę Walicki, bierze się z szerzonej megalomanii, ze sztucznego heroizmu, z napuszenia i kiepskiego mistycyzmu oraz traktowania Polski (i siebie) jako Chrystusa narodów. To cień Mesjasza, który siebie składa w ofierze za innych. I ciągnie się ta skaza w zbiorowym nadwiślańskim myśleniu zaciemniająca racjonalizm, pragmatyzm i realizm, od wieków. Setna rocznica odzyskania przez Polskę państwowości potwierdza to znakomicie.
Prof. Barbara Świda-Zięba, socjolog i działaczka demokratycznej opozycji z lat PRL, będąc uczestniczką obrad Okrągłego Stołu z niesmakiem stwierdza w swej ostatniej książce, iż jej niedawni fratrzy podczas już konkretnych rozmów w istotnych dla kraju sprawach pokazują swą małość, miałkość intelektualną, kompletne nieprzygotowanie do uniwersalizmu państwowotwórczego. Sędziwa intelektualistka u schyłku życia pisze: „Za to szalał manipulant koło trzydziestki, Czaputowicz. Ważny kandydat na czołowego polityka opozycji. Zdążył już rozbić >Wolność i Pokój< i ma swoją organizację. On to z tej przypadkowej (choć niegłupiej) zbieraniny chciał stworzyć (…) jakieś podkomisje o nieokreślonych kompetencjach, a przewodniczących wyłonić zaraz. Niech harcerze zbiorą się w jednym kącie i wybiorą harcerza, robotnicy w drugim kącie – wybiorą robotnika itd. I dokooptujemy ich do komisji (składającej się, jak pisałam, w większości ze staruszków) – komisji, co nie wiadomo, co ma robić, ale wiadomo, że ma namaszczenie Wałęsy”.
I podsumowując cały fragment poświęcony opozycji demokratycznej przy Okrągłym Stole pisze: „nie mogłam się powstrzymać, by nie zauważyć, że Okrągły Stół uaktywnia nietolerancję, swoistą też dla lat 1980-1981, odbiera jednostce prawo do indywidualnych sądów. Uruchamia mechanizmy psychologii tłumu”.
Modlitwą i magią silni
Czy dzieje III RP nie są jakby egzemplifikacją takich właśnie działań, takiej mentalności, takiej potrzeby posiadania przez każdego swojej politycznej kanapy, swojej koterii, swego stronnictwa, gdzie mógłby brylować, przewodniczyć? Dzisiejsza sytuacja jest jedynie kontynuacją i wzmocnieniem tych tendencji, patrzenia na politykę i działalność publiczną w sposób wsobny, egoistyczny, a zarazem mityczny i mesjanistyczny. Gen szlachcica na zagrodzie równego wojewodzie, który uosabiać ma polskie umiłowanie wolności, demokracji (tu – szlacheckiej, a de facto były to rządy oligarchii magnacko-szlacheckiej prowadzące do kompletnej anarchii i anihilacji państwa na ponad 100 lat) ma się całkiem dobrze.
Zresztą, gloryfikowaną nad miarę II RP, będącą dziś w powszechnej narracji mitologicznym Edenem (m.in. ziemiaństwo, dworki, „nie oddamy ani guzika”, marsz na Wilno czy Zaolzie, COP i Gdynia) również charakteryzował ten zabójczy syndrom destrukcyjnego partyjniactwa i salonowych koterii, oligarchiczny system funkcjonowania państwa (zwłaszcza w latach 30. XX w.), potworne zróżnicowanie społeczno-kulturowe. W >Sprawach Nauki< pisał dwukrotnie na ten temat prof. Witold Modzelewski w 2018 roku.
Prof. Leszek Kołakowski stwierdził kiedyś, iż dotychczasowe wychowanie chrześcijańskie (w wersji potrydenckiej, kontrreformacyjnej) podtrzymywało – a w Polsce ma to miejsce po dziś dzień jako trend nasilający się i coraz bardziej totalny – przekonanie związane z obrządkami religijnymi i sakramentami jako elementami wierzeń magicznych. Tym samym sugeruje się, iż modlitwy, obrządki, pielgrzymki, czuwania itd. - choć włączają, rzecz jasna, działania nadziemskiej energii - mają przede wszystkim zapewnić skuteczność techniczną w osiągnięciu zamierzonego celu. Tym samym stają się one formą manipulacji, zaklinania rzeczywistości, mających zmienić realnie rzeczywistość.
Tak realizowany religijny kult powoduje ustawienie wierzenia religijnego na antypodach racjonalności i empiryzmu. I to się nie zmieni, dopóki nie zdekonstruuje się imaginarium, nadwiślańskiej silnie zmitologizowanej świadomości, lechickiej mentalności nie oczyści z przaśnego ludyzmu, bezrefleksyjnej manifestacyjności podyktowanej postawą: „bo tak wypada”, czy „co ludzie powiedzą”.
Mitomańscy mistycy znad Wisły
Demitologizacja zawsze bardzo boli, bo z mitem trudno się rozstać, zwłaszcza człowiekowi owładniętemu mitomańskim mistycyzmem („ rozpadające się iluzje boleśnie ranią” pisał Anthony de Melo, TJ). Zwłaszcza, kiedy od dekad używa się mitu dla utylitarnych, niskich - przede wszystkim politycznych i doraźnych - celów.
To stąd biorą się powszechne (w mikro- i makroskali) mniemania, czy przekonania, o polskiej wyjątkowości, będące dalekim echem towiańszczyzny czy romantycznych rojeń nadwiślańskich wieszczów. Doskonale pokazuje ten casus Sławomir Mrożek w Weselu w Atomicach, gdzie prawdziwy Polak-katolik, kibol i nacjonalista, (ale takie schematy myślowe spotykać można również we wszystkich wspólnotach i zbiorowościach nad Wisłą i Odrą) uprzejmie prosi o oddanie mu władzy nad światem, a swoja prośbę uzasadnia tym, iż „jest lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.
I na koniec jeszcze jedna sprawa. Każdorazowe powstanie czy odrodzenie państwa polskiego (a miało to miejsce kilkakrotnie w tysiącletniej historii naszego kraju) traktuje się - jak pisze wspominany prof. Witold Modzelewski - w sposób cudowny, legendarny, mityczny, nie uwzględniając absolutnie warunków zewnętrznych jak i normalnych procesów społeczno-politycznych wpływających na tego typu zjawiska i wydarzenia.
„Ów cud odrodzenia miał być należną nam łaską, sakralizować twór publicznoprawny powstały przed stu laty. Zwycięstwo Dobra (pisanego dużą literą) jest wyrazem sprawiedliwości dziejowej czy też ładu moralnego, który został tym samym przywrócony”. Po prostu, boskie ingerencje i iluminacje ludu bożego (ale najczęściej chodzi tu o elity) powodują pojawienie się Polski na mapie Europy.
Taki sposób uprawiania polityki, ale też i nauki oraz formy dialogu elit ze społeczeństwem, przez omyłkę lub manipulację nazywanej historyczną, taki przekaz publiczny i taka forma edukacji jest nie tylko anachronizmem i wizją sprzed stu laty. To kolejna wersja polskiego irracjonalizmu i misjonizmu (jak określa to prof. Bronisław Łagowski w swych tekstach). Ale najsmutniejszym jest to, iż nikomu zdaje się nie przeszkadzać ów absurd, owa alienacja ze światowych trendów, to pogrążenie się w „przaśności” i „naszości” mitów, legend, chciejstw i fantazmatów. Mimo XXI wieku i kierunków, w jakich podąża rozwój świata i ludzkości. Czyżbyśmy wszyscy już przez nachalną retorykę i permanentne oszustwa tak bardzo zboczyli na intelektualne manowce i odeszli od racjonalności oraz realizmu?
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1869
Technologia to umiejętność praktycznego wykorzystania naukowych osiągnięć.
Postęp naukowo-cywilizacyjny kreowany jest mocą intelektualnie silnych, sprawnych i spostrzegawczych osobowości i umysłowości, będących pod wpływem poczucia trwałego naukowego niezaspokojenia.
To dzięki twórczej myśli prowadzącej do rozwoju technologii gatunek homo sapiens wygrał darwinowską walkę o byt z innymi gatunkami, poza niektórymi bakteriami i wirusami. To dzięki myśli ludzkiej za pomocą stworzonej przez siebie technologii potrafimy w wielu przypadkach przechytrzyć również niektóre prawa natury.
Dotychczas postęp w rozwoju ludzkości odbywał się tylko na drodze ewolucji związanej z wymianą pokoleń. Współcześnie natomiast, stosując klonowanie i inżynierię genetyczną, można pożądany proces biologicznego rozwoju przeprowadzić w procesie jednego tylko etapu. Postęp technologiczny nie tylko zaspokaja coraz szybciej rosnące potrzeby i wymagania człowieka, ale ponadto uwalnia go też od wielu życiowych ograniczeń oraz wysiłku, zarówno cielesnego jak i umysłowego, zwiększa też precyzję działania, pomimo skrócenia czasu wykonania planowanego zadania.
Pytania i wątpliwości
I tu ujawnia się pytanie, czy tak dynamicznie rozwijający się związek między człowiekiem a technologią to wyraz symbiozy czy też uzależnienia? Czy współczesny człowiek po jakimś światowym kataklizmie, pozbawiony technologii, potrafiłby funkcjonować, by budować przyszłość ludzkości od nowa?
Myślę, że w przebiegu swego rozwoju utracił życiowe umiejętności dawnego prehistorycznego człowieka walki o fizyczną egzystencję. Wprawdzie Piętaszek dał sobie radę, ale w powieści. Gdyby zginął, nie byłoby książki. Ponadto obdarzony był dobrym zdrowiem, a to jest sine qua non warunek bytu w każdych warunkach i okolicznościach. Myślę więc, że homo sapiens w tych warunkach musiałby zginąć.
Tak więc okazuje się, że współcześnie nasze życie w bardzo dużym stopniu zależne jest od umiejętności tworzenia i wykorzystywania technologii. Nasuwa się też pytanie, czy przyszły użytkownik nowego wynalazku, a nawet sam odkrywca, zna wszelkie możliwe zagrożenia związane z jego użyciem i czy umiałby im zapobiegać i je unieszkodliwiać? Czy nie przypomina to lotu ćmy do jaskrawego płomienia? A wiele jest po drodze zagrożeń do pokonania, do których na pierwszym miejscu zaliczę ludzką głupotę prowadzącą do bezrefleksyjnego, bo niewłaściwego wykorzystania naukowych sukcesów. Ćmy jednak rozumu nie mają i to całkowicie je tłumaczy.
Hamowanie i sterowanie
Postępu zahamować nie tylko nie można, ale się nawet nie uda. Od wynalazku koła i ognia nie ma odwrotu. Należy jednak zgodnie z dobrem człowieka i jego godnością, a więc zgodnie z zasadami moralnymi, procesem rozwoju sterować, nadając mu właściwy kierunek.
Jakże często mówi się, że zasady moralne hamują postęp. Czy jednak cywilizacja może się rozwijać bez wpływu i udziału moralności? Niestety może, i to zbyt często. W każdej bowiem kolejnej wojnie zabija się ludzi sprawniej, szybciej i więcej, a więc stopniowo w coraz bardziej ulepszany technologicznie sposób.
Przyzwolenie
Zdobywamy coraz więcej wiedzy, dzięki której tworzymy nowe technologie, a dzięki temu coraz lepiej poznajemy świat, życie, ludzi i siebie samych, a pomimo tego równocześnie dajemy przyzwolenie na niszczenie własnego środowiska i inne niewłaściwe wykorzystanie naukowego i technologicznego postępu - również, a może zwłaszcza, w medycynie.
Jeden z filozofów (nie pamiętam kto) zapytywał: „Gdzie podziała się mądrość, którą utraciliśmy w wiedzy?”. W tym stwierdzeniu przejawia się czas moralnego relatywizmu i deprecjacji triady Platońskich wartości: prawdy, dobra i piękna. A to są przymioty wszelkich rzeczywistych wartości. Pamiętać należy, że pomimo zagrożeń związanych z postępem jesteśmy współcześnie pod stale słabnącą ochroną moralności własnej, poszczególnych osób i całych społeczeństw. Ponadto poszerza się społeczne przyzwolenie na bezkarne zło.
Jeśli w przypadku nowych wielkich odkryć i wynalazków lekceważyć będziemy wszelkie, a w tym i moralne, zagrożenia, to przewidywalną tego konsekwencją będzie wynaturzenie i stopniowe przeistoczenie homo sapiens w animal rationale. Przerażająca to wizja. Niektórzy już teraz twierdzą, że to małpa pochodzi od człowieka, a nie człowiek od małpy, bo one w przeciwieństwie do człowieka nie niszczą swego gatunku i planowo nie niszczą przyrody, a więc środowiska, w którym żyją.
Oblicza współczesnej technologii
Co cechuje współczesne technologie? To dzięki technologii możemy odsunąć śmierć, przywrócić zdrowie, zapewnić dobrą jakość i godność życia. Mało tego, to dzięki technologii możemy wyprodukować człowieka, którego możemy też potraktować jako przedmiot, rzecz, a nawet surowiec, który sprzedawany będzie według rynkowych cen. I takie może być oblicze technologii i temu może służyć. Czy na tym polegać ma największy technologiczny postęp w medycynie?
Postęp technologiczny może mieć też i inne oblicze. Przedstawiane sukcesy myśli ludzkiej uzbrojonej w stworzoną przez nią technologię nie kolidują z prawami natury. I na tym polega jej wielka wartość. A każdy wynalazek może być przecież wykorzystany zarówno w dobrym, jak i złym celu. Nawet tak prosta wiedza, że kamień jest twardy, może być wykorzystana zarówno dla dobra, jak i krzywdy człowieka, a więc właśnie w dobrym i złym celu.
Jednakże przebieg granicy dobra i zła w procesie wykorzystywania nowych technologii może być nawet styczny, a więc w praktyce niemal niedostrzegalny. Dlatego każde naukowo-technologiczne osiągnięcie budzić może zarówno zachwyt, jak i poczucie zagrożenia. Dlatego każdy, a zwłaszcza emocjonalny, stosunek do nowości budzić powinien również sceptyczną refleksję, bo przecież nawet Albert Einstein dopiero po wybuchu bomby atomowej powiedział „If I knew, I would not participate”.
Za wspaniałymi klinicznymi sukcesami odniesionymi dzięki zastosowaniu aparatury najnowszej generacji kryło się wiele wątpliwości, pytań i problemów. Zostały one rozwiązane na drodze myślowych zmagań i żmudnych badań przed ich klinicznym zastosowaniem.
Nowe problemy, jakie nadal pojawiają się w czasie pracy, traktować należy jako zaczyny dalszego postępu. W nauce panuje prawo, że rozwiązanie jednego naukowego problemu natychmiast ujawnia dziesięć nowych wymagających wyjaśnienia.
A teraz zrobię założenie, że jesteśmy co najmniej na tyle mądrzy, że wiemy, iż technologia w naszych rękach służyć ma tylko dobru chorego, z zachowaniem jego godności i że prawda naukowa i prawda moralna muszą być nierozłączne (św. Jan Paweł II). Ileż inwencji twórczych, ale i wątpliwości wymagały badania prowadzące do uzyskania sukcesów. Możemy być pewni, że prowadząc te badania, współdziałała myśl, odwaga, pasja, wiedza i doświadczenie w połączeniu z etyką klinicznego naukowca.
Moje refleksje
Uświadomić sobie musimy, że talent, a zwłaszcza geniusz, bez mądrości, czyli bez wizji różnych moralnych zagrożeń związanych z nowymi odkryciami, spowodować może katastrofę całej ludzkości. Nasze chęci, wolę czy też swawolę ograniczają metafizyczno-moralne zasady zwane niekiedy „kaftanem moralnym”. Uwzględnijmy jednak fakt, że często spełnia on rolę kaftana bezpieczeństwa.
Na zakończenie przytoczę myśl starożytnych Rzymian: Antiqua quae nunc sunt fuerunt olim nova (To, co dziś jest stare, było niegdyś nowością). Ale uzupełnię ją następującą uwagą: „to, co dziś jest nowe, już wkrótce będzie stare”.
Tadeusz Tołłoczko
Artykuł prof. T. Tołłoczki ukaże się w czasopiśmie "Słyszę" - wydaniu specjalnym z okazji konferencji "Nowoczesne technologie medyczne i ich wpływ na profilaktykę oraz codzienną praktykę kliniczną w polskiej służbie zdrowia" w Senacie RP, 8 .05. 2017.
http://slysze.inz.waw.pl/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2634
Chłopi w Polsce z powodu tyranii swych panów niewiele różnią się wyglądem i świadomością od własnego bydła, trudno się więc po nich wiele spodziewać.
Johann Michael von Loen
(niemiecki pisarz i propagator idei Oświecenia z XVIII wielu)
Niedawno ukazał się w Le Monde Diplomatique (nr 8/138/2017) tekst Pawła Tomczoka (literaturoznawca z US w Katowicach) pt. „Pańszczyzna i przemoc”. Jest to doskonałe studium nie tylko wiążące przemoc tak współcześnie wszechobecną w polskiej przestrzeni publicznej z różnicami politycznymi, ale również materiał ilustrujący historyczne przyczyny głębokich podziałów istniejących w polskim społeczeństwie.
Owe głębokie rowy wykopane dziś między dwoma stronami polskiego konfliktu nie są wyłącznie pochodną polityki ostatnich lat. To nie tylko różnice polityczne, kulturowe, czy towarzysko-familijne konotacje liderów wywodzących się z opozycji demoliberalnej lat PRL leżą u podstaw tych antagonizmów, zagrażających substancji społecznej. Geneza tego starcia jest głębsza i swymi korzeniami sięga tzw. długiego trwania.
Ów tekst może być także zaliczony do tych nielicznych, skrzętnie omijanych przez badaczy, komentatorów i publicystów materiałów poruszających historię polskiego kolonializmu i rzeczywistości postkolonialnej, jaka po nim została i rzutuje na współczesną świadomość oraz mentalność Polaków. My, Polacy, bowiem jak ognia unikamy interdyscyplinarnych studiów postkolonialnych, tak popularnych i dogłębnie prowadzonych w Wielkiej Brytanii, Holandii czy Francji. Usuwamy z naszej pamięci niechlubną tradycję kolonializmu (a może i imperializmu), co doskonale koreluje z polską predylekcją do cierpiętnictwa, romantycznego i idealistycznego misjonizmu. W Polsce tymi zagadnieniami zajmują się głównie literaturoznawcy, co obrazuje przywoływany tu materiał i jego autor. Brak tego natomiast w studiach politologicznych, socjologicznych, kulturoznawczych czy religioznawczych.
Z chłopa król
Podobnymi zagadnieniami, choć przedstawionymi w innym kontekście zajmuje się Dariusz Łukasiewicz w tekście pt. „Ludzkie pany +” (Bez Dogmatu, nr 2/12/2017). Owa kolonialna rzeczywistość, (ale w feudalnym wymiarze, nie wczesno-kapitalistycznym, jak to było w Anglii, Francji czy Holandii), trwająca na terenach I RP nawet długo po jej upadku, pod rządami zaborców, kształtująca na stulecia polską mentalność, sprawia, że w dzisiejszej Polsce „redystrybucja podatkowa jest jednak przedstawiana jako łaska pańska i przybiera często formę obraźliwej jałmużny. Tak samo było zresztą w PRL, gdzie władza zachowywała się dobrotliwie i paternalistycznie, jak gospodarz kraju, a sekretarze partii rządzącej byli bardzo łaskawie pańscy”.
Ten nawrót do paternalizmu, kultywowanie sarmacko-feudalnej tożsamości oraz poczucia wyższości „wobec chamów”, daje się zaobserwować już w technokratycznych elitach wykształconych w latach 70-tych. Ten socjologiczny proces ukazali m.in. KTT i Jerzy Gruza w serialu „Czterdziestolatek”, gdzie zaprezentowano pokraczność portretów przodków, mody na polowania, mauretańskie łuki i trofea myśliwskie w blokowym mieszkanku w zderzeniu ze stylem ówczesnego życia.
Już przecież Stefan Czarnowski w swych badaniach i publikacjach sprzed 1939 roku pokazywał jak ten sarmacko-feudalny ideał prowadzi do lekceważenia słabszych, ubogich, tym którym się wiedzie gorzej (zdaniem elit). Nieudacznicy, nieroby, lenie… Skąd my to znamy?
Dodać tu należy, że z tak ukształtowaną mentalnością współgra polska wersja katolicyzmu sprzęgniętego doskonale z ideologią sarmacko-feudalną. Kościół katolicki w I RP był największym instytucjonalnym feudałem i posiadaczem ziemskim, który poprzez swą naukę, m.in. takie sentencje jak: „życie jest cierpieniem”, „trzeba nieść swój krzyż”, „cierpiąc na ziemi, zapracowujesz na zbawienie i pobyt po śmierci w niebie”, „władza pochodzi od Boga” itd. utrwalał postawy niewolnicze, zgodę na wyzysk oraz poddaństwo, a przez to – aprobatę paternalizmu pańskiego i trwanie tzw. ludu w uniżeniu.
Niewolnicza mentalność wyrasta z ciemnoty, ignorancji, obskurantyzmu, co rodzi z kolei kołtuństwo, prowincjonalizm, nietolerancję, wąskie horyzonty myślowe i brak zrozumienia dla inności. Zwracało uwagę na ten fakt wielu autorów, np. Frederick Douglass, XIX-wieczny afro-amerykański abolicjonista, który w swoich publikacjach i pamfletach nawoływał do edukacji i samokształcenia czarnych niewolników w Ameryce, gdyż samo formalne, administracyjne wyzwolenie nie spowoduje ich wolności w sensie świadomościowym, kulturowym i osobowym.
Chyba najdobitniej na ten aspekt zwrócił uwagę w jednej ze swych wypowiedzi prof. Bruno Drweski, pokazując jak niewolnicza mentalność powoduje, iż wczorajsza totalnie poddana i ubezwłasnowolniona jednostka, przeniesiona z folwarcznych czworaków na pańskie pokoje, ubrana w liberię lokaja, grzejąc sie w świetle pańskiego splendoru, pogardza wczorajszymi czworakowymi towarzyszami niedoli.
Lichość takiego horyzontu myślowego owocuje tym, iż awans z czworaków na lokaja jest szczytem marzeń i pragnień. Ten „splendor” (według wyobrażeń niewolnika mentalnego) pańskiego domu jest Edenem, rajem i ideałem bytu, gdyż stoi o ten szczebelek wyżej w hierarchii społecznej niż pogardzane czworaki.
Klasycznym tego przykładem jest Nikodem Dyzma, bohater powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, umieszczony w czasach międzywojnia. Prostak, grubianin, impertynent i typowy człowiek z gminu wyniesiony przez przypadek na wyżyny społecznej hierarchii, a potem wykorzystujący swój spryt i cwaniactwo dla prywatnych korzyści, ledwie wszedł na elitarne salony, ledwie posiadł służbowy samochód z kierowcą, a już podczas jazdy krytykuje innych użytkowników ruchu drogowego mówiąc do kierowcy: zatrąb pan, zatrąb. Jak to chamstwo jeździ.
I tu mamy kolejny element układanki, która w zbiorowym imaginarium przenosi to skrywane uniżoność i poddaństwo, które następnie transponują się w nienawiść, agresję, pogardę folwarczno-feudalnego poddaństwa tzw. ludu do każdego Innego.
To wszystko Oni
Niewola, poniżenie, upodlenie rodzą zawiść, a w dalszej kolejności – złość, agresję, nienawiść, skrytą, podświadomą, z racji obostrzeń obowiązujących w powszechnie przyjętym oglądzie świata (tu znaczną rolę odgrywa religia i Kościół), wybuchającą w najmniej spodziewanych momentach i przejawiającą się w niespodziewanych reakcjach. Andrzej Leder (filozof i terapeuta z UW w Warszawie) ukazuje doskonale to zjawisko w „Prześnionej rewolucji”, posługując się pojęciami obrazu dialektycznego, fantazmatu czy transpasywności. Przywołując Miłosza „Wyprawę w XX-lecie”,* ujmuje jednocześnie tak charakterystyczny problem Onych, ciągle pokutujący w naszym kraju i nie pozwalający wybić się polskiej zbiorowości na obywatelskość w nowoczesnym wymiarze. Ten problem, nie zauważany absolutnie przez demoliberalną elitę III RP, jest kulą u nogi dalszego postępu polskiego społeczeństwa. Podobnie jak zagadnienie polskiego kolonializmu.
Wspomniani Oni są jedną z takich pieczęci pokutujących od dekad w nadwiślańskim obiegu. I nie jest to tylko pokłosie 45 lat historii Polski Ludowej, jak starają się udowadniać mainstreamowi komentatorzy i propagandyści. Owi Oni są dalekim echem tych folwarcznych, niewolniczych stosunków społecznych przenoszonych ciągle do współczesności w postaci fantazmatów z minionych epok – niektórzy mówią o ukrytych „trupach w szafach” naszej świadomości wzmocnionych przez heroiczno-martyrologiczną narrację romantyczną, wdrukowywaną w umysły kolejnych pokoleń Polaków przez edukację, narrację czy retorykę medialną. Ma to miejsce bez względu na epokę i czas. Tak było m.in. również w czasach PRL-u, kiedy nauczanie szkolne i retoryka – zwłaszcza od połowy lat 60-tych XX wieku – kładły nacisk na romantyczno-emocjonalną i wspomnianą heroiczno-martyrologiczną (choć w innym kontekście i wyrazie) stronę naszych dziejów.
Ale gdy dokładnie i dogłębnie się obu zagadnieniom przyjrzymy - martyrologiczno-niewolniczy sposób postrzegania naszych dziejów i dzisiejszej rzeczywistości oraz korelujący z nim ów idom: Oni – łatwo zorientujemy się, iż są one ze sobą powiązane i wzajemnie karmią się.
Te złogi przeszłości zalegające podświadomość, ta niechęć i nienawiść do Onych, co to są „na górze i nami rządzą”, mają lepiej, są zaradniejsi, mądrzejsi, bardziej wykształceni, europejscy i światowi są immanencją chłopskiego, agrarnego postrzegania świata. Jest ono przywiązane do powtarzającego się cyklu przyrody, co sprzyja mentalności konserwatywnej i tradycjonalistycznej. Natomiast folwark, czyli utrzymujące się upodlenie i poddaństwo zakreślające poznanie świata i procesów w nim zachodzących do skali owego folwarku czy swojej parafii, taką mentalność dodatkowo wzmacnia. Kapitalną jej egzemplifikacją jest Józef Ślimak, bohater Placówki Bolesława Prusa, będący jednocześnie uosobieniem nadwiślańskich wad, folwarczno-niewolniczego zapyzienia oraz zagubienia w nowoczesnej rzeczywistości kapitalistycznego świata.
Oni byli zawsze: tak w II RP, jak w PRL i dziś, mimo zaklęć demoliberalnej inteligencji, dla której III RP miała być clou marzeń i pragnień całej populacji Polek i Polaków. I owa demoliberalna inteligencja, owe elity rządzące krajem od przeszło ćwierćwiecza nie zrobiły nic w tym względzie, aby tak zarysowanej dychotomii pozbywać się z opisu polskiej rzeczywistości, funkcjonującej w świadomości „ludu” (chodzi o edukację, zmianę relacji władza – obywatel, eliminację patriarchalizmu z przestrzeni publicznej, wyrugowanie klientyzmu, klasowego nepotyzmu czy partyjnej symonii).
„O piłsudczykach mówiono Oni. Nie my, nie Polacy, nie naród, nie społeczeństwo, ale Oni. Oni przegrali wojnę, oni uciekli za granicę, unosząc swój i narodowy dobytek. Oni okryli hańbą imię Polski w oczach oświeconego świata, Ich generałowie i pułkownicy zmarnowali dzielność, patriotyzm i męstwo polskiego żołnierza. Ich pyszałkowatość spowodowała podjęcie wojny z Niemcami bez zważania na słabość sił własnych. Ich dyplomaci i politycy nie mieli żadnej wiedzy o tym komu i jak dalece ufać. Głupcy, fantaści, niedołęgi i jak się okazało tchórze – to Oni” – pisał po wojnie na emigracji po wojnie prozaik i dramaturg Ferdynand Goetel, charakteryzując stosunki przed 1939 rokiem w naszym kraju.
Polski kolonializm
Polski kolonializm wiązał się z formą podboju podobną jak w przypadku Rosji czy Niemiec. Kolonizowano tereny pozostające w sąsiedztwie (tzw. bliska zagranica), najczęściej na wschód. W polskim przypadku kolonizacja województw odebranych Litwie po Unii Lubelskiej (1569) jest prezentowana w polskiej historiografii, literaturze, narracji jako apologia, mająca najczęściej wymiar ckliwego romantycznego i bezkonfliktowego mitu. Henryk Sienkiewicz, opisując w „Ogniem i mieczem” bunt chłopów ukraińskich, a de facto ludu ruskiego pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, drobnego szlachcica (ów konflikt był typowo klasowym starciem) - nie wspomina o genezie tej irredenty, która zachwiała potęgą I RP. Robi to z atencji do legendy kresowej, idyllicznej i romantycznej wizji tzw. polskości i kulturotwórczej (ponoć) roli Polaków na tamtych ziemiach.
Kolonizacja przez polską szlachtę i magnaterię Wołynia, Podola i Dzikich Pól, Zadnieprza wiązała się z silną polonizacją i katolicyzacją. Na to dopiero nałożyły się różnice klasowe, językowe i religijne. Ten ostatni aspekt dotyczy zwłaszcza realizacji niesłychanie kontrowersyjnego pomysłu zwanego grekokatolicyzmem i inkorporacji – bez zgody znacznej części prawosławnego „ludu bożego” – hierarchii prawosławnej w obręb obediencji rzymsko-katolickiej, podporządkowując ją papieżowi.
Dominacja żywiołu szlacheckiego, polskiego i katolickiego, (kiedy lud na Kresach był ruski, prawosławny i zaprzęgnięty w dyby rabstwa), doprowadzić musiała do wielopłaszczyznowych konfliktów społecznych, przybierających często dramatyczny obrót.
Podobieństwo z sytuacją Francuzów w Algierii po jej podboju ze względu na tamtejszą skomplikowaną strukturę narodowo-religijną, relacje między kolonizatorami a autochtonami (czego dramatycznym efektem była sytuacja tzw. harkis podczas wojny domowej w Algierii i po wycofaniu się Paryża z okupacji płn. Afryki) są zdaniem wielu zagranicznych autorów zajmujących się studiami kolonialnymi, analogiczne, a przynajmniej zbliżone z polską obecnością na tzw. Kresach przez ponad 350 lat.
Naród wybrany to ideologia wczesnego judaizmu (a w zasadzie jego pierwotnej wersji tzw. mozaizmu). Naród wybrany przez swojego Boga jest najlepszy i predestynowany do rządzenia innymi, czynienia poddanymi na równi z ziemią i jej płodami („I bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili Ziemię i uczynili ją sobie poddaną”). Rządząca magnacko-szlachecka elita, podbechtana narracją kontrreformacyjną, hołubiąca ciemnotę zaścianka, kultywująca ideologię sarmacko-szlachecką, uznawała się za niedościgniony wzór w Europie, niemalże biblijny naród wybrany. Wszystkich sąsiadów traktowano „z góry”, „po pańsku”, z pogardą (podobnie jak poddany im niewolniczy, folwarczny „lud”).
Było to o tyle łatwe, iż wedle nauczania polskiego Kościoła katolickiego, żywo wcielającego w życie postanowienia Soboru Trydenckiego, owi kolonizowani na wschodzie autochtoni to heretycy lub „greccy schizmatycy”. Po wytrzebieniu z I RP wszelkiej inności religijno-kulturowej – arian, protestantów w Sejmie, braci czeskich - fanfaronada szlachetczyzny i jednocześnie jej intelektualny obskurantyzm mogły bez przeszkód szybować ku niebiosom. Normą stały się bigoteria, dewocja, kołtuństwo, wiara w okultyzm, czary i gusła – przy jednoczesnym ich ściganiu i tępieniu - idące w parze z ową manią wielkości i wyjątkowości, niczym nie popartą pewnością siebie, towarzyszącą zawsze prostakom, pospolitym kpom i hipokrytom.
Panowie Bracia Herbowi wyobrażali siebie jako potomków raz to Rzymian, raz to właśnie mitycznych Sarmatów czy Scytów, prawiąc o znakomitych łaskach, jakimi obdzielił kraj oraz ich kastę Bóg i Maryja, Matka Jezusa, katolicka Kybele.
Oto jak jeden z apologetów sarmatyzmu szlacheckiego, kanonik przemyski, piewca złotej wolności szlacheckiej, ks. Stanisław Orzechowski pisał w owym czasie: „Ja wolny Polak, dobrowolnie tobie niewolny Litwinie, ofiaruję, które dobrodziejstwo, ażebyś tym wdzięczniej ode mnie przyjął, obacz niedostatki swoje, a wielkie dostatki moje. W jarzmie ty Litwinie przyrodzonym jako wół chodzisz, albo jakby zniewolona munsztukiem szkapa pana przyrodzonego na grzbiecie swym nosisz, a ja Polak, jako orzeł bez pętlic, na swej przyrodzonej pod królem swym bujam swobodzie”. Pisał to w czasach, kiedy to wraz z podpisaniem Unii Lubelskiej Korona inkorporowała do swego terytorium 4 województwa – były to ogromne tereny dzisiejszej Ukrainy - Kijowskie, Bracławskie, Podolskie i Wołyń, które zostały odebrane Wielkiemu Księstwu Litewskiemu na mocy tego układu.
Nasz naród wybrany
Polska współczesna narracja w sferze publicznej, retoryka elit rządzących Polską od prawie trzech dekad, profil edukacji narzuconej dzieciom i młodzieży w tym czasie wybitnie sprzyjała – co widać – odrodzeniu się sarmackiego modelu Polaków jako narodu wybranego. Jest to z jednej strony echo epoki I RP - idealizowanej i prezentowanej w formie hagiograficznej, z drugiej – wspomnianą nieobecnością studiów postkolonialnych w polskiej nauce, a po trzecie – powszechnym „uszlachceniem” całego społeczeństwa. Nic bardziej mylnego, mitycznego i fantasmagorycznego.
Nawet Wincenty Witos, znaczący działacz ruchu ludowego grubo przed II wojną światową w swych wspomnieniach zauważał, iż „wielu polskich chłopów ujawnia maniery i przywary podobne do szlacheckich”.
Polski bohater narodowy, odmieniany na wszystkie możliwe sposoby, marszałek Józef Piłsudski tak był oceniany przez wytrawnego dyplomatę i polityka włoskiego, hr. Carla Sforzę: „Po prostu, był to syn szlachty polskiej, tej hałaśliwej klasy panujących wojowników, czasami samo ofiarnych i aktywnych, lecz przeważnie leniwych i darmozjadów, zawsze nieżyciowych, nierealnych, nietrzeźwych, gdyż marzenia ich zbyt górne, zbyt dalekie, niemogących zrozumieć mentalności europejskiej, ani też pojąć ludzi nieurodzonych do miecza” (za A. Micewski, „W cieniu marszałka Piłsudskiego”). Dodałbym jeszcze – nieurodzonych do życia, systematycznego, metodycznego, planowo zorganizowanego.
Polskie współczesne społeczeństwo jest w gruncie rzeczy zbiorowością postchłopską, postagrarną w swej zasadniczej masie, niosącą tym samym wszystkie mentalne ograniczenia, stygmaty, kulturowe i quasi-religijne pieczęcie zakamuflowane w zakamarkach podświadomości, dalekie od modernizmu i oświeceniowego sznytu, tak charakterystycznego dla nowoczesnych społeczeństw mieszczańsko-burżuazyjnych Zachodniej Europy. Europy, do której tak namiętnie aspirujemy, nie zdając sobie sprawy z czym ową nowoczesność, cywilizacyjne osiągnięcia powszechnie się winno kojarzyć.
Takim symbolem i rezultatem kompilacji idei narodu wybranego oraz postsarmackiej tradycji propagowanej jako idee fixe dzisiejszego Polaka jest mniemanie, iż „to ja znam jedyną drogę wiodącą do ostatecznego rozwiązania problemów społecznych, to ja wiem którędy poprowadzić karawanę ludzkości, a jako że wy nie wiecie tego co ja – zatem jeśli chce się osiągnąć cel, nie wolno pozostawić wam wolności wyboru, nawet w najwęższym zakresie” (I. Berlin, „Dwie koncepcje wolności”). Czyli paternalizm i feudalizm w czystej postaci.
Radosław S. Czarnecki
*Polska sprzed 1939 roku była jego zdaniem, a znał tę sytuację z autopsji, krajem urzędniczym, głęboko patriarchalnym, przenoszącym wszystkie podziały i hierarchię tak jak konflikty klasowe, z poprzedniej, przednowoczesnej (w zachodnio-europejskim wydaniu) epoki. „Było to przedłużenie dawnego podziału na szlachtę i chłopstwo. Chociaż urzędnicy niekoniecznie musieli już wywodzić się ze szlachty, a przecież trzeba do nich zaliczyć wszystkich mających stałe posady [….]. Posada państwowa nawet niskiego stopnia, dużo znaczyła wobec ubóstwa przeważającej części ludności czyli chłopów”. ([za]; Cz. Miłosz, Wyprawa w XX-lecie, 1999, s. 267)
Od Redakcji: Jest to pierwsza część eseju dr. Radosława S. Czarneckiego. Drugą zamieścimy w następnym numerze SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1638
Jeszcze nie powstało nic wielkiego opartego na legendzie.
Ernest Renan
Kontynuując rozważania nad przyczynami agresji, nienawiści i dramatycznych podziałów, jakie widzimy dziś w Polsce, warto zwrócić uwagę na historię polskiego kolonializmu.
To w epoce rządów oligarchii magnackiej i wspierającej ją rzeszy szlachty - często herbowej „gołoty”, lecz symbolicznie absolutnego suwerena - tkwią nieprzezwyciężone jak do tej pory źródła owych podziałów i dramatycznych swarów.
Socjolog Jan Sowa zauważył („Fantomowe ciało króla”), iż nieobecność teorii postkolonialnej w polskiej humanistyce i naukach społecznych to istotny brak. Brak, który niesie konsekwencje w wielu płaszczyznach życia naukowego, dyskursu publicznego, kształtuje polską narrację w sferze historii, kultury, socjologii, zagadnień społecznych itd. Ów deficyt i przemilczanie problemu polskiego kolonializmu oraz tego wszystkiego co społecznie z tym zagadnieniem się wiąże – u nas w kraju i na terenach kolonizowanych intensywnie przez polską szlachtę w XVI i XVII wieku – rzutują dziś na stosunki w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej.
Dzieje ćwierćwiecza III RP dają tej tezie niezbite, smutne w wymiarze egzystencjalno-psychologicznym i zbiorowym, dowody. Ta pańskość władzy, wyniosłość arystokratyczna elity (jakiejkolwiek oraz pochodzącej ze wszystkich możliwych opcji politycznych), ten rodzaj paternalizmu postszlacheckiego wobec „maluczkich”, czyli „ludu”, megalomania sarmacka i napuszoność wywodów ex cathedra odzwierciedlają wypisz wymaluj stosunki feudalne, folwarczne, opisywane w micie „dobrego Pana” z Kresów: zarazem ojca, króla i sprawiedliwego sędziego. To w takim razie gdzie tu miejsce na społeczeństwo obywatelskie?
Onegdaj przed wyborami samorządowymi, już w czasie III RP, jeździł po Wrocławiu tramwaj z banerem informującym, co dobra władza zrobiła w mijającej kadencji dla obywateli miasta. Władza - zrobiła, łaskawie, po pańsku, z pietyzmem kresowego paternalizmu. A przecież – jak uczył Immanuel Kant - paternalizm to najgorsza niewola, jaką człowiek może uczynić drugiemu człowiekowi.
Klasycznym uosobieniem owego stosunku elity do gminu, do maluczkich i poddanych, jest osoba b. Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Dobrotliwy, jowialny i lekko-pobłażliwy pan, konserwatysta i tradycjonalista w każdym calu, wierny sługa Kościoła, z kochającą (acz pozostającą lekko z tyłu) „białogłową”, otoczony gromadką dzieci, lubiący męskie rozrywki – biesiady, polowania i myśliwskie trofea. Dopełnieniem tego obrazu jest pełna dezynwoltury wypowiedź z minionej kampanii prezydenckiej (2015), kiedy to w tzw. terenie, trawionym przez patologie, bezrobocie i beznadzieję na pytanie młodego człowieka jak żyć, urzędujący wówczas Prezydent radził mu, aby „wziął kredyt, założył firmę, zmienił pracę”. Swoista arogancja i oderwanie od realiów życia ludu to odwieczni słudzy paternalizmu rządzących. Tu dochodzi jeszcze despekt i wspomniany paternalizm wobec pytającego.
Dobry pan daje „to coś” w swej łaskawości swemu ludowi niczym ziemianin, szlachcic na zagrodzie, niczym król, bądź udzielny książę. Daje ludowi z łaski i swej szczodrobliwości. I gdzie tu – pytam po raz wtóry - miejsce na tzw. obywatelskość, która bezpośrednio wiąże się z równością, braterstwem i partnerstwem? Paternalizm – w jakiejkolwiek formie - jest jej przecież jawnym zaprzeczeniem. Nota bene – dolnośląską stolicą od 1989 roku rządzą ekipy demoliberalnego mainstreamu odwołującego się do tradycji opozycji demokratycznej z lat PRL i wiążące siebie z heroiczno-wzniosłą wersją dziejów „Solidarności”.
Sarmackie mity ciągle w nas
Wypreparowany z rzeczywistych konfliktów społecznych i klasowo zorientowanych anielski obraz mitycznych Kresów Wschodnich, życia dworkowo-ziemiańskiego, zakonotowany w polskim imaginarium – poprzez określoną propagandę i manipulację - prezentuje w historycznej zbiorowej pamięci sielskość zamiast gnuśności, idylliczność zamiast przymusu, cywilizowanie w miejsce wynaradawiania i opresji, dobrotliwość paternalizmu miast jego cichego, lepkiego niewolnictwa.
Elity rządzące, legitymizowane wolnymi, demokratycznymi wyborami współcześnie, pozujące na Sarmatów w imię owej fantazmatycznej idylli życia kresowo-ziemiańskiego, zanurzyły się w modelu słodkiej egzystencji państwa szlacheckiego, kultywując nostalgię za tamtymi czasami. To tu – podświadomie, jako „szkielety w szafach historii” – tkwią sarmackie mity władzy, elity uważającej się za coś innego niż pozostała część społeczeństwa.
Szlachta „wywodziła swoje pochodzenie od obcych plemion, które najechały tereny zamieszkałe przez Słowian i skolonizowały je między IV, a VI wiekiem. Nazywała siebie narodem i chodziło o stworzenie nie tyle dystynkcji, czyli dookreślenia społecznej hierarchii, ile o coś znacznie bardziej radykalnego – o wprowadzenie bariery heterogeniczności między szlachtą a resztą społeczeństwa”- pisze Jan Sowa.
Władza w Polsce - każda i w każdym okresie – jest w jakimś sensie echem tych procesów i urojeń sarmackich (utrwalana specyficzną formą miejscowej religijności). Różnica czasu i przestrzeni nie ma tu znaczenia. Liczą się fantazmaty i owo „uszlachcenie”.
Ten kolonialny, imperialny stosunek elit magnacko-szlacheckich I RP do innych mieszkańców owego imperium najlepiej pokazuje odpowiedź udzielona poselstwu Kozaków Zaporoskich przybyłemu do Warszawy w przededniu elekcji Władysława IV Wazy w 1632 roku. Senatorzy i posłowie, wysłuchawszy zapewnień poselstwa kozackiego (wielu z nich było „herbowymi braćmi” rządzącej elity, choć innej wiary oraz konduity ekonomicznej), że oni „są członkami tej samej Rzeczypospolitej i dlatego mają prawo wziąć udział w elekcji” i chcą oddać swoje głosy na królewicza Władysława, ostro złajali „Kozaków Zaporoskich, że ważyli się mienić członkami Rzeczypospolitej, żądać głosu na elekcji i surowo napomniani zostali przez Senat, aby więcej tego nie próbowali czynić” ( J. Niklewska, „Wolne elekcje królów polskich 1573-1764”).
Skolonizowany kolonista
Wracając jeszcze na chwilę do skrzętnego i celowego omijania zagadnień związanych z polskim kolonializmem oraz tego, co się z nim wiąże, należy zwrócić uwagę na peryferyjność wszystkich krajów kolonialnych oraz ich gospodarkę, która nie przekroczyła progu agraryzmu i ekstensywnej, przedkapitalistycznej gospodarki kolonialnej. Kraje skolonizowane konserwują dawny porządek i wskutek tego mogą dostarczać światu tylko proste intelektualnie rozwiązania. Tym samym utrwalone zostają przednowoczesne i de facto antyrozwojowe trendy. Kolonia będzie siłą rzeczy rozwijać się wolniej, a dystans wobec cywilizacyjnych centrów będzie się powiększał.
I RP, będąc państwem kolonialno-imperialnym, rządzonym przez klasę polityczną stanowiącą zbiorowisko megalomanów, egotyków, fanfaronów, bufonów i intelektualnych impotentów – czemu wydatnie sprzyjały oprócz sarmatyzmu, tzw. jezuityzm i kontrreformacja mające za nic dobro wspólne - stała się w przeciągu stulecia „chorym człowiekiem Europy”. W końcu ulec musiała możnym sąsiadom, popadając w kolonialną niewolę. I to Rosja, Niemcy i monarchia austrowęgierska „skolonizowały” tereny I RP.
I jest to jedyny w Europie przypadek – i jeden z nielicznych chyba na świecie - kiedy to mocarstwo kolonialno-imperialistyczne, realizujące w szerokim zakresie politykę kolonialną na olbrzymich obszarach Europy Wschodniej, dyktujące warunki przez kilka wieków w znacznej części Starego Kontynentu (a poprzez alianse rodzinno-dynastyczne wpływające na sytuację w całej niemalże Europie), staje się samo terenem obcej kolonizacji - wskutek wewnętrznej degrengolady wynikłej z degeneracji klasy panującej.
I nawet ten fakt polskie imaginarium usuwa ze swojej perspektywy, mówiąc eufemistycznie o rozbiorach. Nawet tu następuje jakby gloryfikacja i sakralizacja w zbiorowej pamięci epoki sarmatyzmu, folwarku i ziemiańskiego stylu życia. Ona bowiem z racji swej wielkości, wybrania, predestynacji nie mogła ulec takiemu poniżeniu, upodleniu, takiej totalnej porażce równej unicestwieniu.
Rozbiory (zwłaszcza w Galicji oraz w zaborze rosyjskim, a w szczególności na tzw. Kresach gloryfikowanych po 1989 roku jako clou polskości i sui generis polskiego etnosu) usankcjonowały istniejącą strukturę społeczno-klasową. Szlachta i ziemiaństwo nadal w swej podstawowej masie – o ile pozostawali lojalni wobec nowej władzy (gros ochoczo przystało na zmienione warunki polityczne, a nie zmienione warunki społeczno-własnościowe) – byli panami swoich chłopów w niezmienionej formie pańszczyzny i feudalnych zależności. Dopiero polowa XIX wieku przyniosła w tej mierze jakieś zmiany.
Zasadniczym zadaniem na dziś winno być więc wydobycie się z owego syndromu kolonialnego: cechującego zarówno kolonizatorów jak i kolonizowanych. To jest też pozbycie się megalomanii, irracjonalno-romantycznych fantasmagorii, cmentarno-martyrologicznych wizji i fobii, konserwatywno-wsobnego myślenia. Bo to wszystko jest zapatrzeniem w przeszłość, a nie spojrzeniem w przyszłość. Łatwo przychodzi wiara w to, czego się pragnie, jak pisał Owidiusz.
Dwa plemiona
Ale jest jeszcze jeden aspekt polskiego kolonializmu, nigdy nie przezwyciężonego, nie wspominanego, nigdy nie opisanego i zanegowanego – dotyczący przestrzeni mentalnej. Zagadnienie kolonizacji wewnętrznej, czyli feudalnej, pańszczyźnianej formy zniewolenia (de facto skolonizowania ponad 80% społeczeństwa I RP) jest bowiem absolutnie przemilczane w publicznej dyskusji - wiadomo, z jakiego powodu.
Pragnąłbym jednak na kanwie wspomnianych uwag też zwrócić uwagę na współczesny kontekst tych zagadnień. Obserwujemy bowiem dziś, po ponad 25 latach ćwiczeń z wolności obywatelskich i demokracji w Polsce, taką polaryzację stanowisk, graniczącą niekiedy już z nienawiścią i fizyczną przemocą, że można bez kozery skonkludować, iż od ponad kilku wieków w relacjach elit z „ludem” (czy „pospólstwem”) niewiele się zmieniło.
Dziś napięcia społeczne i polaryzacja, wykorzystywane na wielu frontach przez określone środowiska do osiągania własnych celów, przypominają czasy tuż sprzed rabacji galicyjskich, czy epoki schyłku I RP (zwłaszcza na Kresach Wschodnich). Władza dzisiejsza zajmuje natomiast pozycję podobną do władającej Galicją monarchii austro-węgierskiej.
Agresja, (o której wspomina przywoływany tu Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”) wszechobecna i narastająca w narracji publicznej, jest efektem, dalekim echem folwarcznych stosunków społecznych, (współcześnie gloryfikowanych przez prawicę i mainstream rządzący Polską po 89 roku) i nie przezwyciężonego nigdy w Polsce paternalizmu. Dziś wręcz kultywowanego i powszechnego. Tak naprawdę polskie społeczeństwo XXI wieku składa się z dwóch różnych i antagonistycznych plemion.
Czy blogowe refleksje Jana Hartmana, typowego przedstawiciela polskiej inteligencji, wykształconego erudyty, de facto reprezentanta elity umysłowej społeczeństwa o „chamach i burakach” nie są właśnie tego przykładem? Albo profesor Zbigniew Mikołejko i wielokrotnie wyrażana przezeń publicznie pogarda dla wyborców PiS-u? A dawne fochy salonów warszawsko-krakowskich na siermiężność i parweniuszowską proweniencję Andrzeja Leppera? A paternalistyczno-moralizatorski ton pouczeń, „że lewicy w Polsce mniej wolno” po zwycięskich wyborach AD 2001 - czy aby nie świadczy o cieniach idei narodu (tu – klanu) wybranego i swoistej pańskości?
Dzisiejsza rabacja
Przyczyną buntów chłopskich pod przywództwem Jakuba Szeli przeciwko szlachcie polskiej (1846) był niebywały wyzysk, upodlenie, wyzucie z człowieczeństwa chłopów, trwające od wieków (szlachta, stanowiąca 8-10% społeczeństwa uważała tylko siebie za prawdziwych obywateli, reszta to były nic nie warte „chamy”, folwarczni niewolnicy, wiejska „hołota”). Wystarczy prześledzić nieliczne i wstydliwie współcześnie pomijane w edukacji przykłady z literatury opisującej stosunki właściciela folwarku (szlachcica, ziemianina) z jego poddanymi, czyli chłopami. To stąd wywodzi swą genezę powiedzenie: „pan vs cham”.
Dziś możemy powiedzieć, iż partia Prawo i Sprawiedliwość (a szerzej – środowiska bliskie mentalnie, politycznie i kulturowo takiej właśnie wizji rzeczywistości i takiemu opisowi świata) są dla panującego od ćwierćwiecza mainstreamu niczym Jakub Szela i jego irredenta w XIX-wiecznej Galicji skierowana przeciwko pozycji tamtejszej szlachty. Jej postępowanie przez wieki z poddanym „ludem”, można przyrównać do genezy tego „kęsim” co czyni PiS i jego zwolennicy wszystkim Innym. Elita inteligencka („żoliborska”?) sprawująca władzę w tej partii jest podobnej proweniencji jak jej wrogowie z obozu demoliberalnego. Wywodzi się bowiem z tej samej tradycji i posiada podobne konotacje tożsamościowe oraz dotyczące tradycji narodowej. Jest jednak, wykorzystując owe nastroje „ludu”, niczym administracja austro-węgierska w Galicji przed i podczas rabacji. A wyborcy i protagoniści PiS-u to po prostu – symbolicznie - Jakub Szela & Comp.
Przywołajmy – w tym kontekście - spolegliwego, usłużnego i niewolniczo-poddanego służącego, starego sługę Maciejunia z „Przedwiośnia” Żeromskiego, nachylającego się z uśmiechem i mówiącego przymilnie: "jaśnie paniczu". Cezary Baryka jednak wie, że przy byle okazji spolegliwy i usłużny Maciejunio skoczy swym pryncypałom do gardła. Trzeba tylko okazji.
Polska „opakowana w styropian” po 1989 roku przez przedstawicieli tzw. demokratycznej opozycji z okresu PRL-u (i jej klony, jakie od ponad dekady sprawują niekwestionowane i coraz bardziej konserwatywno-tradycjonalistyczne rządy w naszym kraju) powróciła do tych złych tradycji sarmacko-szlacheckich. I tak jak Umberto Eco diagnozował prafaszyzm i jego istnienie oraz znaczenie w kulturze Europy („od zawsze”), tak podobną paralelę możemy sformułować i zaprezentować wobec tradycji, wpływów i znaczenia sarmatyzmu oraz jego nieodrodnego kompana – kontrreformacji w kulturze i tradycji współczesnej Polski.
Mit Kresów (i wszystko co z nim się wiąże) jest praprzyczyną większości dolegliwości drążących współczesną Polskę. To tam tkwią te antynomie, ta nienawiść i struktura polskiego narodu składająca się z dwóch plemion, z dwóch klanów. Sobie obcych, wrogich, nienawistnych. Echa obu kolonizacji – tej na zewnątrz i wewnętrznej – wraz z sakralizacją tego mitu i jego gloryfikacją dają dziś znać w sposób dramatyczny w polskiej przestrzeni publicznej.
Polskie zaplecze kulturowe jest od dekad pełne przemocy, zawiści, uprzedzeń i plemiennej wsobności pisał Stanisław Lem. Polska literatura, współcześnie pomijana i przemilczana z tego właśnie tytułu (przyczyny ideologiczno-klasowe), daje niezbite tego dowody. Wystarczy im tylko uchylić drzwi. Co rządzący od ponad dwóch dekad mainstream ochoczo czynił. I dziś wszyscy zbieramy po prostu tego gorzkie owoce.
Radosław S. Czarnecki