Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1320
Neoliberalna wersja gospodarki rynkowej polegająca na prywatyzacji wszystkiego tworzy skrajne rozwarstwienie społeczne, spychając kolejne środowiska w niebyt, a z drugiej strony daje bonusy ludziom korporacji. Zwłaszcza tym z kierowniczych gremiów. Nawet krach firmy nie wpływa na przyznawanie im wielomilionowych odpraw, co pokazują przykłady Lehman Brothers czy Enronu.
Nie ma i nigdy nie będzie świata rzeczywiście wielobiegunowego bez całej gamy wielobiegunowych punktów widzenia. Postmodernistyczne imperium nie jest niczym innym niż uwarunkowania mentalne. Jeśli te uwarunkowania pozostaną jednobiegunowe, to świat też taki pozostanie.
Roberto Quaglia
Pluralizm współczesnego świata gorąco zachwalany i obiecywany przez demoliberalny mainstream po upadku muru berlińskiego zatrzymuje się jednak na granicy interesów i zysków wielkich korporacji transnarodowych.
Oto Szkoła Informacji Telefonicznej w New Delhi, gdzie setki Hindusów i Hindusek uczą się perfekcyjnie mówić po angielsku i odpowiadać szczegółowo na pytania przez telefon, aby siedząc w centrach obsługi zlokalizowanych na Półwyspie Indyjskim, mogli udawać Angielki i Anglików tak, żeby żaden z klientów nie pomyślał, że siedzą koło Delhi, Bombaju czy Madras. Przedstawiają się nawet jako Susan, albo John, by ich brytyjscy czy amerykańscy interlokutorzy „lepiej się czuli”.
Na takiej właśnie zasadzie cały świat staje się dla korporatokracji „kapitalizmem pogranicza”. Przestrzenią do skolonizowania, podboju i terenem dla maksymalizacji zysków. Także do narzucenia peryferiom własnych wartości, sposobu percepcji rzeczywistości, kultury, języka. Nawet myślenia, co ma miejsce m.in. w fetyszyzacji pojęcia prywatnej własności, sakralizacji tego terminu i jego znaczenia, z jednoczesną deprecjacją wszystkiego, co wiąże się ze wspólnotowością.
Niezmienna, uświęcona, nietykalna i uniwersalna własność prywatna tak promowana przez rządy krajów zachodnich, podczas wojen kolonialnych, imperialnych podbojów czy interwencji w imię „demokracji liberalnej”, bądź cywilizacji zachodniej, jest brutalnie łamana i deptana. Doskonale pokazuje to Karol Marks na przykładzie podboju Indii przez Brytyjczyków (sierpień 1853, New York Daily Tribune). Zdobycie Bagdadu przez Amerykanów w 2003 roku i wydarzenia, jakie po tym nastąpiły, np. w miejscowym muzeum, gdzie gromadzono dorobek tysiącletnich cywilizacji Sumeru i Mezopotamii to najnowszy przykład tej hipokryzji i zakłamania. UNESCO po tym wydarzeniu stwierdziło, iż „cały świat zachodni jest odpowiedzialny za kradzież bezcennych skarbów starożytnej kultury mezopotamskiej z muzeum w Bagdadzie”.
Władza samozwańców
Ci, co się sprzeciwiają takiej narracji i argumentacjom, albo popadają w niebyt – a zapewniają to wspomniane media, będące niczym opricznina Skuratowa – albo giną / umierają w ciszy i zapomnieniu. Takie manipulacje zapewniają korporatokracji władzę i panowanie (a za tym idą pomnażane gigantycznie zyski). Pokazała to także Naomi Klein (Doktryna szoku), opisując sytuację w Kanadzie, kiedy to znana agencja ratingowa Moody’s Corporation NYSE, poprzez żonglerkę danymi (przy współpracy zależnych mediów) starała się – i koniec końcem to spowodowała – wymusić na Kanadzie (mimo dobrej kondycji budżetowo-finansowej kraju) drastyczne ograniczenie wydatków socjalnych i cięcia w programach społecznych. Kanadyjscy korporatokraci na tych operacjach opartych o fałszywe dane i medialną kampanię zarobili dodatkowe miliony dolarów przy jednoczesnym obniżeniu jakości życia ich współobywateli.
Agencja ratingowa – liczący się podmiot, ważny w światowym systemie polityki, ekonomii, finansów i gospodarki. Skąd bierze się jej legitymizacja? Kto zadecydował o jej pozycji i niepodważalności decyzji przez nią podejmowanych? Czy tylko usadowienie jej na Wall Street lub City o tym decydują? Kto sprawuje kontrolę nad nią – czy jest ona społeczna, pozarządowa i instytucjonalna (w sensie międzynarodowym)? Dziś władza tych samozwańczych – z punktu widzenia prawa międzynarodowego i umów międzypaństwowych - agencji jest gigantyczna (sprzężenie z amerykańskimi mega-instytucjami finansowymi i bankowymi). Efekty ich działalności dotykają całych krajów, społeczności, grup – milionów ludzi.
Podobna sytuacja miała miejsce na Trynidadzie i Tobago w końcu lat 90-tych ub. wieku (kiedy pozycja i znaczenie korporatokracji nie miały takiego znaczenia jak dzisiaj). Pracownik Międzynarodowego Funduszu Walutowego, urodzony na Grenadzie, świetnie wykształcony, typowy reprezentant baumanowskich „turystów” i „włóczęgów” Davison Budhoo oskarżył Fundusz o fałszowanie statystyk w porozumieniu z niektórymi rządami państw zachodnich. Dotyczyło to wysp w aspekcie zasobów ropy i gazu ziemnego. Podwajano dane tak, aby gospodarka wyglądała na mało produktywną. Tym samym można było podjąć decyzję o wstrzymaniu pomocy finansowej dla Trynidadu.
Fundusz zażądał najbardziej śmiercionośnego lekarstwa, czyli masowych zwolnień, obniżenia plac i emerytur oraz całej gamy praktyk nazywanych dostosowaniem do potrzeb międzynarodowego kapitału / finansjery i inwestorów. Gospodarka nieźle radzącego sobie do tej pory Trynidadu poszybowała wyraźnie w dół (Naomi Klein, Doktryna szoku). Dodać trzeba, że Davison Budhoo przed opublikowaniem tych rewelacji odszedł z MFW (na własną prośbę) nie mogąc pogodzić się z takimi praktykami i zmarł nagle w 2001 roku w niewyjaśnionych okolicznościach (był pięćdziesięcioklikuletnim mężczyzną).
Analfabetyzm
Całemu systemowi podlegającemu korporatokratyzacji sprzyja specyficzna i charakterystyczna cecha współczesnej tzw. klasy politycznej (która nota bene albo chodzi na pasku transnarodowego kapitału finansowo-bankowego, albo jest nieprzygotowana do aktualnie wymaganych form rządzenia). „Kieruje nami klasa polityczna składająca się z analfabetów. Gardzą historią, socjologią, więc się ich nie uczą. To są ludzie wstępujący do partii w wielu 18 lat i pozostają w niej przez całe życie. Nigdy poza nią nie pracowali, zawsze żyją wewnątrz partii. Tak tracą kontakt z rzeczywistością”.
Arturo Perez-Reverte, hiszpański pisarz i reporter wojenny konkluduje, że „Naród analfabetów nawet mając demokrację nie potrafi w niej żyć. I to jest dziś główny problem Europy” (marzec 2015, Gazeta Wyborcza). Można dodać, iż to jest problem całego, współczesnego świata. Uniwersalne i wzniosłe terminy: prawa człowieka i demokracja zostały po prostu skorporatyzowane i wprzęgnięte do rydwanów megakapitału, transnarodowych korporacji i globalnej finansjery. Uzasadniając tymi pojęciami wszelkie imperialne interwencje, awantury militarne, przewroty i sponsorowane rebelie wypaczono ich wzniosły, humanistyczny i ogólnoludzki charakter.
Dotychczasowe mechanizmy porządkujące dawne funkcjonowanie kapitalizmu monopolistycznego w starym stylu, czyli związanego z terytorium, z narodem, miejscowymi kulturami, zwyczajami itd. przestały istnieć. A zastąpienie sprzedaży wytwarzanego produktu formą zwaną brandingiem * (na masową skalę) przez korupcję mediów i polityków zniszczyło bezpieczeństwo, minimalne poczucie stabilizacji, przewidywalności oraz głęboko przeorało kulturę, mentalność ludzi (po obu stronach barykady kapitał vs praca najemna), stosunki interpersonalne, sam rynek pracy. To wszystko owocuje zagrożeniami w wielu dziedzinach życia. W skali globalnej (Naomi Klein, Nie, to za mało).
Dwa gatunki homo sapiens
Kapitał wirtualny, przede wszystkim finansowy, (który wysunął się na absolutnego hegemona dzisiejszego świata) jest bez stałej siedziby, a tym samym jest poza jakąkolwiek kontrolą i regulacjami. Wieje kędy chce. Alberto Melucci uważa, iż tym samym przyśpieszeniu ulega wykluczenie obszarów słabych gospodarczo, całych regionów i państw niedorozwiniętych, co dodatkowo wzmacnia wspomnianą stratyfikację (Challenges Codes: Collective Action In the Information Age).
Rozwinięte części świata zostają ogrodzone kolejnymi murami – zarówno na granicach dotychczasowych państw jeszcze istniejących, jak i wewnątrz tych państw (wspomniane osiedla hiperbogaczy, kurorty dla przyjeżdżających „turystów” lub „włóczęgów” krajach rozwijających się). To jest „mur berliński” na skalę globalną (Zygmunt Bauman, Globalizacja). Państw degradowanych do roli „nocnego stróża” i najemnika strzegącego dobrobytu tegoż transnarodowego kapitału i dobrobytu korporacyjnych elit.
To jest pierwszy element łączący korporatokratów różnych nacji, ras, języków i wyznań religijnych. Owi „włóczędzy” i „turyści” (co są wszędzie i nigdzie) na co dzień mieszkający w pilnie strzeżonych rezydencjach, są odgrodzeni od bezrobotnej większości, goniącej za pracą czy jakimiś dochodem, aby przeżyć (tzw. biedazatrudnienie). Wszędzie tak samo – we Francji, Hiszpanii, Rosji, USA, Chinach, Malezji, naftowych satrapiach z Półwyspu Arabskiego, Italii, Brazylii, Indiach, Australii czy na Filipinach. W Polsce także. To stale pogłębiające się rozwarstwienie społeczne to m.in. immanencja korporatokracji rozumianej jako transglobalna warstwa społeczna i jako system organizacji społeczeństw.
Tworzą się tym samym dwa podgatunki homo sapiens. Pisali o tych problemach od lat Bauman, Thurow, Reich, Stiglitz, Klein, Barber itd. O megajachtach, Hiltonach, samochodach i tak samo przebiegających rautach w różnych częściach świata pośród tak samo żyjących elit, które cechuje określony styl życia, mentalność, kultura, zwyczaje, zainteresowania, język i podobny sposób patrzenia na świat i człowieka. Wraz z postępem medycyny, biotechnologii, nanotechnologii i genetycznych manipulacji ta bogata warstwa ludzi zapewni sobie „produkcję” potomstwa: zdrowszego, mądrzejszego, bardziej inteligentnego od reszty populacji, zaprogramowanego na osiąganie sukcesów w pożądanych dziedzinach.
Decydującym będzie tu zgromadzony kapitał – zarówno materialny, jak i intelektualny (dostępność do najlepszych, wysokopłatnych uczelni o światowej marce) - gdyż usługi techno-medyczne i edukacyjne coraz więcej kosztują. Do takich wniosków skłania współczesna sytuacja, wedle której koncerny produkujące medykamenty medyczne nie chcą upowszechnić wielu swoich wynalazków (zysk i utrzymywanie kontroli nad ich produkcją). Można przypuszczać, że w dalekiej przyszłości to właśnie przedstawiciele tej wysublimowanej i wyhodowanej nowej rasy ludzi przeniosą się na inną planetę, gdy czas Ziemi dobiegnie końca.
Medialna opricznina
Alienację – i to w obie strony - pogłębiają media. To one mówią nachalnie i jednoznacznie o tym, co jest dobre i złe, piękne i brzydkie odpowiednie i nieodpowiednie, etycznie dozwolone i potępione, moralnie użyteczne i pozbawione przydatności. To, że prywatne jest zawsze i wszędzie lepsze od zbiorowego, które trzeba a priori potępiać jako „złogi komunizmu i totalitaryzmu”. Tak skrajne, nieobiektywne, wedle paradygmatu czerń vs biel, widzenie rzeczywistości kastruje świadomość ludzką z tego co wspólnotowe, w najmniejszym i lokalnym wymiarze. Więc o gatunkowym myśleniu w takiej perspektywie nie ma co marzyć.
Jeśli nie praktykuje się tej wspólnotowości na najniższym poziomie, to jak ją można rozumieć i realizować na poziomie globalnym? Szczytowym i klasycznym efektem takiego myślenia jest stosunek Donalda Trumpa i jego ekipy do globalnych zmian klimatycznych: mój zysk i moja marka się tylko liczą, żadna wspólnota czy myślenie wspólnotowe, nie dające zysku, mnie nie interesują.
Właśnie dlatego określiłem współczesne media formą opriczniny. Wyroki ferowane są w formie nieodwołalnej i nie podlegającej dyskusji, karczowane z indywidualnych wątpliwości masową falą newsów i niepozornie brzmiących komentarzy - wtrętów. Ilość źródeł i masowość tych wiadomości nie pozwala owych wątpliwości do kogokolwiek skierować, gdyż liczba adresów mailowych jest gigantyczna, a te newsy w sieci powiela się masowo, tak, że potem nie wiadomo skąd, od kogo, na jakiej podstawie te informacje poczęły się szerzyć i wywierać wpływ na ludzką świadomość i percepcję.
Lekarstwo gorsze od choroby
Czy te procesy uruchomione jeszcze w latach 40. i 50. XX wieku w USA, w które zaangażowano przedstawicieli części elit politycznych (dziś noszą one nazwę neokonserwatystów, ale i po demoliberalnej stronie też znajdziemy wielu sympatyków tego trendu), finansjery i bankowości, kompleksu militarnego, specsłużb i mediów można dziś, po krachu bipolarnego podziału świata w jakimś sensie zatrzymać i odwrócić kierunek tych zmian?
Globalizacja jest częścią korporatyzacji systemu i życia niejako naturalnym , powtarzającym się co jakiś czas w dziejach gatunku ludzkiego, zjawiskiem. Jest też immanentnym dążeniem homo sapiens ku „planetaryzacji”, ku wspólnocie ogólnogatunkowej itd. (to czynniki cywilizacyjno-kulturowe i humanizacja naszej świadomości). Trzeba wiec stworzyć „wizję odmiennej przyjaznej globalizacji. Jeśli tego nie zrobi się, pozostanie tylko krzyczeć NIE i uskarżać się na to czego i tak nie da się powstrzymać” (Benjamin Barber, październik 2005, Gazeta Wyborcza).
Pytanie jest tylko, kto to ma zrobić, skoro politycy, elity, mainstream i media - jak mówi wspominany Perez-Revert - to sami analfabeci. Dodać trzeba: albo skorumpowani przez korporatokrację, albo sami będący jej częścią. A demokracja więdnie, czego dowodem są frekwencje w wyborach w poszczególnych krajach.
Alternatywą dla wersji świata zdominowanego przez korporatokrację z panującymi zwyczajami ultrarynkowego fundamentalizmu, absolutnego prymatu prywaty nad wspólnotą (zwłaszcza w kwestii własności, co rodzić musi egoizm, egotyzm i „wsobność” myślenia) mogą być jedynie ultranacjonalizm, wojujący religijny fundamentalizm, w efekcie – neofaszyzm. Neoliberalizm i jego bezpośredni produkt – korporatokracja, pokazując, iż gospodarka rynkowa w stylu laissez faire doskonale może się obywać bez demokracji, torują tym samym drogę dla zwycięstwa „sił ciemnych”. Bo faszyzm jest przecież pochodną przesądów fundamentalistycznie rozumianej i praktykowanej gospodarki rynkowo-kapitalistycznej. Zwłaszcza w wymiarze globalizacji. I dotyczy to nie tylko sfery politycznej. Przede wszystkim widoczne jest to w kulturze najszerzej pojętej.
Radosław S. Czarnecki
*-branding to sprzedaż logo firmy, nie produktów czy dóbr
Jest to trzecia, ostatnia, część eseju pt. „Korporatokracja”. Pierwszą – pt. Korporatokracja - zamieściliśmy w numerze 5/19 SN, drugą - Imperialna elita – w numerze 6-7/19 SN.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1149
Od ponad 40 lat, a na pewno po upadku muru berlińskiego, kolapsu Związku Radzieckiego i całego obozu realnego socjalizmu, obserwujemy jak konserwatyzm, tradycjonalizm, fanatyzm i chaos wdzierają się w porządek współczesnego świata, zawłaszczając kolejne przestrzenie zarezerwowane zdałoby się dla postępu, rozwoju i racjonalności. Tego, co zwiemy człowieczeństwem.
Oświecenie w humanistycznym, demokratycznym, wymiarze przegrywa z wsobnością, nacjo-szowinizmem, religijnym fundamentalizmem, a przede wszystkim – z konsumpcyjnym hedonizmem i wszechpotężną zyskownością.
Przynieśliśmy Irakijczykom wolność, a wolność niesie ze sobą również wolność do czynienia zła.
Donald Rumsfeld (Sekretarz Obrony USA w latach 2001-06)
Czym się różnią konserwatyzm od tradycjonalizmu? Konserwatyzm to postawa akcentująca przywiązanie do istniejącego stanu rzeczy, a zarazem związana z nią ideologia uznająca ów stan za naczelne dobro społeczne. Konserwatysta jest jednak za ciągłością dziejów państwa, narodu, społeczeństwa, rozumiejącym wybory naszych przodków w określonych warunkach społecznych, historycznych, politycznych i kulturowych.
Tradycjonalizm natomiast jest terminem obejmującym zespół nawyków, poglądów, mentalności identyfikowanych z określoną wizją świata, tworzących specyficzną doktrynę obejmującą sfery: polityczną, religijną, kulturową, społeczną itd. Można go rozpatrywać w szerszym obrębie – w ramach pojęcia konserwatyzmu – lecz wyłącznie w kontekście rozumienia antynomii słów: tradycja i ewolucja, gdzie dla ewolucji zostawia się wyłącznie margines.
Zwrot ku tradycjonalizmowi
Źródłem współczesnego zwrotu licznych społeczności ku tradycjonalizmowi, w wielu przypadkach bliskiego trybalizmowi plemienno-klanowemu, szowinizmowi i ksenofobii jest zarówno wykluczenie mas z beneficjentów postępu, ich rosnące rozwarstwienie, ale także chaos, brak poczucia stabilizacji i niepewność jutra. Wskutek tego, do coraz szerszych rzesz ludzi „mrugają przyjaznym okiem”- jak to ujmuje Z. Bauman - tradycja, parafiańszczyzna, zaścianek, kołtun.
Demokracja, mająca w XXI wieku zwyciężyć we wszystkich dziedzinach życia, uszczęśliwiając ludzkość, stała się jak mówi m.in. prof. Adam Karpiński, demokraturą. Jej uwiąd i rachityczność widzimy dziś na wielu płaszczyznach życia - tak lokalnego jak i globalnego. Niszczy ją unilateralizm Zachodu (zwłaszcza USA), narastający protekcjonizm, odżywanie kolonialnej mentalności i paternalizmu kulturowego, postępujący militaryzm, a przede wszystkim – powszechna komercjalizacja i kult zyskowności.
Inwazja mechanizmów rynkowych w sferę wartości uniwersalnych, w przestrzeń immanentną humanizmowi i człowieczeństwu zaczyna się zawsze od zwyrodnienia i korupcji języka. Tworzenia nowomowy, w której enigmatyczne określenia zajmują miejsce osoby ludzkiej, jednostki, człowieka. Człowiek staje się „zasobem” lub „kapitałem” ludzkim, uczeń w szkole – „klientem”, placówki służby zdrowia – „podmiotami gospodarczymi”. Język rodem z handlu, sfery kupna i sprzedaży, generuje takie też zachowania, stosunki międzyludzkie.
Dehumanizacja współczesnego życia i owych stosunków postępuje zarówno z racji pogłębiających się podziałów na bogatych i biednych, przewagą kapitału nad pracą, jak i pogłębiających się różnic między decydentami a rządzonymi. Ci drudzy coraz mniej mogą – zarówno na rynku jak i wedle dotychczas pojmowanych pryncypiów demokracji. Bo co np. zmieniają kolejne wybory w sensie rozwoju ekonomicznego, gospodarczego, wizji rozwoju?
Władza i sposób jej sprawowania to niezwykle istotny czynnik tych procesów. Jak zauważył w kontekście związków dehumanizacji i komercjalizacji Salman Rushdie – „Stopniowo odkrywane są na nowo walki gladiatorskie. Telewizor jest Koloseum, a zawodnicy są jednocześnie gladiatorami i lwami. Ich zadaniem jest pożerać się nawzajem, aż tylko jeden zostanie przy życiu. Ile czasu będzie potrzebowała nasza znudzona kultura, by wprowadzić realne lwy, prawdziwe niebezpieczeństwa na te przeróżne fikcyjne wyspy, by zaspokoić nasze pragnienie, aby więcej było akcji, bólu i doznawanego pośrednio dreszczyku emocji” (Dobrze być złym, Gazeta Wyborcza, 16-17.06.01).
Atak na Oświecenie
Idee oświeceniowe - wolność, równość, sprawiedliwość, solidarność, swoboda myśli – zastąpiono po upadku komunizmu jednowymiarowym opisem i interpretacją świata. Pluralizm zastąpiła hegemonia jednej, neoliberalnej idei, dogmatyzacja dyskursu publicznego i doktrynerskie podejście do podstawowych zasad demokracji. Kanonizacja narracji, z jaką elita zwraca się do „ludu” prędzej czy później prowadzić musi do marazmu intelektualnego i ideowej inercji.
Faktem jest, że obecność konkurencyjnego obozu socjalistycznego wymusiła wewnętrzne przeobrażenia i zmiany sposobów myślenia wśród elit krajów demokratycznego Zachodu. Stąd m.in. pojawia się idea New Deal Johna M. Keynesa, zwolennika planowania centralnego i interwencji państwa w gospodarkę i dynamiczny rozwój po II wojnie światowej państwa dobrobytu. Stąd też postępy demokracji i swobód obywatelskich.
Neoliberalizm – głosząc pochwałę egoizmu, cynizmu, prywaty, partykularyzmu i egocentryzmu - wszystko to zniszczył: solidarność, więzy społeczne, empatię. Spowodował destrukcję społeczeństwa. Dobrze to pokazuje film „Wall Street” Olivera Stone’a, egzemplifikujący mentalność neokonserwatystów (czyli neoliberałów) ze słynnym już cytatem - „Chciwość jest dobra”.
Jednak uwielbienie, jakim darzy się w naszym kraju ową filozofię graniczy niekiedy z idolatrią i ma niewątpliwe cechy kultu religijnego. Widać to np. po popularności, jaką cieszy się ciągle Margaret Thatcher – guru (obok Ronalda Reagana) neoliberalizmu, autorka słynnego powiedzenia, iż „coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje. Istnieją tylko pojedyncze, wolne i przedsiębiorcze jednostki”.
Ćwierć wieku temu, u progu przyśpieszonej globalizacji, rosnącej roli korporacji ponadnarodowych, niekontrolowanego przepływu kapitału i konsumpcyjnych igrzysk, nowozelandzki historyk prof. John Pocock na łamach Queen’s Qurterly w artykule „The Ideal of Citizenship Since Classic Times” zadawał pytanie: „Czy podporządkowanie suwerennej wspólnoty obywateli globalnej działalności postindustrialnych sił rynkowych stanowi złe czy dobre posunięcie w architekturze postnowoczesnej polityki?” .
Natomiast w początku XXI wieku Zygmunt Bauman, pisząc o Europie (Ponowoczesność jako źródło cierpień) - synonimie demokracji, stabilności, wolności i swobód obywatelskich – zauważał, iż jest ona: „niezdolna już, a więc i niechętna, do naprawiania środkami politycznymi błędów i wypaczeń nieokiełznanej gry rynkowej.
Czy jednak współczesne globalne zmiany, przede wszystkim w sferze kulturowo-cywilizacyjnej mamy traktować jako wypadkową wielu lokalnych systemów, czy też może wywodzą się one ze skompromitowanej idei imperializmu, będącej zaprzeczeniem epoki pluralizmu, demokracji i liberalizmu światopoglądowego?
Zachód jednak, po raz kolejny w dziejach, przedstawiając reszcie ludzkości ideę, religię itd. uważa ją za niepodważalnie uniwersalną, najlepszą i jedynie słuszną.
Rola mediów
Tu dochodzimy do roli mediów korporacyjnych w zglobalizowanym świecie. One dawno przestały być – z różnych zresztą przyczyn – niezależną, tzw. czwartą władzą. Przede wszystkim z tytułu wprzęgnięcia w neoliberalny, nastawiony wyłącznie na zysk, system sprawowania hegemonii przez mega-kapitał. Media stają się w takim systemie organizatorem coraz pokaźniejszej grupy konsumentów, nieświadomych manipulacji obywateli, mających przysparzać dochodów poprzez uczestnictwo w procesie zwanym „zakupizmem”. Bo konsument nie jest tożsamy z obywatelem.
Media też są odpowiedzialne za wzrost indywidualizmu oraz utowarowienie wszelkich sfer ludzkiej działalności. Zwrócił na to uwagę Jean Baudrillard w Rozmowach przed końcem, pisząc, że dziś „zacierają się wszystkie wolności, aby pozostała tylko jedna – wolność wymiany”.
Benjamin Barber, przywołując Bena Bagdikiana – amerykańskiego medioznawcę, obserwującego postępującą koncentrację i komercjalizację mediów w USA od lat 80. XX wieku – pisze, iż monopolizacja mediów przez wielkie koncerny prowadzi do rosnących lawinowo wpływów reklamy na formy i treści przekazywanych informacji.
Truizmem jest stwierdzenie, iż demokracja rozkwita wyłącznie dzięki niezależnym mediom, tymczasem na przełomie XX i XXI wieku ponad 80% amerykańskich mediów należało do zaledwie kilku korporacji ponadnarodowych. Dziś ten proces zapewne poszedł jeszcze dalej i dotyczy całego świata, a media i elity uczyniły z neoliberalizmu czy neokonserwatyzmu religię.
Kartezjusz na przemiał
Krytyce i deprecjacji poddali neoliberałowie i konserwatyści oraz ich akolici (wyhodowani na doktrynie Friedricha von Hayeka i Miltona Friedmana) samo Oświecenie. Zaatakowali je i wartości z nim utożsamiane, będące podstawą „złotego wieku Zachodu” z pozycji antyetatystycznych, skrajnie antysocjalnych, rynkowego fundamentalizmu, z mocną nutą kulturowego imperializmu sięgającego korzeniami epoki kolonialnej.
Drugą grupą atakujących (i to od 150 lat) wolnościowe i humanistyczne idee oświeceniowe są środowiska religijnych fanatyków i fundamentalistów różnych denominacji. Tu różnic między islamem, katolicyzmem, judaizmem, prawosławiem czy protestantyzmem („pas rdzy” na południu USA był zawsze matecznikiem religijnego purytanizmu, ortodoksji i kołtuńskiego rozumienia świata) nie widać żadnych.
Media zafascynowane neokonserwatywnymi ideami podjęły skuteczny wysiłek, aby te rozproszone niegdyś wspólnoty religijnych fanatyków i fundamentalistów egzystujące na peryferiach nowoczesnego świata, weszły na salony, stając się obowiązkowym składnikiem telewizyjnych programów stacji publicznych i komercyjnych.
Tym samym „w ciągu ostatnich dziesiątek lat religia niepostrzeżenie wślizgnęła się w otaczający nas świat. Zarówno w Paryżu, Nowym Jorku, Bejrucie, Bagdadzie, Stambule, Moskwie, jak i New Delhi, albo Dżakarcie nagłówki gazet i magazynów, stacji radiowych i telewizyjnych, przypominają nam nieustannie o religii” – zauważa Georges Corm (Religia i polityka XXI wieku).
A religia (zwłaszcza monoteizmy) zawsze niesie ziarna konserwatyzmu i tradycjonalizmu.
Krytykujący Oświecenie i zarazem Rewolucję Francuską jednocześnie atakują także podstawy filozofii kartezjańskiej, a tym samym -nowoczesność, modernizm, demokrację itd. To uderzenie w zasadnicze źródła myśli i tradycji lewicy europejskiej, ale i zaprzeczenie całego dorobku cywilizacji zachodniej, w tym - desakralizacji przestrzeni publicznej i dyskursu politycznego.
Takie podejście do problemu sprzyja siłom „ciemnym”, demonicznym, wstecznym, a w efekcie groźnym dla pryncypiów cywilizacyjno-kulturowych. Nie jest to „etyczna nieporadność” – jak uważa Johann B. Metz (Teologia polityczna), ale próba zatrzymania i odwrócenia biegu dziejów oraz rozwoju myśli ludzkiej.
Umożliwienie powrotu religii – zwłaszcza tych monoteistycznych – do przestrzeni publicznej i politycznej, religii, które niosą w sobie wiele pamięci o cierpieniach Innego, o deptaniu godności drugiego człowieka, o ludobójstwie i nieszczęściach milionów ludzi w historii stało się tym samym mimowolnym handicapem współczesnych liberałów (otwartych jedynie na rynek i jego pozytywne przymioty) danym na tacy fundamentalistom i fanatykom. Czyli stało się tak, jak zauważył Zygmunt Bauman: życie jednostkowe i zbiorowe szeregu wspólnot i społeczności zostało po prostu skierowane „na przemiał”.
Pozostawienie zagadnień społecznych poza zainteresowaniem elit politycznych i mainstreamu, masowe wykluczenie i degradacja środowiska przez rabunkową działalność mega-kapitału (maksymalizacja zysku przy minimalizacji kosztów pracy), wywoływanie wojen i konfliktów w imię demokracji organizowanej na zachodnią modłę, rzuciły miliony ludzi różnych ras, języków, kultur, wierzeń, z różnych regionów świta w objęcia religijnych szarlatanów, pospolitych demagogów i złowrogich fundamentalistów.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju zatytułowanego „Źródła triumfu tradycjonalizmu”. Kolejną jego część opublikujemy w nr 12/18 SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2378
Pewnego dnia te granice psychospołeczne pękną. Jak granice pękną, ludzie wyjdą na miasto: w Polsce, w Paryżu, w Nowym Jorku, gdziekolwiek. Rozbiją pierwszy napotkany sklep. Przyjedzie policja, dwieście osób uspokoi, aresztuje. Potem przyjdą trzy tysiące osób. Co dalej? Marcin Król
Rok 1599 jest znamienny w historii globalnego systemu wolnego rynku. Otóż 24.09 tegoż roku powołano do życia nowy rodzaj przedsiębiorstwa, nadano mu nazwę: Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska. Po dziś dzień ten twór kojarzy się jak najgorzej w historii ludzkości i świata. Zastosowany wtedy swobodny obrót udziałami w firmach pozwolił prywatnym korporacjom urosnąć tak, że stały się dziś strukturami potężniejszymi od państw narodowych. O ludziach czy zbiorowościach nie wspominając.
Liberałowie z charakterystyczną dla siebie hipokryzją wychwalali zawsze trud uczciwych obywateli, powołując się na szewców, krawców, innych rzemieślników, drobnych przedsiębiorców czy wytwórców. Jednak de facto brali zawsze w obronę najgorszych wrogów tzw. wolnego rynku: właśnie takie korporacje jak Kompania Wschodnioindyjska. One nigdy nie wiedziały, nie wiedzą i nie będą wiedziały co to jest społeczność, czym charakteryzuje się ludzka zbiorowość. Pozbawione moralności i empatii dyktują bezwzględnie ceny, pożerają konkurentów, przekupują polityków, depczą słabych i tych, którzy stają im na drodze do osiągania maksymalnego zysku będącego fetyszem i celem. To one symbolizują wzór homo oeconomicus, którego głównym celem jest „z bezlitosną precyzją i kierując się niezawodnym rozsądkiem dążyć do osiągnięcia jak największych korzyści” (Marion hr. von Dőnhoff).
Tym samym z obiektów kultu i kanonu liberalizmu – wolność i prawa człowieka – współcześni liberałowie (zwani niekiedy neoliberałami) uczynili pośmiewisko, a z tych humanistycznych wartości – karykaturę.
Współczesną konsekwencją decyzji z 1599 r. są fundusze rynku pieniężnego, akcji, obligacji czy emerytalne, generujące cykliczne gigantyczne kryzysy finansowe. Krach systemu w 1929 i 2008 roku, niepowstrzymywany rozrost technologicznych gigantów i wszystkie inne dolegliwości współczesnego kapitalizmu stały się istotą i codziennością systemu światowego rynku. Wzrastały i nabierały mocy wraz z nim przez ponad 400 lat. Wszystkie apele i zaklęcia, kierowane obojętnie z jakiej strony i jak umotywowane, o stworzenie łagodniejszej, proczłowieczej postaci systemu stały się tylko chwilowymi, wymuszonymi siłą i realnym zagrożeniem, fanaberiami. Do tego doszło w wyniku zwycięstwa ZSRR w II wojnie światowej i rozgromieniu faszyzmu przez komunistów różnych nacji zjednoczonych w tym zadaniu. ZSRR stał się autentycznym, globalnym mocarstwem, zagrażającym kapitalizmowi nie tylko siłą oręża radzieckiego i sojuszników z Paktu Warszawskiego (choć to nie było bez znaczenia), ale ideologicznie i doktrynalnie. W zniszczonej wojną Europie, a także i przez późniejsze lata, był to niebywale skuteczny straszak.
Jak zmieniać, żeby nie zmienić
Faszyzm – po raz pierwszy we Włoszech - przekonał liberalnych przywódców i polityków, że można wprowadzić nowe rozwiązania ustrojowe, dokonując powierzchownych reform społecznych przy zachowaniu status quo w obrębie własności i sposobu produkcji. Były one – i tak może być dzisiaj (bez względu na okoliczności) – niczym olej wylewany na społeczne wrzenie i nastroje antysystemowe wywołane przez rewolucję w Rosji i minioną I wojnę światową.
Jak pisze Umberto Eco, faszyzm ze swoim totalitaryzmem – jako coś obecnego w kulturze europejskiej od zawsze (Eco nazywa go „wiecznym faszyzmem”) - jest doskonałym materiałem dla rządzących liberałów. Można go zawsze zastosować – bez utracenia swej doktrynalnej niewinności i politycznej cnoty – jako alternatywę, kiedy stan społecznego niezadowolenia i rozedrgania zbliżają się ku niebezpiecznej granicy rewolty ludowej.
Faszyzm miał stworzyć ustrój dokonujący interesujących reform społecznych, które pacyfikowały rewolucyjne nastroje ludu. A że przy okazji prześladowano komunistów, socjalistów czy ludowych radykałów, poświęcono kilku nie rozumiejących „ducha czasów” niereformowalnych demokratów - trudno, gdzie drwa rąbią, wióry lecą. Chcieli oni, nie czujący potrzeby i wyzwań chwili, zmienić stosunki i dotychczasową stratyfikację społeczną, strukturę własności, sposób produkcji.
Te decyzje faszystów nie przeszkadzały liberałom - mimo ich doktrynalnych zaklęć. Pojęciami wolności, demokracji, swobody słowa, dostępu do przestrzeni publicznej na zasadzie równoprawności można dowolnie manipulować i je tak przykrawać, aby być cały czas political correctness wobec kanonów liberalizmu.
Zresztą taka praktyka była stosowana w historii wielokrotnie. Najlepszym tego przykładem jest debata i jej efekty na Uniwersytecie w Valladolid między Ginesem de Sepulvedą a Bartolomeo de las Casasem w 1550-51. Że neoliberałowie mają po dziś dzień z tym problem, świadczy m.in. podsumowanie recenzji książki Dysputa w Valladolid na łamach Kultury Liberalnej. Mówi się tam, że przeprowadzona prawie pięćset lat temu dysputa ciągle jest aktualna. Bo Oświecenie, ani kolejne fale demokratyzacji nie rozstrzygnęły definitywnie podstawowej kwestii – kto to jest człowiek. I musi się nadal szukać na nie odpowiedzi. Zawsze jest więc możliwe wykluczyć kogoś, stygmatyzować, zakreślając wpierw krąg pojęć czy zaczarować rzeczywistość, tworząc jakieś granice, jakieś hierarchie, jakieś elitarne grupy. A potem odmówić temu komuś równoprawnej obecności w życiu publicznym.
Nadchodzi państwo oligarchiczne
Dzisiejszy klimat debaty publicznej, medialnego przekazu w stylu fuzzy - określający w logice zbiory rozmyte, mętność, bezkształtność, rozumiany jako powszechne zniuansowanie i wzajemne przenikanie się pojęć oraz znaczeń - doskonale sprzyja takim zabiegom. Zwłaszcza, gdy na podorędziu znajdą się jacyś - od zawsze obecni w europejskiej kulturze - „faszyści”...
Po kryzysie z 2008 roku wiemy, że megabanki, megakorporacje i giganci sektora finansowego sprawują pełną kontrolę nad społeczeństwami całego świata. Nastąpiła pełna i totalna globalizacja w wymiarze kontroli i inwigilacji ludzi. Celem jest z jednej strony ograniczenie ich swobód i podstawowych wolności (sprowadzając je do hedonistycznej konsumpcji, bez uwzględnienia wyższych potrzeb), a z drugiej – wtłoczenie ich w ramy życiowego schematu: praca – rozrywka – sen, zaspokajającego podstawowe egzystencjalne potrzeby. Czyli: konsument, towar, kod kreskowy na metce. A konsument nigdy nie będzie świadomym obywatelem.
Socjolog kultury dr hab. Małgorzata Jacyno w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Srokowskiemu (Gazeta.pl NEXT z dn. 07.10.2019) mówi, że deklasacja, osuwanie się na drabinie społecznej coraz większej liczby osób jest zjawiskiem groźnym. I coraz bardziej powszechnym, traumatycznym doświadczeniem. „Najbardziej widoczny jest upadek klasy średniej w Stanach Zjednoczonych. Niegdyś utrata bezpieczeństwa dotyczyła przede wszystkim klasy średniej zamieszkującej peryferia w krajach zachodnich, ale najnowsze badania pokazują, że coraz mniej bezpiecznie czuje się także wielkomiejska klasa średnia. W raporcie OECD z 2019 roku pisze się wprost, że zachodnia klasa średnia tonie. Ze zmierzchem klasy średniej wiąże się przewidywanie nadejścia państw oligarchicznych. A spowodują ten upadek dwa najważniejsze procesy, które toczą od wewnątrz kraje Zachodu: upadek klasy średniej i problem z legitymizacją władzy. W tle tych procesów jest zawsze słabnięcie polityk publicznych”.
Bez tzw. klasy średniej nie ma liberalnej demokracji. Bo do tego jest potrzebny świadomy, wolny od kłopotów egzystencjalnych człowiek – obywatel. Obywatel, nie konsument usług: zdrowotnych, edukacyjnych, wypoczynkowych itd. Musi mieć on czas na refleksję, lekturę, dyskusję z drugim obywatelem. Wraz ze śmiercią tej formy demokracji, mordowanej przez samych liberałów przez ostatnie cztery dekady i ich dogmatycznej idei prywatyzacji wszystkiego, indywidualne stają się zyski nielicznych, a straty i porażki ulegają uspołecznieniu.
Społeczeństwa podzieliły się na elitarne, powiązane ze sobą głównie zasobnością portfela, grupy. A elitaryzm zawsze jest źródłem ideologii i doktryn reakcyjnych. Idąc w jednym szeregu z militaryzmem i „bohaterszczyzną”, rodzi to płodne podglebie dla faszyzmu ([za]: Umberto Eco, Wieczny faszyzm).
Kup sobie sam
Zdaniem Jacyno, to publiczne instytucje są kręgosłupem społeczeństwa obywatelskiego, zbiorowości czującej wspólnotę nie tylko historii, języka, kultury, tradycji, narodowego bohaterstwa i traum porażek, ale przede wszystkim teraźniejszości i jakości życia. Na minimalnie dostępnym – odnośnie do cywilizacyjnego rozwoju i postępu – poziomie. Gdy obywatele tracą te instytucje, gdy mówi się im, iż emerytur nie będzie, gdy widzą, że służba zdrowia jest tylko dla najbogatszych, relacje interpersonalne, a także na linii obywatel – państwo przyjmują zupełnie inny – nieobywatelski - charakter.
Gdy np. w Polsce dochody 1% najbogatszych są równoważne z dochodami 32%, a 1% globalnych hiperbogaczy ma tyle pieniędzy co pozostałe 95%, jest to sytuacja dramatyczna (w kwestii rosnących nierówności, a z tym wiąże się właśnie dostęp do publicznych, powszechnych do niedawna, usług). I „wtedy rywalizacja między ludźmi (…) przyjmuje zupełnie inny charakter. Stawki rywalizacji stają się coraz większe – czasem jest to zdrowie, a coraz częściej życie. Bo co mam zrobić, kiedy wiem, że ochrona zdrowia działa bardzo źle, a mnie lub moim bliskim będą kiedyś potrzebne pieniądze na leczenie?”. I czy wtedy można od ludzi wymagać odpowiedzialnych, moralnych, zdystansowanych i pozbawionych skrajnego subiektywizmu decyzji? Decyzji za kraj, za zbiorowość, za przyszłość?
Nadziei być nie może, gdy ostatnie dekady są powolnym, permanentnym obsuwaniem się masy ludzi w społecznej hierarchii, co wiąże się z dostępnością do podstawowych usług i uczestnictwem w normalnym życiu publicznym. Gdy owe usługi - będące nie tylko osią i kręgosłupem państwa ale i decydujące o społecznych więzach - stają się coraz bardziej limitowane, trudno mówić o jakimkolwiek bonum communae.
W Polsce mamy od trzech dekad neoliberalną permanentną narrację i trend do całkowitej prywatyzacji wszystkiego. To pokłosie zarówno polskiej historii, jak i peryferyjności intelektualnych elit: politycznych, medialnych, kulturowych, czerpiących natchnienie z wieków minionych. Kiedy uważany za przeciwnika liberałów i liberalizmu Antoni Macierewicz wypowiada się w Radiu Maryja, że państwo PiS „stworzy możliwości, aby każdy sam sobie mógł stworzyć dobrobyt” jest to niczym innym jak totalną prywatyzacją polityki społecznej i pokłosiem skrajnego, sarmackiego indywidualizmu. Czyli wszystko sobie kup sam.
A właśnie to dobre usługi publiczne, sprawne, nie tanie państwo tworzą poczucie solidarności, spójności społecznej, przekonanie, że bycie razem daje bezpieczeństwo. Widać to wyraźnie na przykładzie pandemii. Tylko diametralna zmiana modelu własności przedsiębiorstw, podejścia do samej esencji „prywatnej własności” i istoty rynku jako regulatora życia - co w efekcie przyniesie odczuwalny sposób dystrybucji bogactwa (a tym samym i władzy) - może spowodować wyjście poza turbo-kapitalistyczne stosunki produkcji, a tym samym takie relacje społeczne.
Czy jest siła polityczna mogąca zaproponować coś sensownego w tej mierze? Nawet w obliczu epidemii koronawirusa i całkowitej – co widać – abdykacji systemu we wszystkich możliwych przestrzeniach nadal pompuje się gigantyczne fundusze jak w 2008 roku w banki i megakorporacje. Jaki wybór mają liberałowie rządzący naszą doczesnością i świadomością (tu za pomocą zblatowanych i pozostających tym samym na smyczy kapitału mediów głównego nurtu)?
Liberalny nazizm?
Czy ktoś może sobie wyobrazić system społeczno-polityczny zwany liberalnym nazizmem lub liberalnym faszyzmem? Jako antidotum na masowe społeczne protesty, strajki, marsze głodowe i gwałtowne wystąpienia ograbionego i pozostawionego sam na sam z nędzą „ludu” przyzwyczajonego do życia w (jak dziś widać) pozornym dobrobycie? Czy te wszystkie obostrzenia, stany wyjątkowe, zawieszenie tzw. praw obywatelskich (do reszty, bo one już od dawna nie funkcjonowały w realu, jedynie jako mit i fantasmagoria medialna) - często zupełnie nieadekwatne wobec epidemiologicznego zagrożenia - nie są przygrywką do rozwiązań żywcem przypominających Portugalię Salazara lub Italię Mussoliniego?
Jeśli można było pożenić nazizm z socjalizmem (narodowy socjalizm do dziś u wielu członków mainstreamu w Polsce jest równoznaczny z … socjalizmem!), to dlaczego nie można tego samego uczynić, biorąc teraz na tapetę liberalizm? Faszyzm doskonale współpracował z wielkim kapitałem i z jednym z filarów kapitalistycznych stosunków społecznych - katolickim (i innymi chrześcijańskimi) Kościołem w Europie Zachodniej. Za obopólną zgodą i korzyściami.
Powie ktoś, że to wykluczone z racji rudymentarnych kanonów liberalizmu. Wolność, sprawiedliwość, równy dostęp do np. władzy sądowniczej, edukacji etc. Wszystko jest kwestią uzasadnień i retoryki. W dzisiejszej obrazkowo-medialnej demokracji to tylko kwestia przekazu i wmówienia konsumentowi (i tu kłania się antynomia konsumenta i świadomego obywatela) co jest dobre, pożyteczne dla niego, co ma zrobić, aby być szczęśliwym i radosnym. Władzę jaką dziś (w wymiarach niespotykanych w historii demokracji liberalnej), w chwili pandemii, uzyskali politycy nad społeczeństwami dzięki nowym technologiom i mechanizmom pokazanym m.in. przez Snowdena, Assange’a czy Manning może już być bardzo trudno cofnąć. Językiem wykluczenia przy ograniczeniu praw obywatelskich można swobodnie połączyć różne koncepcje i idee. Uniwersalne wartości liberalne można na przykład przypisać tylko predestynowanym, nie zarażonym koronawirusem, białym Europejczykom, Aryjczykom, chrześcijanom. Czyż tego mechanizmu nie stosuje się już w zawoalowanej formie wobec imigrantów i uchodźców?
Przy upadającym poziomie życia i kurczeniu się klasy średniej - podstawy liberalnej demokracji na Zachodzie - hasła o białych Europejczykach, Aryjczykach, fortecy Europa, będą nabierać znaczenia wraz z postępującym kryzysem. Im będzie on głębszy i bardziej wielowymiarowy, tym te slogany staną się bardziej chwytliwe. Warto pamiętać, iż NSDAP w Niemczech poparli przede wszystkim nie tyle robotnicy, co drobni posiadacze, rzemieślnicy, spauperyzowani inteligenci, nauczyciele, a także – wielki biznes. A jutro do tego tortu europejskiego dobrobytu będzie mieć dostęp coraz mniej ludzi. Reszcie trzeba będzie brak dostępu wytłumaczyć przy pomocy znanych, popularnych, wdrukowanych w mózgi liberalnych haseł o wolności, równości, braterstwie, swobodach obywatelskich. I dlaczego tak się dzieje i kto jest temu winien.
Nowy kostium faszyzmu
Zasada kozła ofiarnego jest obecna we wszystkich ideologiach, doktrynach i religiach. Chrześcijańskiej również. Słynna dysputa w Valladolid między Sepulvedą i de las Casasem nad posiadaniem (lub nie) przez Indian duszy – co wiązało się z uznaniem ich za ludzi wedle katolickiej nauki - winna uświadomić, że w sferze kazuistyki prawnej i ideologicznego patosu nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko jest uzależnione w tym świecie rynkowych zależności od potrzeb, zysków i zachowania władzy.
To na tej bazie narodowy liberalizm będący de facto nowym kostiumem faszyzmu (o czym pisze Umberto Eco w przywoływanym już eseju Wieczny faszyzm), pozwala realizować nadal liberalną koncepcję jednoczenia Europy. Tak, jak to próbowano nie raz już w historii uczynić: Napoleon, II Rzesza Wilhelmowska wspólnie z CK Austro-Węgrami, Adolf Hitler. Teraz bojaźń liberalnych elit Europy przed nadchodzącym nieubłaganie kryzysem może przerzucić ich myślenie w kierunku ostatniej idei, mogącej stanowić zaporę przed recydywą socjalizmu czy komunizmu. W kierunku nacjonalizmu i rasy.
A ostatnie 3-4 dekady niepodzielnego panowania liberalizmu tak w sferze doktrynalnej, ideologicznej jak i ekonomicznej praktyki, gdzie naczelną zasadą stała się polityka tzw. austerity, z jednoczesną prywatyzacją wszystkiego co możliwe, outsourcingiem i promowanym modelem człowieka - bezwzględnym i zdehumanizowanym homo oeconomicus - dziś bankrutują. Ten projekt abdykował, zdewaluował się. We wszystkich krajach Zachodu w podobnym stopniu. Więc taki odkurzony flirt elit liberalnych z nową XXI-wieczną wersją faszyzmu może pozwoli przedłużyć władzę kapitału i panowanie liberałów w sferze mentalnej?
Na koniec nachodzi mnie taka refleksja, będąca niejako podsumowaniem rozważań: jak liberalizm w Polsce (ale to refleksja uniwersalna i możliwa wszędzie, choć zapewne z innymi argumentami czy uzasadnieniami) może płynnie i bezboleśnie przekształcić się w faszyzm. We wspomnianej przestrzeni fuzzy jest to tym bardziej wykonalne. Bo czy głosując za Dniem Żołnierzy Wyklętych i promując ich jako bohaterów – choć część z nich była zwykłymi, typowymi faszystami o mentalności skłaniającej do postępków godnych nazistów – polscy liberalni demokraci wierzyli i wierzą szczerze w ich dobrą misję? I czy czasem nie chcieli tym samym en masse powiedzieć: „OK, wracajcie i róbcie to, co robiliście dawniej?”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1100
Damnant quod non intelligunt.*
Institutio oratoria, Kwintylian
Bezkrytyczni wielbiciele, adoratorzy i akolici, białej, chrześcijańskiej,(ale w wersji rzymsko-katolickiej) wersji kultury zachodniej Europy, traktowanej jako clou rozwoju człowieczeństwa, starają się wmówić, iż starożytne Bizancjum już nie istniało, gdy na Zachodzie zapanowały „wieki ciemne”. Miało się tak stać dokładnie wtedy, gdy na scenę weszli Arabowie i islam. Czyli w pierwszej połowie siódmego wieku.
To kolejny przykład na zachodnioeuropejski eurocentryzm. Jakże to - wschodnia satrapia bizantyjska (bizantynizm jest pojęciem pejoratywnym, wyrażającym pogardę, piętnującym), będąca w jakimś sensie protoplastą Imperium Rosyjskiego oraz tego, co z rosyjskością i jej tradycją się wiąże, mogła coś przekazać kulturowo pozytywnego, kreatywnego, cywilizacyjnie wyższego niż miało to miejsce na Zachodzie?
Dwie daty tu są milowe. Jedna - rok 1204, kiedy IV wyprawa krzyżowa zdobywa i łupi Konstantynopol, stolicę chrześcijańskiego(!) kraju. Ok. 70% najważniejszych relikwii chrześcijańskich, jakie do dziś znajdują się w świątyniach całej Europy Zachodniej pochodzi z tego jednego z najbardziej barbarzyńskich i tragicznych epizodów, jakich pełno w dziejach epoki krucjat i zachodnioeuropejskiego ekspansjonizmu.
Drugim momentem ważnym dla rozwoju kultury i cywilizacji Zachodu dzięki Bizancjum jest rok 1453 - po zdobyciu miasta nad Bosforem przez Osmanów i ostatecznym upadku cesarstwa, tysiące greckich filozofów, rzemieślników, nauczycieli itd. wyemigrowało do Italii, przyczyniając się do rozwoju nowej epoki - Renesansu.
Barbaryzacji i teokratyzacji zachodnioeuropejskiego myślenia nie można więc wiązać bezpośrednio i wyłącznie z inwazją muzułmanów, ich panowaniem przez kilka wieków w obszarze Morza Śródziemnego. Co do Bizancjum i zmian w społecznościach je tworzących, w tym - otoczenia władzy w Konstantynopolu, znawcy przedmiotu uważają, iż doświadczało ono przez kilka wieków - począwszy od panowania Arkadiusza (395 r.), poprzez Justyniana I, Herakliusza aż po Justyniana II - postępującej orientalizacji systemu władzy, stosunków społecznych, kultury. Choćby rozwój etykiety na dworze cesarza rezydującego w pałacu Bukoleon świadczy o tym, jak daleko w stronę perskich zwyczajów poszła władza. Niejako symbolicznym tego odzwierciedleniem jest zmiana tytulatury cesarskiej, jakiej dokonał na początku swych rządów cesarz Herakliusz (610-641): zastąpił dotychczasową rzymską formułę imperator greckim pojęciem basileus.
Trzeba zaznaczyć, że Wschód Imperium po przeniesieniu stolicy nad Bosfor stawał się coraz bardziej kulturowo rozwinięty, bardziej ludny, rolniczo i technologicznie zaawansowany i zurbanizowany. I miał kolosalny wpływ na to, co się działo na Zachodzie Europy jeszcze przez kilka wieków po upadku Rzymu i barbarzyńsko-germańskiego chaosu, jaki tam zapanował. Blask i nimb stolicy, gdzie urzęduje cesarz miały swoje nie tylko symboliczne i religijne znaczenie (mimo, iż papież rezydował w starej stolicy). Podobnie było z islamem: blask i kultura stolic – Damaszek (do chwili obalenia Umajjadów, kiedy to Abbasydzi przenoszą siedzibę kalifatu nad Tygrys), Bagdad, Kair czy Kordoba (do chwili zakończenia reconquisty) – oddziaływały silnie na barbarzyńską w owym czasie Zachodnią Europę.
Upadek Bizancjum
Pomijając aspekty ekonomiczne i wymiany towarów, główny cios w tę najbardziej rozwiniętą państwowość w ówczesnym czasie na Starym Kontynencie zadały konflikty religijno-kulturowe niszczące wewnętrzną strukturę Bizancjum. Różnorodność religijna – nawet w ramach samego chrześcijaństwa – a przy tym powszechne wyrobienie teologiczno-filozoficzne społeczeństwa, oczytanie i żywe zainteresowanie sprawami publicznymi cechowały zarówno stolicę jak i prowincję. Że wiązało się to i nakładało na kontrowersje teologiczno-chrystologiczne (niesłychanie żywe w owym okresie) to już zupełnie inna sprawa.
Społeczeństwo Bizancjum - imperium przy którym Cesarstwo Karola Wielkiego jawi się jako „karzełek” - było zbiorowością multireligijną, w której nie brakowało kontrowersji i sporów na tle teologiczno-filozoficznym. Dysputy na te tematy toczono nie tylko na salonach i dworze cesarskim, ale na rynkach, ulicach, hipodromie. Daje tu o sobie znać tradycja ateńskiej Agory, czy republikańskiego Forum Romanum.
Te namiętne spory owocowały często zamieszkami, starciami wrogich sobie obozów, zabójstwami i przemocą. Czynny udział w tych zjawiskach brali mnisi (bardzo liczna i wpływowa wówczas grupa ludzi w Kościele bizantyjskim). Narracja o jedynej prawdzie, ludzie wybranym, (jakim mieli być teraz chrześcijanie), podgrzewała te zaciekłe spory teologiczno-religijne i jadowite, kierowane przeciwko tym innym kampanie, które splecione z bieżącą polityką zawsze egzemplifikują karty ludzkiego obłędu i szaleństw.
Wyznawcy oficjalnego credo i postanowień soborów w Nicei, Chalcedonie i Efezie, monofizyci (praktycznie cały Egipt), arianie, monoteleci, nestorianie, zwolennicy gnostycyzmu, Żydzi, manichejczycy i wszelkie sekty będące klonami tej doktryny, w północnej Afryce donatyści, pelagianie itd. tworzyli tygiel kipiący religijnymi namiętnościami, które cesarski Konstantynopol i papieski Rzym starały się wtłoczyć w jednolite ramy doktryny religijno-państwowej.
Te wieloletnie prześladowania – a nie upadek ducha walki – i narzucanie prowincjom politycznie poprawnej ortodoksji (czyli represyjna polityka centrum wobec regionalno-religijnych odmienności) zaowocowała całkowitym upadkiem chrześcijaństwa w Afryce po inwazji muzułmańskiej.
Tariq ibn Ziyad z niewielkim oddziałem (ok. 2000 najemników, głównie pochodzenia berberyjskiego) od 711 r. mógł rozpocząć podbój Hiszpanii, gdzie przegniłe z racji walk frakcyjnych i religijnych prześladowań państwo Wizygotów załamało się błyskawicznie. Nikt, w tym spora społeczność żydowska, nie chciał bronić czy umierać za przegniły reżim.
Pochód islamu w północnej Afryce doprowadził do opanowania całego południowego wybrzeża Morza Śródziemnego. Arabowie, wykorzystując floty swoich nowych poddanych z Egiptu i Syrii, stopniowo zajmowali najbardziej ludne i strategiczne regiony w północnej Afryce, takie jak Cyrenajka czy Kartagina, najczęściej bez walki. Ich kontrola nad tymi terenami nie była jednak zupełna. Bardzo często zadowalali się zajęciem najważniejszych ośrodków miejskich i zabezpieczeniem szlaków komunikacyjnych, a miejscowe społeczności czy berberyjskich wodzów pozostawiano w spokoju.
Z czasem zaczęło dochodzić do walk, zwłaszcza między Arabami i Berberami, ale ostatecznie ci drudzy dostrzegli wiele korzyści w sojuszu z muzułmanami i sami zaczęli przyjmować naturalnie islam, który zachował po dziś dzień wiele specyficznych, lokalnych, berberyjsko-kabylskich naleciałości. Procesy te trwały jednak bardzo długo i postępowały stopniowo. Lokalne społeczności, często identyfikujące się z cesarstwem, zachowywały kontrolę nad mniej ważnymi ośrodkami, a duża część Berberów jeszcze długo pozostawała niezależna. Chrześcijaństwo utrzymywało się w niektórych regionach nawet 500 lat po pierwszych najazdach arabskich. Nowi władcy nie narzucali siłą swej wiary lokalnym społecznościom w przeciwieństwie do rządzących Hiszpanią Wizygotów czy Wandalów z płn. Afryki oraz wcześniej - Bizantyjczyków.
Źródła konfliktu
Wracając do Bizancjum. Klasycznym przykładem sporu o gigantycznym dla państwa wymiarze okazał się tzw. konflikt ikonoklastyczny, niszczący tkankę społeczną, państwową, kulturową Bizancjum. To, iż rozgorzał on wraz z pojawieniem się islamu na terenach Bliskiego Wschodu, stanowiących jądro gospodarcze Imperium (Egipt, Syria), intelektualno-religijne (Palestyna z Jerozolimą oraz Aleksandria w Egipcie czy Antiochia w Syrii), a także administracyjne (np. Damaszek, czy Aleksandria i Antiochia) nie było sprawą przypadku. Islam tu był tylko jednym z elementów generującym i podgrzewającym napięcia oraz namiętne waśnie trawiące na tle religijnych sporów społeczeństwo bizantyjskiego cesarstwa od dawna.
Źródła konfliktu nie tkwiły jednak w islamie, a w judaizmie (zresztą tak islam, jak i chrześcijaństwo są „młodszymi braćmi” wyznania mojżeszowego i to we wszystkich praktycznie wymiarach). Judaizm absolutnie zabraniał jakiejkolwiek personifikacji, przedstawiania osobowego Absolutu. Było to zdaniem twórców mozaizmu bałwochwalstwem, bo jak mówi Biblia - „Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! Nie będziesz czynił żadnej rzeźby, ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego co jest na ziemi nisko, ani tego co jest pod wodą, ani pod ziemią. Nie będziesz im oddawał pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ ja, Pan Bóg twój, jestem Bogiem zazdrosnym”.
Pominięcie tego przykazania w ujęciu katolickim spowodować musiało rozdzielenie jednego z przykazań na dwa (aby utrzymać numerację kolejnych), czyli zmianę pierwowzoru wedle judaistycznej wersji.
Do IV wieku n.e. chrześcijanie ściśle przestrzegali tego kanonu, jako odróżniającego ich od pogańskich bałwochwalców. Wraz z masową asymilacją rzeszy pogan Kościół szybko musiał się dostosować do nowej sytuacji. Zwłaszcza, iż religijny synkretyzm tnie tkankę religijno-społeczną bez względu na zamiary i chciejstwo religijnych ortodoksów.
Przyjęcie przez zachodnich Europejczyków z islamu koncepcji świętej wojny nie jest więc prawdziwym wnioskiem. Jak również uzasadnienia o pacyfizmie chrześcijan do chwili zetknięcia się z islamem na polu walki. Co prawda, kler uczył cierpliwości i lękliwości, odradzano aktywność w życiu społecznym, a resztki wojennego ducha Rzymu zakopano w klasztorze. Znaczna część publicznych i prywatnych bogactw została poświęcona celom specjalnym – dobroczynności i pobożności, więc żołnierka jako profesja były tym samym bez sensu.
Głównym zadaniem stało się wysławianie zalet abstynencji, pobożności, umartwiania i dobroczynności. Od IV wieku większość w armiach rzymskich stanowili co prawda barbarzyńcy (barbarzyńca i żołnierz stały się synonimami), ale było to też związane ze zmianami cywilizacyjnymi, nie tylko w efekcie chrześcijańskiej propagandy i indoktrynacji.
Czary i gusła
Zwolennicy powiązania barbaryzacji chrześcijaństwa wczesnośredniowiecznego z ofensywą islamu dodają do swych uzasadnień obsesję, jaka ogarnęła wyznawców Chrystusa na punkcie czarów i guseł. Prawo islamskie, za judaizmem, przyjmowało, iż jedyną karą za herezję i apostazje, czary i wszeteczność jest kara śmierci.
Podobnie było z chrześcijaństwem. Uznanie antynomii chrześcijaństwa oraz islamu za coś odwiecznego, dało podbudowę dla współczesnej islamofobii (podobnie jak szerzenie przez wieki antysemityzmu przez Kościoły chrześcijańskie w Europie). Wystarczy spojrzeć na dorobek ojców Kościoła, o myśli pierwszych anachoretów i cenobitów nie wspominając. Bez sensu jest oddzielne rozpatrywanie założeń religii Mahometa i chrześcijaństwa wczesnośredniowiecznego bez sięgnięcia do praźródeł, czyli judaizmu. Egzegeza religii Abrahamowych musi być dokonywana pospołu, wspólnie, wieloaspektowo.
Powstała na fali biblijnych przekazów, nie w konfrontacji ideologicznej i teologicznej z islamem, obsesja czarów i guseł stała się jedną z charakterystycznych cech chrześcijańskiego średniowiecza. Kościół jako instytucja i jeden z filarów stosunków feudalnych skwapliwie wykorzystywał i podgrzewał tę ludową mentalność do załatwiania swoich partykularnych, utylitarnych interesów. Skierowanie niechęci, awersji - nienawiści ludowej - pozwala zawsze odwracać zainteresowania mas od doczesnych, zasadniczych problemów i zagrożeń. To ten Inny ma być ich sprawcą, nie stosunki społeczne i feudalna, hierarchiczna struktura.
Nie na darmo św. Benedykt z Nursji rzucił tak popularną w Kościele średniowiecznym tezę - módl się i pracuj, a stąd wywiedziono już wprost dalszy jej doktrynalno-ideologiczny ciąg: bądź pokorny, a uzyskasz zbawienie i dostąpisz życia wiecznego. W niebie. Czyli – podporządkuj się, słuchaj wybranych i predestynowanych (czyli duchowieństwa), nie działaj w przestrzeniach nie zalecanych przez Kościół, nie myśl samodzielnie, nie sprzeciwiaj się… Czasy twórcy zakonu benedyktynów to lata 480-547. Do pochodu wyznawców Mahometa mamy przeszło wiek.
A co do prześladowań za czary, gusła, odstępstwa od jedynie prawdziwej nauki? Przecież to właśnie w Starym Testamencie znajdziemy sekwencję mówiącą: „Nie pozwolisz żyć czarownicy”.
Wyprawy krzyżowe
A teraz o problemie wypraw krzyżowych. Pierwszą wojną krzyżową – i to hasło widnieje w oficjalnej historiografii – była wyprawa Herakliusza przeciwko Persom. Rok 614 wstrząsnął całym światem chrześcijańskim. Wiosną Persowie po niespełna trzytygodniowym oblężeniu zdobyli Jerozolimę. Trzy dni trwała rzeź, której ofiarą padło (podobno) 60 000 chrześcijan a ok. 40 000 poszło w niewolę. Spalono kościoły, w tym zbudowaną za czasów Konstantyna Wielkiego bazylikę Grobu Świętego. Zdobywcy wywieźli jedną z najbardziej czczonych relikwii: Krzyż Święty.
Wiosną 622 r. cesarz Herakliusz przedsięwziął wojenną wyprawę mającą pobicie Persów i odzyskanie cennej relikwii. Ostateczny cios zadał im w bitwie pod Niniwą, gdzie Bizantyjczycy w roku 627 roznieśli w pył armię perską. W jej efekcie perski król Chosroes II Parwiz utracił tron (przewrót pałacowy, podczas którego został zamordowany). Jego następcy oddali wszystkie tereny, jakie Imperium Sasanidów zdobyło w końcu VI i na początku VII wieku kosztem Bizancjum, a przede wszystkim zwrócono relikwie zrabowane po zdobyciu Jerozolimy. Herakliusz w triumfalnym wjeździe do Świętego Miasta w 630 roku wprowadził relikwie Świętego Krzyża do odbudowywanej bazyliki.
Klęska Chosroesa spowodowała upadek jego imperium, które niebawem stało się łatwym łupem prących na północ Arabów i uległo całkowitej islamizacji.
Na marginesie: religijnymi wierzeniami panującymi na ziemiach dynastii Sasanidów były w całej historii (do czasów islamizacji Persji) różne odmiany zaratustranizmu (mazdeizm, mazdakizm itd.). Imperium Persów było zawsze niezwykle tolerancyjne dla odmienności religijnych, a do krótkotrwałych prześladowań dochodziło przeważnie na skutek wojen czy waśni na dworze szachinszachów. Wiele prześladowanych mniejszości chrześcijańskich – np. nestorianie – znajdowało schronienia na terenach wchodzących w skład tego orientalnego imperium.
Wojna prowadzona przez Herakliusza była w zasadzie pierwszą wojną prowadzoną przez chrześcijan w oparciu o argumentację religijną. I stało się to z czasem regułą. Jak stwierdza prof. Bronisław Łagowski, to chrześcijaństwo - za pomocą najwznioślejszych zasad moralnych, jakie kiedykolwiek głoszono, na kanwie uniwersalnych i proczłowieczych kanonów - zbudowało system władzy, który swą rozległością, hierarchicznością i zdolnością do opanowania ludzkiego żywiołu przewyższył wszystko, co ludzkość stworzyła. Bo opanowało umysły i emocje ludzkie w sposób totalny.
To w obrębie tego systemu, tej narracji i kazuistyki będą możliwe w oparciu o nauki Mistrza z Nazaretu uzasadnienia podjęcia wysiłku zbrojnego, znanego dziś pod nazwą epoki krucjat krzyżowych. Nie islam i jego tradycja, a duch Starego Testamentu grał tu główną od początku rolę. I plemienno-germańska tradycja.
Starotestamentowa prezentacja podboju Kanaanu przez Izraelitów, przeniesiona w narracji religii miłości Jezusa z Nazaretu i w nauce instytucji, jaka na jej bazie powstała, nałożona (i zmieszana) na starogermańskie tradycje i feudalną strukturę społeczną zbudowała - niespotykaną w innych kulturach i cywilizacjach - religijną, głęboko uzasadnioną wyższością kulturową, dobrem i absolutną prawdą, formę ofensywnych i zaborczych działań dla podbojów, eksterminacji, grabieży i ludobójstwa.
Królowie Gotów i Wandalów, którzy na Zachodzie zastąpili rzymskich cesarzy przyjmowali chrześcijaństwo szybko, nie z racji swego pacyfizmu i zachwytu naukami Jezusa. Było to dyktowane politycznym i utylitarnym wyrachowaniem. Nowa wiara musiała jednak znaleźć sobie miejsce obok starych kultów Wotana, Thora, Odyna etc. Jak uważają zwolennicy powtórnej barbaryzacji, pod naporem islamu wojownicza natura teutońskich władców zaczęła znikać pod koniec szóstego wieku, gdyż pod wpływem jakoby chrześcijaństwa nowi władcy Imperium Romanum bardzo szybko tracili swoje wojownicze zwyczaje. To ponoć miało być przyczyną, że w siódmym i ósmym wieku germańska ludność Afryki Północnej i Hiszpanii absolutnie nie była w stanie powstrzymać islamskiego najazdu na te regiony.
Fanatyzm
Te tłumaczenia mają podeprzeć określone, współczesne idee i polityczno-kulturowe zapotrzebowania. Że tak do końca nie było, wystarczą dwa przykłady owej osiągniętej pod wpływem przyjętego chrześcijaństwa tzw. ogłady germańskich władców: połowa VI w. n.e. - król Longobardów Alboin (ludu schrystianizowanego, choć wedle ariańskiego rytu) po pokonaniu w wielkiej bitwie na terenie obecnej Austrii wojsk Gepidów, zabił własnoręcznie ich króla Kunimunda, jego córce Rozamundzie narzucił małżeństwo, a następnie (zgodnie ze starogermańskim zwyczajem) zmuszał ją do picia wina podczas biesiad z czaszki jej ojca.
Drugi przykład z końca V w. n. e - ochrzczony przez św. Remigiusza król Franków Chlodwig (496), przyjmuje doroczny pochód swych oddziałów na Polu Marsowym. Podczas uroczystości publicznie wymierza toporem wojennym jednemu z podległych dowódców cios w czaszkę, zabijając go na miejscu. Ów nieszczęsny frankoński wojownik miał roztrzaskać na kawałki niebywale piękną, słynną rzymską wazę z Soissons, ponieważ zdobywcy nie mogli się nią podzielić „po równo”.
Te dwa przykłady świadczą o czymś przeciwnym, niż piszą autorzy próbujący udowodnić zbawienny, pacyfistyczny, antybarbarzyński wpływ chrześcijaństwa na germańskich zdobywców Europy Zach.
Autorzy próbują zestawić chrześcijaństwo pierwotne z wojowniczą wiarą Średniowiecza, wiarą krzyżowców, fanatyzmem kaznodziejów, inkwizytorów i konkwistadorów. I dziwią się widocznemu, wielkiemu kontrastowi w tych postawach i retoryce. To nowe chrześcijaństwo miało być prostą konsekwencją zderzenia z islamem i miało pojawić się dopiero po jego nadejściu. Z jednej strony, zmiana ta była naturalna: otoczeni agresorami zdecydowanymi na zniszczenie chrześcijaństwa i nieskorymi do zawierania pokoju chrześcijanie musieli sięgnąć po broń. Z północy grozili Wikingowie, ze Wschodu Węgrzy, z południa nękali muzułmanie. Ale zmiana ta była wywołana także ideologią zbudowaną na postgermańskich tradycjach plemiennych.
Judaistyczne, bezgraniczne poddanie się jedynemu, monoteistycznemu Bogu, oparte na przekonaniu, że Jahwe nie może być ograniczony żadnymi naturalnymi czy naukowymi prawami, było śmiercionośne dla greckiego i rzymskiego racjonalizmu. Dla pluralizmu i tolerancji.
To nie tylko z islamu Europejczycy wchłonęli esencję fanatyzmu. Popatrzmy na biblijne zapisy zdobycia Ziemi Obiecanej przez Izraelitów. Ile tam mordów, rzezi, zwyczajnego ludobójstwa. Prawo islamskie właśnie za Mojżeszem i prawodawcami judaizmu stwierdzało, że jedyną właściwą karą za herezję lub apostazję jest kara śmierci. A jak było w chrześcijaństwie?
Prześladowania Żydów usankcjonowane przez kościelną doktrynę mają tradycję niemalże od ogłoszenia chrześcijaństwa wyznaniem państwowym (Konstantyn Wielki i Teodozjusz I). W państwie Merowingów zabroniono kontaktów handlowych z Żydami, którzy do tej pory mieszkali na terenie Galii. Od VI wieku wyznawcom judaizmu zabroniono piastować urzędy publiczne i sprawować kierownicze role w armii merowińskiej. Mogli – o ile się ukorzyli, wyznali dotychczasowe grzechy i przyjęli chrześcijaństwo. Czyli czynnik wyznaniowy był decydujący przy awansach i nominacjach. To m.in. św. Awit z Vienne (V/VI w. n.e.) postulował w swych kazaniach i listach wytępienie żydostwa, jeśli nie chce się nawrócić.
Niezwykle charakterystyczną w przedmiocie przemocy i prześladowań Innego (przed konfrontacją z islamem) może być wizygocka Hiszpania. 8.05 589 roku w Toledo zebrał się synod, na którym król i 72 biskupów oraz duchowieństwo iberyjskie formalnie ogłosili decyzje uznające rzymski katolicyzm za wyznanie panujące w państwie Wizygotów. Zamiana arianizmu – Wizygoci jak większość germańskich plemion początkowo wyznawali tę wersję chrześcijańskiej religii – na rzymski katolicyzm pociągnęła za sobą falę prześladowań i aktów prawnych sankcjonujących okrutne kary, nawet śmierć, za odstępstwa od oficjalnej wiary.
Pierwsze stosy płonęły (co prawda nie masowo) od 587 roku. Ścisłe związanie monarchii i Kościoła w tym właśnie czasie rzutuje potem na całość historii Hiszpanii: m.in. kolejne synody w Toledo powielają prawodawstwo Merowingów z VI w. odnośnie Żydów i innowierców, eliminując ich z życia publicznego w sposób formalny.
Od czasów Rekkareda I (586-601) - III synod w Toledo - Żydom zabraniano posiadania chrześcijańskich niewolników. W 616 r. król Sisebud nakazał obowiązkową konwersję wszystkich Żydów pod groźbą banicji i utarty mienia. Dla zatwardziałych przewidywano karę śmierci. Zaowocowało to pozornymi konwersjami na katolicyzm, ale efektem ubocznym, po 100 latach, było masowe wsparcie udzielone przez Żydów atakującym Hiszpanię wojskom Maurów. I m.in. dlatego potężne – zdawałoby się królestwo Wizygotów – rozsypało się niczym domek z kart.
No i gdzie ta pokora, gdzie ten pacyfizm i tolerancja, gdzie stosowana w praktyce głoszona powszechnie miłość bliźniego? Barbaryzacji chrześcijaństwa nie można jednoznacznie wiązać z naporem islamu. To są tylko tezy - stworzone na podstawie wybiórczo interpretowanych faktów historycznych – mające za zadanie potwierdzić modne teorie.
Radosław S. Czarnecki
* (potępiają, czego nie znają, czego nie pojmują)