Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 558
Przez wiele stuleci (a może dłużej?) przyjmowaliśmy na wiarę pseudoteorie ekonomiczne, społeczne lub polityczne, którymi nieudolnie tłumaczyliśmy swoje nieszczęścia współczesności i przy ich pomocy z reguły błędnie przewidywaliśmy przyszłość. Lista tych pseudoteorii jest długa: zaczynając od koncepcji „wyższości rasy białej”, a zwłaszcza „germańskiej” lub „aryjskiej” nad „rasami niższymi”, kończąc na „nieuchronnym” i - w perspektywie – „ostatecznym zwycięstwie liberalnej demokracji” nad wszelkimi innymi formami ustrojowymi.
My też mamy swoje pseudoteorie, których – mimo upływu wielu dziesięcioleci – nie udało się nam przezwyciężyć. Do dziś rządzą one naszą świadomością i degradują nas intelektualnie. Najbardziej czytelny przykład? Dotyczy on zwłaszcza „Twórcy Niepodległości”. To apologia zawartej w 1920 roku - nieratyfikowanej przez Sejm i bezsensownej - umowy między Piłsudskim a Petlurą, której skutkiem bezpośrednim była tzw. wyprawa kijowska. Doprowadziła ona do umocnienia, a nie osłabienia bolszewickiego reżimu oraz sprowokowała „pełnoskalową” wojnę z tym państwem, w której ogromnym kosztem udało nam się jakoś obronić. Uratował nas „Cud nad Wisłą”, a epilogiem tego „sukcesu” był 17 września 1939 roku. Ta klęska jest przedstawiana jako „sukces” i ma być wzorcem na przyszłość.
Przy pomocy podobnych teorii tłumaczymy „sukcesy” terapii szokowej sprzed trzydziestu lat, która ponoć była też wielkim osiągnięciem. Dziś dobrze wiemy, że jej jedynym celem było zniszczenie istotnej części polskiej gospodarki (gdzie jest obecnie polski przemysł stoczniowy, hutniczy, lotniczy, elektroniczny, gdzie jest polska flota morska, rybacka i śródlądowa?) po to, aby bezrobocie wygnało z Polski (i nie tylko – z całej Europy Wschodniej) miliony ludzi chętnych do pracy na Zachodzie. Oddaliśmy prawdopodobnie około 2 milionów naszych obywateli, bo w Polsce czekały ich tylko bezrobocie i bieda.
Po co ten wstęp? Otóż po to, aby wysunąć przed nawias najważniejszy problem współczesnej gospodarki polskiej: praca jest zbyt droga, aby opłacało się prowadzić istotną część (większość?) działalności o pozarolniczym charakterze. Poza tym podaż rąk do pracy kurczy się, bo powoli już odczuwamy skutki zapaści demograficznej.
Jesteśmy już „prawdziwym Zachodem”: już w latach osiemdziesiątych, a nawet siedemdziesiątych, zeszłego wieku wszystkie bogate państwa Starej Europy przeżywały ten kryzys. Rozwiązywano go m.in. przy pomocy nie tylko imigracji z byłych kolonii, ale również przez zniszczenie gospodarki byłych „demoludów” po to, aby wycisnąć z nich miliony biednych, lecz wykształconych i chętnych do pracy ludzi.
Wróćmy na nasze podwórko. Przez ostatnie kilkanaście lat to my korzystaliśmy z podaży taniej siły roboczej z Ukrainy, której katastrofa ekonomiczna i polityczna, zwłaszcza po 2014 roku, rozwiązywała nasze problemy ekonomiczne. Wyciśniętych z Polski pracowników częściowo zastępowali nędzarze ze Wschodu, którym opłacało się pracować za połowę polskiej dniówki, a nawet za mniej.
Jednym z największych paradoksów obecnej wojny jest to, że miliony nowych imigrantów z tego państwa nie chcą tu pracować: wręcz odwrotnie - ci co chcieli pracować w dłużej - w części wyjechali, a przyjechali ci, których żądania płacowe nie odbiegają zbytnio od poziomu rynkowego, a ten jest w wielu przypadkach nieopłacalny dla pracodawców. I koło zamyka się. Prawdopodobnie rozwinie się istniejący już import siły roboczej z najbiedniejszych państw Azji (np. Nepalu) lub czarnej Afryki. Ale problem jest znacznie bardziej uniwersalny: gospodarka tzw. Zachodniej Europy jest opłacalna tylko wtedy, gdy korzysta z zasobu taniej siły roboczej biedaków, którzy chcą zaharowywać się za marne grosze.
Co te rozważania mają wspólnego z relacjami polsko-rosyjskimi? Ano tylko tyle, że w czasie gdy Rosją rządzili bolszewicy i postbolszewicy, owym zasobem taniej siły roboczej byli dla sowieckiego przemysłu i rolnictwa przede wszystkim Rosjanie i inne narody byłego imperium Romanowów, a do pracy zmuszano ich nie tylko nędzą, lecz również terrorem i upodleniem. Czyli pseudoteorie przeciwstawiające „zachodnią” i „wolnorynkową” gospodarkę komunistycznej despotii niewiele tłumaczą: raczej zaciemniają zrozumienie współczesnego świata. W naszych snach po raz kolejny pokonujemy „imperium zła”. Czy wierząc w pseudoteorie możemy odnieść ten sukces?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 300
Czy interes ekonomiczny Polaków winien być chroniony w relacjach z UE?
Przyszedł czas zapłaty wysokich rachunków (zwłaszcza fiskalnych). Za wszystko: gaz, energię elektryczną, żywność, mieszkania. Płacimy również wysokie rachunki rozumiane metaforycznie poprzez zubożenie, regres ekonomiczny, straty w działalności gospodarczej, a nawet biedę. Cofamy się ekonomicznie w tempie nieznanym od czasu kataklizmu „radykalnej transformacji” z lat 1989-1991. Klasa polityczna zgodnie twierdzi, że zwalczanie inflacji ma następować w ten sposób, że skoordynowana „polityka pieniężna” (NBP) i „polityka fiskalna” (rządu) ma doprowadzić nas do biedy. Jest to ponoć zgodne z oryginalną ze swej istoty teorią monetarną: gdy obywatele mają dużo pieniędzy, musi być wysoka inflacja, a gdy będą mieli ich mało, to inflacja będzie również mała. Idźmy dalej tą drogą: gdy będziemy biedni jak przysłowiowe myszy kościelne, nie będzie również inflacji.
Nie będę dłużej ironizować, boć to przecież jakieś brednie. Obecny kryzys jest przecież zwykłym następstwem polityki prowadzonej przez ostatni rok pod pretekstem obrony interesów obecnych władz w Kijowie przed „rosyjską agresją”. Teraz poznajemy jej skutki w naszych portfelach. Co miało przyjść – przyszło. Przypominam o tym bez jakiejkolwiek satysfakcji, bo mówiłem (i pisałem) o tym wiele razy. W powojennym amoku zagłuszono wszystkie ostrzeżenia przez skutkami tej polityki, cenzurowano pesymistyczne (czyli realistyczne) prognozy. Miliony taniego zboża przywożone bez ceł z Ukrainy niszczą (wyniszczą?) polskie rolnictwo, a realny spadek popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego zdegraduje lub nawet znokautuje sektory pozarolnicze gospodarki. Zarobią tylko spekulanci, którzy windują ceny zwłaszcza nośników energii.
Nasz bezprecedensowy regres nie był nieuchronny, ale czasu już nie cofniemy. Rolnicy zaczynają masowe protesty, czyli być może przychodzi czas otrzeźwienia. Czy przyniesie to również zmianę naszego stosunku do wojny ukraińsko-rosyjskiej? Sądzę, że tak, bo mamy już dość narzuconej nam bezwarunkowej sympatii do Ukrainy i pogardy dla wszystkiego co rosyjskie. Bywamy przekorni: gdy ktoś notorycznie każe nam nienawidzić, po pewnym czasie znajdujemy w sobie trochę sympatii dla narzuconego nam wroga. Tak było w czasie tzw. pandemii: najpierw w sposób autentyczny byliśmy wiernymi zwolennikami wszelkich ograniczeń i aprobująco słuchaliśmy „apostołów” lockdownu). Po roku zmieniliśmy (również spontanicznie) zdanie o przysłowiowe 180 stopni. Czym bardziej agresywna będzie cenzura, tym szybciej upowszechni się nasz sprzeciw.
A może po prostu zaczniemy się kierować naszymi „egoistycznymi” interesami? Postulat rolników jest jednoznaczny: trzeba przywrócić cła na przywóz zbóż z Ukrainy. Sprzeciwia się temu Unia Europejska, to wniosek jest tylko jeden: organizacja ta działa na szkodę naszych obywateli. Jeżeli nie chcemy w związku z tym wystąpić z tego związku, to trzeba go zmienić tak, aby działał w naszym interesie. Będzie to prostsze, bo pomoc dla Ukrainy w postaci swobodnego napływu nieoclonych towarów godzi w podstawowe interesy nie tylko polskich rolników. Czy w związku z tym sam pomysł, aby w ten sposób prowadzić „naszą wojnę” z Rosją jest w jakikolwiek sposób opłacalny? Odpowiedź już znamy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4361
Dekomunizacja w Polsce to największy sukces polityki niemieckiej od 1945 roku.
Polskie ustawodawstwo (tzw. ustawa dekomunizacyjna) nakazuje usunięcie wszelkich dowodów „upamiętnienia komunistycznej dominacji”, co również oznacza, że zostaną zlikwidowane pomniki żołnierzy polskich i radzieckich walczących z Niemcami w latach 1944–1945 i epitafia pamięci o nich.
Przypomnę „uczonym inaczej” wychowankom III RP, że w tym czasie ziemie polskie były okupowane przez Niemcy (a nie jakichś „nazistów” czy „hitlerowców”) w wyniku przegranej przez II RP wojny w 1939 roku. Ziemie te były przedmiotem bezwzględnej eksploatacji, grabieży i miejscem masowego ludobójstwa, które dotyczyło nie tylko byłych obywateli tego państwa pochodzenia żydowskiego. Nie było uniwersytetów, szkół wyższych i średnich oraz życia kulturalnego.
Proces wyniszczenia został zatrzymany w wyniku krwawych walk wyzwoleńczych wojsk radzieckich i polskich. Niemców udało się wyprzeć z terytorium Polski, a następnie pokonać za cenę gigantycznej daniny krwi.
Straty radzieckie w wyniku walki z Niemcami na terytorium Polski szacowane są oficjalnie na sześćset tysięcy zabitych (nie wiadomo, ilu było rannych, ale przeciętnie jest ich trzy razy więcej niż zabitych, czyli milion osiemset tysięcy żołnierzy). Straty I i II Armii Wojska Polskiego wyniosły około dwadzieścia tysięcy zabitych.
Bez trwających około roku walk Niemcy w dalszym ciągu okradaliby nasze ziemie, wojska anglo-amerykańskie nigdy nie dotarłby aż tak daleko na wschód, II wojna światowa nie zakończyłaby się w maju 1945 roku lub jej koniec byłby podobny do zakończenia tej poprzedniej – na jesieni 1945 roku zostałoby zawarte na froncie zachodnim zawieszenie broni, a przedłużająca się okupacja kosztowałaby nas kolejny milion zamordowanych i zmarłych oraz miliardy dolarów strat w wyniku rabunku i wyniszczenia majątku narodowego.
Historia lubi się powtarzać. Niemcy podjęli próbę utworzenia – podobnie jak w latach 1917–1918 – Polnische Wehrmacht, co w związku z nadchodzącym ze wschodu wyzwoleniem zakończyło się w 1944 roku kompletną klapą (zgłosiło się kilkuset ochotników). W niemieckim zamyśle miała powstać „polska” dywizja, która wykrwawiłaby się w obronie „Wielkich Niemiec”, co zwiększyłoby bilans naszych strat. Jako sojusznikowi Niemiec (również w 1918 roku nie byliśmy w stanie wojny z państwami centralnymi) konferencja pokojowa przydzieliłaby co najwyżej obszar podobny do Księstwa Warszawskiego lub nawet mniej.
Wiem, że wdaję się w tak niepopularną dziś historię alternatywną, lecz ten powyższy scenariusz i tak jest raczej optymistyczny. Gdyby front wschodni nie wiązał ponad 60% sił niemieckich w 1944 roku, nigdy nie byłoby lądowania w Normandii i frontu zachodniego.
Dziś niszczymy wszystkie dowody walk wojsk radzieckich (i polskich) z Niemcami w latach 1944–1945, wymazujemy z pamięci ich zwycięstwo i wysiłek zbrojny, gdyż rozpoczął on „sowiecką okupację” trwającą do 1989 roku. Jak wiemy, znacznie dłuższą od tej niemieckiej, którą dziś błędnie nazywamy „hitlerowską”.
Zniszczenie naszymi własnymi rękami dowodów walki z Niemcami i zwycięstwa nad nimi w latach 1944–1945 jest największym historycznym triumfem tych ostatnich i koronnym dowodem ich wielkich wpływów w Polsce, która wcale nie stała się antyniemiecka od 2016 roku. Wręcz odwrotnie: żaden ani liberalny, ani lewicowy rząd w latach 1989–2015 nie odważyłby się zanegować polskiego wysiłku zbrojnego lat 1944–1945 w walce z Niemcami i zaprzeczyć faktowi radzieckiego wyzwolenia naszego kraju spod niemieckiej okupacji.
Zapewne berlińscy politycy po cichu gratulują sobie tego sukcesu i trzymają kciuki za powodzenie „dekomunizacji” w Polsce, bo jej efektem będzie pośrednio rehabilitacja niemieckiej agresji w 1939 roku i okupacji ziem polskich do 1945 roku.
Dekomunizacja zniszczy wszelkie próby nawiązania poprawnych stosunków Polski z Rosją i doprowadzi do dalszej izolacji naszego kraju. O tym, co stanie się później, wiemy z historii: nastąpi dalsze zbliżenie niemiecko-rosyjskie, oczywiście wrogie wobec Polski.
Aha. Tak na koniec: Niemcy, które przegrały wojnę w 1945 roku i były naprawdę okupowane m.in. przez Związek Radziecki, nie niszczą na swoim terytorium pomników poświęconych Armii Radzieckiej. Na tak głupią politykę ich po prostu nie stać. Dla nas „niepodległość nie ma ceny”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 448
Wojna ukraińsko-rosyjska ma już konsekwencje globalne. Państwa będące członkami BRICS postanowiły, że będą eliminować dolara USA z rozliczeń wewnętrznych i nawet zewnętrznych z państwami trzecimi. Przekroczyliśmy (prawdopodobnie) historyczny Rubikon, który podważa istotę ekonomicznej supremacji Stanów Zjednoczonych zapoczątkowaną w Bretton Woods przed prawie osiemdziesięciu laty.
Niepostrzeżenie powstała największa koalicja antyamerykańska w historii niejako na życzenie ich przeciwnika. Jest dziełem bezsensownej – z perspektywy interesów Waszyngtonu – wojny z Rosją prowadzonej przez to państwo na terenie Ukrainy. Czy zarozumiali analitycy rządu amerykańskiego nie wzięli pod uwagę tego skutku? Czy „osłabienie” Rosji oraz zubożenie Unii Europejskiej poprzez podtrzymywanie tej wojny opłacało się Waszyngtonowi z perspektywy zjednoczenia wszystkich państw antyzachodnich w koalicję antyamerykańską?
Odpowiedź jest zbyt oczywista. Nasi propagandyści, powtarzając słowa „światowego przywództwa”, cieszą się głośno, że „Europa zjednoczyła się przeciwko Rosji” (na swoją szkodę), do NATO przystąpiły dwa nowe państwa skandynawskie (obiektywny sukces polityczny), pomijają jednak milczeniem fakt, że państwa globalnego południa wraz z Rosją w tempie przyśpieszonym jednoczą się przeciwko USA oraz całemu Zachodowi, czyli starej i nowej Europie. W tym przeciwko Polsce.
Natarczywe oczekiwanie, że Chiny lub Brazylia „potępią rosyjską agresję” jest nie tylko naiwne, ale po prostu niemądre. Wręcz odwrotnie: skrytykują (już to częściowo zrobili) „podtrzymywanie” tej wojny przez ... Stany Zjednoczone nie ukrywając zbytnio satysfakcji, że ich wróg (historyczny) zużywa się jako mocarstwo i równie historycznie konfliktuje się z Rosją. To czego najbardziej powinien obawiać się antyamerykański (antyzachodni) dawny Trzeci Świat (prozachodniego już nie będzie)? Dobrze znamy odpowiedź i nie raz miałem już o tym okazję pisać: powinni się bać prozachodniej, „szanującej interesy amerykańskie” Rosji. W Afryce, Ameryce Łacińskiej oraz w większości Azji z sympatią pamiętane są czasy Związku Radzieckiego, gdy państwo to wsparło (z sukcesem) ruchy antykolonialne w wysiłkach zmierzających do pozbycia się najpierw kolonialistów, a potem reżimów prozachodnich.
Wiek XXI będzie znaczony drugą dekolonizacją: państwa postkolonialne usuną większość reliktów przypominających złą, wielowiekową przeszłość i postawią pomniki milionom ofiar „misji cywilizacyjnej białego człowieka”. Holokaust przy tym ludobójstwie już nie przeraża swoją skalą. A przede wszystkim policzą swoje szeregi, dochodząc prawdopodobnie do wniosku, że historia jest po ich stronie, bo są większością tego świata. Ich świata. W wojnie toczącej się na terenie Ukrainy są faktycznie po stronie Rosji, która przeciwstawiła się znienawidzonemu Zachodowi.
Gdy więc zdarza się okazja skutecznie zakwestionować najważniejszy instrument dominacji amerykańskiej w postaci dolara jako waluty światowej, zrobią to, gdyż nie może wroga mniejszość rządzić biedną większością.
Od ponad roku posługuję się publicystycznym pojęciem „światowe przywództwo”, (czyli obecne rządy w Waszyngtonie), dodając cudzysłów, gdyż jest to swoista nazwa własna. Są bowiem tacy, którzy nie są zdolni do samodzielności w jakiejkolwiek sferze – więc muszą mieć „przywództwo”. Prawdopodobnie ów cudzysłów nabiera już nową, ironiczną treść. Wydłuży się lista przegranych w tej wojnie. Jej główne ofiary znamy: pod Donbasem czy Mariupolem dobiega końca epoka dominacji amerykańskiej w byłym Trzecim Świecie. Czy warto było zdobyć wpływy w zrujnowanym i wyludnionym już kraju w zamian za utratę „przywództwa” na trzech kontynentach?
Głos podnosi również degradująca się szybko Stara Europa, która oczekuje większej autonomii w polityce wschodniej, ale to już na inną opowieść.
Witold Modzelewski