Prawo (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1270
W XX wieku doktryna wolności mórz (Mare Liberum) sformułowana w XVII w. przez niderlandzkiego prawnika i filozofa Hugo Grotiusa okazała się niewystarczająca dla regulacji stosunków miedzy państwami posiadającymi dostęp do morza i tymi, które nie mając dostępu, chciały jednak z morza korzystać. Doktryna zakładała dla wszystkich swobodny dostęp do morza, a więc także do jego zasobów.
Coraz więcej państw posiadających dostęp do morza, uprawnionych do korzystania z tzw. wód terytorialnych szerokości 12 mil morskich (mila morska = 1852 m) w linii prostopadłej do wybrzeża, zaczęło rozciągać swoją jurysdykcję – często jednostronnie – na znacznie większe obszary, tworząc tzw. strefy wyłączności ekonomicznej (Exclusive Economic Zones, EEZ).
Szczególnie dotyczyło to rejonów zasobnych w złoża kopalin (zwłaszcza ropy naftowej i gazu) lub obejmujących produktywne łowiska. Sytuacja taka prowadziła do wielu konfliktów międzynarodowych, z użyciem sił militarnych włącznie i dojrzała do prawnego rozwiązania.
Tym rozwiązaniem okazał się ponad 20-letni proces negocjacji międzynarodowych podjęty przez ONZ w 1967 r. z inicjatywy Arvida Pardo (1914-1999), ambasadora Malty przy ONZ.
Pardo wezwał do ustanowienia regulacji międzynarodowych zapewniających pokój na morzach, zapobieganie zanieczyszczeniom i ochronę zasobów morskich. Zaproponował, by zasoby dna morskiego stanowiły wspólne dziedzictwo ludzkości oraz by część zasobów morskich została przeznaczona na zniwelowanie nierówności między krajami bogatymi i ubogimi.
Wspomniany proces doprowadził do uchwalenia w kilku etapach -począwszy od 1982 r. a skończywszy na 1994 r. - Konwencji ONZ o Prawie Morza (United Nations Convention on the Law of the Sea, UNCLOS), czyli „konstytucji” mórz, która w założeniach swych miała stanowić ramy prawne dla wszelkich spraw związanych z obecnością człowieka na morzu.
Polska ratyfikowała Konwencję 6 listopada 1998 r. Należy powiedzieć, że nie wszystkie kraje członkowskie ONZ podpisały i/lub ratyfikowały Konwencję; do tych „wielkich nieobecnych” należą m.in. Stany Zjednoczone.
W odniesieniu do dna morskiego (a więc i jego zasobów) Konwencja dokonała bardzo ważnego rozróżnienia na obszary znajdujące się w obrębie jurysdykcji państw nadbrzeżnych (sankcjonując de facto istnienie wód terytorialnych i EEZ) i obszary poza tą jurysdykcją.
W myśl Konwencji, dno morskie leżące poza obszarami jurysdykcji państw nadbrzeżnych podlega zarządzaniu przez Międzynarodową Organizację Dna Morskiego (International Seabed Authority, ISA), autonomiczny organ ONZ powołany na mocy Konwencji. W UNCLOS obszar ten określa się mianem „The Area”, czyli „Obszar”.
Prawo morza obowiązuje wszystkich sygnatariuszy Konwencji, co oznacza, że zakres i sposób ich działania w „Obszarze” jest ściśle określony przepisami prawa międzynarodowego.
Kwestia zarządzania rejonami dna morskiego poza obszarami jurysdykcji międzynarodowej jest o tyle istotna, że w wielu miejscach tych rejonów występują cenne surowce, m.in. ropa naftowa, gaz, rudy metali. Te ostatnie – występujące w odrębnych rejonach w różnych postaciach (konkrecje polimetaliczne, złoża siarczków polimetalicznych i naskorupienia kobaltonośne) – stanowią szczególnie cenny rezerwuar zasobów surowcowych, których eksploatacja rozważana jest już od lat 70-tych XX w.
Ewentualną eksploatację musi jednak poprzedzić eksploracja (rozpoznanie rozmieszczenia, ilości i jakości tych zasobów), a także – a może przede wszystkim – zbadanie oddziaływania potencjalnej eksploatacji na ekosystemy głębokowodne, w tym na unikalne zespoły organizmów.
Niestety, o ekosystemach tych wiemy jeszcze bardzo niewiele. Poznawanie ich stało się celem wielu międzynarodowych programów badawczych, a działania dla ich ochrony – ambicją wielu organizacji międzynarodowych. Działania dla ochrony tych ekosystemów i związane z tym plany zarządzania obszarami dna oceanicznego o potencjalnym znaczeniu eksploatacyjnym leżą również w gestii ISA, która podjęła długofalowy program zmierzający do ustalenia ram prawnych tego zarządzania. Takie ramy prawne stworzono już dla specyficznego obszaru dna Pacyfiku, położonego mniej więcej między Meksykiem a Hawajami, zwanego Strefą Rozłamów Clarion-Clipperton (Clarion-Clipperton Fracture Zone, CCFZ).
CCFZ to olbrzymi (pokrywający ok. 2 mln km2) obszar zalegania rud metali w postaci tzw. konkrecji polimetalicznych, mniejszych lub większych grud jak gdyby „rozsypanych” na dnie. Od ponad 20 lat w CCFZ prowadzone są prace rozpoznawcze na mocy przyznanych przez ISA licencji eksploracyjnych w ramach specjalnych kontraktów (obecnie w CCFZ jest ich 16).
Podczas gdy istnieją ramy prawne dla ubiegania się o przyznanie kontraktów na eksplorację i kontrakty takie są już zawierane, nie do końca ustalona jest kwestia zawierania kontraktów na ewentualną eksploatację (wydobywanie) zasobów dna oceanicznego poza obszarami jurysdykcji narodowych. W ISA trwają prace nad regulacjami prawnymi (tzw. Exploitation Code, EC) szczegółowo definiującymi sposób ubiegania się o licencję wydobywczą, przyznawania jej i wygaszania, a także określającymi metody sprawowania kontroli nad kontraktorami przez ISA oraz państwa sponsorujące.
O licencję wydobywczą będą mogli ubiegać się tzw. kontraktorzy – podmioty gospodarcze lub państwa. Za każdym potencjalnym kontraktorem musi stać co najmniej jedno państwo sponsorujące, którego obowiązki i prawa są określone w Konwencji i sprowadzają się do zapewnienia zgodności wszystkich działań kontraktora z zapisami Konwencji (a także ustaleniami zawartymi w kontrakcie poszukiwawczym lub wydobywczym).
W obecnym kształcie, czyli w drugiej wersji roboczej EC, przewiduje się cesję kontraktu na rzecz innego podmiotu za zgodą ISA; przewiduje się także możliwość ustanowienia innego państwa sponsorującego danego kontraktora w przypadku rezygnacji dotychczasowego (prof. J. Marcin Węsławski w wywiadzie opublikowanym w numerze majowym Spraw Nauki określił to jako „obrót prawami”).
Polska (obok Bułgarii, Czech, Federacji Rosyjskiej, Kuby i Słowacji) jest jednym z 6 państw sponsorujących Wspólną Organizację Interoceanmetal (IOM), konsorcjum posiadające obecnie koncesję eksploracyjną w obszarze CCFZ. W związku z tym uczestniczy w pracach związanych z rozpoznaniem zasobów i stanu ekosystemu tego obszaru. Ponadto w lutym 2018 r. Polska zawarła z ISA kontrakt na prowadzenie eksploracji zasobów siarczków polimetalicznych w wyznaczonym obszarze Grzbietu Śródatlantyckiego, niezwykłego łańcucha „gór” w oceanie. Bez wątpienia ta licencja eksploracyjna da polskim badaczom oceanów okazję do poznawania tego fascynującego środowiska, jednego z najbardziej niezwykłych w oceanie.
Kamila Mianowicz
Dr hab. Kamila Mianowicz jest pracownikiem naukowym Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Szczecińskiego.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3653
Z dr Ireną Lipowicz, Rzecznikiem Praw Obywatelskich, rozmawia Anna Leszkowska
- Pani Profesor, rolą Rzecznika Praw Obywatelskich jest badanie, czy na skutek działania lub zaniechania organów, organizacji lub instytucji obowiązanych do przestrzegania i realizacji wolności i praw człowieka i obywatela nie nastąpiło naruszenie prawa, a także zasad współżycia społecznego i sprawiedliwości społecznej.
Są to zwykle przypadki jednostkowe, indywidualne.
Czy na ich podstawie można jednak wnioskować o jakości tworzonego w Polsce prawa?
- W dużej mierze tak. W naszej pracy rozpatrujemy przede wszystkim sprawy indywidualne, analizujemy sytuację prawną obywateli, którzy składają do nas skargi, ale jeżeli problemy się powtarzają lub wyłania się z nich jakieś większe zagadnienie, to formułujemy tzw. wystąpienie generalne i kierujemy je do odpowiedniego ministerstwa czy innej instytucji. Zwracamy w nim uwagę na to, że jakaś ustawa, bądź przepis, powinny ulec zmianie.
Statystycznie to wygląda to w ten sposób, że rocznie przychodzi do nas ponad 60 tysięcy skarg obywateli, a biuro RPO podsumowując te skargi sporządza ok. 200 wystąpień generalnych dotyczących właśnie zagadnień prawnych. W tych przypadkach, w których widzimy poważne naruszenie Konstytucji i brak reakcji ze strony adresatów naszych wystąpień, sporządzamy wniosek do Trybunału Konstytucyjnego (ok. 20 rocznie, to szczyt tej „piramidy”).
- Czy te wystąpienia dotyczą obszaru całego prawa, czy tylko określonych jego zagadnień. W ub. roku najwięcej skarg było w obszarze prawa karnego...
- Oczywiście, zajmujemy się skargami obywateli dotyczącymi całego obszaru prawnego, choć nie wszystko leży w kompetencjach RPO i czasami nasza pomoc musi sprowadzić się do tego, że informujemy autora skargi do kogo powinien się zwrócić. Natomiast sprawy karne są rzeczywiście najliczniejsze, stanowią jedną trzecią wszystkich napływających spraw, być może dlatego, że są dla ludzi najbardziej dotkliwe, bolesne. Dużo wystąpień obywateli dotyczy również obszaru prawa cywilnego (ok. 20%) oraz prawa administracyjnego i gospodarczego (ok. 16%).
- Powiedziała pani kiedyś, iż źródłem naruszeń prawa w Polsce bywa samo prawo a proces stanowienia prawa wymaga zdecydowanej reformy. Z jednej strony, prawo zawsze będzie niedoskonałe, bo nie nadąża za życiem, ale z drugiej – w Polsce odnosi się wrażenie, że całe prawo jest nieprzyjazne dla ludzi. To chyba świadczy o tym, że to prawo jest źle stanowione?
- Mówiłam o tym podczas wystąpienia w Sejmie, bo należy kierować tego typu uwagi do osób, które prawo stanowią. Mówiłam o tym także podczas dorocznego spotkania w Trybunale Konstytucyjnym.
Patrząc z perspektywy mojego urzędu, w ciągu ostatnich 10-15 lat jakość prawa w Polsce rzeczywiście się pogorszyła. Być może dlatego, że parlamentarzyści są rozliczani przez opinię publiczną i wyborców z innych sukcesów niż porządne stanowienie prawa. Ta właściwa praca, najważniejsza w parlamencie, nie zapewnia częstej obecności w mediach.
Rozumiem, że parlament jest miejscem ścierania się poglądów, rywalizacji partii politycznych – i tak być powinno. Tyle tylko, że relacja stanowienia prawa, ogromnej, żmudnej pracy legislacyjnej, do tej czysto politycznej funkcji parlamentu winna być jak 70:30 procent. Tymczasem odnoszę wrażenie, że dziś jest odwrotnie. Niestety, prowadzi to do takich sytuacji, że mamy nawet do czynienia z nowelizacją ustanowionego prawa jeszcze przed jego wejściem w życie, albo z narastającymi rozbieżnościami orzecznictwa w danej sprawie, w zależności od miejsca rozpatrywania na mapie Polski.
- Może i w Sejmie panuje taka medialna praktyka, że „to się wytnie”, czyli najpierw stworzymy ustawę, a jak coś w niej okaże się niedobre, to poprawi Senat lub Prezydent? Może kiepska jakość dokumentów prawnych spowodowana jest niskimi płacami prawników sejmowych, jak to bywa tłumaczone?
- Co do płac w Biurze Studiów i Ekspertyz Kancelarii Sejmu nie chcę się wypowiadać, to nie moja kompetencja. Natomiast chciałam zwrócić uwagę na inny problem, powiedzmy: związany z etyką. I mówię to nie tylko jako osoba reprezentująca obywateli w sporach z władzą publiczną, ale jako osoba, która spędziła 8 lat w parlamencie, w czasach, kiedy to Tadeusz Mazowiecki narzucał posłom standardy etyczne, a komisja do spraw etyki z Olgą Krzyżanowską rozliczała ewentualne przewinienia. Już samo użycie takiego sformułowania, że „zrobiłem błąd, ale to się wytnie”, byłoby podstawą przynajmniej do odpowiedzialności wewnątrz klubu. Bo to oznaczało, że po prostu poseł źle wykonał swoją pracę.
Po drugie, na początku istnienia niepodległej RP, jeżeli sejmowe biuro legislacyjne powiedziało, że się czegoś nie da zrobić, bo przecież prawo nie działa wstecz, albo nie można dwa razy karać za to samo, czy naruszane są inne podstawowe zasady konstytucyjnego państwa prawnego – dla nas, posłów, kończyła się dyskusja. Rolą przewodniczącego komisji – niezależnie od przynależności partyjnej – było doprowadzenie do tego, aby autorytet biura legislacyjnego miał rozstrzygające znaczenie w sprawach czysto legislacyjnych.
Niestety, dzisiaj nie zawsze tak to wygląda. Jednak niedawno otrzymałam optymistyczne zapewnienie, że Senat chce się w końcu zająć złym stanowieniem prawa. Między innymi członkowie Senatu chcą monitorować w sejmowych komisjach sprawy, których dotyczą wystąpienia generalne RPO i w których wskazujemy na błędy popełnione przez parlament, bądź kiepską jakość prawa. Dla mnie sytuacja jest bardzo poważna – polski parlament cieszy się bowiem obecnie tylko 17-procentową akceptacją społeczną. To zagraża naszej demokracji.
- Sądząc po planach stawiania płotów wokół gmachu na Wiejskiej, chyba mają tego świadomość... Żyją na wyspie szczęśliwości...
- Wiem, że ten gmach wciąga. Za moich czasów wchodziło się do Sejmu z ulicy, nie było żadnych barier, bramek, nie przychodziło nam to wówczas do głowy. Nie namawiam jednak do demontowania istniejących urządzeń, bo czasy się zmieniły, choćby z powodu pojawienia się nowych zagrożeń. Ale ta zwiększająca się niechęć społeczna wymaga innego przeciwdziałania, odbudowy ponadpartyjnego autorytetu parlamentu. Być może powinniśmy częściej pokazywać nie tylko spory i kłótnie, ale i promować dobrą pracę. Rozmawiałam na ten temat z Wicemarszałkiem Sejmu. Ponadto trzeba informować społeczeństwo, że poprawa jakości stanowionego prawa zależy od wielu instytucji, nie tylko parlament je tworzy, wszak większość ustaw powstaje w wersji roboczej w resortach i trafia do Sejmu w postaci projektów.
I tutaj chciałam zwrócić uwagę na jeszcze jeden kolejny problem: dokonano szczęśliwie reformy samorządu terytorialnego, ale nie zrobiono reformy centrum. Administracja centralna – mimo pewnych prób przebudowy – została w starym kształcie. Tymczasem są ministerstwa, jak np. Skarbu Państwa, których nie było w poprzednim ustroju i w których panuje zupełnie inna kultura organizacyjna. Są też i takie, jak ministerstwo zdrowia, z którego w ramach zmian wyprowadzono nawet departament ochrony praw pacjenta.
W efekcie mamy „na zewnątrz” rzecznika ochrony praw pacjenta, ale w resorcie zdrowia nie ma nikogo, kto by o prawa pacjenta dbał z urzędu przy tworzeniu każdego projektu ustawy czy rozporządzenia.
- Z tego też widać, że duch prawa ustąpił literze… Gdzieś od połowy lat 90. zaczęły się rozchodzić ich drogi. Prawo stosuje się instrumentalnie, formalnie, zapomina, czemu ono służy, duch staje się nieważny...
- Jestem ostrożna w takim rozdzielaniu ducha i litery prawa. To są ciekawe rozważania teoretyczne. Uważam, że ów duch to po prostu interpretacja litery prawa. To jest to, czego dokonuje Trybunał Konstytucyjny, wydając orzeczenia w wielu sprawach, których rozstrzygnięć wprost w zapisie konstytucyjnym jeszcze nie ma. Natomiast to, co jest istotne w połączeniu ducha i litery, to świadomość, że są sytuacje, kiedy np. w jednej części kraju prawa osób starszych i niepełnosprawnych są dobrze realizowane, jak w Stargardzie Szczecińskim, a w drugiej – np. w Krakowie czy w bardzo opóźnionej pod tym względem Warszawie – fatalnie. A prawo jest to samo i tu i tam.
To również pokazuje dobitnie konieczność reformy administracji centralnej nadzorującej samorząd, zwłaszcza tych „starych” resortów, bo potrzebna jest po prostu większa efektywność zarządzania w skali państwa.
- Ale często jest tak, że prawnikom – choć nie tylko im – nie chce się pochylić nad duchem prawa, wyjść poza jego literę, bo jest to wygodne. Może prawo mamy więc niezłe, tylko wykonanie szwankuje?
- O jakości prawa już mówiliśmy. Pilnej poprawy wydaje się jednak wymagać również zawód prawniczy, edukacja i promocja w tym obszarze. Cóż z tego, że mamy wielu wspaniałych sędziów i prokuratorów, kiedy to nie oni są dostrzegani przez opinię publiczną, tylko ci źli, opieszali i popełniający oczywiste błędy. A swoją drogą, niektórymi „czarnymi owcami” w środowisku samorządy zawodowe prawników powinny się zająć z większym zdecydowaniem i konsekwencją. Mówię o tym otwarcie podczas spotkań z samorządem zawodowym.
- Korporacje zawodowe – zarówno lekarskie jak i prawnicze – są na tyle silne, że nie pozwalają dotknąć swoich członków.
- Siła samorządów zawodowych jest trochę kolosem na glinianych nogach. Jeżeli same nie potrafią się reformować i przystosowywać do nowych czasów, to w pewnym momencie aprobata społeczna będzie tak niska, że zaczną tracić swoje przywileje. W tej chwili nie wszystkie samorządy zawodowe to dostrzegają. Tu jest trochę jak w Sejmie – dobrze spełniającym funkcję polityczną i nie najlepiej legislacyjną. Samorządy zawodowe spełniają dobrze funkcję integrowania środowiska i reprezentacji jego interesów, natomiast wyraźnie kuleje odpowiedzialność zawodowa i dyscyplinarna.
- Czy obecnie, przy tym prawie, jakie mamy, można uzyskać przestrzeganie zasad współżycia społecznego i sprawiedliwości społecznej – co może brzmi anachronicznie, bo pojęcie to bywa marginalizowane.
- Rzecznik Praw Obywatelskich jest tym organem, który zasadę sprawiedliwości społecznej ma wpisaną w zakres działania. I dla mnie jest to bardzo aktualne pojęcie. Istotą instytucji ombudsmana jest to, że o ile wszystkie organy państwa winny przede wszystkim wykonywać prawo, RPO w każdym kraju powinien pilnować również przestrzegania zasad sprawiedliwości społecznej.
Martwi mnie tylko, że Trybunał Konstytucyjny nie zastosował jeszcze tego pojęcia, jako samoistnej podstawy orzeczenia, co więcej niektórzy sędziowie wypowiadają się, że jest to raczej „intuicja prawna” niż konkretne pojęcie konstytucyjne. Bardzo poważnie się tym przejmuję, dlatego wyznaczyłam jako Rzecznik Praw Obywatelskich trzy priorytety, które wywodzą się z zasad sprawiedliwości społecznej. Dotyczą one praw osób starszych, praw osób z niepełnosprawnością i praw imigrantów, czyli grup, które są niewątpliwie bardzo poszkodowane na skutek występowania zjawisk niesprawiedliwości społecznej.
Moim zdaniem, także państwo liberalne może być państwem sprawiedliwym społecznie. Jednak przy takim stanie prawa, jakie mamy obecnie, jest to bardzo trudne, czasami niemożliwe. Dlatego tak potrzebne są zmiany w naszej legislacji i dobra praca parlamentu. Zwłaszcza jedną rzecz musimy zdecydowanie poprawić – zaufanie.
Niestety, jesteśmy krajem pod tym względem niemal patologicznym – mamy najniższy w Europie wskaźnik zaufania społecznego. A ponieważ nie ufamy sobie, to i parlament nie ufa obywatelom.
Nasze prawo jest więc sztywne, kazuistyczne, pełne nieufności wobec człowieka, stąd czasami bierze się jego bezduszność. Aby to zmienić, ciężko pracować musimy wszyscy – obywatele, organizacje pozarządowe, parlament, każdy resort. Zaufanie łatwo się traci, trudniej jest je odbudować, ale to możliwe i wierzę, że tak się stanie. Stać nas na poprawę naszego miejsca w rankingu zaufania społecznego wśród innych państw europejskich i poprawę jakości prawa.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Ewelina Stańczyk-Malicka
- Odsłon: 6551
Pojęcie przemocy w rodzinie obejmuje wszelkie odmiany złego traktowania tych członków rodziny, którzy nie są w stanie skutecznie się bronić. Najczęściej ofiarami przemocy padają dzieci, osoby okresowo lub trwale niedołężne ze względu na starość czy chorobę, lecz także kobiety, mimo że ich zależność od innych nie jest tak oczywista jak w przypadku dziecka czy osoby niedołężnej.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3706
Z dr Ewą Gmurzyńską z Wydziału Prawa i Administracji UW rozmawia Anna Leszkowska
- Do polskich sądów trafia 13-16 mln pozwów rocznie. Część z nich mogłaby być załatwiona na drodze pozasądowej, w mediacji. Taką możliwość wprowadzono zresztą do kodeksu postępowania cywilnego (kpc) w 2005 roku. Mimo to, mediacja to ciągle działanie mało znane i stosowane. Z czego to wynika? Może u nas tak się nie da rozwiązywać sporów?
- Spotkałam się z taką opinią, że mediacje w Polsce się nie sprawdziły. Ale nawet jeśli się dotąd nie sprawdziły – sprawdzą się w przyszłości, bo to taka metoda, do której przede wszystkim potrzeba cierpliwości, której nie można wprowadzić jedną zmianą legislacyjną.
Mediację wprowadzono u nas w sprawach cywilnych w 2005 r., ale w sprawach karnych można ją było stosować już od 1997 r., czyli trudno mówić, że jest nowym rozwiązaniem - powinna się przez te lata już jakoś utrwalić. W systemie prawa precedensowego, common law, (obowiązującego w USA, Kanadzie, Australii, Wielkiej Brytanii) mediacja świetnie się sprawdza, choć i tam upłynęło wiele czasu nim zaczęto ją stosować powszechnie.
W USA mediację wprowadzono w końcu lat 60. w różnych centrach społecznych, do systemu sądów powszechnych - w latach 90., ale zaczęła się sprawdzać dopiero po kilkunastu latach. Właśnie dlatego, że wymaga ona zmiany mentalności i to tych osób, które związane są z wymiarem sprawiedliwości.
- Zaufania do tego sposobu rozwiązywania sporu czy samych mediatorów?
- Najważniejszą sprawą jest zaufanie do instytucji mediacji. Jego brak pokazuje znikoma liczba mediacji sądowych w stosunku do pozwów sądowych - ok. 1200 spraw cywilnych rocznie, czyli mniej niż 1 procent. Tutaj jest duża rola środowisk prawniczych (głównie sędziów), aby chciały więcej spraw kierować do mediacji, bo nie jest ona obowiązkowa. Ta mała liczba spraw kierowanych do mediacji wynika z braku zaufania sędziów do mediatorów. Spowodowane jest to tym, że przy wprowadzaniu przepisów o mediacji w kpc, uznano, iż mediator nie musi mieć żadnych kwalifikacji.
Czyli mediatorem w sprawach cywilnych może być każda osoba, która ma na to ochotę i posiada pewne doświadczenie w rozwiązywaniu sporów. Nie musi wykazywać się żadnym wykształceniem, zwłaszcza prawniczym czy psychologicznym. Co ciekawe, w mediacjach rodzinnych trzeba jednak mieć przygotowanie – niekoniecznie prawne czy psychologiczne, ale związane z umiejętnością rozwiązywania sporów.
- I to prawnicy wymyślili ten brak kompetencji mediatorów?
- Trudno o to obwiniać tylko prawników, związane to jest z kompromisami, jakie towarzyszą pracom nad ustawami. Główną przyczyną nie wprowadzenia kryterium kwalifikacji było przekonanie, iż rynek to zdefiniuje i zweryfikuje. Czyli gorsi odpadną, lepsi zostaną i będzie dobrze.
- Ale przecież tu chodzi o ważne ludzkie sprawy...
- Można byłoby nawet tak postępować, ale w mediacjach prywatnych. Wówczas strona zgłasza się do kogoś, do kogo ma zaufanie, żeby mediował. Natomiast jeśli mediacje są wbudowane w system wymiaru sprawiedliwości, to państwo musi jednak brać odpowiedzialność za mediatorów i przynajmniej zapewnić stronom, że ta osoba będzie spełniała pewne wymogi. Zwłaszcza, że jest to trudna profesja, wymagająca bardzo wielu umiejętności z różnych dziedzin.
Zatem jednym z podstawowych powodów, dla których sądy nie korzystają z mediacji jest brak zaufania do mediatorów, ich kwalifikacji. Chociaż z drugiej strony, ośrodki mediacyjne, których jest sporo, dbają o to, żeby mediatorzy mieli odpowiednie przygotowanie i kwalifikacje.
Nie zawsze jednak brak kwalifikacji zawodowych mediatorów jest przyczyną niechęci do korzystania z mediacji przez wymiar sprawiedliwości - są sędziowie, którzy z powodzeniem z mediacji korzystają. Natomiast mnóstwo sędziów w ogóle nie przesyła spraw do mediacji uważając, że jest to jednak „wypuszczenie” sprawy z własnych rąk, rezygnacja z kontroli nad sprawą, zwłaszcza kiedy przekazuje ją osobie, której nie zna.
- Czy sądy mają swoich mediatorów, gotowych podjąć się mediacji już na pierwszej rozprawie?
- W sądach istnieją listy mediatorów tworzone na podstawie list przysyłanych sądom przez różne ośrodki mediacyjne. Sąd nie ma jednak możliwości ich korekty. Przyjmuje takie listy z dobrodziejstwem inwentarza nie sprawdzając, czy dany mediator ma potrzebne kwalifikacje. Wprawdzie obecnie jest trochę inaczej niż to było na początku, bo sądy proszą ośrodki mediacyjne, aby przedstawiły jakieś informacje o mediatorach – ich wykształceniu, doświadczeniu, w jakich sprawach się specjalizują, itp.
- A może niechęć do mediacji ma podłoże w organizacji pracy sądów? Skoro sędziowie rozliczani są z liczby wydanych wyroków, to trudno, aby chcieli oddawać sprawy do mediacji...
- To też jest istotne, gdyż mamy taki sposób oceny sędziów, w którym rozlicza się ich z czasu trwania procesu, szybkości postępowania sądowego. I w sytuacji, kiedy mediacja trwa – zgodnie z kpc – miesiąc, a można ją przedłużać o kolejne miesiące – to być może zdaniem sędziego jest to procedura nadmiernie wydłużająca proces postępowania sądowego. Była propozycja komisji kodyfikacyjnej prawa cywilnego, przygotowującej pewne zmiany dotyczące mediacji, aby jedną z kategorii oceny sędziów była liczba spraw skierowanych do mediacji. Przypuszczam, że może to budzić kontrowersje, ale może spowoduje większą liczbę spraw rozwiązywanych w ten sposób.
- Ale najpierw mediator musi mieć inną pozycję w procesie, mediacje powinny odbywać się w sądzie, a nie u cioci na imieninach...
- Różne są poglądy na ten temat. Niektórzy uważają, że powinny się odbywać właśnie poza sądem, dlatego że choć jest to metoda wpisana w wymiar sprawiedliwości, to trzeba ją przedstawić stronom i prowadzić w taki sposób, żeby była jak najdalej od sądu – również w sensie fizycznym. Bo jest to zupełnie odmienna i jakościowo różna procedura od procesu sądowego.
Ale w bardzo wielu krajach prowadzi się mediacje w sądach – ja nie widzę tu przeciwwskazań. Również z powodu tzw. ekonomii procesowej, może to być korzystne dla obu stron – działa tu powaga sądu, ale i postępowanie staje się szybsze, bo sąd może zaproponować mediacje w dniu pierwszej rozprawy i w pomieszczeniu sądu. To jest model amerykański, ale i francuski.
Brałam udział w takich rozprawach, gdzie sędzia zapraszał na tę samą godzinę strony z tych spraw, gdzie mediacja mogła być korzystna. Na sali przebywało wówczas ok. 40-50 osób, po czym sędzia robił krótki wykład na temat mediacji, przekonywał do korzyści z niej wynikających i pytał każdą ze stron, czy chce mediować. Na sali sądowej, razem ze stronami procesu, siedzieli mediatorzy (ok. 10) przygotowani do natychmiastowej mediacji w pomieszczeniach na terenie sądu. To bardzo przyspieszało postępowanie. Dawało też stronom taki komfort, że sąd nie przekazuje ważnych dla nich spraw do jakiejś nieokreślonego mediatora, ale wszystko odbywa się w tym konkretnym miejscu, z tym konkretnym człowiekiem, który jest niejako trochę związany z sądem, jego powagą. Wydaje mi się, że środowiska prawnicze muszą się mocno włączyć w aktywne promowanie mediacji. To prawnicy, głównie adwokaci mają bowiem bezpośredni kontakt ze stronami, które są w konflikcie.
- Ale to jest nieopłacalne finansowo... koszty mediacji to ok. 10% kosztów procesu...
- Tak mówią prawnicy. Jest takie przekonanie, że prawnicy nie lubią mediacji, bo na niej nie zarobi się tyle, ile na procesie. Trzeba jednak przypomnieć, że zawody prawnicze są zawodami zaufania społecznego. Strony, zarówno przedsiębiorcy, jak i osoby indywidualne, nie prowadzą sporów sądowych zawodowo. Chcą zatem szybko, w miarę bezboleśnie (także emocjonalnie) zakończyć konflikt. Częściej więc chcą od prawników nie postępowania sądowego, ale postępowania alternatywnego. Nie jestem więc przekonana o tym, czy to finansowo nie jest korzystne dla prawników.
Na ogół wydaje się, że prowadzenie długotrwałego postępowania sądowego jest właściwe, natomiast zasady wykonywania zawodów prawniczych, zasady etyczne, których prawnicy muszą przestrzegać mówią o tym, że prawnicy winni namawiać strony do zawarcia ugody, do postępowań pojednawczych. Tu potrzeba zmiany mentalności prawników – przekonania, że nie istnieją tylko po to, żeby walczyć o dobro klienta (bo tak z reguły jest pojmowany ten zawód: jako walka w interesie klienta).
My, prawnicy, jesteśmy przyzwyczajeni do kontradyktoryjnego procesu, czyli dwóch przeciwnych zdań. My się spieramy, i w tym sporze, poprzez argumentację, zbijając argumenty przeciwnika (nawet, jeśli w duchu przyznajemy mu rację), dochodzimy do prawdy materialnej. Taka jest natura zawodu prawniczego, a przynajmniej była do tej pory.
Natomiast w tej chwili oczekiwania społeczne się trochę zmieniają i prawnicy bardziej chyba są postrzegani jako ci, którzy pomagają stronom w rozwiązywaniu sporów. Czyli potrzebne jest takie szerokie podejście do interesów stron. Nie tylko walka w interesie strony, ale pomoc w takim rozwiązaniu sporu, które będzie ją zadowalać nie tylko finansowo, ale emocjonalnie, wizerunkowo, ambicjonalnie, biznesowo, etc.
Zatem prawnicy muszą popatrzeć szeroko na spór, bo i charakter współczesnych sporów jest bardzo złożony, skomplikowany. Tu nie ma rozwiązań zero-jedynkowych, kiedy wiadomo, jak sąd rozstrzygnie sprawę. Otóż w większości przypadków nie wiadomo, i to nie z powodu np. nieuctwa czy złej woli sądu, ale dlatego, że nie jesteśmy w systemie prawa common law – nie ma precedensów, które wytyczałyby linie orzecznictwa sądu. Sądy mają wolną rękę w orzecznictwie. Choćby więc dlatego musimy przekonać prawników, żeby namawiali strony na mediację.
- Czy istnieje taki dział prawa polskiego, gdzie mediacja jest obowiązkowa, a sędzia musi najpierw użyć tej drogi?
- Niestety, takiego rozwiązania jeszcze u nas nie ma, choć myśli się o tym, żeby taki obowiązkowy wniosek w niektórych sporach wprowadzić. Trzy lata temu zaproponowano, żeby obowiązkowe mediacje na wstępnym etapie postępowania sądowego wprowadzić w prawie rodzinnym, wszędzie tam, gdzie są małoletnie dzieci, żeby je uchronić przed dodatkowym stresem związanym z procesem sadowym. W tej chwili są prowadzone prace nad mediacjami w sprawach gospodarczych.
Zasadą mediacji jest dobrowolność. Oznacza to, że strona dobrowolnie przystępuje do mediacji, nikt jej do tego nie może zmusić, może ona od niej także odstąpić, wymyślić swoje reguły.
- Wśród opinii na temat niepopularności mediacji w Polsce podkreślany jest brak zaufania społecznego. Pani na wstępie naszej rozmowy też to zasugerowała...
- Rzeczywiście, wiele badań, zwłaszcza prof. Czapińskiego pokazuje, że nasze społeczeństwo do ufnych nie należy. Ale nie wiem, czy ten czynnik ma wpływ na mediacje, bo nie robiłam takich badań. Wydaje mi się jednak, że zaufanie stron do mediacji poprawiłyby nawet zmiany w procedurze.
To, że sędziowie nie przekazują wielu spraw do mediacji może wynikać z faktu, iż nie widzą wielkiej różnicy między postępowaniem ugodowym, jakie toczy się w sądzie i które sami prowadzą, a mediacją.
Drugą stroną medalu jest to, że kiedy sprawa zostanie już skierowana do mediacji, to ok. 50% stron nie godzi się na nią. Przyczyn tego upatruję m.in. w niewłaściwej procedurze. Na przykład, postanowienie o mediacji wydaje się na posiedzeniu niejawnym. Strona nagle otrzymuje postanowienie o mediacji nie bardzo wiedząc, co to jest, dostaje też skierowanie do nieznanej osoby, o której nic nie wie. Zatem budzi się u niej natychmiastowy opór przed taką procedurą. Gdyby sędziowie na posiedzeniu jawnym informowali strony o mediacji, pewnie łatwiej byłoby je do tego namówić. I choć Ministerstwo Sprawiedliwości prowadziło kampanię reklamową na temat mediacji, to jednak niewiele się zmieniło.
- W przypadku procesów gospodarczych, których jest coraz więcej i coraz bardziej skomplikowanych, zaufanie do mediatorów jest bardzo ważne. Stąd nieufność do tego sposobu rozwiązywania spraw - najbardziej widoczna.
- Nie jestem pewna, czy tu jest najistotniejsza kwestia zaufania do mediatora. Na zaufanie każdy mediator musi sobie zapracować sam. Tutaj chyba bardziej występuje brak zaufania do instytucji mediacji.
We wszystkich chyba społeczeństwach tkwi taka sprzeczność, że strasznie na sądy narzekamy, jeśli chodzi o wyroki, ale kiedy zdarza nam się jakiś konflikt, który przeradza się w spór, to w zasadzie nie wierzymy w żadne inne - poza sądem - instytucje zdolne go rozstrzygnąć. Czyli chęć osiągnięcia sprawiedliwości zawsze utożsamiamy z sądem.
Tymczasem sprawiedliwość można osiągnąć także w mediacji. W 1976 r. w USA odbyła się słynna konferencja, na której jeden z profesorów Uniwersytetu Harvarda wystąpił z postulatem stworzenia sądu, z którego wychodzi się różnymi drzwiami, tzn. osiąga sprawiedliwość różnymi drogami. Może to być wyrok sądu, a wówczas sprawiedliwość pochodzi z góry, jest narzucona przez sędziego, oczywiście na podstawie przepisów prawa. Ale sprawiedliwość strony mogą osiągnąć także i w mediacji, tyle że ona pochodzi z dołu, od samych stron sporu. To strony bowiem określają w ugodzie, co jest dla nich sprawiedliwe, a co nie. Mogą w ten sposób osiągnąć dużą satysfakcję, która sami określają mianem sprawiedliwości.
- Pozycja mediatora w Polsce jest jednak słaba i nie wiadomo, czy wynika z braku zaufania społecznego, braku wiedzy o mediacji, czy braku sukcesów mediatorów. Czy bierze się pod uwagę jej wzmocnienie?
- Bierze, istnieje nawet powiedzenie, że mediacja jest taka dobra, jak dobry jest mediator. Nie zawsze jest bowiem tak, że wynik jest najważniejszy. Bo w mediacji - nawet jeśli strony nie dojdą do ugody - są usatysfakcjonowane samym tym procesem. Mają bowiem możliwość pełnego wypowiedzenia się, mogą opowiedzieć swoją historię i są wysłuchane. Ich emocje opadają. Nie ma takiego sądu, który by wysłuchał wszystkich historii, bo sąd jest zainteresowany tylko w poznaniu pewnych faktów, istotnych z prawnego punktu widzenia, a nie tym, co strona ma do powiedzenia.
- Czy mediatorzy winni mieć określone przygotowanie do pełnienia tej funkcji, a jeśli tak, to jakie?
- Wszyscy już chyba zrozumieli, że kwalifikacje mediatorów są konieczne do tego, żeby mediacji było więcej, żeby i społeczeństwo, i sędziowie, i prawnicy nabrali zaufania do mediacji. Żeby nie było tego argumentu, że mediatorzy nie mają kwalifikacji, czy nie są wykształceni i boimy się do nich przysyłać klientów. Czyli trzeba wzmocnić zmiany. Jeżeli będziemy wprowadzać tzw. mediacje obligatoryjne, to najpierw trzeba zadbać o bardzo wysokie kwalifikacje dla mediatorów, a dopiero później po jakimś vacatio legis, można wprowadzić mediacje obligatoryjne. Przy czym tendencje są takie, aby nie zawężać wykształcenia mediatorów do określonych dziedzin, np. prawa czy psychologii, ale aby mediatorzy mieli jakiekolwiek wyższe wykształcenie.
- A czy ważne są w tym zawodzie cechy charakteru?
- Trudno to ocenić, ale na pewno potrzebne są szkolenia. Takie podstawowe szkolenie dla mediatorów winno trwać min. 40 godzin i zawierać elementy tzw. efektywnej komunikacji oraz psychologiczne, obejmujące np. teorię konfliktu, w tym – źródła konfliktu, jego przebiegu, itd.
Z pewnością ważne są cechy osobowościowe, niemniej ja kładłabym największy nacisk na przygotowanie profesjonalne. Bo np. prawnicy uważani są za osoby o skłonnościach analitycznych (czyli myślą lewą nie prawą półkulą mózgową), w związku z tym nie są empatyczni. Ale czy to oznacza, że prawnicy nie są dobrymi mediatorami? Są świetnymi mediatorami, tyle że swój styl mediacji dopasowują do swoich cech osobowościowych.
Nie wiem, czy osoba bardzo konfliktowa mogłaby być mediatorem, stąd tak ważna jest wiedza o sobie samym, jaki typ decyzji preferujemy. Żeby być dobrym mediatorem, trzeba przede wszystkim przeanalizować swój sposób podejścia do konfliktu, aby go później dostosować do odpowiedniego modelu mediacji.
- Czy wiek ma dla mediatora znaczenie? W sądach młodzi sędziowie to jednak nieporozumienie...
- Wiek wiąże się z doświadczeniem, co w mediacji ważne i pozwala na szersze spojrzenie na konflikt. Były takie badania w USA na temat kto jest najbardziej aktywnym mediatorem z punktu widzenia wieku i okazało się, że najbardziej skutecznymi mediatorami są osoby powyżej 60. roku życia. Więc rzeczywiście to doświadczenie bardzo pomaga, ponieważ mediacja jest takim specyficznym zawodem, który wymaga zrozumienia różnego rodzaju potrzeb i oczekiwań, szerokiego spojrzenia na dany spór.
Powiedziałabym, że ludziom młodym trudniej jest być mediatorem, bo również trudniej im zdobyć zaufanie stron, które są starsze od nich. Wymaga to bowiem pewnych umiejętności. Ale w naszym ośrodku mediacyjnym jest wiele osób młodych, między 30. a 35. rokiem życia, które są znakomitymi mediatorami, bo są profesjonalistami. Mają bardzo dużą wiedzę z zakresu rozwiązywania sporów, są to osoby z różnym wykształceniem: prawniczym, socjologicznym, psychologicznym, niektórzy z dwoma fakultetami.
- A czy znają człowieka? Jego naturę?
- Myślę, że każda mediacja to jest duże doświadczenie. I każda mediacja jest inna. W przypadku spraw sądowych tak nie jest, w sprawach np. o podział majątku wiemy mniej więcej co się wydarzy, jakie przepisy trzeba zastosować, nawet jakie będzie rozwiązanie. Tymczasem w mediacji tak nie jest. Nawet jeśli mamy sprawy tego samego rodzaju, każda z nich jest inna. W związku z tym trzeba mieć otwartą głowę i nie ulegać stereotypom, co często się zdarza w zawodzie prawniczym. Stąd z każdą mediacją doświadczenie mediatora rośnie.
Mediator uczy się do końca życia. Bo do mediacji nie można się przygotować - nie można bowiem przewidzieć co będzie, gdyż podejście stron w tej samej sprawie może być krańcowo różne właśnie z powodu emocji, jakie towarzyszą konfliktowi.
- Dziękuję za rozmowę.