Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 835
Dyskusje o przeszłości zastępują, a już na pewno wypełniają, wojenki prowadzone na specyficznym froncie, na którym zderzają się przeciwstawne „polityki historyczne”. Każdy nieświadomy uczestnik tychże debat jest wciąż ostrzegany, że nie wolno „pisać historii na nowo” (to już jest tzw. myślozbrodnia), obowiązuje bezwzględny zakaz dyskusji na wszystkie tematy, które są istotą i celem danej polityki historycznej, bo przecież ów dyskurs nie ma na celu ustalenia jakiejkolwiek prawdy historycznej, lecz rządzi się koniecznością opowiedzenia się po jakiejś stronie.
Nie ma tu miejsca dla symetrystów: albo stoisz wiernie u tronu „naszej” prawdy historycznej, albo jesteś wrogiem, gdy twoje poglądy nawet tylko pośrednio pokrywają się z wrogą nam polityką historyczną. Wybór jest między rolą „wiernego wyznawcy”, albo „agenta wpływu”. Trzeba mieć te same co do joty poglądy, a opiniotwórczym komentatorom „nie mieści się w głowie” jakikolwiek pluralizm w ramach jednego obozu: podziały muszą być jasne i nie pozostawiać jakichkolwiek wątpliwości.
Mierząc to zjawisko według wskaźnika DGP, gdzie pełny i bezwzględny podział na obozowe myślenie, nie przewidujący żadnych stanów pośrednich, wynosi 1, obecny stan dyskusji historycznej na temat naszej przeszłości w stosunkach polsko-rosyjskich już oscyluje między 0,95 a 0,98. Nie muszę wyjaśniać, skąd wziął się wskaźnik DGP – wystarczy lektura opiniotwórczych mediów codziennych.
Ów przydługi i dość ogólny wstęp poprzedza przypomnienie dwóch inicjatyw pokojowych sprzed stu laty: pierwsza z przełomu lat 1919-1920, która nie zakończyła się sukcesem, druga z przełomu lat 1920-1921, którą zwieńczył pokój ryski. Obie dotyczyły stosunków polsko-bolszewickich. Przypomnę pokrótce fakty: pierwsza inicjatywa zawarcia pokoju wyszła ze strony rządu bolszewickiego, a dokładnie Komisarza Spraw Zagranicznych, hrabiego (tak, tak) Cziczerina, gdzie zaproponowano Polsce zawarcie traktatu pokojowego i ustalenie granicy pokrywającej się mniej więcej z linią frontu wojsk polskich i bolszewickich. Proponowana granica zostawiła po stronie polskiej ziemie położone na zachód od linii drugiego rozbioru z 1793 r. – daleko na wschód od linii Curzona. Inicjatywa ta została odrzucona przez ówczesnego Naczelnika Państwa, który na wiosnę 1920 r. rozpoczął tragiczną w skutkach tzw. wyprawę kijowską.
Pod wpływem państw byłej Ententy zostały podjęte po raz drugi negocjacje pokojowe z bolszewikami (formalne rozpoczęcie już w dniu 16 sierpnia 1920 r., czyli w chwili, gdy właśnie zdarzył się „Cud nad Wisłą”), co już w październiku tego roku doprowadziło do uzgodnienia wspólnej granicy, którą ostatecznie przyjęto w pokoju ryskim. Co najważniejsze, była to w zasadzie ta sama granica, którą ponad rok wcześniej proponował nam Cziczerin, czyli wspomniana już granica polsko-rosyjska po drugim rozbiorze Polski.
Dlaczego nie przyjęliśmy tej oferty, gdy dawano nam ją bez walki, a następnie sami ją zaproponowaliśmy pod dwóch kampaniach: przegranej (kijowskiej) i wygranej (warszawsko-niemeńskiej)? Przecież to jakiś nonsens: po co było prowadzić bezsensowną, kosztującą nas co najmniej kilkadziesiąt tysięcy zabitych i rannych (pada nawet liczba przekraczająca 150 tys. zł) wojnę, ponosząc do dziś nieoszacowane straty materialne zapewne liczone w wielu miliardach obecnych złotych, których doznało państwo słabe, które w lipcu i sierpniu 1920 r. o mały włos nie poniosło klęski tracąc swoją stolicę?
Na początku 1920 r. rządy bolszewickie zawarły całą serię trwałych układów pokojowych ze wszystkimi byłymi „okrainami” (tak się wtedy mówiło) państwa rosyjskiego (Litwą, Łotwą, Estonią, Finlandią). Były to układy kompromisowe, uwzględniające aspiracje terytorialne tych państw. Owe umowy okazały się trwałe, dając im prawie dwadzieścia lat pokoju. To długo jak na ówczesne realia. Tylko my musieliśmy najpierw przegrać, a potem wygrać wojnę, wykrwawiając i osłabiając nasze państwo.
Dlaczego więc w dzisiejszej debacie nie stawiamy tych pytań? Odpowiedź prawdopodobnie tkwi w istocie obecnej „polityki historycznej”, czyli jest poza rzeczową debatą. Do kanonów tej polityki należy apologia ówczesnego Naczelnika Państwa, który był (jakoby) zwycięzcą w wojnie polsko-bolszewickiej i jedynym obrońcą naszej niepodległości przez „nawałą ze wschodu”. To jego polityka doprowadziła do odrzucenia podanego nam na tacy pokoju, który po roku ciężkich walk dostaliśmy po raz drugi na tych samych warunkach. Czy kogoś, kto odpowiadał za ten obrót sprawy można uznać za wzorzec skuteczności i racjonalności politycznej? Ówcześni politycy, którzy rządzili naszym krajem przed stu laty nie mieli tu jakichkolwiek wątpliwości i wysłali go na polityczną emeryturę, z której mógł wrócić do władzy tylko w drodze zamachu stanu. Stało się to, jak pamiętamy, w maju 1926 r., kosztem kilkuset zabitych: ciekawe, czy w tym roku nasi współcześni postpiłsudczycy będą obchodzić – mimo zarazy – rocznicę tego puczu?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1287
Jesteśmy jednak fenomenem. Oryginalnym i unikatowym. Poprawność narzucona przez wszechobecnych rusofobów, którzy uważają, że między współczesną (i historyczną) Rosją a państwem bolszewickim nie ma żadnych różnic, wiąże się z bezkrytycznym uwielbieniem i wiernością wobec wszystkich (bez wyjątku) władz amerykańskich. Schemat ich doktryny jest dość prosty:
• współczesna Rosja, będąca kolejną mutacją bolszewizmu, jest „śmiertelnym niebezpieczeństwem” dla Polski;
• rządy amerykańskie („jak świat światem”) są z istoty antykomunistyczne, czyli… antyrosyjskie;
• musimy zachować całkowitą uległość wobec polityki amerykańskiej, bo jest ona gwarantem naszej „niepodległości”, której zagraża zdradziecki bolszewizm;
• USA jest jedynym supermocarstwem, a my jesteśmy dla nich „strategicznym sojusznikiem”, politycy amerykańscy mają zaś podobne antybolszewickie fobie co autorzy tej doktryny.
Doktryna ta wkroczyła również do oficjalnych dokumentów. Jej zwolennikami (przynajmniej werbalnie) są ponoć obecny minister obrony i… Prezydent RP.
Nie będę się znęcał nad absurdami i sprzecznościami tej doktryny, a jej wyznawcom polecam amerykańską (tak!) literaturę na temat roli tego państwa w kreowaniu i obronie bolszewizmu. Niedawno na naszym rynku pojawiła się książka Antony’ego C. Suttona pt. Wall Street a rewolucja bolszewicka, w której autor cytuje niepublikowane w Polsce dokumenty, potwierdzające znaną od stu lat tezę, że zniszczenie Rosji przez bolszewików sfinansował nie tylko kajzerowski rząd, lecz brali w tym udział również amerykańscy bankierzy. Ich interes był oczywisty: potencjał rosyjski był wówczas większy od amerykańskiego, a bolszewickie rządy, prowadząc absurdalną politykę ekonomiczną, będą skutecznie hamować rozwój gospodarczy tego kraju, który nie stanie się przez to liczącym konkurentem.
Czy ten plan się udał? Oczywiście: „gospodarka socjalistyczna” przez ponad siedemdziesiąt lat dławiła siły wytwórcze Rosji, mimo posiadanej przewagi w zasobach naturalnych. Gdyby nie oddolne rozwiązanie Związku Radzieckiego, Stany Zjednoczone podtrzymywałaby byt rachitycznego supermocarstwa i jego postbolszewickich rządów.
Jeżeli więc, zdaniem autorów powyższej doktryny, obecna Rosja jest państwem kryptobolszewickim, które degraduje ekonomicznie tej kraj, to Waszyngton nie jest i nie będzie jego przeciwnikiem, bo Władimir Putin jest obrońcą strategicznych interesów amerykańskich.
To tylko jeden z zasadniczych wewnętrznych absurdów rusofobicznej doktryny. Bo jeżeli współczesna Ameryka jest jednak wrogo nastawiona do współczesnej Rosji, to albo założenie o jej postbolszewickim charakterze jest z istoty błędne, albo…
No właśnie: albo waszyngtońska polityka nie jest aż tak stabilna i przewidywalna, jak sądzą jej miłośnicy znad Wisły. W całym okresie istnienia, nawet w czasach tzw. zimnej wojny, Związek Radziecki nie zagroził nigdzie amerykańskim interesom. Więcej, rozprzestrzeniał swój ustrój w państwach, które tym samym wypadały z gry jako konkurenci Ameryki. Jedyny obecny rywal ekonomiczny Waszyngtonu – Chińska Republika Ludowa z jej gigantycznym potencjałem wytwórczym – jest dzieckiem polityki emancypacyjnej spod radzieckich wpływów.
Jeżeli współczesna Rosja nie jest – wbrew naszym wyobrażeniom – państwem bolszewickim, a tylko leczy rany po latach komunizmu i jelcynowskiego chaosu, to ma przed sobą jeszcze wiele do odbudowy, a nam z jej strony nic nie zagraża. Skąd więc nieukrywany strach będący obowiązującą poprawnością w publicznej narracji?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 535
Na wiosnę 1920 roku rozpoczęła się jedna z najbardziej bezsensownych i wyjątkowo kosztownych naszych operacji wojskowych XX wieku, o skutkach porównywalnych tylko z Powstaniem Warszawskim. Idzie tu o tzw. wyprawę kijowską, czyli przegraną z kretesem agresywną kampanię, która wedle ostrożnych szacunków kosztowała nas około dwustu tysięcy zabitych. Skończyło się to nie tylko upokarzającą porażką „geniusza niepodległości”, lecz czymś znacznie gorszym, bo na karkach uciekających w popłochu wojsk polskich wtargnęły na ziemie etnicznie polskie „bolszewickie hordy” i niewiele brakowało, aby zdobyły Warszawę.
Załamany tą klęską ówczesny „Naczelnik Państwa” i wódz naczelny podał się do dymisji. Wręczył ten akt premierowi Wincentemu Witosowi i dał mu wolną rękę co do jego ogłoszenia, a sam… udał się do swojej przyszłej żony w kluczowym momencie tzw. bitwy warszawskiej.
Inny ważny polityk tamtej epoki – przywódca Narodowej Demokracji – szybko wyjechał do Poznania w celu stworzenia „swojego” rządu, w razie gdyby do Warszawy wkroczyli bolszewicy. Nasza świeżej daty państwowość rozsypywała się jak domek z kart, mógł ją uratować tylko cud, a – jak wiemy – cuda się zdarzają, zwłaszcza nad Wisłą (w państwach laickich i protestanckich „cudów nie ma”).
Nie znamy jeszcze wielu szczegółów na temat przyczyny owej nieszczęsnej wyprawy. Według zgodnej relacji historyków jej inicjatorem był oczywiście Józef Piłsudski, który chciał tą drogą stworzyć marionetkowy rząd „niepodległej Ukrainy” z prawie już zapomnianym atamanem Petlurą na czele. Ów figurant nie miał żadnego poparcia w swoim kraju, ale przecież wiadomo, że nasi nominaci zawsze reprezentują na Ukrainie prawdziwe „siły niepodległościowe” w odróżnieniu od nominatów rosyjskich czy bolszewickich, którzy są wyłącznie orędownikami „ucisku” i „zależności”.
Czy był to prawdziwy cel owej wyprawy? Chyba ówcześni politycy polscy nie byli aż taki głupi, aby uwierzyć, że narodowa mozaika ówczesnej eksguberni kijowskiej, złożona z Rusinów, Rosjan, Żydów, Polaków i Ormian (w Kijowie dominowała ludność mówiąca wyłącznie po rosyjsku), poprze jakiegoś Petlurę. Była to postać równie groteskowa co większość wymyślonych przez obce państwa polityków tego regionu, a polskie poparcie było przysłowiowym gwoździem do trumny w jego „karierze politycznej”.
Jeśli prawdą jest, że pomysł owej wyprawy wyszedł z kręgu byłych agentów HK-Stelle, czyli austriackiego wywiadu, to ci ludzie świetnie wiedzieli, że:
− austriacka wersja „ukraińskiej niepodległości” z istoty jest antypolska i w nas widzą oni głównego i odwiecznego wroga;
− zdolność samoorganizacji jakiejkolwiek państwowości przez ukraińskich nacjonalistów jest na tak niskim poziomie (co widzimy również po stu latach), że ów Petlura mógł każdego dnia zostać obalony lub zamordowany zarówno przez swoich przeciwników, jak i przez swoich zwolenników;
− umocnienie się jakiejkolwiek ukraińskiej państwowości od razu zrodzi roszczenia terytorialne tego tworu w stosunku do etnicznej Polski, bo przecież dwa lata wcześniej w pokoju brzeskim poprzednia wersja „samostijnej Ukrainy” (wymyślonej jak zawsze przez Niemców do spółki z Austriakami) dostała w prezencie kawał Podlasia i Chełmszczyznę.
Ewentualny sukces operacji kijowskiej byłby więc dla nas klęską. Czyli o co szło tak naprawdę? Część ówczesnych polityków była przekonana, że rzeczywistym celem było sprowokowanie bolszewików – mieli dostać pretekst do rozpoczęcia „marszu na zachód”, którego wtedy wcale jeszcze nie planowali. Wcześniej proponowali przecież Polsce bardzo korzystny pokój, bo nasza granica miała być przesunięta daleko bardziej na wschód w stosunku do stanu, który dopiero po dwóch latach powstał w wyniku pokoju ryskiego z 1921 roku. Czyli za darmo mogliśmy otrzymać więcej, niż uzyskaliśmy w wojnie z bolszewikami kosztującej nas setki tysięcy zabitych.
Przyjmijmy jednak za dobrą monetę obowiązujące wyjaśnienie celów tej wyprawy. Przypomnę, że mieliśmy skutecznie zainstalować w Kijowie jakiegoś uzurpatora, aby utworzył pseudoukraińskie państwo, które później przyłączy się do Polski. Miało to być realizacją „idei federacyjnej” autorstwa Józefa Piłsudskiego, który (jakoby) chciał powołać pod przywództwem Warszawy związek trzech państw: Polski (czyli Kongresówki wraz z Galicją Zachodnią), Litwy i Ukrainy.
Był to pomysł wręcz groteskowy; nie miał jakiegokolwiek poparcia ani wśród Ukraińców, ani wśród Litwinów. Najważniejsze, że nie miał on jakiegokolwiek poparcia wśród Polaków, a Piłsudski utrzymywał się przy władzy w latach 1918–1922 bez demokratycznej legitymacji. Większość ówczesnej klasy politycznej chciała się go jak najszybciej pozbyć, a służyła temu m.in. Konstytucja marcowa. Nienawidzili go endecy, pogardzali nim ludowcy, a skłóceni ze sobą socjaliści nigdy nie mieli szansy na zwycięstwo wyborcze (ani wtedy, ani później). Piłsudski mógł wrócić do władzy tylko w drodze zamachu stanu, co stało się w 1926 roku. W latach 1919–1922 był politykiem przegrywającym, jego pomysły nie miały poparcia, a on nie krył swojej pogardy do demokratycznej reprezentacji naszego kraju (czyli do władz Polski).
Piłsudczykom starczyłoby sił, aby dokonać zamachu stanu w Warszawie. Gdyby jednak stolicami „federacji” byłyby również ukraiński Kijów i litewskie Kowno (Wilno), zamach stanu zakończyłby się szybkim rozpadem tego tworu. Klęska wyprawy kijowskiej była więc mniejszym złem niż późniejsza katastrofa federacji polsko-litewsko-ukraińskiej.
Może ktoś wreszcie zbada nasze, a zwłaszcza bolszewickie archiwa i pozna rzeczywiste przyczyny wyprawy kijowskiej. Warto, bo nasza współczesna polityka ukraińska jest równie niemądra jak ta sprzed stu lat. Czy dziś bierzemy pod uwagę, że obecne państwo ukraińskie zakończy swoją historię, bo jego obywatele będą mieli dość pomajdanowych rządów, czyli kolejnych wcieleń ludzi pokroju atamana Petlury? Nasza druga „wyprawa kijowska” (tym razem wyłącznie o politycznym charakterze) też raczej skończy się klęską.
Witold Modzelewski
2020
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1242
Historia naszego wschodniego sąsiada wymagała wielokrotnego uwznioślenia i koloryzowania, bo jej rzeczywisty obraz często był przygnębiający lub wręcz haniebny. Władców wynosiły na tron i z niego strącały intrygi zagranicznych ambasadorów, obce pieniądze decydowały o polityce, która często była prowadzona wyłącznie w interesie sponsorów na szkodę Rosji.
Przypomnę tylko najbardziej znane fakty. Przewrót dokonany przez Elżbietę Piotrownę w 1740 roku był brytyjską intrygą, małżeństwo jej siostrzeńca (przyszłego Piotra III) z Zofią Anhalt-Zerbst (późniejszą Katarzyną II) było zaaranżowane przez Fryderyka Wielkiego, który miał w późniejszej władczyni wierną sojuszniczkę, mimo werbalnej wrogości, a zamordowanie Pawła I zainicjował, przeprowadził i sfinansował znów ambasador brytyjski.
Są to fakty znane i niekwestionowane przez badaczy, z reguły jednak bagatelizowane przez naszych (i zachodnich) historyków, dokonujących dość oryginalnej manipulacji: chwalą prozachodnich uzurpatorów, gdy działali w interesie mocodawców i jednocześnie ganią, gdy emancypowali się spod ich kurateli, co im się niekiedy zdarzało. Te pochwały były jednak czymś raczej wyjątkowym, bo w zasadzie cała zachodnia historiografia (w tym polska) maluje obraz Rosji w ciemnych barwach: taka tam „dzicz”, pełna okrucieństwa i podłości, kontrastująca z „oświeconą” i „przyjazną zwykłym ludziom” Europą Zachodnią, zaludnioną przez apostołów miłości i dobroci.
Również i my koloryzujemy naszą historię. Wyjątkiem są lata 1944–1989, w których „oczywistą” nędzę prezentujemy z masochistyczną przyjemnością („sowiecka agentura”, „renegaci”, „zniewolenie” itp.). Po tym okresie zaczynają się (a jakże) rządy nieskazitelnych patriotów i „niepodległościowych” partii, oczywiście „prozachodnich”, co tylko potwierdza ich oddanie dla „idei wolnego świata”. Tu nawet nikt nie tworzy jakichś pozorów: współpraca z CIA jest dowodem patriotyzmu, a z KGB – zdrady. Z obiektywnej perspektywy oba przypadki są co najmniej wątpliwe. Ale czy doczekaliśmy się wreszcie rządów, które chcą, a przede wszystkim mogą działać w naszym polskim interesie?
Na razie my również koloryzujemy zwłaszcza okres przedwojenny, który wbrew faktom był jakoby wzorcowym przykładem demokracji i gospodarki rynkowej (bzdury).
A teraz spójrzmy na „prawdziwy” Zachód. Swego czasu dziesiątki milionów Niemców zawierzyło Hitlerowi i jego rasistowskiej wizji ich państwa. Sromotna klęska, bezmiar zniszczeń i wielomilionowe ofiary drugiej wojny światowej, ale przede wszystkim wola zwycięzców nakazały Niemcom radykalną zmianę poglądów, odrzucenie legendy „uwielbianego wodza”, jego wizji i dorobku.
Mimo korzyści uzyskanych przez prawie każdego obywatela tego państwa, pochodzących z rabunku dóbr innych narodów, ludobójstwa, a przede wszystkim przywrócenia niewolnictwa, lata 1933–1945 zostały oficjalnie potępione: Niemcom nakazano widzieć zło w tym, co cenili (kochali?) i z czego korzystali pełnymi garściami.
Swoją drogą warto uświadomić sobie, że dwudziestowieczny kapitalizm był również ustrojem… niewolniczym, znacznie bardziej barbarzyńskim, szybciej i skuteczniej wyniszczającym przymusowych robotników, jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych niż oficjalne i powszechne niewolnictwo w czasach antycznych. Gdy zabrakło im rąk do pracy, nastąpiło załamanie ekonomiczne ich gospodarki.
Wróćmy jednak do zasadniczego wątku. Powszechne poparcie, wręcz uwielbienie jakiegoś przywódcy nie musi legitymować obiektywnie pozytywnych ocen jego dokonań, a on może być szkodnikiem działającym w cudzym interesie. Inaczej mówiąc, powszechną „miłością ludzi” może być darzony również obcy agent, nawet ludobójca, a kolejne pokolenia jego wyznawców mogą tylko przeszkadzać w trzeźwej ocenie dokonań swojego idola.
Niemcy i Rosjanie, rządzeni w XX wieku przez krwawych tyranów, usłyszeli własny lub obcy nakaz ich potępienia. Zburzyli ich pomniki, rehabilitowali (częściowo) ofiary, uciszyli wyznawców i zmienili podręczniki historii.
Po co przypominam te fakty? Ano tylko dla zobrazowania tła naszych polskich problemów z przeszłością. My wciąż nie bardzo umiemy się rozliczyć z tym, co było: koloryzujemy okres międzywojenny, a wieszamy psy na Polsce Ludowej. Musimy kiedyś dojrzeć do trzeźwej samooceny. W latach 1944–1989 było akurat odwrotnie: piętnowano międzywojnie, ale krytyka była bardziej powściągliwa i obiektywna w porównaniu z obecnymi kubłami pomyj wylewanymi na „sowieckich agentów” typu Bierut, Gomułka czy Jaruzelski. Nie jest ważne to, że stajemy się przez to jeszcze głupsi. To nam wcale nie przeszkadza, bo nikomu nie jest potrzebna nasza mądrość.
Gorzej, że z tego koloryzowanego obrazu II RP wyciągamy wnioski na dziś i jutro, przez co pogrążamy się we współczesnym świecie nonsensów. Bo kimże byli przywódcy ówczesnego Państwa Polskiego? Wyjątkowymi dyletantami, bez demokratycznej legitymacji władzy (od 1926 roku), co usiłowali ukryć, plotąc na okrągło o „niepodległości”. Trzeba umieć ocenić trzeźwo ich dokonania, bo nie obronili obywateli II RP przed grabieżą i ludobójstwem lat 1939–1945.
Witold Modzelewski