Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1036
Zaabsorbowani bez reszty codziennością, w której niepodzielnie panują dwie królowe: Pani Kwarantanna i Pani Kampania Wyborcza, nie dostrzegaliśmy jednej z dwóch najważniejszych okrągłych rocznic tego roku, czyli siedemdziesięciopięciolecia bezwarunkowej kapitulacji Niemiec w dniu 8 albo 9 maja 1945 r. Różnica dat wynika stąd, że według czasu środkowoeuropejskiego podpisanie kapitulacji nastąpiło jeszcze 8 maja, a według czasu moskiewskiego już następnego dnia.
W naszym kraju – nawet gdyby nie było epidemii – rocznica ta przeszłaby bez echa, bo obowiązywała poprawność historyczna (skazuje na niepamięć wszystkie daty związane z tamtym zwycięstwem, które jest przedstawiane na siłę jako klęska. Nie będzie również hucznych obchodów tej rocznicy we wszystkich stolicach byłej koalicji antyhitlerowskiej, bo wielkie i małe kraje pokonał koronawirus, który jest ojcem pierwszej królowej na literę K. Możemy więc bez zbędnej pompy mówić o tej dacie patrząc na nią z naszej perspektywy, zachowując w tle obecny obraz stosunków polsko-rosyjskich.
Być może ktoś chce unieważnić tę datę, zastępując ją nowotworzoną mitologią „podziemia antykomunistycznego”, a zwłaszcza ucieczki z okupowanej jeszcze w 1945 r. Polski tzw. Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych, bo przecież historię piszą również politycy, którzy zawsze znajdą usłużnych historyków. Piszę to bez ironii i goryczy, bo mieliśmy w naszej przeszłości różne, nie zawsze chwalebne epizody. Pod koniec wojny Niemcy chcieli nawet powtórzyć eksperyment z lat 1916-1918, tworząc Polnische Wehrmacht, który miał stanąć u boku „Tysiącletniej Rzeszy” i walczyć z Armią Radziecką. Szczęśliwie nic z tego nie wyszło, ale być może twórcy współczesnej polityki historycznej powinni odgrzebać w berlińskich archiwach nazwiska tych nielicznych „bohaterów” (było ich kilkuset), którzy chcieli przeciwstawić się „komunistycznemu zniewoleniu”, walcząc z bronią w ręku w obronie „niemieckiego dzieła odbudowy Europy” lat 1939-1945. Może „dekomunizując przestrzeń publiczną” należy poświęcić im tablicę pamiątkową?
Nie posunę się dalej, bo gorzka ironia powinna mieć swoje granice. Czy obok Niemiec i ochotników do Polnische Wehrmacht możemy wymienić innych przegranych, którzy w ten czy inny sposób zaliczają się do naszej nie podlegającej zapomnieniu przeszłości? Ich lista nie jest długa, obejmuje ludzi oraz środowiska mające jakieś znaczenie w tamtym czasie.
Pierwszymi przegranymi byli postpiłsudczycy, tworzący tzw. obóz sanacyjny. Od katastrofy wrześniowej z 1939 roku kończącej historię Drugiej Rzeczypospolitej minęło wówczas ponad pięć lat, czyli z ówczesnej perspektywy było to dosłownie wczoraj. Co ważniejsze, liderzy tego obozu, którzy wciąż mieli ambicje polityczne, działając zarówno na terenie okupowanej Polski jak i londyńskiej emigracji, bardzo chcieli powrotu do władzy.
Zwycięstwo dopełnione w dniu 8 (9) maja 1945 r. przekreśliło ich szanse na zawsze. W ich głowach jeszcze w 1944 r. roiła się koncepcja powtórki roku 1918, a zwłaszcza wybuchu nowej rewolucji w Niemczech, która miała wyłonić nowych polityków niemieckich, a „nowe Niemcy” miały tylko powstrzymać radziecką ofensywę, ale również stworzyć polityczny parasol dla reaktywacji jakiegoś pseudopolskiego rządu, w którym byłoby miejsce dla postpiłsudczyków. Wbrew obecnej propagandzie historycznej byli sanatorzy nie byli jakkolwiek partnerami dla państw anglosaskich, podobnie jak ich nie żyjący już ich lider w latach 1916-1920.
Polscy politycy emigracyjni dzierżący ster londyńskich rządów byli od zawsze i na zawsze przeciwnikami sanacji, a premier ostatniego, uznawanego międzynarodowo rządu w Londynie, był działaczem ludowym wywodzącym się z sanacyjnej Wielkopolski. Dobrze pamiętał zorganizowany w 1938 r. antyrządowy strajk chłopski rozstrzelany w sensie dosłownym przez policję również przy pomocy ciężkich karabinów maszynowych. Dziś obowiązujące bajeczki na temat Drugiej Rzeczypospolitej wykreśliły te ofiary z naszej historii.
W 1945 roku byli sanatorzy nie po raz pierwszy okazali się równie kiepskimi politykami, tak jak wcześniej udowodnili brak wojskowych kwalifikacji, mimo że tak lubili przebierać się w mundury wojskowe. Dla nich zakończone w Berlinie wspólne zwycięstwo Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego nad Niemcami było najczarniejszym z możliwych scenariuszy. A my do dziś powtarzamy ich polityczne diagnozy (np. teorię dwóch wrogów), które – podobnie jak w przeszłości – mogą ściągnąć na nasz naród nic więcej oprócz upokorzeń i katastrof.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 997
Dogmatem Trzeciej RP w jej wszystkich, zarówno prawicowych, jak i lewicowych, wariantach jest potępienie w czambuł lub wręcz wykreślenie z historii niepodległej Polski lat 1944–1989, czyli czasów „sowieckiej okupacji”. Zgodnie z tym dogmatem, przed trzydziestu laty po raz drugi w tamtym stuleciu „odzyskaliśmy niepodległość”, czyli zamieniliśmy sowiecki protektorat na jego lepsze, zachodnie wersje: niemiecką (w przypadku partii liberalnych i lewicowych) lub amerykańsko-izraelską (w przypadku partii prawicowych).
Nasi nowi protektorzy nie musieli nas ujarzmiać ani przekupywać. Sami z własnej woli oddaliśmy się w ich zarząd, więcej – zabiegaliśmy o względy uległością. Zrobiliśmy wszystko, czego od nas zażądano: zlikwidowaliśmy większość przemysłu, otworzyliśmy rynek zbytu dla „ichniej” konkurencji, zniszczyliśmy państwowy sektor w rolnictwie, który miał silną pozycję na ziemiach byłej Rzeszy Niemieckiej z 1937 roku, oddaliśmy (i oddajemy) całe pokolenia własnych obywateli, aby tworzyli (choć nie stworzyli) białą konkurencję dla „kolorowych” imigrantów na rynku pracy Niemiec i całej Starej Europy, oraz zgodziliśmy się na fikcję istnienia wyimaginowanej „mniejszości niemieckiej” w Polsce, choć Polacy u nich nie mają praw mniejszości (są przeznaczeni do zniemczenia), mimo że nawet hitlerowskie rządy przez pewien czas tolerowały Związek Polaków w Niemczech (dziś rzecz nie do pomyślenia).
Wreszcie w pełni godzimy się na wyprzedaż za bezcen swojego majątku państwowego i prywatnego, oczywiście tylko „słusznym” inwestorom, niszczymy kontrolami podatkowymi miejscowych konkurentów zagranicznych inwestorów, a także w pełni akceptujemy nadzwyczajne przywileje podatkowe dla tych ostatnich oraz negliżujemy sektor publiczny przez wpuszczenie doń „międzynarodowego biznesu konsultingowego”, który głównie zajmuje się zbieraniem informacji dla swoich mocodawców (żaden prywatny przedsiębiorca nie dopuściłby kogoś takiego do swoich tajemnic).
Najważniejsze, że przez dwadzieścia lat utrzymywaliśmy w biedzie większość społeczeństwa, co było niezbędne dla:
− opłacalności inwestycji na terenie Polski (jedyny walor – tania siła robocza);
− dobrowolnego wyjazdu możliwie największej części młodego pokolenia do „lepszego świata”.
O innych „drobiazgach” typu kupowanie za wygórowane ceny nikomu niepotrzebnego uzbrojenia już nie wspomnę, bo po co? Wiemy, że przynależność do „wolnego świata” drogo kosztuje. Jesteśmy tzw. realistami.
Przed nami jednak dwa najtrudniejsze testy naszej państwowości – otóż musimy zwrócić „prawowitym właścicielom” ich majątek, pozostawiony na terenach obecnej Polski, który – jak wiemy – zagrabili „komuniści”. O jego zwrot już upomniały się organizacje żydowskie, uzurpujące sobie prawo do reprezentowania nieistniejących prywatnych spadkobierców, oraz – w przypadku Niemiec – jakieś „powiernictwa pruskie”, które uznaje się za właściciela majątku byłych obywateli III Rzeszy („wypędzonych”)
Pseudoprawne uzasadnienie tych roszczeń wymagałoby długiego wywodu, streszczę je więc najkrócej:
− w przypadku Niemców jest nim brak uznania zmian własnościowych na terenie obecnej Polski – mimo uznania granicy na Odrze i Nysie; prywatny majątek obywateli III Rzeszy położony na tych terenach nie przestał (jakoby) być ich własnością, bo tak to sobie wymyślili ich prawnicy;
− w przypadku Żydów jest nim „nieskuteczność” prawa polskiego w kwestii dziedziczenia tzw. kaduków – spadki nieposiadające spadkobierców ustawowych lub testamentowych stają się zgodnie z prawem własnością państwa; jak to wymyślili „ichni” prawnicy, jest tu wyjątek dla majątku pożydowskiego, który (jakoby) nie podlega dziedziczeniu przez państwo polskie.
Biorąc pod uwagę skalę tych „roszczeń”, obejmujących m.in. jedną trzecią nieruchomości (Ziemie Odzyskane), mowa jest tu o kwotach liczonych w setkach miliardów złotych, a może nawet więcej.
Najgroźniejszy jest obecnie wątek żydowski, ponieważ ma wsparcie władz amerykańskich (słynna ustawa 447), a przed tym państwem każde władze w Warszawie leżą plackiem i bardzo dobrze czują się w tej roli. Dalsza uległość będzie prowadzić tylko do eskalacji żądań i może dojść do tego, że to polskie sądy będą orzekać o wypłacie odszkodowań lub zwrocie nieruchomości na podstawie „prawa”, które będziemy uznawać za własne.
Jakoś cicho jest o tym problemie w polskich mediach. Jest on wstydliwy i świadomie przemilczany przez obywateli oraz całość naszej w większości, pożal się Boże, klasy politycznej. Jedyną szansą na przeciwstawienie się tym „roszczeniom” jest częściowe uzależnienie się od obecnych protektorów poprzez zbliżenie do przeciwników naszych „wierzycieli”. Tymi państwami są Rosja (w przypadku „roszczeń” żydowsko-amerykańskich) i Chiny (w przypadku „roszczeń” niemieckich). Czy nasza dyplomacja może się podjąć takiego zadania? To przecież nie jest aż tak trudne – wystarczy pójść na korepetycje do Viktora Orbána.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 892
Dyskusje o przeszłości zastępują, a już na pewno wypełniają, wojenki prowadzone na specyficznym froncie, na którym zderzają się przeciwstawne „polityki historyczne”. Każdy nieświadomy uczestnik tychże debat jest wciąż ostrzegany, że nie wolno „pisać historii na nowo” (to już jest tzw. myślozbrodnia), obowiązuje bezwzględny zakaz dyskusji na wszystkie tematy, które są istotą i celem danej polityki historycznej, bo przecież ów dyskurs nie ma na celu ustalenia jakiejkolwiek prawdy historycznej, lecz rządzi się koniecznością opowiedzenia się po jakiejś stronie.
Nie ma tu miejsca dla symetrystów: albo stoisz wiernie u tronu „naszej” prawdy historycznej, albo jesteś wrogiem, gdy twoje poglądy nawet tylko pośrednio pokrywają się z wrogą nam polityką historyczną. Wybór jest między rolą „wiernego wyznawcy”, albo „agenta wpływu”. Trzeba mieć te same co do joty poglądy, a opiniotwórczym komentatorom „nie mieści się w głowie” jakikolwiek pluralizm w ramach jednego obozu: podziały muszą być jasne i nie pozostawiać jakichkolwiek wątpliwości.
Mierząc to zjawisko według wskaźnika DGP, gdzie pełny i bezwzględny podział na obozowe myślenie, nie przewidujący żadnych stanów pośrednich, wynosi 1, obecny stan dyskusji historycznej na temat naszej przeszłości w stosunkach polsko-rosyjskich już oscyluje między 0,95 a 0,98. Nie muszę wyjaśniać, skąd wziął się wskaźnik DGP – wystarczy lektura opiniotwórczych mediów codziennych.
Ów przydługi i dość ogólny wstęp poprzedza przypomnienie dwóch inicjatyw pokojowych sprzed stu laty: pierwsza z przełomu lat 1919-1920, która nie zakończyła się sukcesem, druga z przełomu lat 1920-1921, którą zwieńczył pokój ryski. Obie dotyczyły stosunków polsko-bolszewickich. Przypomnę pokrótce fakty: pierwsza inicjatywa zawarcia pokoju wyszła ze strony rządu bolszewickiego, a dokładnie Komisarza Spraw Zagranicznych, hrabiego (tak, tak) Cziczerina, gdzie zaproponowano Polsce zawarcie traktatu pokojowego i ustalenie granicy pokrywającej się mniej więcej z linią frontu wojsk polskich i bolszewickich. Proponowana granica zostawiła po stronie polskiej ziemie położone na zachód od linii drugiego rozbioru z 1793 r. – daleko na wschód od linii Curzona. Inicjatywa ta została odrzucona przez ówczesnego Naczelnika Państwa, który na wiosnę 1920 r. rozpoczął tragiczną w skutkach tzw. wyprawę kijowską.
Pod wpływem państw byłej Ententy zostały podjęte po raz drugi negocjacje pokojowe z bolszewikami (formalne rozpoczęcie już w dniu 16 sierpnia 1920 r., czyli w chwili, gdy właśnie zdarzył się „Cud nad Wisłą”), co już w październiku tego roku doprowadziło do uzgodnienia wspólnej granicy, którą ostatecznie przyjęto w pokoju ryskim. Co najważniejsze, była to w zasadzie ta sama granica, którą ponad rok wcześniej proponował nam Cziczerin, czyli wspomniana już granica polsko-rosyjska po drugim rozbiorze Polski.
Dlaczego nie przyjęliśmy tej oferty, gdy dawano nam ją bez walki, a następnie sami ją zaproponowaliśmy pod dwóch kampaniach: przegranej (kijowskiej) i wygranej (warszawsko-niemeńskiej)? Przecież to jakiś nonsens: po co było prowadzić bezsensowną, kosztującą nas co najmniej kilkadziesiąt tysięcy zabitych i rannych (pada nawet liczba przekraczająca 150 tys. zł) wojnę, ponosząc do dziś nieoszacowane straty materialne zapewne liczone w wielu miliardach obecnych złotych, których doznało państwo słabe, które w lipcu i sierpniu 1920 r. o mały włos nie poniosło klęski tracąc swoją stolicę?
Na początku 1920 r. rządy bolszewickie zawarły całą serię trwałych układów pokojowych ze wszystkimi byłymi „okrainami” (tak się wtedy mówiło) państwa rosyjskiego (Litwą, Łotwą, Estonią, Finlandią). Były to układy kompromisowe, uwzględniające aspiracje terytorialne tych państw. Owe umowy okazały się trwałe, dając im prawie dwadzieścia lat pokoju. To długo jak na ówczesne realia. Tylko my musieliśmy najpierw przegrać, a potem wygrać wojnę, wykrwawiając i osłabiając nasze państwo.
Dlaczego więc w dzisiejszej debacie nie stawiamy tych pytań? Odpowiedź prawdopodobnie tkwi w istocie obecnej „polityki historycznej”, czyli jest poza rzeczową debatą. Do kanonów tej polityki należy apologia ówczesnego Naczelnika Państwa, który był (jakoby) zwycięzcą w wojnie polsko-bolszewickiej i jedynym obrońcą naszej niepodległości przez „nawałą ze wschodu”. To jego polityka doprowadziła do odrzucenia podanego nam na tacy pokoju, który po roku ciężkich walk dostaliśmy po raz drugi na tych samych warunkach. Czy kogoś, kto odpowiadał za ten obrót sprawy można uznać za wzorzec skuteczności i racjonalności politycznej? Ówcześni politycy, którzy rządzili naszym krajem przed stu laty nie mieli tu jakichkolwiek wątpliwości i wysłali go na polityczną emeryturę, z której mógł wrócić do władzy tylko w drodze zamachu stanu. Stało się to, jak pamiętamy, w maju 1926 r., kosztem kilkuset zabitych: ciekawe, czy w tym roku nasi współcześni postpiłsudczycy będą obchodzić – mimo zarazy – rocznicę tego puczu?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1350
Jesteśmy jednak fenomenem. Oryginalnym i unikatowym. Poprawność narzucona przez wszechobecnych rusofobów, którzy uważają, że między współczesną (i historyczną) Rosją a państwem bolszewickim nie ma żadnych różnic, wiąże się z bezkrytycznym uwielbieniem i wiernością wobec wszystkich (bez wyjątku) władz amerykańskich. Schemat ich doktryny jest dość prosty:
• współczesna Rosja, będąca kolejną mutacją bolszewizmu, jest „śmiertelnym niebezpieczeństwem” dla Polski;
• rządy amerykańskie („jak świat światem”) są z istoty antykomunistyczne, czyli… antyrosyjskie;
• musimy zachować całkowitą uległość wobec polityki amerykańskiej, bo jest ona gwarantem naszej „niepodległości”, której zagraża zdradziecki bolszewizm;
• USA jest jedynym supermocarstwem, a my jesteśmy dla nich „strategicznym sojusznikiem”, politycy amerykańscy mają zaś podobne antybolszewickie fobie co autorzy tej doktryny.
Doktryna ta wkroczyła również do oficjalnych dokumentów. Jej zwolennikami (przynajmniej werbalnie) są ponoć obecny minister obrony i… Prezydent RP.
Nie będę się znęcał nad absurdami i sprzecznościami tej doktryny, a jej wyznawcom polecam amerykańską (tak!) literaturę na temat roli tego państwa w kreowaniu i obronie bolszewizmu. Niedawno na naszym rynku pojawiła się książka Antony’ego C. Suttona pt. Wall Street a rewolucja bolszewicka, w której autor cytuje niepublikowane w Polsce dokumenty, potwierdzające znaną od stu lat tezę, że zniszczenie Rosji przez bolszewików sfinansował nie tylko kajzerowski rząd, lecz brali w tym udział również amerykańscy bankierzy. Ich interes był oczywisty: potencjał rosyjski był wówczas większy od amerykańskiego, a bolszewickie rządy, prowadząc absurdalną politykę ekonomiczną, będą skutecznie hamować rozwój gospodarczy tego kraju, który nie stanie się przez to liczącym konkurentem.
Czy ten plan się udał? Oczywiście: „gospodarka socjalistyczna” przez ponad siedemdziesiąt lat dławiła siły wytwórcze Rosji, mimo posiadanej przewagi w zasobach naturalnych. Gdyby nie oddolne rozwiązanie Związku Radzieckiego, Stany Zjednoczone podtrzymywałaby byt rachitycznego supermocarstwa i jego postbolszewickich rządów.
Jeżeli więc, zdaniem autorów powyższej doktryny, obecna Rosja jest państwem kryptobolszewickim, które degraduje ekonomicznie tej kraj, to Waszyngton nie jest i nie będzie jego przeciwnikiem, bo Władimir Putin jest obrońcą strategicznych interesów amerykańskich.
To tylko jeden z zasadniczych wewnętrznych absurdów rusofobicznej doktryny. Bo jeżeli współczesna Ameryka jest jednak wrogo nastawiona do współczesnej Rosji, to albo założenie o jej postbolszewickim charakterze jest z istoty błędne, albo…
No właśnie: albo waszyngtońska polityka nie jest aż tak stabilna i przewidywalna, jak sądzą jej miłośnicy znad Wisły. W całym okresie istnienia, nawet w czasach tzw. zimnej wojny, Związek Radziecki nie zagroził nigdzie amerykańskim interesom. Więcej, rozprzestrzeniał swój ustrój w państwach, które tym samym wypadały z gry jako konkurenci Ameryki. Jedyny obecny rywal ekonomiczny Waszyngtonu – Chińska Republika Ludowa z jej gigantycznym potencjałem wytwórczym – jest dzieckiem polityki emancypacyjnej spod radzieckich wpływów.
Jeżeli współczesna Rosja nie jest – wbrew naszym wyobrażeniom – państwem bolszewickim, a tylko leczy rany po latach komunizmu i jelcynowskiego chaosu, to ma przed sobą jeszcze wiele do odbudowy, a nam z jej strony nic nie zagraża. Skąd więc nieukrywany strach będący obowiązującą poprawnością w publicznej narracji?
Witold Modzelewski