Prawo (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2098
Z dr. nauk prawnych, konstytucjonalistą Ryszardem Piotrowskim, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, upadek gospodarki i dysfunkcja wielu instytucji publicznych po 89 roku traktowane były przez Polaków jako upadek państwa. Jako upadek państwa odbierano ucieczkę rządu polskiego we wrześniu 39 roku. Kiedy można mówić o państwie upadłym? Kiedy nie działają struktury państwa, brakuje rządu, czy może kiedy zostaje ono pozbawione swoich granic?
- To zależy od kryteriów. Jeżeli będziemy definiowali państwo jako władzę, ludność i terytorium, to odwołujemy się do suwerenności i mówimy: nie ma suwerenności – nie ma państwa. Ale to kryterium jest zawodne, dlatego że nasza własna historia wskazuje, iż suwerenność należy rozpatrywać na różnych poziomach: kulturalnym, duchowym i formalnym, tzn. uznaniu przez inne państwa i wreszcie w dziedzinie zaspokajania potrzeb obywateli. Czyli tutaj postrzegamy państwo jako pewien zespół funkcji – i kiedy są one realizowane, to ono jest, a kiedy nie są – to go nie ma.
Wreszcie państwo możemy postrzegać jako miejsce, w którym realizowane są prawa obywateli. Np. sprawiedliwość jest ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej i jeśli nie ma poczucia sprawiedliwości – zarówno społecznej, jak i indywidualnej - to wówczas nie ma i Rzeczypospolitej w tym sensie, że ona wprawdzie istnieje, jest w ONZ, czasami bywa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, ale obywatele doświadczają pewnego deficytu państwa. Już to dlatego, że ich prawa socjalne nie są zagwarantowane, czy też dlatego, że ich poczucie sprawiedliwości wystawione jest na wielkie ryzyko związane z brakiem dobrego, efektywnego orzecznictwa.
Tutaj dotykamy jeszcze jednej, istotnej kwestii: po co w ogóle istnieje państwo? Ono istnieje po to, żeby chronić własnych obywateli przed obywatelami innych państw, rozmaitymi zagrożeniami naturalnymi, ale i przed zagrożeniami, jakie ono samo stwarza: wyzyskiem, wzajemną nienawiścią. To jest istota państwa. I jeżeli rzeczywistość staje się zaprzeczeniem tak rozumianego państwa, a więc nie chroni obywateli przed ich wzajemną nienawiścią do siebie, czy choćby tylko nieżyczliwością, konsekwencjami korupcji, albo nie chroni bezpieczeństwa obywateli przed działaniami innych państw, to można powiedzieć, iż jest ono państwem upadającym lub zmierzającym do upadku.
- Ale tu jest pewna sprzeczność: skoro państwo ma chronić obywateli przed różnego rodzaju zagrożeniami, to jednocześnie nie powinno samo takich zagrożeń stwarzać…
- Temu służy trójpodział władz, który jest po to, żeby państwo mogło chronić obywateli przed nadmiernie skoncentrowaną władzą. Istotą tego podziału jest istnienie efektywnej władzy sądowniczej, tzn. takiej, która jest w stanie np. przekonać administrację podatkową, że źle rozumie przepisy ustawy, albo przekonać ustawodawcę, że źle sformułował prawo podatkowe. I to nie po kilku – kilkunastu latach i tysiącach poszkodowanych podatników, ale w miarę możliwości szybko. Bo jak pokazuje praktyka, sądownictwo administracyjne nie jest w stanie zrobić tego szybko, a sądownictwo powszechne naraża obywateli na wieloletnie oczekiwanie na rozstrzygnięcie. Przy czym to nie jest tak tylko u nas – zjawisko to występuje w wielu współczesnych demokratycznych krajach. I wówczas widać, że państwo ich nie chroni przed sobą samym, bo zabiera im nieuczciwie pieniądze i stwarza iluzoryczną perspektywę sprawiedliwości. A to obywateli denerwuje.
- Czy czynniki, które świadczą o państwie upadającym czy też upadłym - społeczne, ekonomiczne, polityczne i prawne - muszą wystąpić łącznie? Jak to traktują prawnicy?
- Prawnicy mają bardzo prostą sytuację, ponieważ istotna jest kwestia uznania międzynarodowego, konstytucji, władz – czyli kryteria formalne. Oczywiście, że te kryteria trzeba stosować łącznie i stopniować. Są państwa bez wątpienia upadłe jak Libia, są państwa, które istnieją tylko z nazwy, istnieją wreszcie państwa, które są potężnymi mocarstwami, a zdaniem obserwatorów nie zapewniają realizacji podstawowych funkcji państwa, np. USA.
Lawrence Lessig, amerykański prawnik, twórca Creative Commons, w książce Stracona republika (Republic, Lost: How Money Corrupts Congress - and a Plan to Stop It, 2011) powiada, że republika dlatego została stracona, iż prawa są tworzone wyłącznie w interesie grup wpływu. W tym sensie można powiedzieć, że nastąpiła prywatyzacja państwa. Z tego punktu widzenia można powiedzieć, że USA są państwem upadłym, a jednocześnie są światowym mocarstwem, dysponującym ponad 800 bazami wojskowymi na całym globie, z ambicjami zarządzania światem. I wedle jednego kryterium USA są supermocarstwem, a według innego – państwem w upadku.
Są też takie państwa, które w zależności od zastosowanych kryteriów możemy oceniać jako wzorcotwórcze, jak europejskie.
- Określane jako stabilne…
- Ale okazuje się, że one lada dzień przestają być tak bardzo stabilne, jak Francja, Wielka Brytania, Włochy. Wszystko więc jest związane z rodzajem zastosowanych kryteriów.
Wreszcie, każde państwo musi upaść, to jest nieuchronne, choć nie bardzo wiadomo, dlaczego. Prawdopodobnie dlatego, że inaczej nie byłoby rozwoju. Gdyby państwo faraonów nie upadło, to mielibyśmy do tej pory system znany powszechnie z Faraona Bolesława Prusa.
Niektóre państwa upadają bardzo niesprawiedliwie, np. państwo Inków czy Azteków. Nie twierdzę, że to były państwa sympatyczne, ale upadły wskutek spotkania z cywilizacją europejską.
Ten proces stałego przekształcania się formy państwa zawsze fascynował filozofów – w szczególności Marksa – i najprawdopodobniej jest nie do opanowania. A więc nieuchronne jest to, że państwa będą zmieniać swoją postać, że postać, jaką znamy pewnie przeminie jak monarchia, której nie mamy, chociaż monarchia z czasów jagiellońskich wydaje się bardzo interesująca i te rozwiązania ustrojowe stanowią dla nas wzór.
Powtarzamy dzisiaj, że w państwie nieupadłym to nie król rządzi, tylko prawa – non rex, sed lex regnat. Z kolei Katonowi zawdzięczamy taką myśl, że upadną te państwa, w których zwierzchnicy są panami praw, a nie prawo panem zwierzchników.
To, że tak się dzieje nie jest rezultatem jakiejś arbitralnej decyzji, ale ma swoje źródło w rzeczywistości społecznej w różnych doświadczeniach, które sprawiają, że może się tak zdarzyć, iż zwierzchnicy, czyli politycy, są panami praw. Do czego to prowadzi, będzie się można przekonać.
Zawsze też jest związek pomiędzy rozwojem cywilizacyjnym, narzędziami, które są stosowane przez ludzi, a konsekwencjami zastosowania tych narzędzi dla losu państw. Tak więc wszystkie te elementy razem trzeba brać pod uwagę.
- Za przyczynę wzrostu liczby państw upadłych lub upadających na świecie (jest takich ok. 60) w końcu XX wieku przyjmuje się dziedzictwo kolonializmu, globalizację, słabość struktur wewnętrznych, złą jakość rządzenia, itd. Jak szybko może dojść do upadku państwa i jakie są jego zarzewia?
- Nigdy nie jest tak, że do upadku państwa wystarczy jedna przyczyna i jest ona przyczyną ostateczną lub pierwszą. Tu zawsze występuje oddziaływanie wielu zdarzeń. Oczywiście to, że państwo musi upaść nie oznacza, że ono w ogóle przestaje istnieć.
Państwo nie upada dopóki nie zamienia się w swoje przeciwieństwo, dopóki nie niszczy ludzi, nie sprawia, że stają się tylko przedmiotem. I takim symptomem upadku jest, niestety, właśnie to uprzedmiotowienie człowieka, który przestaje być ważny, przestaje mieć znaczenie.
Czasem nawet ludzie to odpodmiotowienie akceptują – niezauważalnie, powoli – pięknie o tym mówił Marian Turski w Oświęcimiu – i wtedy ten upadek, o którym myślę, jest zapoczątkowany, kiedy ludzie godzą się ze swoją całkowicie przedmiotową rolą, pozycją w państwie. Oczywiście, że nie zdają sobie sprawy z tego, co się wydarzy. Niemcy przecież nie chcieli upadku swojego państwa, wydawało im się, że będzie ono potężne. Ale to jest związane z kolejnym symptomem, mianowicie postrzeganiem swojego państwa i jego losu w oderwaniu od innych państw.
Wreszcie też niezdolność do zatrzymania napastników – co Gianni Rodari opisał w opowieści Gelsomino w Kraju Kłamczuchów; zdarza się, zauważa Rodari, że jakaś niewielka banda opanuje całe państwo. Miał na myśli, oczywiście faszystowskie Włochy i mówił, że to opanowanie zaczyna się od zmiany znaczenia słów – np. kiedy powiemy o kimś pirat, to będzie znaczyło, że jest to wspaniały, zacny człowiek. Więc to zjawisko związane z niemożnością – z różnych powodów – przeciwstawienia się tej bandzie jest bardzo istotne.
- Powiedział pan, że upadek od słów się zaczyna – czy jest jakaś gradacja zjawisk prowadzących państwo do upadłości? I czy są jakieś czynniki wpływające na szybkość procesu rozpadu, np. zjawiska przyrodnicze?
- One zawsze mają znaczenie, bo np. kryzys klimatyczny zwiększa ryzyko niezadowolenia obywateli, a epidemia może powodować zupełnie nieprzewidywalne konsekwencje, które będą stymulowały upadek instytucji państwa demokratycznego.
Także wojna, która jest takim czynnikiem, która stawia znak zapytania nad wszystkim. Poczucie zagrożenia, krzywdy uruchomione w skali masowej, jak to było w Niemczech jest również takim czynnikiem, który sprzyja katastrofie. Katastrofie rozumianej w ten sposób, że prawo przestaje znaczyć, że państwo przestaje wypełniać swoją misję rzecznika dobra wspólnego, a staje się rzecznikiem jakichś wąskich interesów, czy interesów wykluczających wszystkie pozostałe, a więc staje się rzecznikiem domniemanej wspólnoty narodowej czy domniemanej sprawiedliwości dziejowej, historycznej. Wszystko to sprawia, że traci ono swój dotychczasowy sens i zamienia się w swoje przeciwieństwo.
To może być związane z fazą upadku polegającą na tym, że dotychczasowe rozwiązania, np. w dziedzinie gospodarki, przestają być wystarczające, jak to było w Polsce po 89 roku. Wtedy zlikwidowano przemysł państwowy w sposób całkowicie bezrefleksyjny, bez zastanowienia nad kosztami społecznymi.
Tych kosztów społecznych doświadczamy dzisiaj – one są widoczne w postaci tendencji do rewindykacji zagrażających samym podstawom państwa demokratycznego, związanych z przeciwstawieniem sprawiedliwości prawu i zakwestionowaniem prawomocności i zasady podziału władzy. To zjawisko ma więc swoje źródło w okresie po 89 roku, kiedy wykluczono z owoców transformacji wielką część społeczeństwa bez pytania go o zdanie, nie przeprowadzając referendum, a zakładając z góry, że rząd wie lepiej.
Przy czym trzeba sobie uświadomić, że ówczesna sytuacja była również uwarunkowana koniecznością sprostania wymaganiom Wspólnot Europejskich i dostosowania naszego systemu prawnego do standardów unijnych, co zostało sformalizowane w Układzie Europejskim z 1991 roku (Układ o warunkach stowarzyszenia Polski ze Wspólnotami Europejskimi i ich państwami członkowskimi). W artykule 68 tego układu zapisano, że prawo polskie ma być dostosowane do standardów europejskich. Oczywiście, pojawiło się pytanie, czy tego rodzaju rozwiązanie jest zgodne z Konstytucją RP - Trybunał Konstytucyjny uznał wówczas, że w umowie międzynarodowej można zobowiązać się do zmiany własnej konstytucji. Później orzecznictwo Trybunału poszło w zupełnie innym kierunku.
Faza transformacji jest zresztą bardzo trudna, bo jedno państwo przestaje istnieć, a jednocześnie pojawia się nowe.
- Ale nowe jest kontynuacją starego, wszystko po nim przejmuje
- Jest kontynuacją, ale w momencie przejścia od jednego systemu do drugiego można albo wybrać rozwiązanie, które będzie zgodne z zasadą ochrony praw nabytych i interesów w toku, albo nie. Teraz tę zasadę znamy i ona jest w orzecznictwie TK, ale wtedy nie było o niej mowy. Wprawdzie 29.12.89 w Konstytucji pojawiają się słowa, że RP jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, ale co to znaczy, do dzisiaj nie jesteśmy pewni – zwłaszcza gdy chodzi o formułę dotyczącą sprawiedliwości społecznej.
… i społecznej gospodarki rynkowej
- To określenie pojawiło się później, w Konstytucji z 1997 roku, ale to wszystko funkcjonuje w warunkach tej fazy globalizacji, jaką mieliśmy od lat 90., ostatecznie prowadzącej do podporządkowania gospodarki polskiej procesom występującym w skali globalnej. A to z kolei sprowadza nas do bardzo ważnego motywu, dlaczego państwa upadają. One upadają w znacznej mierze dlatego, że nie są w stanie powstrzymać realnego wpływu na państwo korporacji międzynarodowych.
Korporacje międzynarodowe bowiem nie ponoszą odpowiedzialności przed żadnym parlamentem, ani przed żadnym rządem, jak to podkreślał Salvador Allende już w 1972 roku w swoim przemówieniu w ONZ. Państwo nie jest podmiotem, który mógłby ograniczać władzę tych korporacji, które mogą wymusić konkretne rozwiązania podatkowe. Tu znaczącą rolę odgrywa MFW i BŚ, które są podmiotami w istocie promującymi nie wolny rynek, ale interesy gospodarcze i ekonomiczne przede wszystkim USA i międzynarodowych korporacji.
- Kiedy czyta się literaturę prawniczą odnośnie państwa upadłego, odnosi się wrażenie, że prawnicy bardzo ostrożnie podchodzą do tego terminu, ale też widać, że pewne określenia używane są w zależności kto i w jakiej sytuacji ich używa. Dla jednych dane państwo już upadło, a dla innych ono istnieje, tyle że ma przejściowe kłopoty. Niby co roku powstaje ranking państw upadłych, niemniej niektóre dane z tego rankingu są kwestionowane.
Czy w prawie można dokładnie zdefiniować tak dynamiczne zjawiska jak upadek państwa? Termin „państwo upadłe” wprowadzono do prawa międzynarodowego w 1993 roku (przez G. Helmana i S. Ratnera) i niektórzy prawnicy uważają je za pojęcie szkodliwe. Czyli pojęcie państwa upadłego od strony prawnej jest niedopracowane.
- Z pewnością jest niedopracowane, ale czy w prawie międzynarodowym można przyjąć taką formułę, która by pozwoliła na określenie kryteriów akceptowanych również przez tych, którzy upadają?
Prawo międzynarodowe polega bowiem na tym, że jest potrzebna zgoda stron, to jest prawo oparte nie na jednostronnej regulacji przez jakiś podmiot. Trudno jest więc sprecyzować kryteria, które byłyby akceptowane także przez tych, którzy upadają. Wprawdzie mamy przykłady praktyki polegającej na tym, że w pewnym momencie pojawia się odmowa uznania i jakiś podmiot wstępujący w miejsce tego państwa, tego rządu, który dotychczas dysponował uznaniem, przejmuje jego prawa i obowiązki.
Z drugiej strony, mamy kryteria określające prawo przynależności do pewnej wspólnoty państw – np. kryteria kopenhaskie odnoszące się do państw członkowskich UE i kryteria wynikające z traktatu o UE, a więc kryteria pozytywne. Ale one nie odnoszą się do państw w ogóle, ale tych, które spełniają pewien szczególny standard.
Wydaje się, że jeśli chodzi o prawo, to te kryteria z samej natury nie mogą być arbitralne. Prawo jest tutaj wtórne wobec procesów o charakterze politycznym, a więc np. gdy pojawiają się państwa w rezultacie rozpadu (np. Jugosławii), to albo zyskują uznanie, albo nie. I w zależności od praktyki, stanowiska innych państw, można mówić, że upadek jakiegoś państwa został zaakceptowany, potwierdzony, albo że ono nadal istnieje.
- Czyli raczej polityka, a nie twarde zapisy prawa...
- Tak, dlatego że prawo nie może powstrzymać upadku państwa. Zasadniczo prawo międzynarodowe, a zwłaszcza Karta NZ, chroni państwa przed upadkiem w wyniku arbitralnej decyzji innych państw. Ale praktyka tego nie potwierdza. Irak, Libia, Afganistan - to są przykłady świadczące o tym, że te kryteria wypracowane w prawie międzynarodowym nie są stosowane.
Takim instrumentem gwarancyjnym dla trwałości państwa jest posiadanie broni atomowej, która zabezpiecza np. przed interwencją w obronie praw człowieka. Ale to jest kryterium całkowicie praktyczne. Czyli istniejące regulacje prawne, ich respektowanie, są konsekwencją rzeczywistej sytuacji politycznej i gospodarczej w świecie, która charakteryzuje się tym, że dostrzegamy przewagę polityki nad prawem i przewagi siły nad prawem, co nie wróży niczego dobrego.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Ewelina Stańczyk-Malicka
- Odsłon: 18377
W ciągu ostatnich lat na całym świecie zaobserwowano niezwykły wzrost liczby porwań. Szacuje się, że w okresie od 1968 do 1982 roku w 73 krajach wzięto prawie tysiąc zakładników. A pod koniec lat 90. liczba uprowadzonych w ciągu roku sięgała od 20 do 30 tysięcy. Również w Polsce liczba porwań stale wzrasta.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1707
Z mec. Agnieszką Masłowską-Gądek, specjalistką z zakresu prawa ochrony środowiska, rozmawia Anna Leszkowska.
- W obowiązującej obecnie ustawie o ochronie przyrody zapisano (art. 2), iż jednym z celów ochrony przyrody jest ochrona walorów krajobrazowych, zieleni w miastach i wsiach oraz zadrzewień. Jak do tego zapisu mają się wprowadzone do ustawy zmiany z ubiegłego i tego roku?
- Wprowadzone zmiany – zapewne chodzi pani o tzw. lex Szyszko – są pogwałceniem tych zapisów, czyli celów głównych ustawy.
W nowelizacji, jaka weszła w życie w styczniu 2017 umożliwiono wycinanie drzew i krzewów z działek będących własnością osób fizycznych w celach nie związanych z działalnością gospodarczą poza jakąkolwiek kontrolą.
Oczywiście, z wyjątkiem pomników przyrody, które są objęte ochroną i, póki ta ochrona nie zostanie zniesiona uchwałą rady miasta, mogą być wycięte wyłącznie nielegalnie, co też miało ostatnio miejsce w Warszawie.
Jeżeli działka prywatna była objęta ochroną konserwatorską, „lex Szyszko” niczego w takiej sytuacji nie zmieniało, nadal drzewo było pod ochroną, nie można go było wyciąć. Tyle, że tego obywatelom nikt nie mówił...
Bywało, że nieświadomi tej ochrony drzew przez konserwatora zabytków, uznawali, iż „lex Szyszko” pozwala na wycięcie każdego drzewa na prywatnej działce i je wycinali.
- Dodam, że ustawowo jednym z celów ochrony przyrody jest kształtowanie właściwych postaw człowieka wobec przyrody przez edukację, informację i promocję w dziedzinie ochrony przyrody…
- W tym przypadku to na samorządach spoczywała działalność informacyjna, bo są miasta, które z uwagi na swoje walory urbanistyczne całe są objęte ochroną. Tak jest np. w Sopocie, którego władze od razu poinformowały mieszkańców, iż wycinka drzew ma ograniczenia.
- Trzeba jednak też mieć na uwadze, że nowe prawo nie nakazuje ścinać drzew – takie decyzje podejmują właściciele posesji, nie minister. To obywatele mają niską świadomość ekologiczną, jeśli nie widzą związku jakości swojego życia ze stanem przyrody.
- Zgadzam się, ale też trzeba przyznać, że wcześniejsze przepisy dotyczące usuwania drzew przez właścicieli były zbyt rygorystyczne, poza tym istotne były też opłaty za ścięte drzewa. Kto chciał wyciąć drzewo, musiał się liczyć z wysokimi kosztami. To spowodowało agresję wobec przyrody, wywołało wręcz nienawiść do drzew. Do dzisiaj prawnicy radzą ludziom chcącym kupić działkę, żeby przede wszystkim sprawdzali, czy rosną na niej drzewa.
- Ocena „lex Szyszko” nie jest jednoznaczna. O ile ta część społeczeństwa, która ma ogródki, działki, przyjęła to z entuzjazmem, o tyle mieszkańcy coraz bardziej zabetonowanych miast są tymi nowelizacjami ustawy oburzeni, bo wycinka drzew w mieście pogarsza warunki bytowania ludzi.
- To wycinanie bez zezwolenia na działkach osób fizycznych skończyło się 17.06.17, z chwilą wejścia w życie nowelizacji „lex Szyszko” (obowiązującej od 1.01.17), kiedy ustawodawca doświadczył gniewu społecznego. Teraz każdy zamiar wycięcia drzewa trzeba zgłosić do urzędu gminy i czekać na tzw. milczącą zgodę (brak sprzeciwu), co wzmacnia ochronę prawną drzew, ale tylko teoretycznie, gdyż sprzeciw można wnieść bardzo rzadko.
Co do pozostałych kwestii, „lex Szyszko” nie tylko dopuściło wycinkę drzew bez ograniczeń dla osób fizycznych, ale i dla przedsiębiorców, czy podmiotów, które wcześniej musiały mieć decyzję administracyjną na wycięcie drzewa. W 2015 roku obowiązywała bowiem zasada, że zgodę na wycinkę drzewa wydawano, jeśli obwód drzewa mierzony na wysokości 5 cm nad ziemią nie przekraczał 25 lub 35 cm (w zależności od gatunku). Takie drzewo, liczące z reguły nie więcej jak 5 lat, nie było objęte ochroną. Natomiast w przypadku drzew o większym obwodzie właściciel musiał składać już wniosek o pozwolenie na wycinkę.
„Lex Szyszko” zmieniło te warunki: zapisano w nim, że pomiaru dokonuje się na wysokości 130 cm, a obwód drzewa do 50 cm lub 100 cm na tej wysokości zwalnia jego właściciela z obowiązku ubiegania się o zezwolenie wycinki. W ten sposób - legalnie! -znikały drzewa bardzo stare.
- Nie ma pani dobrego mniemania o prawie dotyczącym ochrony środowiska. Jakie konkretnie zapisy są niedobre?
- Tych zmian, jakie wprowadza się do ustawy o ochronie przyrody jest za dużo i one są w dodatku nieprzemyślane. Dam przykład terenów, gdzie często występują grunty porośnięte samosiewem i zgodnie z „lex Szyszko” dalej można rosnące na nich drzewa ścinać. A niekiedy są to grunty, na których rosną tysiące drzew, gdzie istnieje duża bioróżnorodność, więc z biologicznego punktu widzenia - bardzo cenne.
- Ale w ustawie o ochronie przyrody nie ma nic o ochronie bioróżnorodności… Jest tylko o zapewnieniu ciągłości istnienia gatunków roślin, zwierząt i grzybów wraz z ich siedliskami. No i jeszcze jest mowa o ochronie walorów krajobrazowych oraz zadrzewień.
- Nie ma tego wyrażonego expressis verbis, jednak ustawa mówi o ochronie gatunkowej i ochronie siedlisk. Trudno sobie wyobrazić, aby stare drzewa nie były miejscem bytowania żadnego gatunku zwierząt czy roślin chronionych.
- Jednak ochrona gatunkowa i siedlisk może być rozumiana różnie. Teraz np. można zabijać nie tylko dziki, ale i łosie – być może do tej listy zwolnień zostaną dopisane inne gatunki?
- Mamy ustawę o ochronie przyrody, gdzie są zakazy, ale i mamy rozporządzenia w sprawie ochrony gatunkowej. Dziki nie są objęte ochroną gatunkową i podlegają odstrzałom, łosie- także nie są chronione, ale moratorium zabraniało prowadzić odstrzał. Jeżeli minister wyda rozporządzenie uchylające moratorium w sprawie zakazu odstrzału określonego gatunku, jest to jak najbardziej legalne, ale ocenę tego działania pozostawiam Czytelnikom.
Wrócę jeszcze do gatunków chronionych w przypadku wycinki drzewa. Jeżeli przedsiębiorca składania wniosek o wydanie zezwolenie na usunięcie zieleni, na miejsce jedzie urzędnik, który stwierdza stan faktyczny – dokonuje oględzin zadrzewień pod kątem występowania gatunków chronionych. Jeśli stwierdzi w obrębie drzew siedlisko, nie może wydać zgody na wycinkę, musi zawiesić postępowanie, a wnioskodawca musi starać się o odstępstwo od zasad związanych z ochroną gatunkową w RDOŚ i dopiero po jej uzyskaniu otrzymać zezwolenie na wycinkę w trybie ustawy o ochronie przyrody. Oczywiście, podczas obowiązywania „lex Szyszko” (gdy można było drzewo wyciąć legalnie, ale nie można było niszczyć siedlisk), zdarzało się, że nim przyjechał inspektor z RDOŚ na wizję lokalną, aby stwierdzić, czy nie zostały zniszczone siedliska, drzewa były już ścięte i pokrojone na plasterki, aby nie można było ocenić stanu sprzed wycinki. Polak potrafi.
- Wróćmy do stanowienia złego prawa w ochronie przyrody. Ustawa z 2004 roku otworzyła furtkę do niekontrolowanej wycinki drzew przydrożnych, co potwierdziła kontrola NIK. Pod piły poszły zabytkowe aleje liczące ponad sto lat, drzewa tworzące piękny krajobraz, które - zdaniem miłośników betonowych autostrad – zabijały. W sumie wycięto kilkaset tysięcy dorodnych starych drzew, w dodatku bez ich ewidencji.
Po roku, wskutek społecznego nacisku, ustawę znowelizowano, wprowadzono obowiązek uzyskiwania zezwoleń na wycinkę, ale raz otwarta furtka kusiła… W 2008 ten zabieg z rozluźnieniem ustawy powtórzono, bo trzeba było szybko budować autostrady na Euro, a drzewa znów w tym przeszkadzały. Mam wrażenie, że kolejne rządy i samorządy uwzięły się, żeby wszystkie drzewa w Polsce wyciąć…
- Niestety, nasze drzewa zostawione są samym sobie - nie mogą nawet liczyć na ochronę w postaci dyrektyw unijnych. Nikt w tym względzie nas nie pilnuje i dlatego polski ustawodawca może robić co chce. Jakość naszego prawa dotyczącego ochrony przyrody ulega coraz większej degradacji, co widać po kolejnych nowelizacjach ustawy z 2004 roku. Tylko nieliczne, np. ta z 2015 roku, wydawała się krokiem w dobrą stronę, ale została szybko zniesiona kolejnymi, złymi nowelizacjami, wywracającymi wszystko do góry nogami, jak „lex Szyszko”.
Zieleń w Polsce jest coraz mniej chroniona – skutki „lex Szyszko” są takie, że w niektórych miejscowościach większości drzew już nie ma, bo ludzie byli świadomi, że takie prawo nie będzie obowiązywać zbyt długo i szybko wycinali wszystko, co rosło.
Co do samych zmian odnośnie zgłoszeń wycinki na działkach osób fizycznych (od 17.06.17), mam wrażenie, że w żaden sposób nie chronią one drzew, tylko utrudniają życie uczciwym obywatelom i będą angażować urzędników w działania pozorne, nijak chroniące przyrodę (przesłanki wniesienia sprzeciwu są takie, że bardzo rzadko można go wnieść). Poza tym ciągle nie ma rozporządzenia odnośnie postępowania z drzewami quasi-pomnikowymi na działkach prywatnych.
Wielu specjalistów pracujących w jednostkach samorządowych jest załamanych jakością prawa ochrony środowiska w Polsce.
- Jakość prawa w Polsce – nie tylko dotyczącego ochrony środowiska – budzi od lat irytację sporej części społeczeństwa. Powiedziała pani, że to skutek tego, iż nikt nas pod tym względem nie pilnuje. Czy w przypadku ochrony przyrody nie mamy specjalistów zdolnych do stworzenia dobrego prawa?
- Tu nie chodzi o brak specjalistów, tu trzeba pozwolić specjalistom to prawo napisać. Ostatnia dobra nowelizacja ustawy o ochronie przyrody z 2015 roku była dziełem Polskiego Towarzystwa Dendrologicznego. Sam projekt tej nowelizacji był nawet lepszy od tego, co ujrzało światło dzienne po poprawkach legislatora. Nie wiem, kto pisał projekt „lex Szyszko”, podejrzewam, że działało tu określone lobby. Natomiast na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji Ministerstwo Środowiska procedowało i poddawało konsultacjom społecznym naprawdę niezły projekt ustawy nowelizującej ustawę o ochronie przyrody. W pewnym momencie te prace przerwano, a w Sejmie pojawił się projekt poselski uchwalony potem jako „lex Szyszko”.
„Lex Szyszko” przeszło błyskawicznie przez parlament (głosowanie podczas sławetnego posiedzenia Sejmu na Sali Kolumnowej), bez jakichkolwiek konsultacji społecznych (co jest legalne, bo projekty poselskie z takich konsultacji są zwolnione), ale pozwolę sobie znowu pozostawić ocenę takiego działania Czytelnikom.
Trzeba pamiętać, że ustawa o ochronie przyrody jest bardzo obszernym aktem, natomiast wszystkie te nowelizacje, jakie się ostatnio ukazały dotyczą tylko jednego działu - związanego z ochroną zieleni, gdzie są największe pieniądze.
Z kolei nowelizacja ustawy z roku 2008, choć nie była szczególnie dobra, to jednak wzmacniała ochronę przyrody. Wówczas warunkiem pozwolenia na wycinkę drzew był jego wiek – wycinać można było tylko drzewa nie starsze niż 5-letnie. Po znowelizowaniu – 10-letnie, ale to było jeszcze do akceptacji, choć ekolodzy protestowali. W tej nowelizacji nie było jednak widać wpływu lobbystów.
Ponadto, wzmocniono ochronę siedlisk – urzędnik, przed wydaniem zezwolenia został zobligowany do dokonania oględzin zadrzewień pod kątem występowania gatunków chronionych. Urzędnicy tym samym zaczęli być szkoleni w tym kierunku, zatem poprawiła się edukacja ekologiczna i urzędnika, i obywatela. Trudno zatem tu mówić, iż było to złe prawo.
Tak samo pozytywnie należy ocenić uzgadnianie projektów zezwoleń na usuwanie drzew przydrożnych z RDOŚ.
Natomiast to, co zrobiono z ustawą o ochronie przyrody na skutek nowelizacji w ubiegłym i tym roku mogę określić, że jest to zalepianie jednego bubla prawnego, innym bublem prawnym.
Dziękuję za rozmowę.
Agnieszka Masłowska-Gądek ukończyła Wydział Prawa na UJ, przez kilka lat pracowała w Wydziale Kształtowania Środowiska Urzędu Miasta Krakowa, obecnie prowadzi kancelarię radcy prawnego i zajmuje się prawem ochrony środowiska, w tym – także edukacją w tym zakresie.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1067
O dezinformacji w sieci
.
Podczas wojen z propagandy prowadzonej w mediach korzystają zawsze obie strony konfliktu. Czynią to w różny sposób, sądzić by można jednak, że z podobnym skutkiem, choć w innych kręgach. Jak zwykły konsument medialnego przekazu może ustalić, która ze stron konfliktu nie mówi prawdy? Kto uprawniony jest, żeby dokonać takiej oceny w naszym imieniu? Czy jest to zadanie dla każdego z użytkowników Internetu osobno, którzy – tak jak radiosłuchacze czy telewidzowie – muszą zdecydować czy dać wiarę dostępnym im przekazom?
Czy w Internecie wspierają nas instytucje podobne do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, powołanej mocą konstytucyjnego mandatu do stania na straży prawa obywateli do rzetelnej informacji? Może w dobie mediów elektronicznych wypracowaliśmy bardziej zaawansowane sposoby rozpoznawania prawdy i rugowania kłamstw? Czy technologia jest w stanie skutecznie służyć w obronie prawdy, czy może być używana jedynie do kłamstw i manipulacji? Czy taki podział jest w ogóle celowy i możliwy?
Prawo do kłamstwa
Wolność wypowiedzi jest podstawowym prawem człowieka, gwarantowanym przez umowy międzynarodowe, ustawy krajowe i orzecznictwo. Nie jest ona jednak prawem bezwzględnym: może zostać ograniczona mocą przepisu prawa, gdy jest to niezbędne dla ochrony uzasadnionych interesów społeczności lub jednostki. Przywołując choćby art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, wolność wypowiedzi ustąpić musi ochronie dobrego imienia innych osób czy ich prywatności, bezpieczeństwu publicznemu, zapobieganiu przestępstwu, czy ochronie moralności, gdy spełnione są zapisane prawem przesłanki.
Czy jednak wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się kłamstwo? Takiego ograniczenia nie odnajdziemy w cytowanym przepisie, nie ma go także w umowach międzynarodowych, polskiej Konstytucji czy kodeksie cywilnym. Co do zasady, świadome lub nieumyślne mijanie się z prawdą nie jest objęte prawnym zakazem. Ten stan rzeczy ma oczywiście racjonalne uzasadnienie: absolutna prawda jest dla człowieka nieosiągalna, zaś odstępstwa od prawdy subiektywnej są niejednokrotnie społecznie przyjęte czy wręcz oczekiwane.
Nawet w przypadku postępowania karnego sędzia zobligowany jest jedynie próbować starannie ustalić prawdziwy przebieg wydarzeń, rozpatrując przedstawione mu dowody, posługując się wiedzą prawniczą, orzecznictwem i własnym doświadczeniem życiowym. Jeśli te nie pozwoliły mu poznać wszystkich okoliczności sprawy i w konsekwencji podjął decyzję na podstawie niepełnego obrazu prawdziwych zdarzeń, nie poniesie odpowiedzialności, jeśli działał z należytą starannością.
Ustawodawca karze za kłamstwo jedynie w wyjątkowych, opisanych prawem sytuacjach. Dotyczą one szczególnych okoliczności, gdzie działanie człowieka wiąże się z pokładanym w nim zaufaniem i domniemaną kompetencją, albo gdy kłamstwo ma na celu majątkową korzyść kłamcy. I tak, jeśli doradca inwestycyjny wprowadzi nas w błąd, będzie ponosił odpowiedzialność karną za chybioną poradę (tzw. przestępstwa maklerskie z ustawy o obrocie instrumentami finansowymi, przede wszystkim art. 171a ust. 2 tej ustawy).
Prawnokarna konstrukcja oszustwa z art. 286 Kodeksu karnego także każe za celowe wprowadzenie w błąd. Tu kłamstwo ma jednak wiązać się z zamierzonym przez sprawcę celem, jakim jest niekorzystne rozporządzenie mieniem przez okłamanego i osiągnięcie przez sprawcę korzyści majątkowej. Kłamstwo karane więc będzie jedynie wtedy, jeśli prawo przypisze mu taką szczególną konsekwencję.
Moglibyśmy prowokacyjnie przyjąć, że prawo do swobody wypowiedzi obejmuje także prawo do mijania się z prawdą, celowo lub choćby nieumyślnie. W tej ostatniej sytuacji przedstawiciele poszczególnych zawodów lub osoby działające w szczególnych okolicznościach pociągane będą do odpowiedzialności, jeśli w danej sytuacji można było od nich wymagać posiadania informacji zgodnych ze stanem faktycznym lub choćby z aktualnym stanem wiedzy (obowiązek dokładania należytej staranności). W takich szczególnych, przewidzianych prawem przypadkach, na jednostce ciąży obowiązek zadbania, żeby unikać rozmijania się z prawdą. W każdej takiej sytuacji sąd pochyli się nad danym przypadkiem i oceni, czy w konkretnych okolicznościach kłamstwo lub nieświadome rozminięcie się z prawdą powinno stać się podstawą odpowiedzialności, karnej czy choćby odszkodowawczej. Obowiązek ten dotyczy także przedstawicieli mediów, w tym mediów społecznościowych.
Wszyscy jesteśmy dziennikarzami
Prawo nie nakłada bezwzględnego obowiązku wierności prawdzie, czy to w relacjach prywatnych, czy w aktywności publicznej. Takiego bezwzględnego obowiązku nie odnajdziemy także w prawie prasowym, regulującym podstawy działania całego sektora mediów w Polsce i odzwierciedlającego reguły dziennikarskiej profesji poza nią.
Prawo prasowe wymaga jednak od dziennikarzy dochowania wierności prawdzie z dołożeniem należytej staranności. Zgodnie z jego art. 6, „prasa jest zobowiązana do prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk", a dziennikarze obowiązani są „zachować szczególną staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych", przede wszystkim zaś sprawdzać zgodność z prawdą uzyskanych wiadomości lub podać ich źródło (art. 12 prawa prasowego). Brak dołożenia należytej staranności, wskutek którego dojdzie do naruszenia prawnie chronionych interesów innych osób stanowić będzie podstawę do pociągnięcia dziennikarza do odpowiedzialności, lub do wymierzenia mu kary wyższej niż ta, która zostałaby wymierzona osobie nie cieszącej się tym statusem. Co więcej, dziennikarz ma prawo odmówić wykonania polecenia służbowego, jeżeli oczekuje się od niego publikacji, która łamie zasady rzetelności, obiektywizmu i staranności zawodowej (art. 10 pr. pr).
Ciążący na dziennikarzach obowiązek dochowania wierności prawdzie z dołożeniem należytej staranności ma istotne znaczenie dla dzisiejszej dyskusji o dezinformacji w sieci. Zgodnie bowiem z definicją dziennikarza zawartą w cytowanej ustawie, jej krąg podmiotowy jest bardzo szeroki. Dziennikarzem jest bowiem każdy, kto choćby przygotowuje materiały do publikacji w prasie, prasą są zaś wszelkie „publikacje periodyczne" (art. 7 ust. 2 pr. pr.), a więc przekazy dostępne dla otwartego kręgu odbiorców, ukazujące się co jakiś czas.
W myśl tego przepisu prasą są „wszelkie istniejące i powstające w wyniku postępu technicznego środki masowego przekazywania, (…) upowszechniające publikacje periodyczne za pomocą druku, wizji, fonii lub innej techniki rozpowszechniania".
O ile więc nie możemy uznać za prasę całego Internetu, (wyłączyć należy np. portale aukcyjne czy strony o charakterze usługowym), o tyle każdy przekaz realizowany za pośrednictwem globalnej sieci elektronicznej, o ile jest publicznie dostępny i ukazuje się okresowo, np. w postaci notatek zamieszczanych na portalu społecznościowym, uznany może być za prasę.
W konsekwencji powinniśmy także od szerokiego kręgu „dziennikarzy obywatelskich", działających za pośrednictwem mediów społecznościowych, oczekiwać należytej staranności przy weryfikowaniu informacji, którymi się dzielą. Dodajmy, że na straży wolności słowa i rzetelności mediów w Rzeczpospolitej stoi Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 213 Konstytucji RP).
Polska nie jest jednak jedynym państwem, którego organ nadzorujący media z trudem radzi sobie z wykonywaniem skutecznego nadzoru nad rzetelnością mediów, w tym mediów elektronicznych. Dlatego też w wielu państwach, w tym w państwach członkowskich Unii Europejskiej, przyjęto szczególne rozwiązania dotyczące odpowiedzialności za treści elektroniczne.
Facebook a ministerstwo prawdy
Ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną w art. 14 wprowadza tzw. mechanizm „zobacz i działaj" (notice-and-take action). W myśl tego przepisu, odzwierciedlającego analogiczne postanowienia dyrektywy o handlu elektronicznym, obowiązującej we wszystkich państwach UE od roku 2001, dostawca usług świadczonych drogą elektroniczną, takich jak serwis Facebook, Twitter czy Instagram, co do zasady nie ponosi odpowiedzialności za treści, do których umożliwia dostęp, o ile nie wie o ich bezprawnych charakterze.
Jeśli taką wiedzę nabędzie, czy to wskutek własnego działania (np. podjęcia moderacji komentarzy pod tekstem), czy wskutek „urzędowego zawiadomienia lub wiarygodnej wiadomości", stanie się odpowiedzialny za taki bezprawny przekaz, jeśli nie uniemożliwi niezwłocznie do niego dostępu.
Interpretacja tego przepisu sprawa nam kłopoty od dnia jego przyjęcia: czym jest „wiarygodna wiadomość", na podstawie której Facebook powinien usunąć treść, zdaniem jej nadawcy niezgodną z prawem? Jak zweryfikować jej wiarygodność? Czy sam podpis nadawcy wystarczy, czy raczej powinien załączyć do niej dodatkowe dowody, a jeśli tak, to jakie?
Mimo prób, taki prawnie wiążący model wiarygodnej wiadomości nie powstał, pozostawiając decyzję co do uniemożliwienia dostępu do wskazanych przez nadawcę treści w gestii usługodawcy. To rozwiązanie jest wytrwale krytykowane przez obrońców wolności słowa w sieci jako zawierające w sobie nieuchronnie niepożądany „efekt mrożący" – usługodawca, w obliczu potencjalnej odpowiedzialności za zgłoszoną treść, skłonny będzie raczej ją zablokować (usunąć), nie ryzykować wypłatę odszkodowania czy zadośćuczynienia.
Dyskusja ta tradycyjnie dotyczy krytyki ścisłej współpracy organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi z dostawcami treści elektronicznych takimi jak YouTube, gdzie każde zgłoszenie potencjalnego naruszenia przez np. amerykańską Recording Industry Association of America traktowane jest jako wiarygodne i natychmiast skutkuje zablokowaniem wskazanych treści, bez weryfikacji czy ich twórcy działali np. w granicach dozwolonego użytku, czy prawa cytatu.
Przygotowany przez Komisję Europejską projekt wspólnej regulacji, która prawdopodobnie niebawem zastąpi dyrektywę o handlu elektronicznym: Digital Services Act, utrwali to niedoskonałe rozwiązanie. Co ciekawe, ów niepożądany efekt mrożący dyrektywy o handlu elektronicznym ostatnio (2021) stał się przedmiotem zainteresowania także polskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, które przedstawiło projekt ustawy o wolności słowa w mediach społecznościowych.
Projekt ma skłonić m.in. administratorów portalu Facebook do nieusuwania treści, które uznają za niezgodne z warunkami korzystania z serwisu, które jednak zdaniem ewentualnie powołanej Rady Wolności Słowa byłyby zgodne z polskim prawem. Ta propozycja i przyświecająca jej motywacja dobrze obrazują sporny podział kompetencji między państwem a prywatnym dostawcą usług do wytyczania granic wolności słowa i prawa do bycia rzetelnie poinformowanym w dobie mediów społecznościowych.
Prawda Facebooka – czy ochroni nas algorytm?
Facebook jest jednym z tych serwisów społecznościowych, którego właściciele dokładają najwyższej staranności, żeby uniknąć oskarżeń o rozpowszechnianie dezinformacji, stronniczość czy manipulowania udostępnianym przekazem. Jednak choćby wspomniany powyżej projekt powołania Rady Wolności Słowa pokazuje płonność tych wysiłków, choćby w obliczu miażdżących oskarżeń w sprawie firmy Cambridge Analytica
i jej modelu biznesowego opartego na politycznej reklamie kierunkowej, porównywanego do wojskowych operacji psychologicznych.
Mimo opracowania najbardziej zaawansowanego systemu sztucznej inteligencji wspierającego walkę z fałszywymi informacjami i kontami, Facebook okazuje się po raz kolejny bezsilny wobec dezinformacji, gdyż
nie ma prostego, jednego rozwiązania kwestii dezinformacji w sieci. Obrońcy wolności słowa często twierdzą, że lekarstwem na dezinformację nie jest zakaz wypowiedzi ale większe ilość informacji. Tą drogą idzie Unia Europejska
Joanna Kulesza