Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1698
Jeszcze nie powstało nic wielkiego opartego na legendzie.
Ernest Renan
Kontynuując rozważania nad przyczynami agresji, nienawiści i dramatycznych podziałów, jakie widzimy dziś w Polsce, warto zwrócić uwagę na historię polskiego kolonializmu.
To w epoce rządów oligarchii magnackiej i wspierającej ją rzeszy szlachty - często herbowej „gołoty”, lecz symbolicznie absolutnego suwerena - tkwią nieprzezwyciężone jak do tej pory źródła owych podziałów i dramatycznych swarów.
Socjolog Jan Sowa zauważył („Fantomowe ciało króla”), iż nieobecność teorii postkolonialnej w polskiej humanistyce i naukach społecznych to istotny brak. Brak, który niesie konsekwencje w wielu płaszczyznach życia naukowego, dyskursu publicznego, kształtuje polską narrację w sferze historii, kultury, socjologii, zagadnień społecznych itd. Ów deficyt i przemilczanie problemu polskiego kolonializmu oraz tego wszystkiego co społecznie z tym zagadnieniem się wiąże – u nas w kraju i na terenach kolonizowanych intensywnie przez polską szlachtę w XVI i XVII wieku – rzutują dziś na stosunki w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej.
Dzieje ćwierćwiecza III RP dają tej tezie niezbite, smutne w wymiarze egzystencjalno-psychologicznym i zbiorowym, dowody. Ta pańskość władzy, wyniosłość arystokratyczna elity (jakiejkolwiek oraz pochodzącej ze wszystkich możliwych opcji politycznych), ten rodzaj paternalizmu postszlacheckiego wobec „maluczkich”, czyli „ludu”, megalomania sarmacka i napuszoność wywodów ex cathedra odzwierciedlają wypisz wymaluj stosunki feudalne, folwarczne, opisywane w micie „dobrego Pana” z Kresów: zarazem ojca, króla i sprawiedliwego sędziego. To w takim razie gdzie tu miejsce na społeczeństwo obywatelskie?
Onegdaj przed wyborami samorządowymi, już w czasie III RP, jeździł po Wrocławiu tramwaj z banerem informującym, co dobra władza zrobiła w mijającej kadencji dla obywateli miasta. Władza - zrobiła, łaskawie, po pańsku, z pietyzmem kresowego paternalizmu. A przecież – jak uczył Immanuel Kant - paternalizm to najgorsza niewola, jaką człowiek może uczynić drugiemu człowiekowi.
Klasycznym uosobieniem owego stosunku elity do gminu, do maluczkich i poddanych, jest osoba b. Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Dobrotliwy, jowialny i lekko-pobłażliwy pan, konserwatysta i tradycjonalista w każdym calu, wierny sługa Kościoła, z kochającą (acz pozostającą lekko z tyłu) „białogłową”, otoczony gromadką dzieci, lubiący męskie rozrywki – biesiady, polowania i myśliwskie trofea. Dopełnieniem tego obrazu jest pełna dezynwoltury wypowiedź z minionej kampanii prezydenckiej (2015), kiedy to w tzw. terenie, trawionym przez patologie, bezrobocie i beznadzieję na pytanie młodego człowieka jak żyć, urzędujący wówczas Prezydent radził mu, aby „wziął kredyt, założył firmę, zmienił pracę”. Swoista arogancja i oderwanie od realiów życia ludu to odwieczni słudzy paternalizmu rządzących. Tu dochodzi jeszcze despekt i wspomniany paternalizm wobec pytającego.
Dobry pan daje „to coś” w swej łaskawości swemu ludowi niczym ziemianin, szlachcic na zagrodzie, niczym król, bądź udzielny książę. Daje ludowi z łaski i swej szczodrobliwości. I gdzie tu – pytam po raz wtóry - miejsce na tzw. obywatelskość, która bezpośrednio wiąże się z równością, braterstwem i partnerstwem? Paternalizm – w jakiejkolwiek formie - jest jej przecież jawnym zaprzeczeniem. Nota bene – dolnośląską stolicą od 1989 roku rządzą ekipy demoliberalnego mainstreamu odwołującego się do tradycji opozycji demokratycznej z lat PRL i wiążące siebie z heroiczno-wzniosłą wersją dziejów „Solidarności”.
Sarmackie mity ciągle w nas
Wypreparowany z rzeczywistych konfliktów społecznych i klasowo zorientowanych anielski obraz mitycznych Kresów Wschodnich, życia dworkowo-ziemiańskiego, zakonotowany w polskim imaginarium – poprzez określoną propagandę i manipulację - prezentuje w historycznej zbiorowej pamięci sielskość zamiast gnuśności, idylliczność zamiast przymusu, cywilizowanie w miejsce wynaradawiania i opresji, dobrotliwość paternalizmu miast jego cichego, lepkiego niewolnictwa.
Elity rządzące, legitymizowane wolnymi, demokratycznymi wyborami współcześnie, pozujące na Sarmatów w imię owej fantazmatycznej idylli życia kresowo-ziemiańskiego, zanurzyły się w modelu słodkiej egzystencji państwa szlacheckiego, kultywując nostalgię za tamtymi czasami. To tu – podświadomie, jako „szkielety w szafach historii” – tkwią sarmackie mity władzy, elity uważającej się za coś innego niż pozostała część społeczeństwa.
Szlachta „wywodziła swoje pochodzenie od obcych plemion, które najechały tereny zamieszkałe przez Słowian i skolonizowały je między IV, a VI wiekiem. Nazywała siebie narodem i chodziło o stworzenie nie tyle dystynkcji, czyli dookreślenia społecznej hierarchii, ile o coś znacznie bardziej radykalnego – o wprowadzenie bariery heterogeniczności między szlachtą a resztą społeczeństwa”- pisze Jan Sowa.
Władza w Polsce - każda i w każdym okresie – jest w jakimś sensie echem tych procesów i urojeń sarmackich (utrwalana specyficzną formą miejscowej religijności). Różnica czasu i przestrzeni nie ma tu znaczenia. Liczą się fantazmaty i owo „uszlachcenie”.
Ten kolonialny, imperialny stosunek elit magnacko-szlacheckich I RP do innych mieszkańców owego imperium najlepiej pokazuje odpowiedź udzielona poselstwu Kozaków Zaporoskich przybyłemu do Warszawy w przededniu elekcji Władysława IV Wazy w 1632 roku. Senatorzy i posłowie, wysłuchawszy zapewnień poselstwa kozackiego (wielu z nich było „herbowymi braćmi” rządzącej elity, choć innej wiary oraz konduity ekonomicznej), że oni „są członkami tej samej Rzeczypospolitej i dlatego mają prawo wziąć udział w elekcji” i chcą oddać swoje głosy na królewicza Władysława, ostro złajali „Kozaków Zaporoskich, że ważyli się mienić członkami Rzeczypospolitej, żądać głosu na elekcji i surowo napomniani zostali przez Senat, aby więcej tego nie próbowali czynić” ( J. Niklewska, „Wolne elekcje królów polskich 1573-1764”).
Skolonizowany kolonista
Wracając jeszcze na chwilę do skrzętnego i celowego omijania zagadnień związanych z polskim kolonializmem oraz tego, co się z nim wiąże, należy zwrócić uwagę na peryferyjność wszystkich krajów kolonialnych oraz ich gospodarkę, która nie przekroczyła progu agraryzmu i ekstensywnej, przedkapitalistycznej gospodarki kolonialnej. Kraje skolonizowane konserwują dawny porządek i wskutek tego mogą dostarczać światu tylko proste intelektualnie rozwiązania. Tym samym utrwalone zostają przednowoczesne i de facto antyrozwojowe trendy. Kolonia będzie siłą rzeczy rozwijać się wolniej, a dystans wobec cywilizacyjnych centrów będzie się powiększał.
I RP, będąc państwem kolonialno-imperialnym, rządzonym przez klasę polityczną stanowiącą zbiorowisko megalomanów, egotyków, fanfaronów, bufonów i intelektualnych impotentów – czemu wydatnie sprzyjały oprócz sarmatyzmu, tzw. jezuityzm i kontrreformacja mające za nic dobro wspólne - stała się w przeciągu stulecia „chorym człowiekiem Europy”. W końcu ulec musiała możnym sąsiadom, popadając w kolonialną niewolę. I to Rosja, Niemcy i monarchia austrowęgierska „skolonizowały” tereny I RP.
I jest to jedyny w Europie przypadek – i jeden z nielicznych chyba na świecie - kiedy to mocarstwo kolonialno-imperialistyczne, realizujące w szerokim zakresie politykę kolonialną na olbrzymich obszarach Europy Wschodniej, dyktujące warunki przez kilka wieków w znacznej części Starego Kontynentu (a poprzez alianse rodzinno-dynastyczne wpływające na sytuację w całej niemalże Europie), staje się samo terenem obcej kolonizacji - wskutek wewnętrznej degrengolady wynikłej z degeneracji klasy panującej.
I nawet ten fakt polskie imaginarium usuwa ze swojej perspektywy, mówiąc eufemistycznie o rozbiorach. Nawet tu następuje jakby gloryfikacja i sakralizacja w zbiorowej pamięci epoki sarmatyzmu, folwarku i ziemiańskiego stylu życia. Ona bowiem z racji swej wielkości, wybrania, predestynacji nie mogła ulec takiemu poniżeniu, upodleniu, takiej totalnej porażce równej unicestwieniu.
Rozbiory (zwłaszcza w Galicji oraz w zaborze rosyjskim, a w szczególności na tzw. Kresach gloryfikowanych po 1989 roku jako clou polskości i sui generis polskiego etnosu) usankcjonowały istniejącą strukturę społeczno-klasową. Szlachta i ziemiaństwo nadal w swej podstawowej masie – o ile pozostawali lojalni wobec nowej władzy (gros ochoczo przystało na zmienione warunki polityczne, a nie zmienione warunki społeczno-własnościowe) – byli panami swoich chłopów w niezmienionej formie pańszczyzny i feudalnych zależności. Dopiero polowa XIX wieku przyniosła w tej mierze jakieś zmiany.
Zasadniczym zadaniem na dziś winno być więc wydobycie się z owego syndromu kolonialnego: cechującego zarówno kolonizatorów jak i kolonizowanych. To jest też pozbycie się megalomanii, irracjonalno-romantycznych fantasmagorii, cmentarno-martyrologicznych wizji i fobii, konserwatywno-wsobnego myślenia. Bo to wszystko jest zapatrzeniem w przeszłość, a nie spojrzeniem w przyszłość. Łatwo przychodzi wiara w to, czego się pragnie, jak pisał Owidiusz.
Dwa plemiona
Ale jest jeszcze jeden aspekt polskiego kolonializmu, nigdy nie przezwyciężonego, nie wspominanego, nigdy nie opisanego i zanegowanego – dotyczący przestrzeni mentalnej. Zagadnienie kolonizacji wewnętrznej, czyli feudalnej, pańszczyźnianej formy zniewolenia (de facto skolonizowania ponad 80% społeczeństwa I RP) jest bowiem absolutnie przemilczane w publicznej dyskusji - wiadomo, z jakiego powodu.
Pragnąłbym jednak na kanwie wspomnianych uwag też zwrócić uwagę na współczesny kontekst tych zagadnień. Obserwujemy bowiem dziś, po ponad 25 latach ćwiczeń z wolności obywatelskich i demokracji w Polsce, taką polaryzację stanowisk, graniczącą niekiedy już z nienawiścią i fizyczną przemocą, że można bez kozery skonkludować, iż od ponad kilku wieków w relacjach elit z „ludem” (czy „pospólstwem”) niewiele się zmieniło.
Dziś napięcia społeczne i polaryzacja, wykorzystywane na wielu frontach przez określone środowiska do osiągania własnych celów, przypominają czasy tuż sprzed rabacji galicyjskich, czy epoki schyłku I RP (zwłaszcza na Kresach Wschodnich). Władza dzisiejsza zajmuje natomiast pozycję podobną do władającej Galicją monarchii austro-węgierskiej.
Agresja, (o której wspomina przywoływany tu Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”) wszechobecna i narastająca w narracji publicznej, jest efektem, dalekim echem folwarcznych stosunków społecznych, (współcześnie gloryfikowanych przez prawicę i mainstream rządzący Polską po 89 roku) i nie przezwyciężonego nigdy w Polsce paternalizmu. Dziś wręcz kultywowanego i powszechnego. Tak naprawdę polskie społeczeństwo XXI wieku składa się z dwóch różnych i antagonistycznych plemion.
Czy blogowe refleksje Jana Hartmana, typowego przedstawiciela polskiej inteligencji, wykształconego erudyty, de facto reprezentanta elity umysłowej społeczeństwa o „chamach i burakach” nie są właśnie tego przykładem? Albo profesor Zbigniew Mikołejko i wielokrotnie wyrażana przezeń publicznie pogarda dla wyborców PiS-u? A dawne fochy salonów warszawsko-krakowskich na siermiężność i parweniuszowską proweniencję Andrzeja Leppera? A paternalistyczno-moralizatorski ton pouczeń, „że lewicy w Polsce mniej wolno” po zwycięskich wyborach AD 2001 - czy aby nie świadczy o cieniach idei narodu (tu – klanu) wybranego i swoistej pańskości?
Dzisiejsza rabacja
Przyczyną buntów chłopskich pod przywództwem Jakuba Szeli przeciwko szlachcie polskiej (1846) był niebywały wyzysk, upodlenie, wyzucie z człowieczeństwa chłopów, trwające od wieków (szlachta, stanowiąca 8-10% społeczeństwa uważała tylko siebie za prawdziwych obywateli, reszta to były nic nie warte „chamy”, folwarczni niewolnicy, wiejska „hołota”). Wystarczy prześledzić nieliczne i wstydliwie współcześnie pomijane w edukacji przykłady z literatury opisującej stosunki właściciela folwarku (szlachcica, ziemianina) z jego poddanymi, czyli chłopami. To stąd wywodzi swą genezę powiedzenie: „pan vs cham”.
Dziś możemy powiedzieć, iż partia Prawo i Sprawiedliwość (a szerzej – środowiska bliskie mentalnie, politycznie i kulturowo takiej właśnie wizji rzeczywistości i takiemu opisowi świata) są dla panującego od ćwierćwiecza mainstreamu niczym Jakub Szela i jego irredenta w XIX-wiecznej Galicji skierowana przeciwko pozycji tamtejszej szlachty. Jej postępowanie przez wieki z poddanym „ludem”, można przyrównać do genezy tego „kęsim” co czyni PiS i jego zwolennicy wszystkim Innym. Elita inteligencka („żoliborska”?) sprawująca władzę w tej partii jest podobnej proweniencji jak jej wrogowie z obozu demoliberalnego. Wywodzi się bowiem z tej samej tradycji i posiada podobne konotacje tożsamościowe oraz dotyczące tradycji narodowej. Jest jednak, wykorzystując owe nastroje „ludu”, niczym administracja austro-węgierska w Galicji przed i podczas rabacji. A wyborcy i protagoniści PiS-u to po prostu – symbolicznie - Jakub Szela & Comp.
Przywołajmy – w tym kontekście - spolegliwego, usłużnego i niewolniczo-poddanego służącego, starego sługę Maciejunia z „Przedwiośnia” Żeromskiego, nachylającego się z uśmiechem i mówiącego przymilnie: "jaśnie paniczu". Cezary Baryka jednak wie, że przy byle okazji spolegliwy i usłużny Maciejunio skoczy swym pryncypałom do gardła. Trzeba tylko okazji.
Polska „opakowana w styropian” po 1989 roku przez przedstawicieli tzw. demokratycznej opozycji z okresu PRL-u (i jej klony, jakie od ponad dekady sprawują niekwestionowane i coraz bardziej konserwatywno-tradycjonalistyczne rządy w naszym kraju) powróciła do tych złych tradycji sarmacko-szlacheckich. I tak jak Umberto Eco diagnozował prafaszyzm i jego istnienie oraz znaczenie w kulturze Europy („od zawsze”), tak podobną paralelę możemy sformułować i zaprezentować wobec tradycji, wpływów i znaczenia sarmatyzmu oraz jego nieodrodnego kompana – kontrreformacji w kulturze i tradycji współczesnej Polski.
Mit Kresów (i wszystko co z nim się wiąże) jest praprzyczyną większości dolegliwości drążących współczesną Polskę. To tam tkwią te antynomie, ta nienawiść i struktura polskiego narodu składająca się z dwóch plemion, z dwóch klanów. Sobie obcych, wrogich, nienawistnych. Echa obu kolonizacji – tej na zewnątrz i wewnętrznej – wraz z sakralizacją tego mitu i jego gloryfikacją dają dziś znać w sposób dramatyczny w polskiej przestrzeni publicznej.
Polskie zaplecze kulturowe jest od dekad pełne przemocy, zawiści, uprzedzeń i plemiennej wsobności pisał Stanisław Lem. Polska literatura, współcześnie pomijana i przemilczana z tego właśnie tytułu (przyczyny ideologiczno-klasowe), daje niezbite tego dowody. Wystarczy im tylko uchylić drzwi. Co rządzący od ponad dwóch dekad mainstream ochoczo czynił. I dziś wszyscy zbieramy po prostu tego gorzkie owoce.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2012
Czy kult katastrofy smoleńskiej jest już religią, czy tylko steruje ku swoiście pojmowanej wierze religijnej? Czy jest to tylko obłęd nielicznych polityków manipulujących bezwolnymi masami, przyzwyczajonymi od dekad do nieracjonalnych zachowań i manifestacyjno-ludycznej obrzędowości, czy jest to nowa jakość, egzemplifikująca pseudo-religijne zachowania sporej części polskiego społeczeństwa?
Religioznawca, patrząc na to co nam niesie dobra zmiana we wszystkich przestrzeniach życia publicznego naszego kraju – zarówno w wymiarze symbolicznym jak i realnym – może tylko skonstatować, iż obecne celebracje i pielgrzymki, manifestacje i emocjami nafaszerowane apele niewiele się różnią od religijnych i obrzędowych zgromadzeń zarówno w chrześcijaństwie, jak i islamie, hinduizmie, buddyzmie czy judaizmie. Przykładów na to w ostatnich dekadach jest mnóstwo na całym świecie.
Ludzie ograniczeni a przy tym fanatyczni stanowią plagę ludzkości.
Biada państwu, w którym tacy ludzie mają władzę. Są nietolerancyjni i pozbawieni wszelkich skrupułów. Uważają, że cały świat kłamie, a tylko oni mówią prawdę.
Mikołaj Gogol
Czy nuta heroiczno-samobójcza w zachowaniach Polaków (jak uważał Antoni Kępiński) oraz związane z nią namaszczenie takich pojęć jak śmierć, cmentarz, trumna nie mogą być czasem elementem sprzyjającym rozwojowi takich pseudo-religijnych kultów?
To zagrożenie „terroryzmem nierozumu i politycznego obskurantyzmu” w naszym społeczeństwie zauważane jest od dawna (zwracali na to uwagę tak różni politycy, myśliciele, publicyści w różnych okresach jak np. Maurycy Mochnacki, Charles-Maurice de Talleyrand, Fryderyk Engels, Aleksander Bocheński, Bronisław Łagowski, Winston Churchill itd.).
Na ową nutę nakładają się również teorie spiskowe. Plenią się tam, gdzie polityka, historia, zagadnienia społeczne oraz wiara religijna (im bardziej namiętna i ortodoksyjnie manifestowana, tym ów proces jest silniej widoczny) splatają się w nierozerwalną całość.
Ma to w masowym wymiarze miejsce kiedy:
- rzeczowa, krytyczna i zdystansowana (przede wszystkim do siebie i swoich dokonań) refleksja nie ma możliwości społecznego zaistnienia w szerszym, zbiorowym wymiarze
- przekona się ludzi, iż samokrytyka (której nikt nie lubi) jest zła, że jest źródłem ich nieszczęść i frustracji oraz kacerstwem, a rządzący i opozycjoniści nie są zainteresowani oświeceniem tzw. ludu (bo „ciemny lud wszystko kupi”), gdyż wówczas łatwiej się rządzi
- nie ma klimatu dla racjonalnej i rzeczowej dyskusji nad procesami trawiącymi współczesny świat, a mentalność zbiorowości jest kształtowana przez emocjonalne, fantazmatyczne i podszyte fobiami czy uprzedzeniami przekazy medialnych szamanów
- wpływ na świadomość tzw. ludu kształtuje się wedle odwiecznych, tradycyjnych (a tym samym ugruntowanych), konserwatywnych schematów
- antynomiczność elit i tzw. ludu przeradza się w niechęć, pogardę i nienawiść (obopólną zresztą), co w naszym kraju ma podłoże historyczne, uwarunkowane postsarmackim i folwarcznym rodowodem (i taką też mentalnością) dużej części Polaków.
Jeśli te elementy są zrealizowane, (bądź wprowadzane na wielką skalę w wielu sferach życia), to droga ku nieszczęściom i tłumaczeniu wszystkiego spiskami jest prosta i łatwa. Zwłaszcza, kiedy pojawiają się ofiary - związane z nimi męczeństwo daje znakomite paliwo do powstania wszelkich tego typu ruchów i kultów.
Do tego zazwyczaj dochodzi sposób narracji - zarówno liderów rekrutujących się z elit, jak i uznanych autorytetów, medialnych spin doktorów, duchowieństwa (przede wszystkim) - kierowanej do owego „ludu”. Wtedy skutecznie działają proste schematy, a szukanie winnych (najlepiej skonkretyzowanego i spersonalizowanego sprawcy – Żydów, komunistów, lewaków, kosmopolitów, gejów, „jajogłowych”, „ruskich, a dawniej - czarownic, czy heretyków, itd.) jest zasadniczym zajęciem tak ukierunkowanych, pozostających w intelektualnej malignie, mas.
Oportunizm elit
Czy skłonność do ofiar w kontekście wspomnianej heroiczno-samobójczej postawy w imię nieracjonalnego patriotyzmu, nie leży raczej w oportunizmie elit, ich braku cywilnej odwagi, aby przeciwstawić się irracjonalizmowi, rojeniom, nierealnym pomysłom politycznym? Bo jak wytłumaczyć dzieje naszego narodu obfitujące w sytuacje, kiedy grupa szaleńców, ignorantów, nawiedzonych religiantów zaczyna panować nad świadomością ogółu, narzucać swoją narrację i podsycać negatywne emocje?
Chrześcijańska Europa ma długą tradycję przyjmowania „na wiarę” od duchowych i politycznych przewodników miazmatów – pokazuje to inkwizycja, czary i prześladowania z nimi związane, antysemityzm, polityczne systemy totalitarne. Polska historia ma jeszcze zakorzenioną i nie przezwyciężoną nigdy do końca szkodliwą tradycję kontrreformacyjną, ze wszystkimi jej negatywnymi przypadłościami i błędami, jakie niósł sobą potrydencki porządek.
Na Zachodzie ten model został złamany przez Oświecenie i Rewolucję Francuską, rewolty XIX-wieczne oraz szybki i brutalny proces uprzemysłowienia. Za tym poszły zmiany w sferze cywilizacyjnej, w kulturze, organizacji i funkcjonowania społeczeństwa, a dalej – w mentalności zbiorowości i jednostek.
Te wydarzenia i procesy nigdy nie zaistniały na dobre w świadomości Polaków. Dodatkowo, w czasie kiedy kształtowały się nowoczesne pojęcia narodu i państwa, w wyniku historyczno-politycznych decyzji Polska była nieobecna jako kraj na mapie Europy. Zawdzięczamy to elitom rządzącym I RP. Imperialni sąsiedzi wykorzystali jedynie nadarzającą się okazję unicestwienia „chorego kraju”, będącego wrzodem na ówczesnym, europejskim ciele i poczynili kroki, które ich zdaniem miały ucywilizować „Irokezów w środku Europy” jak określał ówczesnych Polaków w liście do carycy Katarzyny Wielkiej król Prus Fryderyk II.
Czym jest religia?
Definicji jest mnóstwo i każda zawiera jakiś element objaśniający jej istotę. Religia musi być związana zawsze z nadawaniem sensu najbardziej kuriozalnym próbom wytłumaczenia nieznanych wiernym zjawisk, zdarzeń (Jacques Lacan). Widzimy to na przykładzie katastrofy smoleńskiej, odczytywanej jako skutek tajemniczych (mgła, wybuch) działań „nieprzyjaciół” Polski.
Émile Durkheim pisze, iż każdy system religijny kodyfikuje stosunki społeczne w obrębie grupy, wspólnoty, społeczeństwa itd. Libański religioznawca i politolog Georges Corm podkreśla z kolei istotny wpływ religijności na kształtowanie społecznej i indywidualnej moralności: „Wyznaczając granice dobra i zła wskazuje ona to, co jest właściwe i potępia to, co niegodziwe. Stąd bierze się tak ścisły związek między religią a władzą”.
Libańczyk zauważa także odwrotną proporcjonalność między wzrostem wpływów wierzeń religijnych a brakiem poczucia bezpieczeństwa z powodu chaosu i braku perspektyw na lepszą przyszłość. Wzrasta wtedy potrzeba praktyk religijnych i duchowości (różnorodnie pojmowanej). Ten aspekt w trakcie rozważań nad fenomenem - czy raczej przypadłością Polski XXI wieku – tego, co zwiemy „religią smoleńską” jest nader istotny i empirycznie dotykalny w nadwiślańskiej codzienności.
Autorytet religioznawstwa światowego Mircea Eliade zwraca uwagę na antyempiryczne aspekty powstawania każdego wierzenia religijnego. O podobnych kwestiach przy omawianiu reguł powstawania religii wspomina także Claude Lévi-Strauss. Warto jeszcze przy tych rozważaniach zwrócić uwagę na aspekt poczucia absolutnej zależności od czynników zewnętrznych, społecznych, politycznych, podniesiony w definicji religii przez Friedricha D.E. Schleiermachera.
I wreszcie Karol Marks, który oprócz odmienianego na wszelkie sposoby (najczęściej błędnie) powiedzenia, że „religia jest opium dla ludu” zauważa, iż jest ona równocześnie „podstawą istnienia każdego zrzeszenia społecznego, które nie zmierza jedynie do osiągnięcia jakiegoś celu zewnętrznego”. Religijne fantazje – poczynając od najprostszych form wierzeń religijnych (np. fetyszyzmu) - tym samym łudzą wyznawcę, że przedmiot kultu wyrzeknie się swego sakralnego, przyrodzonego charakteru po to, aby pozwolić mu spełniać swoje zachcianki.
Fetysze i kulty
Wrak samolotu spod Smoleńska sprowadzony został do magicznego przedmiotu będącego prapoczątkiem nowego Polaka, wiążącego wspólnotę w formę totemicznego plemienia. Członkowie plemienia totemicznego wierzą bowiem, że są związani wspólnym pochodzeniem ze zwierzęciem, bądź przedmiotem totemicznym (Zygmunt Freud). Wrak samolotu, będąc zarówno totemem jak i fetyszem, spełnia też rolę totemiczną i fetyszystyczną. Obie one są pierwotnymi postaciami religijnych wierzeń.
Wielka Encyklopedia Świata – Oxford Education (t. 12) definiuje religię (łac. religiare – wiązać, łączyć) jako oddawanie w sposób zorganizowany czci bóstwu (kult) i wyróżnia dwie jej formy – monoteizm i politeizm. Z religijnością wiąże się akceptacja przez wyznawców treści podawanych a priori do ich wiadomości przez egzegetów świętych pism (czy ksiąg) i kapłanów.
Każda religia posiada kilka charakterystycznych elementów, nieodłącznych i immanentnych temu zjawisku. To przede wszystkim kult (wokół którego gromadzą się wierni i jego wyznawcy, jak w przypadku wraku) przedmiotu czy totemicznego symbolu sacrum, a potem liturgia, ryty, egzegeci pism świętych i doktryny, stan kapłański stojący na straży przestrzegania dogmatów, bądź reguł oraz objaśniający i dopasowujący słowa założyciela, proroka czy mesjasza do rzeczywistości otaczającego wspólnotę (oczywiście zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem).
Próbując opisać fenomen fetyszyzacji, jakim znaczna część polskiej opinii publicznej obdarzyła to, co związane jest z katastrofą smoleńską w 2010 roku, nie można pominąć ważnego w religioznawstwie mitu. To opowieść o bóstwach i istotach nadprzyrodzonych przekazywana przez daną społeczność, zawierająca w sobie wyjaśnienie sensu świata i ludzi w ich doświadczeniach zbiorowych oraz indywidualnych.
Jak mówi przywoływany już Mircea Eliade, mit to „opowiadanie historii świętej, opis wydarzenia, które miało miejsce w okresie wyjściowym, legendarnym czasie „początków”. (….) Tak więc zawsze jest to opowieść o „stworzeniu”, relacja o tym, jak coś powstało, zaczęło być. Mit mówi tylko o tym, co wydarzyło się faktycznie, o tym co przejawiło się w sposób wyraźny. W sumie mity opisują różnorodne i czasem dramatyczne wtargnięcie sfery sacrum (lub „nad-naturalności”) w obręb świata. To na tym wtargnięciu ufundowany jest świat i właśnie za jego sprawą jest on taki, jakim go dzisiaj widzimy”.
Religia smoleńska
Na takiej kanwie tworzy się historię, która zaczyna żyć swoim życiem, dalekim od racjonalnego, rzeczywistego i prawdziwego przebiegu zdarzeń. Jeśli mitomania, mesjanizm, irracjonalizm są szeroko rozpowszechnione, tym samym rozwój nowego wierzenia quasi-religijnej proweniencji jest realniejszy. Szerzenie się tzw. religii smoleńskiej w Polsce ma w sobie wiele elementów podobnych do zdobywania popularności i ugruntowywania swej politycznej pozycji w II, III i IV wieku n.e. przez chrystianizm na terenach Imperium Romanum.
Ale żeby dokładnie opisać zjawisko religii smoleńskiej, warto jeszcze odwołać się przynajmniej do dwóch autorów, bo bez ich diagnoz trudno jest odnieść się do tego rodzącego się kultu i quasi-religijnej narracji, czy atmosfery towarzyszącej nowej liturgii, owemu dziwnemu rytuałowi, a także związanemu z tym fanatyzmowi.
Pisarz i dziennikarz Krzysztof Varga tak opisuje predylekcję Polaków do dramatyzowania siebie samych i tego, co ich dotknęło. To jest, moim zdaniem, jeden z owych ważnych elementów określających tzw. polskość. Łączy się tu fantazmatyczne podejście do własnej przeszłości i historii z Wańkowiczowskim „chciejstwem”.
Pisze Varga: „Istnieje coś w rodzaju nieśmiertelnej polskiej płaczliwości. Pragnienia namaszczenia się własnym nieszczęściem, epatowania klęską i żałosnego zwracania się do Boga za każdym razem, gdy ktoś spierze nam tyłek. Kiedy wreszcie pojmą Polacy, że gdy dostali po dupie, to widać im się należało. Gdyby Bóg nie chciał, aby Polaków dotykało nieszczęście, to by im tych nieszczęść oszczędził. Bóg musi być tą płaczliwością doprawdy zniesmaczony. I tylko jego cierpliwości i miłosierdziu zawdzięczają Polacy to, że jeszcze nie zdecydował się ich zmieść z powierzchni Ziemi. Niezłomne przekonanie Polaków, iż modlitwą zbudują potęgę swojego kraju wydaje się jednak nieuleczalne. Modlą się do Boga o zwycięstwo i modlą po klęsce. Na Boga zrzucają odpowiedzialność za swój los i od Boga domagają się tego losu naprawy. Boga błagają o pomyślność ojczyzny i Boga swoją polskością szantażują”.
Ale najsmutniejsza jest puenta tej frazy: „Nawet kiedy w dalekiej przyszłości cały świat się zracjonalizuje i zlaicyzuje, Polacy wciąż będą żądali od Boga specjalnego traktowania. Historyczne lenie tak właśnie próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność”.
Religia w swej masowości, zbiorowych obrzędach i kulcie musi z jednej strony nieść sobą poczucie wspólnoty (i to na zasadzie „my – oni”, ci „oni” to Inni), która zapewnia dobre samopoczucie z racji wyznawanych wartości. Ma to znaczenie zwłaszcza dla jednostek niepewnych siebie, zagubionych, nie potrafiących racjonalnie wytłumaczyć sobie zjawisk zachodzących w otaczającym je świecie, potrzebujących przewodnika. W tych trzewiach kryją się także pożądania czegoś na podobieństwo totemu czy fetysza, jako czegoś namacalnego, zmaterializowanego sacrum. Wrak Tupolewa spełnia w zupełności, moim zdaniem, takie potrzeby.
Drugą stroną medalu, uzasadniającą taką formę wierzenia religijnego, jest historycznie w Polsce ukształtowany model religijności kultywowany od dekad, by nie rzec od wieków. Bezrefleksyjność, pogarda dla faktów nie zgadzających się z przyjętymi a priori prawdami i dla racjonalności, religijne wybranie narodu czy wspólnoty przez Boga.
Nestorka polskiej humanistyki prof. Maria Janion w posłaniu do Kongresu Kultury, jaki odbył się w 2016 roku w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie napisała: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Towarzyszy temu potężny regres w sferze mitów, symboli i wartości. Grzechem poprzedniej władzy było niedocenianie roli twórców i pracowników kultury. Dziś obserwujemy oczywisty, centralnie planowany zwrot ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu – kanon stereotypów bogoojczyźnianych i Smoleńsk jako nowy mesjanistyczny mit mają scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych przez poprzednią władzę. Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny !”.
Skutkiem predylekcji części naszego społeczeństwa do mitycznego (i formalnego) męczeństwa i związanego z nim kultu śmieci, ofiar, uwielbienia dla cmentarzy, trumien, bezsensownych i dlatego przegranych na starcie powstań oraz innych tego typu „ruchawek” jest też śmieszno-tragiczne zjawisko nazywane „religią smoleńską”. Te elementy naszej narodowej zbiorowej świadomości są żyzną glebą dla rozwoju irracjonalnego kultu, szamaństwa, manipulacji i zbiorowego obłędu, czego nie raz w dziejach Polacy doświadczyli.
Skansen uniesień
Kazimierz Kutz mówi na temat owych zaszłości, predylekcji do irracjonalnego romantyzmu, ezoteryki i okultyzmu ubranego w narodowo-patriotyczne szaty, iż one „ciągną nas w jakiś skansen np. pięknych uniesień patriotycznych XIX wieku, pielęgnowania martyrologii. Wymyślają jakieś muzealne państwo, w którym triumfuje katolicka parafiańszczyzna”.
Ale czy to czasem właśnie nie ta elita - demoliberalna, postępowa, oświeceniowa i proeuropejska (w zachodnim stylu) inteligencja skupiona kiedyś pod sztandarami „opozycji demokratycznej” (w czasach PRL) - otworzyła swoimi decyzjami drzwi dla powszechnej i manifestacyjnej, ludycznej i bezrefleksyjnej religijności w życiu publicznym? Czy tworzenie określonego klimatu w wyniku religianckiej narracji nie mogło sprzyjać atmosferze intelektualnej dla takich wynaturzeń czy aberracji?
To w takim momencie – jeszcze za czasów Polski Ludowej, kiedy opozycja demokratyczna dopiero zwierała szeregi – na jednym z konwentykli opozycyjnych Janusz Szpotański (nb. wyznawca protestantyzmu w wersji ewangelicko-augsburskiej) miał zakrzyknąć: „Na Najświętszej Panience trzeba jechać”.
No i co, czy dziś nie zbiera się owoców takich nieodpowiedzialnych i pozbawionych perspektywy (opartej o doświadczenia z historii) rozwiązań, pomysłów, bądź opcji? Jak zauważa w tym kontekście prof. Bronisław Łagowski, ta fala katolickiego fundamentalizmu nie wzięła się znikąd i przynosi – bo przynieść musiała – określone efekty.
A z każdą religią - jak zauważa klasyk chrześcijaństwa Tertulian (II / III w n.e.) – jest zawsze tak, że „wierzę w coś, bo to niedorzeczne” (łac. - Credo, quia absurdum est). Czy w przypadku tzw. religii smoleńskiej to uzasadnienie Tertuliana nie sprawdza się w stu procentach?
Sądzę, że zrodzony w imię politycznego zapotrzebowania kult wokół irracjonalnego wyjaśnienia tej katastrofy i oddawania czci niektórym jej ofiarom, a także forma obchodów tzw. miesięcznic smoleńskich, mają w sobie wiele wspólnego z szyickim świętem Aszura. To taka sama pasja, towarzyszące jej emocje i namiętności oraz wybuchy zbiorowej ekspresji czczenia męczeństwa ofiar.
Obchody Aszury (słowo to w języku arabskim oznacza liczbę dziesięć) świętuje się na terenach zamieszkałych w większości przez szyitów w sposób szczególnie manifestacyjny i ludyczny. Dotyczą one kolejnych rocznic śmierci – uznanej za męczeńską - Husajna ibn Alego, wnuka Mahometa, w bitwie pod Karbalą (680 r. n.e.). Uroczystości odbywają się każdego 10. dnia miesiąca muharram (nazwa pierwszego miesiąca kalendarza muzułmańskiego).
Męczennicy, zwłaszcza w religiach zinstytucjonalizowanych i dokonujących sakralizacji cierpienia, mają zawsze nieocenioną wartość propagandowo-manipulatorską. Dzięki nim możliwa jest indoktrynacja, „pranie mózgów” mających poddać wyznawców (bądź potencjalnych kandydatów) określonej obróbce: w celu scalenia wspólnoty wokół określonej formy sacrum, utożsamienia zbiorowości z określoną ideą, a także zdobycia tzw. rządu dusz (politycznego).
Podając przykład szyickich obchodów święta Aszura mam na względzie emocje, irracjonalizm obrzędowości oraz afekty rodzące się na kanwie śmierci Husajna w szyickiej wspólnocie (nb. śmierć grupy, której przewodził Husajn ibn Ali miała podłoże wybitnie polityczne, nie religijne, sakralne czy teologiczne). Kiedy porównujemy religijność, obrzędowość oraz formy kultu w szyizmie i polskim, ludycznym katolicyzmie analogie są zaskakujące.
Warto jeszcze w tym miejscu przypomnieć atmosferę i kult ajatollaha Chomeiniego w Iranie pokazany przez Orianę Fallaci w książce pt. „Wywiad z władzą”. Autorka napisała ją po pobycie w Qom – świętym miejscu szyizmu irańskiego i siedzibie sędziwego imama, tuż po obaleniu szacha Rezy Pahlawiego. Był to klimat euforii, kompletnego irracjonalizmu i mistycznego uniesienia, fanatyzmu i fundamentalizmu religijnego połączone z sakralizacją oraz celebracją śmierci. Ta mieszanka przynosiła zawsze w dziejach ludzkości „gorzkie owoce”: opresję, krzywdy, nietolerancję, prześladowania, dyskryminację itp.
Jak stwierdził francuski socjolog (zajmujący się też od strony socjologicznej religiami), wspomniany już Emil Durkheim -„Jest coś wiecznego w religii: jest to kult i wiara. Ludzie nie mogą odprawiać ceremonii, dla których nie widzą uzasadnienia, jak również nie mogą akceptować wiary, której w żaden sposób nie potrafią zrozumieć. Aby mogła ona się rozprzestrzeniać, albo przynajmniej utrzymywać, musi mieć uzasadnienie, to znaczy, że trzeba zbudować odnoszącą się do niej teorię”.
Racjonalność, realizm w jakiejkolwiek postaci, pragmatyzm idący z nimi w parze, nigdy w polskim społeczeństwie nie były w cenie. Może z tej też racji ów fenomen, jakim staje się „religia smoleńska” mógł przybrać takie rozmiary?
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Lech Zacher
- Odsłon: 2875
Poznanie i rozumienie współczesności wymaga pewnych zabiegów metodologicznych, np. wyodrębnienia fundamentalnych zmian czy nowych cech definiujących kształt świata i określających conditio humana oraz pozycję i moc samego człowieka.
W historii ludzkości szczególne znaczenie zdaje się mieć – ze względu na swoją siłę performatywną, wszechobecność i samonapędzanie – nauka i technika. Zmiany w nauce i technice, zarówno rewolucyjne, jak i ewolucyjne, pociągają za sobą, wymuszają, stymulują zmiany w innych dziedzinach i aktywnościach ludzi. Te zmiany mogą być wielce zróżnicowane: małe, duże, radykalne lub powierzchowne, głębokie, bądź płytkie, itd.
Bieg dziejów nie zaczyna się ab ovo, zmiany w nauce i technice następują na podłożu przeszłych zmian i ich efektów oraz zmian innych, niezależnie od nich się dokonujących (np. obyczajowych, politycznych). Nie ma tu jakiegoś jednoznacznego determinizmu, choć w pewnych dziedzinach i okresach oraz regionach geograficznych można mówić o słabym determinizmie, czy np. o zespole okoliczności towarzyszących niezbędnych do zaistnienia zmiany.
Można zauważyć, że w historii istnieją okresy (i miejsca), w których nie ma równoległości czasowej różnych zmian (np. technologicznych i kulturowych), lecz występuje ewidentna ich asymetria: raz mogą przeważać i kształtować wszystko zmiany techniczne, innym razem – zmiany kulturowe (także wsteczne).
Generalnie wydaje się, iż dynamika zmian naukowych i technicznych jest większa aniżeli zmian społecznych i kulturowych. Stąd hipoteza opóźnienia kulturowego (sformułowana kilkadziesiąt lat temu przez W. Ogburna) czy też dominacji techniki nad kulturą (technopol Postmana). W podobnym kierunku idą różne nurty determinizmu technicznego (typu optymizm techniczny, technological fix, technological imperative), teorii cyberkultury itp.
Paradoksalnie, nawet kontrkulturowi krytycy i przeciwnicy (np. ruch Slow, niektóre odłamy ekologistów) stechnologizowanej cywilizacji i ludzkiego życia przez swoją ideologię i działanie potwierdzają siłę i znaczenie techniki współczesnej.
Refleksje i próby teorii trans- i posthumanistycznych opierają się silnie na obawach związanych z dominacją techniki (obawy dotyczą cyborgizacji człowieka, autonomizacji sztucznej inteligencji i robotów, pełnego uzależnienia od systemów technicznych, technokracji itp.).
Zmiana relacji systemów technicznych do systemów kulturowych ma – w czasie i przestrzeni – charakter asymetryczny.
W czasach rewolucji technicznych dominuje technika, systemy techniczne, co więcej, coraz częściej mówi się o systemach socjotechnicznych, co wskazuje na rosnące utechnicznienie sfery pozatechnicznej oraz na kierunek „pogłębiania” cywilizacji technicznej, czyli kierunek trans- i posthumanistyczny.
Taka tendencja „przebija się”, nie jest jakimś ustanowionym celem i wynika z wiary (przekonania i nadziei) w głównie dobroczynne skutki postępu poznania, nauki, wiedzy, z ideologii postępu i innych protechnicznych ideologii (np. ideologii Internetu czy cyfrowego świata). Także z polityki i strategii rządów i ich agencji (szczególnie militarnych), korporacji (szczególnie ponadnarodowych), krajowych i globalnych mediów.
Oczywiście, przed popadnięciem w ścisły determinizm techniczny („wszystko i zawsze w pełni zależy czy jest spowodowane przez technikę”, „co technika zepsuje, to technika naprawi”, „technika jest panaceum na wszystkie problemy” itp.) ratują niepowodzenia techniczne, katastrofy, ślepe ścieżki rozwojowe, ogromne koszty (wytwarzania, wdrażania, rozpowszechniania), ryzyka i negatywne skutki uboczne, luki techniczne (gaps, divides), nie mówiąc o dewastacji środowiska i stratach na zdrowiu ludzkim (np. uzależnienia od technik info-komunikacyjnych i medialnych).
Obok rewolucji naukowych i technicznych (i rozprzestrzeniania ich efektów) występują też inne rewolucyjne przełomy, np. społeczne, polityczne, kulturowe, obyczajowe. Oczywiście, mogą być one w rozmaitych relacjach wobec technicznych – mogą je generować, współkształtować, hamować, korzystać z nich, czy być indyferentnymi.
Ogólny model ich relacji trzeba weryfikować dziedzinowo, geograficznie, temporalnie. Modelowanie techniki czy jej relacji z otoczeniem to poziom megatrendu cywilizacyjnego. Odpowiednie generalizacje to wysoki szczebel abstrakcji, wymagający dekompozycji i konkretyzacji. Narracje oderwane od konkretnego miejsca, czasu i dziedziny są nieprzekonujące i kontrowersyjne, także w sferze dyskursu naukowego czy politycznego.
Czym jest rewolucja?
Definiowanie rewolucji jako „stanu rzeczy”, procesu, zmiany, nieciągłości, jest trudne, bowiem w rzeczywistości odnosi się do różnych dziedzin i kontekstów. Nie wystarczy powiedzieć, iż rewolucja to przerwa w procesie nie-rewolucji (w dowolnej dziedzinie). Dla poznania, identyfikacji, opisu i interpretacji rewolucji potrzeba odpowiedniej terminologii, języka (zgodnie z wytycznymi Wittgensteina wskazującymi na językowe ograniczoności poznania).
Rewolucja jako zjawisko ponadnormatywne wykracza – nie tylko językowo – poza normalny język narracji dotyczącej społeczeństwa i rozwoju. Wymaga nie tylko terminologiczno-metodologicznej adaptacji, ale też wytworzenia własnej specyfiki badawczej i poznawczej.
Istnieje wielość ujęć w dyskursie naukowym, publicystycznym, politycznym oraz w literaturze pięknej; termin „rewolucja” używany jest rozmaicie (w naukach społecznych zdaje się przeważać ujęcie politologiczne, obok historycznego).
Modelowo można przyjąć, że rewolucja to fundamentalna, radykalna zmiana w jakimś obszarze rzeczywistości. Jest przeważnie skoncentrowana w czasie, szybka, bywa gwałtowna, ale także może trwać w postaci embrionalnej czy mieć formę pełzającą czy niedokończoną, może też być przerwana.
Ontologia rewolucji jest złożona, trudna jest też próba wyodrębnienia „rewolucyjności”. Terminem „rewolucja” (rewolucyjna zmiana) określa się procesy i zjawiska, czasy, przełomy i przewroty, bifurkacje, odkrycia, wynalazki, innowacje, paradygmaty. Różne mogą być skale rewolucyjnej zmiany (przykładem może być rewolucja w myśleniu, rewolta społeczna, radykalna zmiana w organizacji). Można też mówić o „stanie rzeczy” (czyli zaawansowaniu) w okresach tranzycji czy etapach, nasilaniu się itp.
Rewolucje często zaskakują (choć nie wszystkich), dają nadzieję (nie wszystkim), nierzadko demonstrują siłę niszczącą wobec zastanego. Metaforycznie można mówić, iż rewolucja jest „przeciw” – przeciw niewiedzy (w nauce, w badaniach, teoriach), przeciw barierom, tradycjom, zwyczajom, stereotypom, obowiązującym prawom, strukturom, instytucjom itd. Rewolucja to przede wszystkim zanegowanie i destrukcja, to przezwyciężenie zastanego stanu, przekroczenie barier.
Efekty rewolucji z reguły budzą kontrowersje. Schumpeterowskie pojęcie „konstruktywnej destrukcji” jest próbą pozytywnej interpretacji rewolucyjnej zmiany. W każdym razie ocena rewolucji, jej kosztów, efektów, skutków, także długofalowych jest przeważnie tendencyjna, uzależniona od przyjętych kryteriów, od ideologii i nade wszystko od interesów oceniających.
W ewaluacji warto rozróżnić to, co w rewolucji wewnętrzne (jej „substancję” i „tektonikę”) od skutków i konsekwencji – w różnych dziedzinach, w krótkiej i długiej fali. Trzeba dodać, iż to, co stare, podważone, zrewolucjonizowane czy rewolucjonizujące się z reguły nie znika, przynajmniej od razu; często trwa, niejako równolegle (np. teorie naukowe, tradycyjne postawy i zachowania).
Rewolucyjność rozciągnięta w czasie
Przykładów użycia terminu „rewolucja” w kontekście nauki i techniki jest niemało. Oto niektóre: rewolucja cywilizacyjna, rewolucja przemysłowa, rewolucje naukowe, rewolucja naukowo-techniczna. Uogólniające pojęcie rewolucji naukowo-technicznej (kojarzone z marksizmem, jego ideologią i obozem państw socjalistycznych) na Zachodzie zostało zdekomponowane na rewolucje dziedzinowe jak rewolucja materiałowa, rewolucja elektroniczna (także mikroelektroniczna i mikroprocesorowa), rewolucja telekomunikacyjna, rewolucja informacyjna, rewolucja cyfrowa, internetowa, komputerowa, rewolucja biotechnologiczna, nanotechnologiczna i inne.
Uwzględniając powodowane przez nie zmiany ekonomiczne i społeczno-kulturowe, przypisano do tych określeń odpowiednie nazwy gospodarek i społeczeństw. Oczywiście, nazwy te obok merytorycznego uzasadnienia (akcentowanie nowego w rozwoju, nie tylko postępu, ale i regresu) wiążą się z modami naukowymi oraz popularyzacją medialną, nie mówiąc o wymiarze ideologicznym.
Wspomniane wyżej rewolucje ogólne czy dziedzinowe są radykalne w skutkach, w skali, w zasięgu, w stopniu ryzykowności, w oddziaływaniu, raczej przekształcaniu czy tworzeniu nowego otoczenia. Niedocenianie rewolucyjnych zmian wynika z linearno-ewolucyjnego myślenia, psychologicznej awersji do fundamentalnych przewrotów, także z faktu, iż wiele zmian, odkryć, innowacji, zastosowań dość długo się rodzi (np. wielkie programy badawcze), dość długo „dojrzewa” (nawet kilka czy kilkadziesiąt lat), wymaga długiego czasu ich urynkowienia i zglobalizowania.
Rewolucyjność jest niejako „rozciągnięta w czasie” (nowy paradygmat w nauce, szukanie potwierdzeń i zastosowań praktycznych, dyfuzja aplikacji, ujawnienie się efektów i konsekwencji, również długoterminowych). Rewolucje wymagają liderów (geniuszy, przywódców, menedżerów) oraz wspierającego ich otoczenia – organizacji, zwolenników, ideologów, nie mówiąc o finansach i popycie rynkowym ze strony biznesu i konsumentów – najlepiej w skali ponadkrajowej i globalnej.
Rozpoznanie siły, roli, proporcji wspomnianych czynników i okoliczności ze względu na zmienność, różnorodność, płynność, nieprzejrzystość, a także – co nowe – ich sieciowość, jest trudne. Wymaga interdyscyplinarności, kompleksowości, także prospektywności, czyli podejść uwzględniających owe nowe (czy radykalnie nasilone) czynniki, cechy, konteksty. Także przełamania wielu tez starowiedzy (wygodnej i pielęgnowanej nawet przez część środowisk naukowych).
Z niej inne
Rewolucje w nauce i technice mają chyba z reguły wpływ na inne sfery i ich rewolucyjne transformacje. Jednakże trudno ten wpływ zidentyfikować, zmierzyć go i ocenić, np. na rewolucję francuską, amerykańską, październikową, portugalską rewolucję goździków, ale już Arabska Wiosna to ewidentny wpływ Internetu, rewolucja seksualna to wynalazek pigułki antykoncepcyjnej. Wszędzie niemal była ważna informacja, telekomunikacja oraz armaty i czołgi.
Rewolucja praw człowieka nie byłaby możliwa bez informacji i mediów, starych i nowych. Rewolucja menedżerów (control revolution Burnhama) wiązała się z nową techniką. Globalizacja może być postrzegana jako rewolucja ekonomiczna oparta na nowych technologiach i je wytwarzająca (por. np. globalną ekonomię Tapscotta).
Nową ideą w zakresie rozwoju (trwania, funkcjonowania) gospodarek i społeczeństw, a jednocześnie strategią i praktycznymi wdrożeniami jest tzw. rozwój zrównoważony, trwały (sustainable development). Mówi się wręcz o rewolucji – sustainability revolution, zmianie paradygmatu. W dyskursie na temat tej rewolucji podkreśla się znaczenie oraz ambiwalentne skutki techniki (jak np. dewastacja środowiska, nadmierna eksploatacja zasobów Ziemi, bezrobocie technologiczne, migracje ekologiczne), których pozytywy technicznego rozwoju nie są w stanie zrównoważyć.
Stąd postulaty rozwijania i umasowienia innowacji ekologicznych, ekologicznej przedsiębiorczości, „zazieleniania” przemysłu, alternatywnych źródeł energii, przy jednoczesnym ograniczaniu i eliminacji starych struktur, technologii, rozwiązań szkodliwych dla środowiska i człowieka (także w perspektywie przyszłych generacji).
Rewolucja zrównoważoności i trwałości rozwoju (w słabszej wersji mówi się o przetrwaniu ludzkości) dotyczy nie tylko techniki i jej skutków, produkcji, ale także stylu życia, modelu konsumpcji, stosunku do środowiska, praw zwierząt. Rewolucja ta po prostu zmienia (jest in statu nascendi), czy ma zmienić wszystko.
Wszechstronność i radykalizm tej rewolucji (w myśleniu, działaniu, konsumowaniu, prawie) budzi obawy (a nawet agresję w postaci „przemysłu zaprzeczania” ociepleniu klimatu – denial industry) środowisk biznesowych, politycznych, nawet religijnych mających interesy (vested interests) w utrzymaniu starych struktur władzy ekonomicznej, politycznej i panowania ideologicznego (wyrażającego się w gloryfikacji maksymalizowania wzrostu gospodarczego, demografii, eksploatacji przyrody).
Rewolucja informacyjna poprzez coraz powszechniejszą komputeryzację i internetyzację powoduje rosnące uinformacyjnienie i usieciowienie społeczeństw, organizacji, świata. Ludzie żyją od przedszkola w tzw. środowisku inteligentnym, dostęp do Sieci staje się zasadniczym elementem funkcjonowania, coraz większą rolę odgrywają media elektroniczne, wizualizacja, reklamy i marketing (też polityczne).
Rządzenie, oddziaływanie na masy, manipulowanie nimi przybiera postać netokracji, często z tendencją do populizmu i autorytaryzmu (a przecież cyberprzestrzeń miała być przestrzenią wolności i swobody).
Smartfonizacja staje się nową zminiaturyzowaną i tańszą formą komputeryzacji. Media społecznościowe ogarniają grubo ponad miliard ludzi, są nowym wielkim polem także politycznego oddziaływania. Polityka coraz bardziej sprowadza się do medialnej manipulacji, do zarządzania emocjami, pragnieniami, strachem (a spodziewano się rewolucji demokratycznej obejmującej coraz to nowe obszary globu). Czy ogromna skala, nieznana w przeszłości, może być już nazwana rewolucją polityczną (czy manipulacją)?
Rewolucja na każdym polu
Jak wspomniano wcześniej, są rodzaje rewolucji raczej luźno, albo wcale niezwiązane z techniką, np. rewolucja kulturalna Mao (wiązała się ze wsteczną technicznie ideą lokalnego wytopu żelaza), polska rewolucja „Solidarności”, czy ciągle niemogąca się zrealizować we właściwej skali (połowa ludzkości) rewolucja feministyczna (choć technologie i edukacje zmieniają pozycję kobiet, ale nie wszędzie).
Są też rewolucje organizacyjne, jak np. powstanie ONZ i jego agend (technicznych jak UNIDO, naukowych jak UNESCO), powołanie Unii Europejskiej (choć była powojennym projektem politycznym, to ważny był rozwój energetyki jądrowej – Euratom, przemysłu i społeczeństwa informacyjnego – Raport Bangemanna, wielkie ramowe programy badawczo-wdrożeniowe).
Do rewolucji organizacyjnej można też zaliczyć okresowe spotkania przywódców czołowych państw (od G-5 do G-22), szczyty biznesu i polityki (symbolem jest tu Davos), Szczyty Ziemi (zorientowane proekologicznie, będące największymi zjazdami w historii).
Trzeba dodać, iż rewolucją organizacyjno-menadżerską było powstanie wielkich przedsiębiorstw działających na skalę międzynarodową – ich obecna forma to globalne ponadnarodowe korporacje, często związane z produkcją innowacji technicznych (w swoich laboratoriach), z ich dyfuzją i sprzedażą produktów high tech, nie mówiąc o korzystaniu z technologii info-komunikacyjnych, niezbędnych w zarządzaniu, przepływie i ochronie danych itp.
Przełomową dla bezpieczeństwa organizacją jest niewątpliwie NATO, które z natury rzeczy korzysta z osiągnięć rewolucji technicznych w zakresie zaawansowanego sprzętu militarnego (np. rakiet, dronów, robotów).
Niejako w kontrze do rewolucyjnych osiągnięć nauki i techniki pojawiają się nie tylko kontrkulturowe krytyki, spory i kontestacje, lecz także próby sformułowania jakiejś alternatywy czy przewagi do wszechobecnej i omnipotentnej współczesnej techniki, stąd np. idea rewolucji humanistycznej czy różnych odmian „rewolucji człowieka”, który nie daje się zdominować technice.
Jednakże człowieka nie da się wyabstrahować ze środowiska technicznego, ze świata technicznych gadżetów, zmienić jego sposobu funkcjonowania i stylu życia, nie mówiąc o modelu biznesowym rozwoju i stosowania techniki, innowacyjności, jego technologii wytwarzania bogactwa i konsumpcjonizmu.
Zresztą już obecnie mówi się nie tyle o społeczeństwach w tradycyjnym rozumieniu socjologicznym, ile o społeczeństwach zdezintegrowanych, zindywidualizowanych przez uczestnictwo w Sieci, o systemach socjotechnicznych, o e-społeczeństwie, o wirtualnych społecznościach czy internetowych plemionach, e-stadzie, e-roju, o zespołach człowiek – maszyna itp.
Rewolucyjne techniki tworzą możliwości i korzyści dla wielu obszarów społeczno – kulturowych, które niejako z natury się opóźniają. Zwłaszcza, że społeczeństwa świata są wielce zróżnicowane i w pełni rewolucyjne ich przekształcenie nie wydaje się szybko możliwe (chyba że w cyberprzestrzeni).
Stwarzanie świata
Rewolucje, nie tylko w nauce i technice, przybierają postać wielkich procesów, inicjują nowe megatrendy rozwojowe, charakteryzują się też fundamentalnymi odkryciami, innowacjami, udanymi programami badawczymi, a w efekcie nowymi paradygmatami wyznaczającymi przyszłość – nowe myślenie, nowe urządzenia i procedury, nowe wyobrażenia, nowe praktyki.
Mamy zatem obok procesów (rozwijających rewolucyjność zmian) także zjawiska łatwiejsze do zidentyfikowania i opisania. Przykładów jest wiele, chociażby bomba atomowa i jej użycie, odejście od waluty złotej, Sputnik, Program Apollo i następne, transplantacje i klonowanie, wynalazek komputera, Project Genome, wytworzenie „sztucznego życia” (przez Johna Craiga Ventera).
Listę można uzupełnić przez np. drony, GMO, bitcoin, Facebook, smartfon, roboty medyczne i opiekuńcze. Są to znaki, symbole, a zarazem elementy rewolucji naukowych i technicznych, które się przenikają wzajemnie, wchodzą w interakcje, funkcjonują w sieciach socjotechnicznych (czy raczej techno-społecznych).
Oczywiście, ich paradygmatyczność, przełomowość, a również adaptacyjność i aplikacyjność są bardzo zróżnicowane w czasie i przestrzeni oraz w zależności od dziedziny. Lista autorów przewrotów w nauce i technice (i nie tylko) jest bardzo długa, zaś porównanie ich wielkości i doniosłości w zasadzie niemożliwe. Jak np. porównać takie osoby jak Kopernik, Gutenberg, Darwin i Freud, Pasteur i Einstein, Turing i obecni gurus z Doliny Krzemowej, czy dziesiątki noblistów?
Warto dodać, iż współcześni twórcy zrewolucjonizowanego cyfrowego świata (jak np. Gates, Jobs, Lanier, Wales, Brin, Assange, Zuckerberg) nie tylko świat ten wytwarzają przez swoje fundamentalne innowacje, modele biznesowe, produkowane gadżety, ale także kształtowanie mody, wzorce zachowań i styl życia, nową kulturę techniczną.
Tworzą sprzyjającą rewolucjom w nauce, technice, przemyśle i usługach ideologię tego świata, szczególnie to ważne – tożsamościowo – dla młodych pokoleń, dla dorastających tubylców cyfrowych (digital natives). Elementy rewolucji naukowych i technicznych przenikają do przemysłu, do konsumpcji, a także do świadomości, reorganizują zbiorowości ludzkie i stosunki między ludźmi. W efekcie rewolucjonizuje się ludzkie imaginarium dotyczące przyszłości.
W dalszej perspektywie przewiduje się – w tendencji – postęp transhumanizacji człowieka i jego otoczenia. Usztucznianie człowieka, jego denaturalizacja, odrealnienie, narastają od początku historii, natomiast jego splecenie z maszyną (z systemami technicznymi), cyborgizacja (m. in. przez zabiegi medyczne, protezy itp.), uzależnienie od sztucznej inteligencji, życie w wirtualnej rzeczywistości to rewolucja złożona, wszechogarniająca, przebiegająca w wielu dziedzinach, w otoczeniu, w samym człowieku.
To rewolucja pełzająca, stopniowa, łącząca swoje komponenty, umacniająca swoje powiązania i sieciowe interakcje aż do końca biologiczności czy końca jej przewagi, aż do wytworzenia się jakiegoś post-homo czy machinekind, świata z przewagą inteligentnych i zdolnych do decydowania i samoreplikacji maszyn.
A na koniec - transhumanizm
Rewolucja transhumanistyczna, generowana przez przełomy i osiągnięcia nauki i techniki, ujawni się w pełni jako suma tych osiągnięć, efekt widoczny dobrze w długiej fali. Będzie to więc rodzaj „rewolucji skutków”, skumulowanych, sprzężonych, umasowionych, dojrzałych. Czy będzie to koniec ewolucji nie tyle gatunku homo sapiens, ile gatunku homo technicus dominującego dzisiaj (głównie w rozwiniętym świecie)?
Czy nastąpi ostatnia rewolucja w postaci Ery Posthumanizmu – trudno przewidzieć. Megatrendy i strategie oraz działania zbiorowości ludzkich mogą wiele rzeczy zmienić, zwłaszcza, że obok nauki i techniki istnieje wiele istotnych dziedzin i obszarów, w których kryzysy i rewolucje są na porządku dziennym. Mogą one przesłonić znacznie rolę postępu naukowo-technicznego wymagającego przecież struktur edukacyjnych i badawczych, finansów, strategii i praktyk.
Czy mogą odwrócić obecne trendy i cofnąć cywilizację? Globalne kataklizmy, katastrofy (np. związane z turbulencjami i ociepleniem klimatu), wojny, konflikty, epidemie mogą zahamować to, co nazywamy dzisiaj postępem.
Czy ludzkość znajdzie na czas odpowiednie realne modele umożliwiające przetrwanie i godne życie – nie wiadomo. Czy zdoła pokierować biegiem dziejów, a w szczególności rozwojem nauki i techniki ,tak, by wygrać przyszłość dla siebie, a nie dla techniki i sztucznego świata? To pytanie otwarte.
Odpowiedź właśnie wymaga, jak sądzimy, prospektywnych rozważań i ewaluacji potencjałów (i ryzyk) dokonujących się w nauce i technice oraz skutków ich aplikacji.
Lech W. Zacher
Prof. Lech W. Zacher jest Dyrektorem Centrum Badań Ewaluacyjnych i Prognostycznych w Akademia Leona Koźmińskiego w Warszawie, jest V-Przewodniczącym Towarzystwa Oceny Technologii.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 422
Współczesną, rozpoczętą, w dwudziestym wieku historię Izraela i Palestyny można przyrównać w wielu aspektach do dziejów tego, co się zwało outremer. Ten twór, czyli szereg państewek feudalnych, funkcjonował na Bliskim Wschodzie przez blisko dwa stulecia (XI-XII w.). Po francusku – outremer znaczy dokładnie „zamorze". Tak określono w epoce wypraw krzyżowych tereny zajęte przez zachodnich wielmoży i rycerstwo w wyniku I wyprawy z 1099 roku. Tworzyły je cztery państwa: Hrabstwo Edessy, Księstwo Antiochii, Hrabstwa Trypolisu i Królestwa Jerozolimskiego. W tej nazwie nie tyle chodzi jednak o zasięg terytorialny (dziś ogranicza się konflikt palestyńsko-izraelski do tego, co wówczas było Królestwem Jerozolimy), co o uogólnione, podobne aspekty początków tych zmagań, w których tle czai się cień kolonializmu oraz monoteistycznych religii. Wierzeń – chodzi zarówno o judaizm, chrześcijaństwo jak i islam – niesłychanie do siebie podobnych i wywodzących się z tego samego kulturowo-cywilizacyjnego pnia.
Może rozprawimy się z wami, tak jak potraktowaliście mieszkańców Jerozolimy, gdy ją zajęliście w 1099 roku przy pomocy morderstw, zniewolenia i innych podobnych okrucieństw.
Salah ad Din Jusuff ibn Ajub (Saladyn)
Krucjata w swym najogólniejszym archetypie jest nieodłączną częścią składową cywilizacji Zachodu. Wyprawy krzyżowe do Palestyny były pierwszą tego typu eskapadą większości społeczeństw średniowiecznej Europy w celu szerzenia wiary, kultury, zwyczajów, idei. Wówczas pokryte to zostało płaszczem wiary religijnej. Kościół rzymski – jako największy feudalny suweren w tamtejszej epoce – przejął kierownictwo nad tym przedsięwzięciem. Abstrahując od szczegółów historycznych i ich późniejszych interpretacji – wraz z uwalnianiem się kultury Zachodu od wpływów religii (a tym samym Kościoła) elementy wiary były coraz mniej widoczne w argumentacji przy dokonywaniu kolejnych podbojów czy interwencji zbrojnych - nietrudnym stało się uwiarygodnienie kolejnego podboju, wyprawy, agresji czy inwazji cywilizacyjną wyższością. Instynkt podboju, chęć poszerzania swego kręgu cywilizacyjnego, stały się odtąd nieodłączną częścią kultury Zachodu. Religia i wiara – w tym przypadku chrześcijańska - legły na zawsze (od epoki wypraw krzyżowych) u podstaw kolejnych europejskich zdobyczy jako wygodne i wzniosłe wytłumaczenie zysków, władzy i politycznych wpływów.
Jeśli kultura Zachodu od wieków uważa się za „najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które tę kulturę wytworzyły” (Z. Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze) trudno się dziwić, iż twórcy państwa żydowskiego i emigranci – a takimi stali się osadnicy żydowscy w Palestynie od początków XX wieku – zachowywali się jak zachodnioeuropejscy kolonizatorzy w tzw. III świecie podczas epoki kolonialnej.
Ponadto idea „narodu wybranego” – obecna w narracji rabinicznej przez cały czas, a będąca de facto czynnikiem spajającym i utwierdzającym tożsamość wyznawców judaizmu pozostających w diasporze – była dodatkowym czynnikiem wzmacniającym te tendencje. Zresztą, chrześcijaństwo przejęło koncepcję narodu wybranego właśnie z judaizmu – tzw. Nowy Izrael – ochoczo ją stosując w całej swojej historii wraz ze sprzęgnięciem religijno-instytucjonalnym (Kościół rzymski) z systemem politycznym.
Przypomnieć warto, że twórcy Izraela byli w dużej części zeuropeizowani i nasiąknięci wartościami tej cywilizacji. Większość wspólnot żydowskich wywodzących się z Europy, z wyjątkiem regionu Morza Śródziemnego, to tzw. wspólnoty aszkenazyjskie. Nazwa „aszkenazi” wywodzi się od Aszkanaza, postaci ze Starego Testamentu (Księga Rodzaju).
Muzułmanie i krzyżowcy
Gdy muzułmanie po raz pierwszy wkroczyli do Jerozolimy – w lutym 632 r. n.e. pod wodzą kalifa Omara - zachowali się niezwykle honorowo i po ludzku, choć „była to armia prymitywna i niechlujna”, a sam kalif „odziany był w szaty zniszczone i brudne”. W triumfalnym wjeździe towarzyszył mu patriarcha Sofroniusz, najwyższy dostojnik zdobytego miasta. Udali się wzgórze, gdzie kiedyś stała świątynia Salomona, a skąd wedle przekazów prorok Mahomet – przyjaciel i współtowarzysz Omara – wzniósł się do nieba. „Potem kalif zażyczył sobie zaprowadzenia do świętych przybytków chrześcijańskich. Patriarcha powiódł go do kościoła św. Grobu i pokazał wszystko, co się znajdowało w świątyni. Kalif zapytał, gdzie może rozłożyć swój modlitewny dywanik. Sofroniusz odpowiedział, że może to uczynić tu, gdzie stoi. Omar wyszedł z kościoła i udał się do portyku Martyrion, ponieważ obawiał się – jak rzekł Sofroniuszowi - że jego gorliwi współwyznawcy zażądają oddania islamowi miejsca uświeconego jego modlitwą. I miał rację. Muzułmanie zabrali portyk, kościół pozostał jak dawniej najświętszym miejscem chrześcijaństwa” (S.Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych).
Jakże inaczej postąpili ze zdobytą Jerozolimą w 1099 r. zachodnio-europejscy, chrześcijańscy rycerze Zachodu. Tak ono wyglądało wedle ówczesnych relacji: „Krzyżowcy pijani zwycięstwem odniesionym po tylu udrękach rozbiegli się po ulicach, wdzierając się do domów i meczetów zabijając każdego, kto im wpadł w ręce, nie wyłączając kobiet i dzieci. Masakra trwała całe popołudnie i całą noc. Proporzec Tankreda (jednego z wodzów I wyprawy krzyżowej) nie uratował życia ludziom, którzy schronili się w meczecie Al-Aksa. Wczesnym rankiem gromada krzyżowców wdarła się do meczetu, nie szczędząc nikogo. Kiedy kilka godzin później Rajmund z Aguillers (także jeden z prominentnych dowódców I wyprawy) wszedł na teren świątyni, musiał przedzierać się przez stosy trupów i brodzić we krwi sięgającej po kolana. Żydzi schronili się w głównej synagodze (....) Budynek podpalono. Wszyscy zginęli w płomieniach”(S.Runciman, tamże).
Karl Heinz Deschner – pisarz i kronikarz chrześcijańskich zbrodni - ocenia liczbę ofiar po zdobyciu Jerozolimy na 60 – 70 tys. (K.H.Deschenr, I znów zapiał kur). O podobnej liczbie ofiar wspomina brytyjski historyk Michael Billings, opierając się na źródłach muzułmańskich. Potwierdzają one stosowanie w zdobytej Jerozolimie masowych morderstw i grabieży przez krzyżowców. Paul Johnson, brytyjski mediewista, jednoznacznie konkluduje: „od samego początku nieodłącznym elementem krucjat były grabieże oraz przemoc, u podłoża których leżały uprzedzenia tyleż rasowe co religijne” (P.Johnson, Historia chrześcijaństwa). Świat islamu te obrazy zachował głęboko w pamięci.
„Mój Bóg powierza mi misję”
Masakra w stolicy Ziemi Świętej wywołała (i ta trauma trwa po dziś dzień w zbiorowej pamięci muzułmanów i chrześcijan bliskowschodnich, którzy ucierpieli w wyniku nietolerancji krzyżowców) jak najgorsze reperkusje. Cynizm i swoiste pojmowanie chrystianizmu przez zwycięzców zmaterializowały się mszą świętą (sic!) z udziałem rycerstwa Zachodu w świątyni Grobu Pańskiego tuż po masakrze ludności Jerozolimy. Wznosili gorące dziękczynienia do Boga, który w Kazaniu na Górze nauczał o miłości Innego. Ten nieludzki i barbarzyński fanatyzm, ukierunkowany określoną religijnością, zaślepieniem i umiłowaniem własnego Ja (mój Bóg powierza mi misję), orgia krwi i hekatomba niewinnych ofiar wzbudziły żądzę odwetu wśród wyznawców islamu oraz pchnęły liczne zbiorowiska chrześcijan bliskowschodnich w objęcia czcicieli Mahometa. Woleli niewolę muzułmańską niż obecność wyznawców Chrystusa w Ziemi Świętej. To wtedy poczęła się formułować idea dżihadu jako wojny z chrześcijanami zachodnimi zwanymi „krzyżowcami”.
Pozostaje niezbitym faktem że „od 1099 do 1291 roku – kiedy w ręce mameluckich Turków wpadła ostatnia twierdza krzyżowców: Akka – ziemia Izraela przekształciła się z muzułmańskiej prowincji w wysunięty posterunek kultury europejskiej, zwany Outremer” (G. Lermer, Krucjaty, tysiąc lat nienawiści). Przyczółkiem, będącym pierwszym etapem kolonializmu w dziejach zachodniej, chrześcijańskiej Europy. Izrael dziś przez wiele kręgów zachodnio-europejskich jest prezentowany jako element kultury Zachodu, mający zmienić Bliski Wschód na taką właśnie modłę. A to jest czysto kolonialne myślenie, dające tragiczne owoce.
Samobójstwo kultury Zachodu
Po raz kolejny, w sposób niezwykle dobitny i tragiczny, dn. 11.09.2001 czyli ataku na WTC, weryfikacji i falsyfikacji uległy podstawowe wartości i schematy przypisywane kulturze Zachodu. Nie sposób jest po tym dniu nadal zachowywać się w sposób hegemonistyczny i optymistyczno-pretensjonalny, przy świadomości multikulturowej istoty naszego świata, w zgodzie z podstawowymi prawdami (dotąd głoszonymi właśnie przez prominentnych reprezentantów formacji cywilizacyjno-kulturowej Zachodu) dotyczącymi wolności, demokracji i swobody człowieka do samorealizacji, samostanowienia, decydowania o sobie i swojej kulturze. No chyba, że w sposób bezwarunkowy uznamy kulturę zachodnią za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem. Kulturę, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które ją wytworzyły. Zwłaszcza wówczas, gdy wartości te i wzory zechciano by urzeczywistniać w innych realiach kulturowych, lecz bez naszej, zachodnioeuropejskiej akceptacji i wpływów.
Dlaczego to tak ważne dla realistycznego i obiektywnego spojrzenia na dzisiejszą sytuację w Palestynie, gdzie toczy się zdawałoby się konflikt nie do rozwiązania dwóch zbiorowości, narodów, kultury, religii? Ano dlatego, gdyż człowiek jest zanurzony w kulturze. I ona go determinuje do takich a nie innych rozwiązań, czy decyzji. Nie, nie mówię o determinizmie historii czy fatum minionych dziejów. Zwracam uwagę na mechanizmy i prawidłowości rządzące ludzkim dziejami i człowieczą naturą. Z ich powtarzalnością, choć w innych, zmienionych na wskutek rozwoju i historii, warunków. Bez porzucenia kolonialnego oraz imperialnego myślenia nic się nie może zmienić.
Błędem elit izraelskich – obecnym od samego początku istnienia ich państwa – jest dogmatyczna wiara w to, iż współczesny Izrael jest sukcesorem żydowskich państw z tekstów biblijnych. Naród żydowski współczesnego Izraela kształtuje się dopiero dziś, od chwili powstania państwa na terenie Palestyny. Emigranci żydowscy przybyli do Ziemi Świętej – w której żyli od wieków autochtoni, wyznający z racji dziejów różne od judaizmu religie – z różnych stron świata, przynosząc różne przyzwyczajenia, kultury, języki, obrzędy i rytuały. Często dalekie od tradycji rabinicznej kojarzonej z europejskim judaizmem (zwłaszcza ze Wschodu Europy, ale też i z Afryki czy z Azji). Tradycji, która ma być jedyną obligującą kulturę i przestrzeń publiczną w Izraelu. To jest nawiązanie do prozelityzmu,(który podczas wieków diaspory wygasł z różnych - często politycznych i kulturowych – przyczyn) z czasów Proroków oraz wielkich władców starożytnej Judei, kojarzonych z biblijnym złotym wiekiem państwa żydowskiego. To ponowna chęć szerzenia siłą i przemocą, a w efekcie narzucenia, swych praw i obyczajów.
Drugi aspekt to swoiste rozumienie etnocentryzmu, bazującego zarówno na idei narodu wybranego, jak i zachodnioeuropejskiej tradycji kolonialnych podbojów i ekspansji. Tym samym zatraca się wielowątkowość multikulturalizmu, pluralizmu, złożoności tego, co rozumieć można pod pojęciem żydostwa, immanencji tej kultury, jej bogactwa. I opiera go od początku istnienia państwa Izrael – pomijając wszystkie rezolucje ONZ od 1947 r., w sprawie dwóch państw na terenie Palestyny – na istocie judaizmu, mówiącego że „jednostka jest albo żydowska, albo nieżydowska” (U.Huppert, Izrael w cieniu fundamentalizmów). Nagminne podkreślanie, iż państwo Izrael jest państwem żydowskim (nuta wybitnie nacjonalistyczna i religijnie fundamentalistyczna) jest tezą a priori wykluczającą tych Innych.
Kto jest kim?
Shlomo Sand, izraelski historyk z uniwersytetu w Tel Awiwie, zwraca w swych pracach uwagę właśnie na ów nacjonalistyczny zwrot, jaki nastąpił w przestrzeni publicznej i polityce Izraela, a który postępował od początku jego istnienia. W oparciu o takie racje, czysto nacjonalistyczne, importowane do żydowskiej kultury i politycznej narracji z tradycji europejskiej (XIX w., czyli tworzenie narodowych państw i nacjonalizmów tym procesom towarzyszących), zaczęto postrzegać Palestyńczyków jako zagrożenie dla etnicznej i biblijnej tożsamości współczesnych Izraelczyków. Według tej tradycji, np. nielegalni osadnicy żydowscy na Zachodnim Brzegu winni być traktowani jako bezpośredni potomkowie starożytnych synów Izraela.
Nacjonalizm wszędzie ma zawsze taką samą twarz i tworzy analogiczne konstrukcje oraz projekcje. Często prowadzi do rasizmu, apartheidu i faszyzmu. Idea „Erec Israel” („Wielki Izrael” - od Morza Śródziemnego po Eufrat) ma być tego zwieńczeniem i materializacją.
Koncepcja traktująca obecnych Izraelczyków jako synów Izraela i spadkobierców tradycji starotestamentowej nie wytrzymuje w wielu miejscach krytyki. Bo to właśnie owi autochtoni, mieniący się współcześnie Palestyńczykami, mogą być postrzegani jako bezpośredni potomkowie owych biblijnych synów Izraela. Tylko z racji historii wyznają islam. Podobnie jak dzisiejsi Grecy, którzy tylko mitycznie mogą być uznawani za potomków etnicznych, antycznych Hellenów.
Powtarzające się przez wieki najazdy na Bałkany: Słowian, Awarów, Bułgarów (przed zeslawinizowaniem był to lud turecki), Pieczyngów, Gotów, Ilirów, Arabów, Madziarów, a potem okupacja osmańska, wytworzyły mieszankę etniczną zwaną dziś Grekami. Taka jest historia i trzeba z tym się pogodzić. Świat bowiem, a tym bardziej kultury, nie jest biało-czarny. Normą jest mieszanie, irenizm (nie tylko w religiach), synkretyzm.
Tu moim zdaniem leży gros problemów związanych z konfliktem palestyńsko-izraelskim. Perspektywa elit Izraela, od samego początku istnienia tego państwa, oparta o wspomniany etnocentryzm, zaprawiany zachodnioeuropejskim rozumieniem nacjonalizmu i narodu, na dodatek podparta religijnymi i mitycznymi de facto argumentami, zawsze były nakierowane na takie rozwiązania. Te koncepcje są wypisz wymaluj wzięte z XIX wieku, gdy w Europie tworzyły się państwa narodowe. Gdy do nacjonalizmu dodaje się jeszcze religijną otoczkę, efekty muszą być dramatyczne. Powtarzanie historii Outremer może się skończyć, gdyż współczesny Izrael jest jak owe kolonie zachodnich możnowładców rządzących siłą oręża, lecz odciętych od kultury i codzienności otaczającego ich morza wyznawców islamu i wschodniego chrześcijaństwa.
Radosław S. Czarnecki