Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 270
Ponoć nowy etap wojny na górze, czyli AntyPiS zwalczający totalnie PiS, tym razem już jako władza, ponoć ma na celu „przywrócenie praworządności”. Oficjalna ideologia tego etapu jest z grubsza taka: polityczny wróg łamał nagminnie prawo i dlatego było nam wszystkim bardzo źle, a ówczesna opozycja nie mogła tego ścierpieć. Gdy wypleni się wszystko, co wróg w prawie nabroił, nastąpią rozliczenia, które poprzedzać będą „pojednanie” z wrogiem oraz czas wszelkiej szczęśliwości.
Być może ironizuję i trochę upraszczam, ale przecież w ślad za nowym przywództwem podzielono przyszłość na cztery etapy: najpierw będzie właśnie definitywne „przywrócenie praworządności”, w tym zwłaszcza poprzez likwidację wszystkich wrogich dokonań przez ludzi odsuniętych od władzy. Potem wszyscy winni będą przykładnie, surowo i oczywiście praworządnie ukarani. Następnie przyjdzie czas żałoby narodowej, ale wiadomo, że musi to potrwać i będzie to „bardzo trudne”. Reszta spraw publicznych musi poczekać. Jest to program wieloletni, obejmujący co najmniej dwie lub trzy pełne kadencje sejmu, czyli AntyPiS zamierza rządzić długo. Aż do końca.
Dość ironii, bo moja wyobraźnia nie sięga aż tak daleko – życia może nie starczyć na realizację tak ambitnych planów, zwłaszcza że sprawy sądowe („ukaranie winnych”) trwają u nas nie mniej niż 10 lat. Prawdopodobnie obecny rząd będzie realizował tylko pierwszy etap i na nim musi się skupić. Domyślam się, że etap przywracania praworządności będzie polegać na tym, że będą zmienione te przepisy prawa, które wprowadził wróg, bo są one – zdaniem rządzących – „sprzeczne z Konstytucją i prawem unijnym”. Podlegające zmianom przepisy są dlatego dowodem braku praworządności, bo są sprzeczne – zdaniem rządzących – z literą albo duchem powyższych wzorców.
I tu rządzący wpadają w zastawioną przez samych siebie pułapkę. Prawie każdy przepis był, jest i będzie interpretowany na wiele sposobów, a narastający z biegiem czasu w sposób naturalny chaos legislacyjny pogłębi tylko potencjalny chaos interpretacyjny. Skoro każdy może głosić swoją wersję „prawa odczytanego”, a istotą wojny między AntyPisem i PiSem są właśnie poglądy prawne, to jesteśmy w ślepej uliczce. Nowe przepisy przywracające jakoby praworządność, będą interpretowane na tak wiele sposób, że nikt nie zagwarantuje a nawet nie uwierzy, że już owo dzieło przywracania praworządności zostało zrealizowane.
Bo tu dotykamy istoty problemu. Przepis prawa jest środkiem, a nie celem rządzenia. „Dobre rządy” i „dobre prawo” są wtedy, gdy panuje pokój społeczny i pomnażane są najszerzej pojęte (materialne i duchowe) aktywa państwa i obywateli. Wtedy nikt w dobrej wierze (poza ekscentrykami, anarchistami i agenturą) nie kwestionuje „praworządności”, bo cel stanowionych przepisów jest zrealizowany, czyli zostały prawidłowo zinterpretowane przez obywateli oraz w postępowaniach jurysdykcyjnych. Bo przecież może być inaczej. Każda siła polityczna a nawet poszczególni politycy mogą upierać się przy swojej interpretacji przepisów, mogą włączyć sędziów do swojego orszaku i walczyć o to, żeby w procedurach jurysdykcyjnych zwyciężył ich pogląd. A jak nie zwycięży, to trzeba zmienić sąd lub sędziów.
Historia, w tym zwłaszcza nasza, polska, zna wiele przypadków tak pojmowanej polityki uprawianej przy pomocy interpretacji przepisów prawa, która przeradzała się w wojnę obsadzania sądów, które miały „przyklepać” ten czy inny pogląd interpretacyjny. Czy zmierzamy w tym kierunku? Sądzę, że obecny etap „przywrócenia praworządności” jest realizacją właśnie tego scenariusza. Jeżeli w dodatku w owej wojnie uczestniczyły również „obce potencje” – tak w I RP nazywano państwa, które wtrącały się w nasze sprawy wewnętrzne, korumpując zwłaszcza klasę polityczną – rozpoczynał się okres kryzysu a potem upadku; swego czasu również nasi „wielcy królowie” też brali łapówki, przy czym te ze wschodu były dowodem „zdrady”, a z zachodu – patriotyzmu.
Co więc trzeba zrobić, aby zejść z drogi? Odpowiedź od wieków jest taka sama: zwalczające się obozy muszą zawszeć kompromis interpretacyjny, bo wybór między różnymi wariantami treści norm prawnych może być uzgodniony w imię zasady pokoju w prawie i powszechnego szacunku do prawa. Gdybyśmy znaleźli niezależnych naukowców, którzy z zasady nie byliby zaangażowani politycznie, to im można by powierzyć im rolę arbitrów w tym sporze. Byłoby to „opinio doctorum”, które wydawały średniowieczne uniwersytety, bo wówczas jeszcze nie było polityki i lobbingu w nauce, a przynajmniej nic o niej nie wiemy. Może marszałkowie Sejmu i Senatu powołaliby niezależną Radę Naukową złożoną z niezaangażowanych politycznie specjalistów, którzy pełniliby tę rolę?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1499
Mówiąc o Imperium Brytyjskim, ktoś kiedyś (ponoć Winston Churchill) sformułował myśl, że ów upadły (po cichu) przed ponad półwieczem twór „nie miał przyjaciół, lecz wyłącznie interesy”. Zapewne to prawda, pod wszakże dwoma warunkami:
– przyjaźń w stosunkach międzynarodowych jest możliwa, lecz lepiej nie być nią obciążonym, bo ogranicza pole manewru i może być sprzeczna właśnie z interesami danego państwa;
– faktycznie realizowane interesy są w rzeczywistości interesami danego państwa, a nie jego protektorów czy wręcz wrogów; ponoć tylko wielkie mocarstwa mogą działać w swoim rzeczywistym interesie, reszta musi oszukiwać siebie i innych, że służąc komuś, (jakoby) działa dla swojego dobra.
Czy Imperium Brytyjskie spełniało w czasie swojej agonii powyższe kryterium? Raczej wątpię. Nie miało przyjaciół i nie realizowało swoich interesów. Zamiast, zgodnie z tradycją, iść ręka w rękę z Niemcami, które ustami Adolfa Hitlera zagwarantowały jego istnienie, zawarło nierównoprawny sojusz ze swoim historycznym wrogiem, czyli Stanami Zjednoczonymi, dla których najważniejszym celem strategicznym od początku powstania była… likwidacja tego imperium. Plan ten został w pełni zrealizowany, a Brytyjczykom pozostało robienie dobrej miny do złej gry, świętowanie zwycięstwa w 1945 roku, które było ich historyczną katastrofą i uczestnictwem w samolikwidacji.
Inną sprawą jest to, czy twór ten w ogóle miał szansę przetrwać, bo ruchy antykolonialne, pobudzone przez Związek Radziecki i ideologie lewicowe, prędzej czy później zrzuciłyby jarzmo brytyjskie i ograniczyłyby zwłaszcza grabież ich bogactw.
Po co przypominam tę zapyziałą i zupełnie nieaktualną już przeszłość? Ano po to, aby zastanowić się nad naszymi polskimi „interesami” i „przyjaciółmi” A.D. 2018. Do aksjomatów „polityków niepodległościowych” należą – w zależności od orientacji – dwie przeciwstawne tezy.
Za naszego przyjaciela a priori uznajemy:
– Niemcy i rządzoną przez nich Unię Europejską (liberałowie, lewica);
– Stany Zjednoczone i Izrael, a często to jedno i to samo (ruchy prawicowe).
W ciągu ostatnich kilku miesięcy dość boleśnie odczuliśmy, że nasza przyjaźń jest raczej nieodwzajemniona ze strony „strategicznego partnera” zza Oceanu, bo nie tylko ściąga z nas haracze za dostawy sprzętu wojskowego, nie pozwala rzetelnie skontrolować rozliczeń podatkowych swoich firm, które działają na naszym rynku, lecz również ingeruje w nasze sprawy wewnętrzne i każe nam wypłacać odszkodowania tym, którzy nie mają do tego prawa (np. słynna ustawa nr 447). Oczywiście, że przyjaciel tak nie postępuje, ale to my naiwnie uwierzyliśmy w tę przyjaźń.
Na razie próbujemy odzyskać równowagę, a w zasadzie podnieść się po ciężkim mordobiciu z rąk naszych „przyjaciół”. Im zależy na naszej przyjaźni tak długo, jak działamy w ich interesie. Gdy będziemy nieposłuszni, „przyjaźń” natychmiast się skończy i zacznie się publiczne poniżanie. Wiedzą, że mogą nami poniewierać, bo sami zamknęliśmy swoje wszelkie alternatywne drogi:
– jesteśmy z własnej woli wrogiem Rosji, mimo że nie ma ona nieprzyjaznych interesów w stosunku do Polski – co nie oznacza, że ich nie będzie mieć;
– w stosunku do Niemiec nasza wrogość ma wyłącznie charakter werbalny, bo w żadnym stopniu nie ograniczyliśmy swojego podporządkowania ich interesom, np. likwidowane są kolejne zakłady produkcyjne w Polsce, które mogłyby być konkurencją dla niemieckiej gospodarki.
Jako część protektoratu niemieckiego (Mitteleuropy) nie możemy być jednocześnie „strategicznym partnerem” USA, czyli częścią jego protektoratu, który zresztą nie sięga aż tak daleko.
Musimy również określić i zrozumieć swoje interesy, bo jak dotąd musieliśmy przyjąć za swoje to, co było na cudzą korzyść. Ale to wymaga odwagi i uczciwej debaty, na co się raczej nie zanosi. Przecież nasza „niepodległość” dotyczy tylko Rosji.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 611
Ciekawe, czy można jeszcze to pytanie zadawać? Nie pada ono w mediach, które same siebie nazywają „opiniotwórczymi”, bo tam rządzi niepodzielnie cenzura proamerykańska, która dziś jest proukraińska. Od Gazety (Polskiej) do Gazety (Wyborczej) powtarzana jest „naczelna diagnoza” (niedawno mówiono tam zgodnie o „naczelnej chorobie”, którą był covid), że to „nasza wojna”, bo „Ukraińcy walczą (jakoby) w naszej obronie”.
Z tego, co można zrozumieć, to ponoć wojska rosyjskie idą na Berlin, Paryż, a po drodze na Warszawę i tylko przypadkowo potknęły się we wschodniej Ukrainie, ale chęć „odbudowy imperium” nakazuje Moskwie zaatakować Polskę, bo jest po drodze do Berlina. Hałaśliwi wyznawcy tej „teorii” jednocześnie potępiają Berlin i Paryż za ciche (i nie tylko ciche) sprzyjanie Rosji oraz dialog z Putinem (z „mordercą” przynajmniej nasi politycy – nie będą rozmawiać).
Czy to oznacza, że zarówno Niemcy jak i Francja nie chcą być częścią owego imperium zła i nie chcą ani ukraińskiej, ani polskiej obrony przed Rosją? A może mają zupełnie inną diagnozę obecnej sytuacji i gadanie o „odbudowie imperium przez Rosję” traktują jako nic nie znaczące bredzenie polskich polityków, a wojnę rosyjsko-ukraińską uznają jako niepotrzebny i szkodliwy konflikt lokalny, który wzmacnia ich zależność od ich rzeczywistego protektora, czyli USA? Bo prawdziwy Zachód nie boi się Rosji (nasza klasa polityczna ma tu przysłowiowe pełne spodnie) i należy do innego „imperium”, z którego wreszcie chciałby się kiedyś wyrwać. Ciekawe, czy w naszych, zdominowanych przez cenzurę „mediach głównego nurtu” ktoś dopuściłby możliwość debaty na ten temat. Szczerze wątpię.
Ważniejsze jest to, że dziś ów „główny nurt” uzurpuje sobie prawo reprezentowania wszystkich Polaków. Oni mówią za nas i w naszym imieniu. Proponowałbym, aby mówili za siebie”: to „ich wojna”. Ja też mogę mówić tylko za siebie: nie jest to „moja wojna” i to z kilku ważnych powodów:
po pierwsze nie boję się Rosji i nie mam jakichkolwiek danych, które potwierdziły tezę, że kraj ten chce zaatakować Polskę; jeżeli ktoś ma na ten temat udokumentowaną wiedzą, niech ujawni dowody. Jeżeli nie, to niech nas nie straszy „rosyjskim zagrożeniem”,
po drugie, antyrosyjskie władze w Kijowie prowadzą politykę, która nie ma wiele wspólnego z naszymi interesami. Kult Bandery, UPA czyli gloryfikację antypolskich polityków oraz organizacji, jest działaniem sprzecznym z naszym postrzeganiem historii (byli to wrogowie Polski, którzy afirmowali lub wręcz dokonali ludobójstwa naszych rodaków),
kontynuowanie tej wojny jest tylko w interesie Stanów Zjednoczonych, które odreagowują blamaż klęski agresji na Afganistan i Irak (my też uczestniczyliśmy w tych przegranych wojnach): dalsze wsparcie „zjednoczonego Zachodu” dla obecnych rządów w Kijowie nie tylko prowadzi do dalszego wyniszczenia ekonomicznego Ukrainy (kiedyś to był nasz istotny partner gospodarczy), lecz również prowadzi do zubożenia Polaków, którzy stracili nie tylko wschodnie rynki zbytu. Ta wojna zużywa nasze zasoby, czyli jest drogą do biedy.
Wniosek: trzeba kierować się własnymi interesami.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 507
Przez wiele stuleci (a może dłużej?) przyjmowaliśmy na wiarę pseudoteorie ekonomiczne, społeczne lub polityczne, którymi nieudolnie tłumaczyliśmy swoje nieszczęścia współczesności i przy ich pomocy z reguły błędnie przewidywaliśmy przyszłość. Lista tych pseudoteorii jest długa: zaczynając od koncepcji „wyższości rasy białej”, a zwłaszcza „germańskiej” lub „aryjskiej” nad „rasami niższymi”, kończąc na „nieuchronnym” i - w perspektywie – „ostatecznym zwycięstwie liberalnej demokracji” nad wszelkimi innymi formami ustrojowymi.
My też mamy swoje pseudoteorie, których – mimo upływu wielu dziesięcioleci – nie udało się nam przezwyciężyć. Do dziś rządzą one naszą świadomością i degradują nas intelektualnie. Najbardziej czytelny przykład? Dotyczy on zwłaszcza „Twórcy Niepodległości”. To apologia zawartej w 1920 roku - nieratyfikowanej przez Sejm i bezsensownej - umowy między Piłsudskim a Petlurą, której skutkiem bezpośrednim była tzw. wyprawa kijowska. Doprowadziła ona do umocnienia, a nie osłabienia bolszewickiego reżimu oraz sprowokowała „pełnoskalową” wojnę z tym państwem, w której ogromnym kosztem udało nam się jakoś obronić. Uratował nas „Cud nad Wisłą”, a epilogiem tego „sukcesu” był 17 września 1939 roku. Ta klęska jest przedstawiana jako „sukces” i ma być wzorcem na przyszłość.
Przy pomocy podobnych teorii tłumaczymy „sukcesy” terapii szokowej sprzed trzydziestu lat, która ponoć była też wielkim osiągnięciem. Dziś dobrze wiemy, że jej jedynym celem było zniszczenie istotnej części polskiej gospodarki (gdzie jest obecnie polski przemysł stoczniowy, hutniczy, lotniczy, elektroniczny, gdzie jest polska flota morska, rybacka i śródlądowa?) po to, aby bezrobocie wygnało z Polski (i nie tylko – z całej Europy Wschodniej) miliony ludzi chętnych do pracy na Zachodzie. Oddaliśmy prawdopodobnie około 2 milionów naszych obywateli, bo w Polsce czekały ich tylko bezrobocie i bieda.
Po co ten wstęp? Otóż po to, aby wysunąć przed nawias najważniejszy problem współczesnej gospodarki polskiej: praca jest zbyt droga, aby opłacało się prowadzić istotną część (większość?) działalności o pozarolniczym charakterze. Poza tym podaż rąk do pracy kurczy się, bo powoli już odczuwamy skutki zapaści demograficznej.
Jesteśmy już „prawdziwym Zachodem”: już w latach osiemdziesiątych, a nawet siedemdziesiątych, zeszłego wieku wszystkie bogate państwa Starej Europy przeżywały ten kryzys. Rozwiązywano go m.in. przy pomocy nie tylko imigracji z byłych kolonii, ale również przez zniszczenie gospodarki byłych „demoludów” po to, aby wycisnąć z nich miliony biednych, lecz wykształconych i chętnych do pracy ludzi.
Wróćmy na nasze podwórko. Przez ostatnie kilkanaście lat to my korzystaliśmy z podaży taniej siły roboczej z Ukrainy, której katastrofa ekonomiczna i polityczna, zwłaszcza po 2014 roku, rozwiązywała nasze problemy ekonomiczne. Wyciśniętych z Polski pracowników częściowo zastępowali nędzarze ze Wschodu, którym opłacało się pracować za połowę polskiej dniówki, a nawet za mniej.
Jednym z największych paradoksów obecnej wojny jest to, że miliony nowych imigrantów z tego państwa nie chcą tu pracować: wręcz odwrotnie - ci co chcieli pracować w dłużej - w części wyjechali, a przyjechali ci, których żądania płacowe nie odbiegają zbytnio od poziomu rynkowego, a ten jest w wielu przypadkach nieopłacalny dla pracodawców. I koło zamyka się. Prawdopodobnie rozwinie się istniejący już import siły roboczej z najbiedniejszych państw Azji (np. Nepalu) lub czarnej Afryki. Ale problem jest znacznie bardziej uniwersalny: gospodarka tzw. Zachodniej Europy jest opłacalna tylko wtedy, gdy korzysta z zasobu taniej siły roboczej biedaków, którzy chcą zaharowywać się za marne grosze.
Co te rozważania mają wspólnego z relacjami polsko-rosyjskimi? Ano tylko tyle, że w czasie gdy Rosją rządzili bolszewicy i postbolszewicy, owym zasobem taniej siły roboczej byli dla sowieckiego przemysłu i rolnictwa przede wszystkim Rosjanie i inne narody byłego imperium Romanowów, a do pracy zmuszano ich nie tylko nędzą, lecz również terrorem i upodleniem. Czyli pseudoteorie przeciwstawiające „zachodnią” i „wolnorynkową” gospodarkę komunistycznej despotii niewiele tłumaczą: raczej zaciemniają zrozumienie współczesnego świata. W naszych snach po raz kolejny pokonujemy „imperium zła”. Czy wierząc w pseudoteorie możemy odnieść ten sukces?
Witold Modzelewski