Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2309
"Moja ojczyzna to nie dzień wczorajszy. Moja ojczyzna to jutro".
Romain Rolland
Sens motta tego tekstu, zaczerpniętego z dorobku Romain Rollanda zawiera się między historią i doświadczeniem z jednej strony, a życiem i spojrzeniem za horyzont z drugiej. Jest on afirmacją postępu, patrzenia w przyszłość, nastawienia na działanie i aktywność, odczytywaniem znaków czasu i odgadywaniem wyzwań epoki. Nie ma tu dojutrkowości, zdania się na Absolut i pozostawanie w więzieniu przeszłości.
Niewolnictwo historii i doświadczeń z nią związanych nie może człowieka ubezwłasnowolniać, gdyż czyni zeń wyalienowanego z życia kwietystę (w sensie decyzyjności i opisu świata), co z kolei prowadzić może do solipsyzmu teoriopoznawczego à la Gorgiasz z Leontinoi („Nic nie istnieje oprócz mnie”), będącego w zasadzie afirmacją skrajnego indywidualizmu, egotyzmu i egoizmu.
W Polsce przypływ uczuć patriotycznych, których emanacją jest przede wszystkim mnogość patriotycznych gadżetów w przestrzeni publicznej rozlewa się niezwykle szeroko. T-shirty z taką symboliką, tatuaże podkreślające przywiązanie do tego, z czym można kojarzyć „Boga, Honor i Ojczyznę”, narracja podniosła, wzniosła i nadęta, okadzona narodową mirrą i biało-czerwonymi dymami, pokazują, że Polak musi mieć obowiązki polskie.
W takim czasie tylko co poniektórzy – zapewne obcoplemieńcy, jacyś Żydzi, komuniści lub inni „popaprańcy” – próbują sikać do polskiego mleka, niczym mrożkowe garbate karzełki. A już szczególnie jest to naganne właśnie wtedy, gdy wśród młodzieży budzi się patriotyczny zew. On bowiem, zdaniem wyznawców tych praktyk, jest nadzieją na wielkość Polski, jej odrodzenie w wersji jagiellońskiej, kraju i narodu królującego między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym.
Adwersarze i krytycy, uważający takie stanowisko w sprawie tzw. polskości - dziś fetyszyzowanej ponad miarę - za fałszywe świadectwo polskości, antypatriotyzm, przemilczają wszakże fakt, iż za tym „odrodzeniem uczuć patriotycznych” idą właśnie ataki rasistowsko-ksenofobiczne na wszystko co inne, co nie mieści się w endecko-klerykalnym, iście XIX-wiecznym mniemaniu o ojczyźnie, narodzie czy państwie. Bo w Polsce patriotyzm zawsze kojarzyć się musi ze sznytem endeckim i oenerowskim entourage. I tego żadne zaklęcia nie zmienią w przewidywalnym czasie.
No i do tego klerykalizm, a w zasadzie narodowo-religijna narracja, zbieżna z islamistyczną wizją wiary religijnej, prawa i porządku publicznego, niesłychanie utwierdzająca taki właśnie model patriotyzmu rodem z XIX stulecia.
Jak pisze włoski intelektualista i literat Umberto Eco („Cmentarz w Pradze”), taki patriotyzm stanowi najczęściej „ostatnie schronienie łajdaków; ludzi bez zasad moralnych owijających się zwykle sztandarem; bo bękarty powołują się zawsze na czystość swojej rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo tych biedaków, a poczucie tożsamości oparte jest na nienawiści - na nienawiści wobec tych, którzy są inni”.
Jeśli opowiedzieć się mamy za istnieniem państw sensu stricte narodowych, pobudzanych i żywiących się nacjonalizmem, ksenofobią, walką o niepodległość (dotyczy to tych wspólnot, które do tej pory swych państw nie posiadają) – nikomu dążeń do własnego państwa odmówić nie możemy. Czy to Baskom, Szkotom, Tyrolczykom i Bawarczykom, mieszkańcom włoskiego regionu Trydent-Górna Adyga, Walijczykom, Korsykanom, Lombardczykom, mieszkańcom Sandżaku, Ślązakom, Łużyczanom, czy Rusinom. A co z Rosją (o, tu Polacy chętnie by widzieli poszatkowanie jej na setkę jednostek państwowych ), z Indiami (podobnych Tamilom w Indiach i na Cejlonie jest ok. 65-70 mln), z autochtonami na terenach USA, Kanady i Australii? Co z Kurdami, Jezydami, z całą mozaiką narodów, wspólnot, społeczności na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce. Co z Czarnym Lądem w ogóle?
Taki podział świata bez żadnej zwierzchniej organizacji powszechnie akceptowanej, prowadzić będzie do permanentnej, hobbesowskiej wojny wszystkich ze wszystkimi. To perspektywa mało zachęcająca, wiodąca do totalnej klęski ludzkości.
Pluralistyczny NWO
Można domniemywać, iż amerykańskie wizje New Word Order, którym od upadku muru berlińskiego hołduje Biały Dom i elita polityczno-finansowa USA, widzące w Ameryce owego jedynego zarządzającego permanentnymi kryzysami, wojnami i kolapsami, jako tuczącego się nimi hegemona, zdążają właśnie w takim kierunku.
Lewica i liberałowie w swej narracji powinni, muszą wręcz opowiadać się za pluralizmem (politycznym w skali globalnej przede wszystkim), przeciwko wszelkiej hegemonii. Sytuacja, gdzie mamy dwóch, trzech (czy więcej) hegemonów jest mniej groźna niż pojedyncze, samotne i egocentryczne imperium. Bo tradycja Oświecenia (dziś zapomniana i wspominana półgębkiem) to przede wszystkim człowiek. Jednostkowo i grupowo. Bez względu na rasę, język, wyznanie, poglądy polityczne, zakorzenienie kulturowe, czy miejsce w stratyfikacji społecznej.
Oczywiście, lewica i liberałowie (ci klasyczni, nie w wersji współczesnych neo-) dążyć winni do niwelowania różnic, znoszenia barier (także mentalnych), wyrównywania szans i podnoszenia ogólnego poziomu jakości życia. Jednak klasyfikacja jednostki czy społeczności na podstawie narodowej przynależności jest z lewicowo-liberalnego punktu widzenia niesłychanie naganna. M.in. dlatego, iż zaciemnia, ruguje różnice klasowe i społeczną stratyfikację z nich wynikającą, rzutującą z kolei na wspomnianą jakość życia jednostkowego.
Patriotyzm na dziś i jutro
Czym patriotyzm współczesny nie jest i być nie może - nie będę się zajmował. Postawię natomiast pytanie, czym dziś, w warunkach, w jakich znajduje się Polska i w obliczu wyzwań XXI wieku winien być dla nowoczesnej lewicy i klasycznych liberałów patriotyzm.
Nas wszystkich na pewno musi nieść jakiś pierwiastek utopijny - coś na kształt „szklanych domów”, o których Cezaremu Baryce mówił w Baku jego ojciec. Oczywiście, z racjonalnym oraz realistycznym zmysłem, iż do utopii winniśmy dążyć, ale prawdopodobnie nie zdołamy jej za swojego życia osiągnąć.
Współczesny człowiek winien być otwarty właśnie na utopię oraz postęp, które stanowią otwarcie ku przyszłości. Lewicowo-liberalna wrażliwość, empatia mają humanistyczny, niesłychanie nośny wymiar. To różnić winno lewicę i liberałów od konserwatywnej, odwołującej się do tradycjonalizmu i minionych wartości, prawicy.
Jak mówi prof. Maria Janion - „konserwatyzm jest zawsze niebezpieczny i szkodliwy”. W konserwatywnych przestrzeniach lewica i liberałowie nie mają co rywalizować z prawicą. To nieskuteczne - ludzie wybiorą oryginał, nie podróbkę.
Patriotyzm to dziś np. uczciwe płacenie podatków i kontrola ich wydatkowania na cele ważne społecznie: u nas to będzie przez wiele lat przede wszystkim edukacja - nie militaria i napawanie się pozorną siłą. Uczciwe płacenie podatków, bo mamy przecież suwerenne, wolne i niepodległe państwo. Podatków na rzecz społeczeństwa – bo państwo to rzecz wtórna, nie jest strukturą omnipotentną. Pojawiło się na określonym poziomie rozwoju społecznego, powołane do porządkowania życia i zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom i - jak wszystko w życiu - podlega ewolucji, zmianom, może i zanikowi.
Patriotyzm w aktualnych polskich warunkach, to może przede wszystkim akcje o zachowanie w niezmiennym stanie Puszczy Białowieskiej. Dobra nie tylko narodowego (czyli – lokalnego), ale ogólnoludzkiego. To też sprzątanie Tatr, czy obrona Mierzei Wiślanej przed zakusami polityków, którzy mogą - nie bacząc na walory tego regionu – ją zniszczyć. To także unikalna akcja pod nazwą Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
Łączenie polskości z uniwersalnymi dobrami, ogólnoludzkimi, społecznymi, w dobie globalizmu i ponadnarodowej władzy korporacji winno być dla lewicy i klasycznych liberałów priorytetem, podobnie jak walka o świat wolny od przemocy, egoizmu, nacjonalizmu, pazerności kapitału.
Kaliope czy Klio?
Nasza historia winna być podstawą do wyciągania wniosków na dziś i na jutro. Polskie dzieje, jak napisał prof. Konrad W. Studnicki-Gizbert („Dziś” nr 4/187/2006), to ciągła przewaga Kaliope (muzy epickiej poezji) nad Klio (muzą historii). Niesione przez Klio pergaminy symbolizują wiedzę, naukę, chłodną refleksję, zdystansowanie i mądrość. Jest to antynomia emocji, afektów, namiętności od zawsze obecnych w poezji, sztuce, literaturze. Pięknych i strzelistych aktów, ale pragmatycznie i życiowo zwodniczych, prowadzących często na manowce. W polskim przypadku – do tragedii narodowych.
Porzucić należy to, co jeszcze przed wojną Stanisław Cat-Mackiewicz uważał za naganne: tomiki wierszy Mickiewicza lub Słowackiego pełniące rolę podręczników orientacji patriotyczno-politycznej w ważnych dla kraju i społeczeństwa sprawach. Przestańmy deklamować politycznie, przestańmy myśleć romantycznie i irracjonalnie – apelował.
Kult pięknego dramatu, uwznioślonej śmierci, „liturgia cmentarna” i „czołobitność trumienna”, przeradzają się w traumatyczny dogmat: im więcej ofiar, tym większe bohaterstwo i powód do dumy oraz celebry. Emanują one retoryką na temat zła będącego cechą naszych przeciwników, wrogów, tych, którzy nas pokonali. Odmawiając im jakichkolwiek racji, racjonalnych (z ich punktu widzenia) uzasadnień, najczęściej też nie widząc naszych win i błędów.
Jak mówi narodowo-klerykalna prawica – to pedagogika klęski. Takie pojmowanie historii, ochoczo kultywowane nad Wisłą, może być zrozumiałe, lecz nie aprobowane, a na pewno nie może stanowić podstawy do uprawiania skutecznej i realistycznej polityki, bądź edukacji.
Czy konfederaci barscy, dziś stawiani jako XVIII- wieczni „żołnierze wyklęci”, walczący z odwiecznym wrogiem – „sowietami” – są godni admiracji z racji wartości, o które toczyli bój? Nota bene, dziś gloryfikowani tzw. żołnierze wyklęci są niezwykle podobni w swej postawie, tragizmie, (ale i irracjonalizmie oraz stygmacie klęski) do tamtych konfederatów. Podobnie ma się rzecz z powstaniem warszawskim.
Z tych przegranych i kultywowanych irracjonalnie powstań – zwłaszcza warszawskiego, które unicestwiło w 63 dni 216 tys. ludzi i jednocześnie zamordowało wielkie miasto – wyciąga się opaczne wedle kultu ofiary, cmentarza, pomnika i trumny, wnioski. Nie mówi się w ogóle o cywilach, o substancji mieszkaniowej, o zabytkach i tradycji popadłej w ruinę, w niebyt. Kazimierz Kutz w jednym ze swoich esejów („Gazeta Wyborcza, 15-16.02.2014) retorycznie i zarazem traumatycznie pyta: „Dlaczego w Warszawie nie ma obelisku ofiar powstania? Dlaczego udaje się, że nie ma sprawy?” I od razu odpowiada – bo refleksja nad tym faktem zniszczyłaby tandetność polskiego patriotyzmu, który może stać się „akumulatorem dla mesjanistycznego nacjonalizmu”.
Z tandetnością polskiego patriotyzmu współgra doskonale narracja wypełniająca całą przestrzeń edukacyjną, dyskusje naukowe i popularne, kształtująca dialog społeczny i medialną retorykę po 1989 roku. Reszty zniszczenia dokonały i dokonują liczne przedsięwzięcia Instytutu Pamięci Narodowej.
Czy ze wszech miar humanistyczne hasło „za waszą wolność i naszą” można odnosić do legionistów pacyfikujących Santo Domingo, bądź szwoleżerów Kozietulskiego, wyrzynających Hiszpanów na przełęczy Somosierra w imię imperialnych interesów Napoleona? Refleksje Krzysztofa Cedro z „Popiołów” Żeromskiego snute podczas walk o Saragossę nie są przedmiotem szkolnej egzegezy, edukacji obywatelskiej. Nie zajmują poczesnego miejsca w popularyzatorach historii, licznych periodykach itd.
Potrzeba wiedzy i refleksji
Irrealizm i absolutna nieznajomość – lub znajomość opaczna – dziejów swojego kraju przez najbardziej oddanych tradycyjnemu, nadwiślańskiemu patriotyzmowi adherentów prawicy ujawniła się w lipcu 2017 roku na pl. Krasińskich podczas wizyty prezydenta USA, D. Trumpa (z okazji spotkania przedstawicieli tzw. Trójmorza).
Otóż jedna z uczestniczek tego spotkania porównała je do zjazdu gnieźnieńskiego w 1000 roku. Zapewniając przy tym solennie, iż ten dzień wyznacza świetlaną przyszłość Polsce i regionowi, tak jak wydarzenie sprzed 1017 lat. Zapomniała jednakże, a może o tym w ogóle nie wiedziała, iż w kilkanaście lat po zjeździe w Gnieźnie na terenie naszego kraju rozpętała się okrutna wojna domowa (objęła Wielkopolskę, Śląsk i część Małopolski oraz Kujaw): liczni zwolennicy dawnej religii Słowian – czyli pogaństwa – obalili na kilka lat rzymsko-cesarski, (zachodnioeuropejski w dzisiejszym mniemaniu) porządek. Zapanowała powszechna anarchia, zburzono praktycznie większość świątyń chrześcijańskich, wyrżnięto kapłanów i mnichów.
Czesi pod wodzą króla Brzetysława splądrowali kraj, także Gniezno - wywożąc relikwie, dobra i pamiątki po owym zjeździe, a miasto arcybiskupie obrócili w perzynę. Dopiero wspólna interwencja z Zachodu (cesarza niemieckiego Henryka III) i Wschodu (księcia ruskiego Jarosława I Mądrego) przywróciła prawowitego władcę Kazimierza I Odnowiciela na gnieźnieński tron.
Czy kiedy pozostaniemy w tej symboliczno-bezrefleksyjnej narracji o naszej historii, możemy nadal rzucać kalumnie na sąsiadów, ich złowrogość, próby mieszania się w polskie sprawy?
Przyczynowo-skutkowa egzegeza faktów historycznych winna być esencją prowadzonej przez świadome elity edukacji, narracji i takiej też retoryki. Edukacji pokazującej procesy i skutki zdarzeń, a tym samym kultywowania racjonalnego patriotyzmu, ukształtowanego na tle historii regionu, Europy, świata, uwzględniającego procesy społeczne.
Bolesław Prus powiedział celnie, jakiego patriotyzmu nam trzeba (i jest to myśl nadal, mimo upływu dekad, jak najbardziej aktualna): „Prawdziwy patriotyzm nie tylko polega na tym, ażeby kochać jakąś idealną ojczyznę, ale żeby kochać, badać i pracować dla realnych składników tej ojczyzny, którymi są ziemia, społeczeństwo, ludzie i wszelkie ich bogactwa”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 933
Mówienie o umiłowaniu kultury rosyjskiej, zachwycanie się Dostojewskim (tak, to polakożerca), Czajkowskim, Turgieniewem, Puszkinem, Rachmaninowem, moskiewskim baletem, Wysockim czy teatrem na Tagance nie świadczy absolutnie o braku rusofobii czy ksenofobii wobec „ludzi ze Wschodu” Europy.
Źródła leżą zarówno w emocjonalnie (zawsze) niezrównoważonej opcji romantycznej jak i w wielowiekowym zakodowaniu w polskiej myśli rzymsko-katolickiego, watykańskiego, rudymentu o misji Polski i Polaków rechrystianizacji „schizmatyckiej Rosji”. Powtarzanie mantry o tolerancji, spolegliwości i otwartości – jakie są ponoć immanencją polskości - nijak się nie ma do rzeczywistości. To pospolity humbug.
Tolerancja bez zrozumienia, bez próby zapoznania się z argumentacją strony przeciwnej jest obojętnością, zimną i skostniałą postawą rodzącą niechęć, z czasem – nienawiść i pogardę. Filozof prof. Andrzej Leder mówi: „Rozumieć nie oznacza się zgadzać. To jest podstawowy wymóg Oświecenia”. U nas w tej materii nie widać nawet prób zapoznania się z uzasadnieniami Wschodu – autentycznymi nie propagandowymi, krążącymi w przestrzeni publicznej niczym klisze starych filmów. „Azja i już” – w tym sloganie jest tyle wyższości, pogardy i paternalizmu polsko-katolickiego, że więcej de facto nie trzeba nic tłumaczyć.
Polska myśl polityczna od powstania listopadowego, ugruntowana przez styczniowe, zaprawiona przez refleksję romantyczną, zbudowała obraz Rosji jako największego wroga nie tylko Polski, ale i świata. Bunt przeciwko Rosji stał się obowiązkiem nie tylko patriotycznym, ale i moralnym. Tak cywilizowanej polityki uprawiać się nie da. Ciągle tkwimy w tych XIX wiecznych paradygmatach.
Andrzej Chwalba / Wojciech Harpula
Fascynująca rozmowa, wydana w ponad 450-stronicowej książce Polska-Rosja Wojciecha Harpuli i prof. Andrzeja Chwalby jest kolejną wyłamującą się z mainstreamowej narracji o stosunkach polsko-rosyjskich pozycją, jaka zaistniała w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej w ostatniej dekadzie. Mimo tego, nadal panują u nas bezrefleksyjne: rusofobia i amerykanofilia (Bronisław Łagowski, Polska chora na Rosję, 2016). W minionej dekadzie warto w tej mierze odnotować m.in. pozycje Andrzeja Walickiego (O Rosji inaczej, 2019), Gracjana Cimka (Rosja – państwo imperialne?, 2011) czy Stanisława Bielenia i Andrzeja Skrzypka (Geopolityka w stosunkach polsko-rosyjskich, 2012). Te dwa antynomiczne sposoby postrzegania świata i rzeczywistości – rusofobia i amerykanofilia – wyznaczają przez ostatnie dekady profil i kanony polskiej polityki zagranicznej. I tak też kształtowane są gusty i mentalność opinii publicznej.
Co media pozytywnego o Rosji w ostatnim czasie napisały? Jaki obraz tego kraju-kontynentu, multikulturowego, wieloreligijnego i wieloetnicznego nam przedstawiają? Czy według ich narracji w tym olbrzymim państwie – „centrum cywilizacji prawosławnej”, jak stwierdził Samuel Huntington w Zderzeniu cywilizacji – wydarzyło się cokolwiek pozytywnego w XXI wieku? Czy polski obywatel karmiony państwową i demoliberalną propagandą pełną stronniczości, jadu, fobii i kompleksów (zarówno niższości jak i wyższości) może mieć przychylny, czy choćby neutralny stosunek do Rosji i Rosjan? Czy np. osiągnięcia kosmiczne Rosjan, którzy jako jedyni do tej pory potrafili skonstruować stację kosmiczną, z której korzysta do tej pory cały świat (nawet obdarzani u nas religijnym niemal kultem Amerykanie) opisywane są i komentowane w polskich mediach obiektywnie?
Kto i z której strony otwierał bramę w Auschwitz
Synonimem rusofobii oraz związanego z nią pogardliwego stosunku do Rosji i jej obywateli w najgorszym stylu jest wypowiedź czołowego polityka polskiego z partii demoliberalnej, w której stwierdził, iż obóz koncentracyjny w Auschwitz wyzwolili… Ukraińcy. Żołnierze Armii Czerwonej, 1 Frontu Ukraińskiego, którzy uczestniczyli w operacji oswobodzenia więźniów KL Auschwitz-Birkenau, mieli tylko tyle wspólnego z Ukrainą, iż wojsko to nacierało od południa, od strony Ukrainy. Bo służyli w tych oddziałach „ludzie radzieccy”, różnych narodowości, religii, kultur i języków, walczący z nazizmem i wojskami III Rzeszy. Gorszącego wymiaru ta wypowiedź - bądź co bądź znaczącego - polityka polskiego nabiera tym bardziej, iż jest on z wykształcenia historykiem, posługującym się dyplomem uniwersyteckim.
Ten skandaliczny, cechujący się brakiem wykształcenia, bądź złą wolą, ale popularny w mainstreamie, sposób kształtowania poglądów, zasługuje na notę niedostateczną z dyplomacji. Przede wszystkim z etyczno-moralnego punktu widzenia. Świadczy bowiem o braku empatii i poszanowania uczuć obywateli Federacji Rosyjskiej, naszego największego sąsiada i potencjalnego partnera polityczno-gospodarczego. Wielka Wojna Ojczyźniana (jak się nazywa w Rosji II wojnę światową, w której zginęło prawie 27 mln obywateli ZSRR) jest otaczana tam na wpółreligijnym kultem, gdyż niemal każda rodzina utraciła podczas tej wojny kogoś bliskiego. Próby poniżania i swoista pogarda dla ich uczuć i pamięci milionów ludzi (a to widać w enuncjacjach czy drobnych, acz wymownych gestach), jest nie tylko politycznym błędem. Jest po prostu wyrazem egotyzmu i dehumanizacji.
O kulcie poległych w obronie ojczyzny świadczą choćby masowe uroczystości związane z Dniem Zwycięstwa – marsze zwane „Bezsmiertnym połkiem”. Ta trwająca od niewielu lat tradycja zbiera w okolicznościowych pochodach miliony ludzi na terenie całej Federacji Rosyjskiej i za jej granicami. Uczestnicy marszu to rodziny poległych - maszerują z portretami i fotografiami swoich przodków oraz przypiętymi do piersi wstążkami św. Jerzego. I nawet te symbole – czysto rosyjskie, wiążące się z historią Rosji – są krytykowane jako „przejaw imperialnych ciągot Rosjan” (wypowiedź m.in. marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, 2014).
Więc czemu nasz ból i rozpamiętywanie często dawnych tragedii narodowych, dramatów i związanych z nimi ofiar może być przedmiotem kultu i rytualnych egzekwii, a innych - nie? Szydzimy z innych, postponujemy ich, sami strojąc się przy tym w moralne i wzniosłe retorycznie piórka.
Jak inaczej nazwać kibicowanie podczas czeczeńskiej II wojny (i czasów bezpośrednio z nią związanych) terroryzmowi panoszącemu się w Rosji, któremu na Kaukazie przewodził bliski współpracownik ibn Ladena, Jordańczyk Chattab (zabity przez spec. służby rosyjskie) jak nie rusofobią? Mniejsza o gazetowe teksty, choć klimat tworzony wówczas np. przez najbardziej opiniotwórcze medium jakim była Gazeta Wyborcza (E. Skalski, „Czerwona zaraza, czarna śmierć”, 17-18.04.2004) nie może być pomijany milczeniem.
Absolutnym skandalem były wypowiedzi czołowych polityków polskich – w tym prezydenta czy ministra spraw zagranicznych – pouczających Rosjan w tym bolesnym dla nich i ich państwa momencie, stawiających się w roli Katonów i recenzentów, biorących de facto stronę morderców (dzieci z Biesłanu), czy zamachowców z Kaspijska (podczas obchodów dnia zwycięstwa zginęły wówczas 44 osoby, w tym 19 żołnierzy z orkiestry uczestniczącej w paradzie, kilkanaścioro dzieci, a 133 osoby zostały ciężko ranne). Te głosy stanowiły nie tylko dysonans, ale były pokazem zdehumanizowanych postaw na tle przekazu cywilizowanego świata (do którego polscy politycy tak ochoczo pretendują) solidaryzującego sie z Rosją i ofiarami terroryzmu międzynarodówki islamistycznej.
Z katolickim paszportem wpieriod!
Celnie ową atmosferę podsumowuje prof. Bronisław Łagowski, pisząc o panującym w Polsce „obłędzie antyrosyjskim” (p. Polska chora na Rosję). Taka postawa świadczy bowiem o tym, że polska elita polityczna cały czas, od lat gra na upokorzenie, pokazanie swej wyższości i odegranie się za historię, za to żeśmy jako kraj i naród przegrali de facto w XVIII i XIX wieku sprawę hegemonii i odgrywania konstruktywnej roli na wschodzie Europy z powodu własnych decyzji politycznych i społecznych.
To dobitny przykład na racje wyłożone w koncepcji długiego trwania Ferdynanda Braudela. Według niej, wydarzenia polityczne i militarne stanowią najpłytszą warstwę historii, którą najłatwiej usunąć. Na głębszym poziomie znajdują się procesy gospodarcze. Natomiast przemiany cywilizacyjne i religijne budują poziom najgłębszy, będący zarazem najważniejszym dla zrozumienia całości dziejów. Mają one najważniejsze znaczenie tak dla tożsamości, jak i systemu wartości panującego w danej zbiorowości. Reprezentowanie przede wszystkim interesów potrydenckiego Kościoła katolickiego wobec prawosławia (i wszelkiego innowierstwa) na wschodzie Europy w epoce przedrozbiorowej, połączone w XIX w. z romantycznymi uzasadnieniami mistyczno-moralnymi i misją „Polski jako Chrystusa narodów” wydaje po dziś dzień jak widać gorzkie, polityczne owoce.
Podłoże takich nastrojów i mentalności – na co zwraca w swym dorobku m.in. prof. Andrzej Walicki – leży w poczuciu wyższości moralnej. Zdarzało się to już kilkakrotnie w polskiej historii. Na ten fakt zwracają także uwagę w swej książce Polska-Rosja Chwalba i Harpula, zwłaszcza jeśli chodzi o kontekst wybuchu i przebiegu - a także efekty - powstania listopadowego w 1831 roku. Moralnym zwycięzcą jest jednostka, zbiorowość, naród cierpiący – niczym Jezus – za innych, za Europę, za Kościół i wiarę katolicką. Źródła można mnożyć. Lecz jest to zaprzeczenie tradycji i kultury starożytnej Hellady, do której polska elita tak ochoczo się odwołuje (jako do źródła cywilizacji zachodniej, której my mamy być jednym z newralgicznych segmentów w misji nawracania Wschodu). W starożytnej Grecji powszechnym nakazem było zapominanie (amnezja) o rzeczach złych w celu zachowania pokoju. Taka narracja i narzucona odgórnie jednolita tożsamość moralna zaprzecza pluralizmowi nowoczesności, tożsamości definiowanej według kanonów multi-kulti, różnorodności światopoglądowej wywiedzionej z różnych systemów aksjologicznych.
Czy to jeszcze nacjonalizm?
Współczesne polskie elity przywłaszczyły sobie prawo do reprezentowania narodowej pamięci i interpretowania historii w sposób bezdyskusyjny i aprioryczny w przeciwieństwie do „Polaków metrykalnych i ludności polskojęzycznej”. Walicki taką projekcję nazywa nacjonalizmem integralnym niewolącym polskie społeczeństwo mentalnie, utwierdzającym paternalizm, negatywnie pojmowany elitaryzm i kult wodzostwa. Pozbawia je tym samym umiejętności pluralistycznego widzenia świata i procesów w nim zachodzących (A. Walicki, O Rosji inaczej).
Ustawiając się w dualistycznej - a jednocześnie sprzecznej, wykluczającej względem siebie - pozycji względem Rosji, stajemy się niewiarygodni, irracjonalni, śmieszni. Z jednej strony chcemy być wieczną ofiarą i niewinnym męczennikiem, występującym wobec wschodniego sąsiada z pozycji moralnej wyższości uzasadnionej nie tylko naszym nieusuwalnym i niezapominanym cierpieniem doznawanym z jego strony. Z drugiej – ustawiamy się w pozycji imperialno-cywilizacyjnego rywala Rosji na wschodzie Europy. A przy tej okazji podkreślamy swoją cywilizacyjno-kulturową wyższość. Sporo autorów zwraca uwagę na kierunki i zamiary naszych prób okcydentalizacji Wschodu (bez względu na to, czy Wschód tego chce i czy mamy plenipotencje ze strony Brukseli na takie działania). Kierujemy je na Białoruś, Ukrainę, Mołdawię, Gruzję – nawet do Azerbejdżanu i Armenii.
W telewizyjnej debacie – niezależna i liberalna, moskiewska TV Deszcz – między Aleksym Nawalnym a znanym opozycyjnym i liberalnym dziennikarzem Władymirem Poznerem w kontekście wymiany zdań na takie tematy Pozner przytoczył casus kryzysu kubańskiego (1962). Czy rząd USA – zapytał – miał prawo wtedy naciskać i grozić Hawanie i Moskwie na sojusznicze zobowiązania dwóch suwerennych państw, członków ONZ i wynikające stąd decyzje odnośnie rozmieszczenia rakiet? Dzisiejsza sytuacja ze zbliżaniem się NATO do granic Federacji Rosyjskiej, sadowienie wokół jej granic broni ofensywnej ma ten sam prawno-międzynarodowy (i etyczno-propagandowy) wymiar.
Nie chodzi tu tylko o stosunek do Wschodu (Rosji i Rosjan przede wszystkim), ale o całą retorykę i sposób prowadzenia debaty publicznej, sposób myślenia i formy przekazu w naszym kraju trwające od niemal trzech dekad.
Świat według nowych analityków
Najbardziej skrajnym przejawem rusofobii i połączonej z nią politycznej aberracji jest ocena, jakiej ostatnio dokonał analityk ds. Wschodu Europy Witold Jurasz (Onet.pl z dn. 21.04.2021). W kontekście napięcia na granicy Ukrainy i Rosji uważa, że „pokój jest często groszy od wojny”, bo stabilizacja stosunków Zachodu (w zasadzie chodzi mu o UE) i Rosji oznacza powrót do dyplomacji, wymiany handlowej, normalizacji stosunków między dwoma częściami naszego kontynentu.
Abstrahuję od rozpatrywania opłacalności i korzyści idących z jakiejkolwiek wojny wobec najbardziej „zgniłego pokoju”. Na ten temat wypowiadali się jednoznacznie tak różni ludzi jak Nelson Mandela, Dietrich Bonhöffer, Karol Wojtyła, Dalaj Lama, Jean Paul Sartre czy Immanuel Kant. Stanowisko w najmniejszym stopniu udowadniające, iż jakikolwiek konflikt zbrojny komukolwiek może przynieść korzyści deprecjonuje wszystkich, roszczących sobie miano cywilizowanych, humanistycznych, empatycznych ludzi z wyobraźnią. Nie tylko osobników chcących uchodzić za poważnych analityków, komentatorów, o politykach nie wspominając.
Nie na darmo jeszcze w 2009 r. Michaił Gorbaczow, człowiek absolutnie pozbawiony cech krwiożerczego, czyhającego wyłącznie na życie Polaków „rosyjskiego niedźwiedzia” miał stwierdzić, że „jeśli chodzi o stosunek do Rosji, w Polsce wszystko jest zniekształcone”. (Jerzy Baczyński, Polityka, 31.10.2009)
Ci, którzy nie podzielają narzuconej przez mainstream rusofobicznej, paternalistycznej i zamkniętej w perspektywie mitu odwiecznego wroga wizji naszego wschodniego sąsiada, gdzie Kreml i prezydent Putin to symbole wszelkiego zła i przyczyny niepowodzeń dzisiejszego świata (przede wszystkim zachodniego i Polski) są oskarżani o agenturalność, podejrzaną i nieautentyczną polskość oraz kalekie poczucie tożsamość narodową.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju „Mała rzecz o politycznym realizmie”. Drugą zmieścimy w następnym numerze, SN 7-8/21
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 932
Kontynuując rozważania nad politycznym realizmem polskiej polityki wschodniej (to nie tylko związek z polityką, ale i korelacja z mentalnością, mitologią narodową, społecznymi odczuciami i spojrzeniem na historię, edukacją i narracją medialną – czyli z kulturą) trzeba stwierdzić, iż niedopuszczenie do swej świadomości jakiejkolwiek normalizacji – na innych niż nasze wyobrażenia i fantazmaty - stosunków z Moskwą (a przez to – z cały Wschodem) to kolejna wersja powtarzana w historii wojen polsko-rosyjskich. Tym razem w konwencji zaproponowanej przez Huntingtona (Zderzenie cywilizacji). To - jak wskazują wspomniani Chwalba / Harpula (Polska-Rosja. Obsesja historii, historia obsesji) czy Walicki (O Rosji inaczej) próba uniemożliwienia normalizacji relacji Zachodu z Rosją.
Z upoważnienia Rady Obrony Państwa do Spa pojechał premier Władysław Grabski prosić Brytyjczyków i Francuzów o pomoc i pośrednictwo w rozmowach z Moskwą. To była Canossa. Polski premier został upokorzony. Sponiewierany. Alianci przypomnieli Polsce że to oni decydują o granicach. Ich zdaniem polska polityka jest awanturnicza, imperialna i musiała tak się zakończyć. Główne skrzypce w Spa grał premier rządu JKM Lloyd Georg. Warunki podyktowano dramatyczne. Wilno miało trafić do Litwinów, wycofano się z zamiaru plebiscytu na Śląsku Cieszyńskim, Spiszu i Orawie. Linia Curzona miała nie podlegać jakiejkolwiek dyskusji.
Andrzej Chwalba / Wojciech Harpula
Ale źródeł polskiej wrogości szukać można w historii i jej romantycznej oraz religijnej kotwicy, jaką na nadwiślańską kulturę, świadomość, obrzędowość, myślenie i postrzeganie historii rzucił katolicyzm w swej trydenckiej wersji. Kościół potrydencki sytuował się w pozycji „obleganej twierdzy”, obleganej przez złe, reformacyjne i obce feudalnemu Kościołowi siły. Pod rządami Zygmunta III Wazy II RP weszła w XVII wiek jako kraj nietolerancyjny, ofensywny, mający napięte stosunki i relacje, często wojujący z niekatolickimi sąsiadami (Szwecja, Rosja, Turcja, Prusy). Gdy jeszcze w imię imperialnych, religijnych i dynastycznych marzeń Zygmunta (purytańsko nastawionego wychowanka jezuitów) oraz litewsko-ruskich magnatów, a także interesów Rzymu i Kościoła, wplątała się Polska w awantury podczas „wielkiej smuty” w Rosji owoce musiały być opłakane. I zatruwają nawet do dziś relacje polsko-rosyjskie. I nie potrafimy – Rosjanie zresztą też – wyrwać się z tych efektów i cieni „długiego trwania”.
„Długie trwanie” to termin wprowadzony do humanistyki przez Fernanda Braudela, oznaczający perspektywę czasową, w której dokonują się wszelkie przemiany w kulturze. Z tej perspektywy większość wydarzeń politycznych, gospodarczych, militarnych jest nieistotna, czy wręcz niezauważalna. Najtrwalszymi, często dającymi o sobie znać w postaci dalekiego, bladego echa są fakty najgłębiej skryte w zbiorowej pamięci pod warstwami kultury, cywilizacji, religii. I to one często w postaci symboliki i obrzędowości przekazują informacje o tych wydarzeniach z przeszłości. Dając tym samym na podstawie analogii i przenośni odniesienia do współczesnych opisów wydarzeń czy ich interpretacji.
Tak zwana polityka wschodnia
Zachowujemy się – analizując całokształt polskiej tzw. polityki wschodniej (i nie tylko w dyplomatycznym, ale niemal w każdy wymiarze) - niczym rycerze krzyżowi, nietolerancyjnie, wrogo wobec wolności innych, wybiórczo traktując pojęcie demokracji i pluralizmu. Można odnieść wrażenie, iż cały Wschód (ale dotyczy to też Zachodu, choć w innym kontekście i płaszczyźnie rozumienia) ma przyjąć wyłącznie nasze pojmowanie historii, pochylać się ciągle nad naszymi ranami i bólem, współczuć nam i zarazem brać z nas przykład.
Cmentarna, zmitologizowana, irrealna polityka elit rodzi taką samą świadomość ogółu społeczeństwa. Liberalne z nazwy media sekundują od lat takim wersjom naszych dziejów. Mainstream stawia pieczęć i przepełnia ją goryczą porażek (choć jednocześnie udowadnia się, iż zawsze byliśmy moralnymi zwycięzcami, uwalniając się tym samym od analizy i dojścia do źródeł klęsk i katastrof). Wąsko, polocentrycznie i antymodernistycznie pojęta „idea swoistego misjonizmu i prometeizmu” - oprócz wspomnianej spuścizny kontrreformacji i ewangelizacyjnej pozycji, w jakiej ustawia się Kościół katolicki - jednoznacznie „determinuje postawę Polski wobec poradzieckiej przestrzeni ustrojowej i politycznej” (St. Bieleń, Polityka wschodnia Polski – między fatalizmem geopolitycznym a klątwą niemocy).
Zderzenie polskiej myśli prometejskiej z realną polityką, z pozycją – bez względu na sytuację wewnętrzną – Rosji, na tych obszarach budowaną i ugruntowywaną od kilkuset lat, musi zakończyć się porażką czy kompromitacją. Z tych mrzonek wynika brak jakiejkolwiek inicjatywy poprawy czy normalizacji stosunków z Rosją.
Wygląda na to, że marzenia, fantasmagorie i mity (brane za rzeczywistość) są esencją naszego spojrzenia na Wschód. Rosja ma być słaba, rozbita, przyjąć zachodni, a jeszcze lepiej – polski system wartości.
Takie rozumienie historii, polityki, zagadnień społecznych etc. jest życzeniowe, nierealistyczne. Po prostu razi ignorancją. Wedle takich koncepcji Rosja ma się stać na powrót terenem penetracji korporacji zachodnich, a obywatele winni „przeflancować się” na okcydentalizm. Symetrycznie do tych procesów w Polsce, w Rosji wzmaga się polonofobia i protekcjonizm – tak w enuncjacjach elit rządowych jak i kulturowych. Choć może i słuszna idea (realizowana w ramach UE wspólnie ze Szwecją) tzw. Partnerstwa Wschodniego, ale wykluczająca obecność Rosji w tym projekcie musiała spotkać się ze strony Moskwy z nieprzyjazną reakcją. Mogło się zrodzić uzasadnione podejrzenie, że chodzi tu nie o współpracę regionalną czy nawet ponadregionalną, lecz o wypychanie Rosji ze wszystkich możliwych sfer (także gospodarczych i kulturowych).
Okopy Świętej Trójcy
Mit wiecznego cierpienia (które uszlachetnia i stąd jesteśmy zawsze tymi „moralnymi zwycięzcami”) połączony z prometeizmem – a mamy z tym do czynienia w całej naszej tzw. polityce wschodniej (limitującej stosunki z naszymi wschodnimi sąsiadami) - im jest silniej akcentowany, im mocniej ugruntowany w publicznym przekazie (bez względu na polityczną i kulturową proweniencję podmiotów występujących w przestrzeni publicznej) tym bardziej odrywa się od rzeczywistych i oczywistych interesów Unii Europejskiej. Tym samym i Polski.
Ten mitologiczno-prometejski aspekt przenoszony jest też na dyskurs wewnątrzkrajowy. Zasada: „wszystko, albo nic” - czyli masz przyjąć tylko moje argumenty i rozwiązania, nawrócić na moje wartości, uznać moje prawdy i sposób myślenia - buduje kolejne obszary wzajemnych niechęci, niezrozumienia i wrogości. Efektem tego są „okopy Świętej Trójcy”, sprzeczne z zasadami społeczeństwa i wspólnoty. Ten INNY ma skapitulować. Poddać się. Polityka zewnętrzna i wewnętrzna polskich elit uzyskała po trzydziestu latach demokracji absolutną jednowymiarowość.
Byłoby absurdem wyobrażać sobie, że wspólnoty polityczne powstające na Wschodzie po upadku muru berlińskiego staną się repliką tych, które istnieją od dekad na Zachodzie. Odrodzenie dawnych cywilizacji czy kultur przybiera zawsze nowe, często niezrozumiale dla zadufanych w sobie ludzi Zachodu (widać też to u nas), formy.
Wycofywanie się państwa narodowego w łacińsko-atlantyckim kręgu cywilizacyjno-kulturowym (utożsamianym powszechnie z Zachodem) z kolejnych prerogatyw na rzecz dobrowolnych asocjacji ponadpaństwowych, czy mniejszych wspólnot, często nigdy nie posiadających pełnej suwerenności, nie musi przebiegać harmonijnie. Alternatywą takiej sytuacji są częste nawroty plemiennego trybalizmu, narodowych nienawiści i szowinizmu, co wyraźnie dziś widać. Dlatego zadaniem elit kierujących i nadających trendy rozwojowi społecznemu musi być uwzględnianie takich przypadków i sytuacji. Krytykowana inżynieria społeczna po raz kolejny pokazuje swą przydatność i potrzebę istnienia. Oczywiście w harmonijnej, spokojnej i zrównoważonej wersji.
Naiwność czy ignorancja?
Wracając do stosunków polsko-rosyjskich. Nasza opcja za zwiększaniem nacisku na Moskwę poprzez sankcje i blokadę obecności Rosji we wszystkich możliwych sferach na terenie Europy pokazuje jak polska elita (ale i część zachodniej także) nie rozumie Rosjan, ich uwarunkowań kulturowych, historii, tradycji, mentalności. Gdy będzie im gorzej - zbuntują się, obalą rządy Kremla (symbolu zniewolenia i wschodniej satrapii). W efekcie „przejdą gremialnie na wartości Zachodu”, będzie wolność, demokracja, a rzeki miodem i mlekiem popłyną.
Naiwność czy ignorancja motywują taki sposób patrzenia na ten kraj-kontynent? Kraj, którego obywatele różnych narodowości, religii, języków obojętnie o jakim rodowodzie uważają, że mieszkają na ósmym kontynencie świata.
I to jest osnowa tego niezrozumiałego przez nas „russkowo mira”. Przestrzeń poradziecka, zwłaszcza tam, gdzie po rozpadzie ZSRR pozostały miliony etnicznych Rosjan, ale także ludzi innych narodowości określających siebie jako „ruskich”, to miękka strefa tego kontynentu – a nawet cywilizacji, jak wielu - nie tylko jej obywateli - traktuje Rosję (m.in. Samuel Huntington, Zderzenie cywilizacji).
Mrzonki o „zaduszeniu ekonomicznym” i ich nieskuteczności wobec Rosji opisuje w niedawnym wywiadzie, udzielonym Alinie Doleckiej realizującej telewizyjny projekt „Master of Taste” Władymir Pozner. To opozycyjny wobec Kremla, o międzynarodowej pozycji, dziennikarz telewizyjny i publicysta. Uważa on samą ideę sankcji za skrajną głupotę, za absolutne niezrozumienie mentalności i sposobu organizowania się rosyjskiego społeczeństwa (on mówi – „russkowo naroda”, czyli obywateli Rosji różnych narodowości i kultur). Ma ono bowiem doskonałą umiejętność znoszenia zewnętrznych uderzeń, przeciwieństw losu. Naród jednoczy się wtedy przy państwie, a tym samym – przy władzy. I w takim działaniu Pozner widzi nieskuteczność wpływu na Rosję i Rosjan.
Polska znajomość Wschodu Europy, kreowanie się na przewodnika polityki Zachodu w strefie poradzieckiej, tym samym nawet wśród części opozycji antyputinowskiej musi uchodzić za humbug, wywoływać uśmiechy politowania. Kolejny fantazmat naszych elit mający być zmaterializowany w politycznej i kulturowej przestrzeni.
Polski Drang nach Osten
Omawiając nasze kolejne fiaska, trzeba dodać to, przed czym przestrzegał Jerzy Giedrojć - guru sporej części polskiej elity demoliberalnej. Coraz to słyszymy odwołania do jego dziedzictwa, ale są one jak zawsze nad Wisłą i Odrą czystą, bezrefleksyjną emisją słów mającą uwiarygodnić tego lub innego polityka w oczach odbiorców. Stworzyć wrażenie ważności, racjonalności, bliskości i zapoznania się z uznanymi autorytetami. Giedrojć napisał w swych notatkach, iż „możemy domagać się od Rosjan wyrzeczenia się imperializmu pod warunkiem, że my sami raz i na zawsze wyrzekniemy się naszego tradycyjno-historycznego imperializmu we wszystkich jego formach i przejawach”.
I jeszcze jeden cytat z notatek (1998) szefa paryskiej Kultury, tak często przywoływanego w politycznych enuncjacjach, jak ochoczo nie rozumianego lub interpretowanego wedle obowiązujących mitów i współczesnych paradygmatów. „Wszyscy ci politycy i dziennikarze polscy, którzy potępiają w czambuł Jałtę i Poczdam, którzy wypowiadają się tak, jak gdyby chcieli retroaktywnie wyprowadzić Polskę z koalicji antyhitlerowskiej, którzy zapominają, albo nie wiedzą, że udział w tej koalicji jest jedynym tytułem Polski do jej obecnych granic, wszyscy oni działają na szkodę Polski i oddalają perspektywę pełnej normalizacji stosunków między opinią polską a opinią sąsiadów ze Wschodu i Zachodu”.
I ten aspekt, na który zwraca i przed którym przestrzega w cytowanym fragmencie Jerzy Giedrojć jest jeszcze jednym elementem mającym zbudować polską obecność na Wschodzie Europy? Zarówno polityczną jak i kulturowo-cywilizacyjną. Dlatego też są te próby tak nieskuteczne, śmieszne by nie rzec – często kabotyńskie.
Czy jest szansa na zmianę choć w najmniejszym stopniu relacji Polska – Wschód Europy? Na razie nie widać możliwości i chęci po obu stronach tej barykady. I nawet nie chodzi tu tylko o Rosję. Podzielona dramatycznie kulturowo i cywilizacyjnie Ukraina (i ta polaryzacja ciągle tam postępuje), Białoruś rządzona twardą ręką przez Łukaszenkę, czy nawet należąca do UE Litwa nie mają jakiejkolwiek ochoty przytulić się, wejść w rolę „młodszych braci” III RP. Bez dogłębnej demitologizacji polskiej świadomości, oczyszczenia nadwiślańskiego imaginarium z kalek powstałych w latach czy wiekach minionych, a przenoszonych w realność XXI wieku nic się zmienić nie może.
W tej demitologizacji mieści się również dogłębna laicyzacja państwa i przestrzeni publicznej, gdyż nadmierna obecność Kościoła i jego funkcjonariuszy oraz czołobitność polityków wobec roli Watykanu (cień Jana Pawła ciągle jest żywy) sprawiają wrażenie, iż ów potrydencki, reewangelizujący wszystko co inne „Drang nach Osten” ciągle trwa. A w nim Polska pełni rolę rozgrywającego i moderatora. I to, o czym ten materiał mówi (wedle Puszkina) nie jest odwiecznym sporem w gronie Słowian, ani jak myślał Dostojewski nieprzekraczalna antynomia kultur Rosji / Wschodu (termin rosyjskiego sfinksa) i Zachodu. Choć tak myślało i myśli wielu zachodnich Europejczyków, np. Rudyard Kipling.
Sądzę, iż warto w podsumowaniu zacytować myśl wyrażoną przez dr. hab. Gracjana Cimka (Rosja – państwo imperialne?), iż przezwyciężyć można te uprzedzenia, fobie, wzajemne pretensje wyłącznie „dzięki interpretacji cywilizacyjnej i myśleniu holistycznemu, które mając na uwadze uwarunkowania globalne dostrzegają specyfikę rosyjskiej mentalności jako istotnego wyznacznika podejmowanych decyzji politycznych i wyborów światopoglądowych”. Ktoś musi wykonać ten pierwszy krok.
Radosław S. Czarnecki
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1483
Linearność i cykliczność (2)
Człowiek powinien skupić swoje wysiłki na wypełnianiu roli społecznej jaka mu przypadła, na rozwoju moralnym i działaniu ku pożytkowi innych.
Konfucjusz
Współczesne pojmowanie linearności czasu i rozwoju cywilizacyjnego (a co za tym idzie – takie samo spojrzenie na ludzki, indywidualny los) na Zachodzie wiąże się przede wszystkim z epoką Oświecenia. Wtedy to za naczelną zasadę naszego gatunku uznano rozwój i postęp przynależny człowiekowi. Oczywiście, miało to dotyczyć wyłącznie rasy białej, kulturalnego obywatela Zachodu.
Misyjność Zachodu oraz duch zdobyczy – licząc od I Wyprawy Krzyżowej z ostatniej dekady XI wieku – mimo odcięcia się od tradycji religijnej Średniowiecza (judeochrześcijańskiej) przez Renesans i Oświecenie (zwłaszcza francuskie), właśnie w epoce kolonialnej święciła swe największe triumfy.
To koncepcja chrześcijańskiej misji, ale w innym wymiarze. Gra tu rolę zarówno echo religijnej misyjności (choć bez chrześcijańskiej retoryki), jak i wywodzący się z przedchrześcijańskich źródeł duch plemion germańskich (agresja i podbój).
Misyjność religijną zastąpiono misyjnością cywilizacyjną (choć kościoły chrześcijańskie doskonale wpisały się w ów trend). Misyjność białego człowieka, mimo wielowiekowego wdrukowywania nauk Jezusa w umysły Europejczyków, utrwaliła malowniczy mit barbarzyństwa plemiennego, kwitnący pełnym blaskiem u szczytu epoki kolonialnej. „Czyńcie Ziemię sobie poddaną” rzekł Pan do swego wybranego ludu.
To zupełnie inna misyjność niż buddyjska czy hinduistyczna, która zawsze pozostawała podróżą „do wnętrza” jednostki, kładąc nacisk na ascezę, kontemplację, wycofanie. Ruch mniszy ze Wschodu nie wydał z siebie takiego tworu jak rycerz-mnich z mieczem nawracający pogan na „jedyną, prawdziwą” wiarę, pozostając symbolem owego myślenia w kategoriach podboju przy użyciu siły.
Świat zachodnich idei i wartości miał pęcznieć, rozszerzać się na zewnątrz. Nie przewidywano powrotu do źródła, skurczenia się. Owym pęcznieniem cywilizacji Zachodu są dzieje i rozwój, a także dążenie do hegemoni Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej (w mniejszym stopniu – Australii, Nowej Zelandii czy Kanady).
Prawda według tradycji judeochrześcijańskiej głoszona przez duchowieństwo – zwłaszcza po sakralizacji władzy papiestwa i ustanowienia jej jako nadrzędnej nad władzą doczesną – uchodzi za jedyną, absolutną i niepodważalną.
W azjatyckich systemach religijno-filozoficznych stanowiących podstawę porządku społecznego jest odwrotnie. Doktryna religijna – każda – jest sama w sobie ortodoksyjną, ale nie jest jednocześnie obligatoryjną. Jest to właśnie ten specyficzny dla hinduizmu czy konfucjanizmu nurt tolerancyjny, gdyż religia została sprowadzona z jednej strony do rytuałów, a z drugiej – do uwolnienia porządku publicznego, spokoju społecznego, uwolnienia polityki od emocji związanych z rytuałami i religijnymi dogmatami.
Monizm świata chrześcijańskiego - gdyż Bóg, nasz Pan, jest jedyną prawdą, bytem idealnym i wszechogarniającym , jak mówi Pismo Święte - jest diametralnie różnym projektem. I daje diametralnie różne wyniki.
Oświecenie w butach diabła
Liberalna demokracja w stylu zachodnim to efekt historii i procesów społecznych w tej części świata: przecież pokój utrzymuje się w demokracjach nie tyle dzięki władzy, co wskutek równowagi sił w społeczeństwie. Ustrój w państwie jest taki lub inny i ma to sens o tyle, o ile zapewniony zostaje pokój wewnętrzny oraz ład społeczny.
W ostatnich 3-4 dekadach, kiedy Zachód przyjął bezkrytycznie zasady neoliberalizmu, turbokapitalizm z preferencją sektora bankowo-finansowego i zachłysnął się upadkiem muru berlińskiego oraz dekompozycją obozu radzieckiego, zupełnie zarzucił uniwersalistyczne idee Oświecenia, kłamliwie i nieudolnie powtarzane przy okazji kolonialnych podbojów.
Negatywną rolę odegrał też nurt intelektualny zwany postmodernizmem, a zwłaszcza towarzysząca mu tzw. dekonstrukcja z właściwym jej bezpłodnym, bezideowym sceptycyzmem. To wszystko ograniczyło przestrzeń wolności i swobody do tego, co Barber nazwał „zakupizmem”, czyli niepohamowanym konsumpcjonizmem.
Już w XIX wieku niektórzy klasycy liberalizmu głosili idee, podjęte przez twórców ortodoksyjnego neoliberalizmu i dogmatycznego monetaryzmu jak Ludwik H.E. von Mises czy Friedrich von Hayek, a także przez Miltona Friedmana. Oddaje tę mentalność sentencja klasyka liberalizmu, Johna S. Milla: „Jedyną swobodą zasługującą na to miano jest swoboda dążenia do własnego dobra na swój własny sposób, o ile nie usiłujemy pozbawić innych ich dobra lub przeszkodzić im w jego osiągnięciu”(p. John S. Mill, Utylitaryzm. O wolności).
Oczywiście, dotyczyć to może jedynie jednostek, które my, światli Europejczycy, chrześcijanie, uznamy za ludzi (tu kłania się idea narodu wybranego, nowego Izraela, niosąca dobro, pokój, jedynie słuszne wartości, demokrację itd.). Bo dziesięć przykazań Mojżesza – ze sławnym „nie zabijaj” - przeznaczone było dla swego plemienia. Przecież zaraz potem Izraelici, gdy tylko Mojżesz objawił im tablice z przykazaniami boskimi, w brutalny sposób zdobyli Kanaan, mordując totalnie autochtonów. Podobnie rzecz się miała w historii chrześcijaństwa.
Wszystkie wytwory zachodniej kultury są – mówiąc Heglem – ukąszone tymi religijnymi konotacjami, judeochrześcijańskim myśleniem i interpretacją rzeczywistości. Także Oświecenie nie ustrzegło się tego ukąszenia, wchodząc w buty judeochrześcijańskiej tradycji. Dziś to widać wyraźnie. Nie na darmo Bóg chadza często w butach diabła, o czym pisał K. H. Deschner w „Kryminalnej historii chrześcijaństwa”.
Ten uniwersalny prąd myślenia, jakim było Oświecenie, pomimo antyreligijnej i antychrześcijańskiej często narracji doznał też owego ukąszenia przez tradycję judeochrześcijańską, wchodząc „w buty diabła”.
Oświeceniowy antyklerykalizm nie oznacza bowiem zerwania z religijną czy quasi-religijną mentalnością, z dogmatyzmem mającym źródła w abrahamowych religiach, wyzwoleniem od myślenia wedle kanonów wiary. Nie oznacza automatycznego przejścia na stronę mocy racji rozumowych, empiryzmu.
Echa tego dziedzictwa to dążność za wszelką cenę do zbawienia (świata, Innego człowieka), misjonizm i poczucie wybrania. To także myślenie w kategoriach wyższości kultury tzw. białego człowieka (czyli także wszelkich wytworów materialnych i duchowych) nad innymi rasami, ludami, kulturami.
Takie pojęcia jak: wolność, wybory wartości, indywidualizm, liberalna demokracja traktuje się podobnie jak religijną wiarę w wiekach średnich i epoce kolonializmu, a to na tej glebie wyrosły przecież takie zjawiska jak rasizm, eugenika, kolonializm, czysto utylitarne podboje uzasadniane wartościami wyższymi (duchowymi).
Nienawiść i miłość
Dwoistość kultury Zachodu to jednocześnie antynomia między uznaniem siebie za ów naród wybrany, niosący wartości tej kultury uznane jako clou rozwoju ludzkości, przy jednoczesnym szermowaniu uniwersalistycznymi hasłami rodem z Oświecenia (i taką też tradycją). To zarówno samouznanie, jak i wykluczanie Innego. Taki cierń po owym wybraniu (nadziemskiego pochodzenia) pochodzący zarówno z judaizmu (koncepcja niezwykle ekskluzywna), jak i chrystianizmu wg św. Pawła.
Stąd rodzi się podążanie ku doskonałości po linii prostej, ciągły ruch do przodu i przekonanie, iż tę doskonałość osiągniemy narzucając całemu światu nasze wartości, sądy, idee.
Euroatlantyckie myślenie judeochrześcijańskie (bo tak trzeba współcześnie ujmować Zachód - obojętnie, czy myślimy o Pax Christiana z czasów pontyfikatu Innocentego III stanowiącego szczyt papo-cezaryzmu, czy o Hiszpanii Izabeli i Ferdynanda, Imperium Brytyjskim Wiktorii, czy NATO) zafundowało i funduje nadal jako pierwsze w historii gatunku ludzkiego wojny i podboje w imię prawd myślowych, w imię idei (choć gospodarcza hegemonia zawsze szła w parze ze wzniosłymi hasłami o ideach, wartościach, demokracji etc.). Pierwszym tego typu przedsięwzięciem militarnym na masową skalę w imię idei były krucjaty w XI-XIII wieku.
Odpowiedzialność zbiorowa, skrucha zbiorowa, no i wina zbiorowa stają tym samym za depersonalizacją zła i niosą w sobie znamiona zemsty, nie sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Odzierają jednostkę tym samym z godności, bo zabiera się jej subiektywność wyrzutów sumienia i skruchy. Jak pisze katolicka filozofka Chantal Delsol („Esej o człowieku późnej nowoczesności”), przed epoką hegemonii Zachodu (a więc mniej więcej od epoki wypraw krzyżowych, choć de facto trzeba to kojarzyć z odkryciem Ameryki przez Kolumba i rozpoczęciem czasów kolonializmu), prowadzono podboje w imię „prawd bytowych”.
Azjata, buddysta, konfucjanista, sikh czy hinduista nie czuje powołania prozelityzmu w imię swej wiary, prawdy.
Ale na samym początku prowadzonych wojen (rekonkwista czy krucjaty), przekonani o wyższości swej wiary Europejczycy, chrześcijanie rzymscy, poddani papieża, zobaczyli, iż stoją cywilizacyjnie i kulturowo niżej niż ich religijni przeciwnicy.
Pisze o tym Krzysztof Pomian („Europa i jej narody”): Arabowie czy prawosławni Bizantyjczycy. Szok, zdumienie, ale i złość, zazdrość oraz inne złe emocje towarzyszące fanatycznej wierze religijnej. Widać to w zderzeniu, jakiego doznaje kwiat zachodniego rycerstwa i wielmożów wchodzących podczas I wyprawy krzyżowej do Konstantynopola, podejmowanych na salonach cesarza Aleksego I, (vide: A. Komnena – „Aleksjada”, S. Runciman – „Dzieje wypraw krzyżowych”), a potem skonfrontowanych z kulturą muzułmańskich władców na Bliskim Wschodzie”.
Ta „wyższość Wschodu polegała nie tylko na jego ogładzonych obyczajach. Wschód to również rozległe ziemie, skąd pochodzą kruszce i kamienie szlachetne, korzenie, jedwabie i inne przedmioty zbytku”.
To był kolejny element wzmacniający pęd na Wschód -„Drang nach Osten”(tu też tkwią źródła niemieckiego parcia na Wschód przez kilka setek lat). Pęd do podboju.
Pragnienie zawładnięcia wszystkimi tymi skarbami pchało kolejne pokolenia Europejczyków poza ten „mały półwysep leżący na zachodnich krańcach” gigantycznego kontynentu azjatyckiego (tak Europę określił kiedyś I Sekretarz KPCh Mao Zedong w wywiadzie dla zachodnich dziennikarzy).
Wolność, ale na naszych warunkach
Dziś to nie jest już antynomia miłości i nienawiści. Nikogo się nie chce (przynajmniej oficjalnie i werbalnie) nienawidzić czy wykluczać. Ale odmawia się temu Innemu podmiotowości, człowieczeństwa, czyli tym samym dehumanizuje poprzez demonizację i chęć nawrócenia (Ch. Delsol, jw.). Afganistan, Somalia, Irak, Libia, Serbia / Kosowo, Syria są tego najlepszymi, klasycznymi dowodami.
I w tym tkwi owa perfidia politycznej praktyki powodująca degenerację uniwersalizmu postoświeceniowego: siłowe nawrócenie (czyli narzucenie temu Innemu wiary w nasze wartości) przy prowolnościowej, prodemokratycznej narracji, z prawami człowieka na ustach. Dawniej była to koncepcja religijno-teologiczna, dziś polityczno-ekonomiczna.
Totalizm nie pojawia się w chwili, gdy zauważamy, że wszystko wolno, ale wtedy, gdy podobnie jak religijni fanatycy i fundamentaliści stajemy się przekonani o swojej racji, o prawdziwości swojej prawdy (i jej wyższości nad innymi poglądami i sądami).
Doskonale ujmuje to hiszpański filozof Fernando Savater, mówiąc o Janie Pawle II i jego koncepcjach człowieka i świata, które są odzwierciedleniem mentalności Europejczyków: „Gdy Jan Paweł II przestrzega przed >kulturą śmierci< i >demokracją bez wartości<, gdy woła: >Brońcie Krzyża!<, dusza fundamentalisty zostaje ukojona. Myślę, że Papież jest na swój sposób fundamentalistą. /.../
Mówię o fundamentalizmie Papieża, gdyż on nie przyjmuje tego, że w demokracji mogą być uznawane także wartości nienależące do katalogu wartości chrześcijańskich. /.../ Prawa człowieka powstały i upowszechniły się wbrew papieżom i katolicyzmowi. /.../
Bardzo dobrze, że dzisiejszy Papież uznaje te wartości za dobre dla człowieka. Ale też są takie przejawy wolności, którym Papież mówi »nie « - np. wolność przerywania ciąży czy wolność do wychowania nienaznaczonego treściami religijnymi. To też są wartości demokracji, których trzeba bronić przed atakami - także Papieża, bo on je utożsamia właśnie z pogubieniem prawdziwych wartości” (F. Savater, „Czy papież jest fundamentalistą?”, Gazeta Wyborcza 17.10.2003).
Krytyczny racjonalizm podpowiada, że oczywiście wszystko jest możliwe, bo nieograniczone są możliwości ludzkiej kreacji. Ale nie zawsze, gdyż poznanie jest procesem, jest stawaniem się człowieka bardziej ludzkim. I to jest także jeden z przejawów owej linearności kultury Zachodu.
Mówienie i ocenianie minionych satrapii na podstawie aksjologii wygodnej i zbieżnej z naszym systemem wartości, nie prowadzi do uniknięcia podobnych sytuacji, jeśli oskarżenia wobec naszych przodków stają się tylko zemstą (podszytą pogardą), odreagowaniem złych emocji czy pospolitym koniunkturalizmem.
Kiedy brak jest przede wszystkim refleksji nad przyczynami historycznych faktów i chęci zrozumienia wyborów ludzi wtedy żyjących - nic to nie da i rządy satrapii, autorytaryzmu czy totalitaryzmu powrócą.
Milenaryzm judeochrześcijański zakaził kulturę Zachodu z jednej strony tym podążaniem ku transcendentnemu Bogu, który jest Absolutem i ostatecznością, a z drugiej - nieusuwalnością grzechu pierworodnego, który niczym stygmat zmusza do ciągłego podążania do doskonałości.
Zaraził też spojrzeniem na Oświecenie jako na świecką religię i to jest pieczęć judeochrześcijańskich koncepcji w wielu płaszczyznach. I ta wiara w jedynego transcendentnego Boga, związana z ideą zbawienia, wzmacnia niesłychanie ową linearność myślenia utwierdzaną cały czas przez dążenie do nieskończoności, czyli życia wiecznego.
Pycha kroczy przed upadkiem
„Ludzie Zachodu, w tym Europejczycy, są w istocie znacznie bardziej przekonani o swej cywilizacyjnej wyższości, niż dają temu wyraz, zwłaszcza publicznie. Potwierdzają to podejmowane przez nich starania, by wartości uznawane przez ich cywilizację zyskały rzeczywiście ważność powszechną” (K. Pomian, jw.). I to jest też zarówno efekt myślenia linearnego, absolutyzującego siebie i swoje wartości, jak i echo idei narodu wybranego o religijnej proweniencji. Wszystko jednak w podtekście sprowadza się do władzy i zysków, będących naczelną zasadą gospodarki rynkowej, a narracja ma sprawiać wrażenie, że chodzi o coś innego.
Epoka władzy neoliberalnych dogmatów zintensyfikowała indywidualizację, ale nie w kierunku upodmiotowienia jednostki jako części kolektywu, społeczeństwa, lecz jako apologię i triumf egoizmu, egocentryzmu i zachłanności. A także towarzyszących im niechęci, separacji, pogardy dla Innych: dla mniej zamożnych, gorzej sytuowanych, niemodnie ubranych, ubogich, nie dających sobie rady w wyścigu szczurów etc.
Ten problem ma załatwić – też judeochrześcijańskiej proweniencji – jałmużna. Jałmużna, która nie jest solidarnością, nie wiedzie ją empatia czy humanizm, ale jest wyrzutem i zarazem uspokojeniem chrześcijańskiego sumienia (religia odzwierciedla tu stosunki społeczne, zaś instytucja ją reprezentująca - władzę kapitału i rządzącej klasy). „Dawno temu człowiek wiedział, że potrzebuje innych ludzi do ochrony swoich osobistych praw: dołączał do partii politycznych i brał udział w strajkach. Dziś człowiek albo uznaje swe wolności za dane i oczywiste, albo sądzi, że jest w stanie ochronić się sam - czy to klikając myszką, czy pozywając władze do sądu” (I. Krastew, „Demokracja nieufnych”).
Dwie koncepcje, dwa sposoby myślenia, dwie różne cywilizacje. Czy starcie jest nieuchronne? Nie sądzę. Huntington się mylił w prognozach, choć jego opis źródeł tego problemu, genezy konfliktów, zasługuje na szacunek i uwagę.
Radosław S. Czarnecki