Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1815
Mówiąc o Imperium Brytyjskim, ktoś kiedyś (ponoć Winston Churchill) sformułował myśl, że ów upadły (po cichu) przed ponad półwieczem twór „nie miał przyjaciół, lecz wyłącznie interesy”. Zapewne to prawda, pod wszakże dwoma warunkami:
– przyjaźń w stosunkach międzynarodowych jest możliwa, lecz lepiej nie być nią obciążonym, bo ogranicza pole manewru i może być sprzeczna właśnie z interesami danego państwa;
– faktycznie realizowane interesy są w rzeczywistości interesami danego państwa, a nie jego protektorów czy wręcz wrogów; ponoć tylko wielkie mocarstwa mogą działać w swoim rzeczywistym interesie, reszta musi oszukiwać siebie i innych, że służąc komuś, (jakoby) działa dla swojego dobra.
Czy Imperium Brytyjskie spełniało w czasie swojej agonii powyższe kryterium? Raczej wątpię. Nie miało przyjaciół i nie realizowało swoich interesów. Zamiast, zgodnie z tradycją, iść ręka w rękę z Niemcami, które ustami Adolfa Hitlera zagwarantowały jego istnienie, zawarło nierównoprawny sojusz ze swoim historycznym wrogiem, czyli Stanami Zjednoczonymi, dla których najważniejszym celem strategicznym od początku powstania była… likwidacja tego imperium. Plan ten został w pełni zrealizowany, a Brytyjczykom pozostało robienie dobrej miny do złej gry, świętowanie zwycięstwa w 1945 roku, które było ich historyczną katastrofą i uczestnictwem w samolikwidacji.
Inną sprawą jest to, czy twór ten w ogóle miał szansę przetrwać, bo ruchy antykolonialne, pobudzone przez Związek Radziecki i ideologie lewicowe, prędzej czy później zrzuciłyby jarzmo brytyjskie i ograniczyłyby zwłaszcza grabież ich bogactw.
Po co przypominam tę zapyziałą i zupełnie nieaktualną już przeszłość? Ano po to, aby zastanowić się nad naszymi polskimi „interesami” i „przyjaciółmi” A.D. 2018. Do aksjomatów „polityków niepodległościowych” należą – w zależności od orientacji – dwie przeciwstawne tezy.
Za naszego przyjaciela a priori uznajemy:
– Niemcy i rządzoną przez nich Unię Europejską (liberałowie, lewica);
– Stany Zjednoczone i Izrael, a często to jedno i to samo (ruchy prawicowe).
W ciągu ostatnich kilku miesięcy dość boleśnie odczuliśmy, że nasza przyjaźń jest raczej nieodwzajemniona ze strony „strategicznego partnera” zza Oceanu, bo nie tylko ściąga z nas haracze za dostawy sprzętu wojskowego, nie pozwala rzetelnie skontrolować rozliczeń podatkowych swoich firm, które działają na naszym rynku, lecz również ingeruje w nasze sprawy wewnętrzne i każe nam wypłacać odszkodowania tym, którzy nie mają do tego prawa (np. słynna ustawa nr 447). Oczywiście, że przyjaciel tak nie postępuje, ale to my naiwnie uwierzyliśmy w tę przyjaźń.
Na razie próbujemy odzyskać równowagę, a w zasadzie podnieść się po ciężkim mordobiciu z rąk naszych „przyjaciół”. Im zależy na naszej przyjaźni tak długo, jak działamy w ich interesie. Gdy będziemy nieposłuszni, „przyjaźń” natychmiast się skończy i zacznie się publiczne poniżanie. Wiedzą, że mogą nami poniewierać, bo sami zamknęliśmy swoje wszelkie alternatywne drogi:
– jesteśmy z własnej woli wrogiem Rosji, mimo że nie ma ona nieprzyjaznych interesów w stosunku do Polski – co nie oznacza, że ich nie będzie mieć;
– w stosunku do Niemiec nasza wrogość ma wyłącznie charakter werbalny, bo w żadnym stopniu nie ograniczyliśmy swojego podporządkowania ich interesom, np. likwidowane są kolejne zakłady produkcyjne w Polsce, które mogłyby być konkurencją dla niemieckiej gospodarki.
Jako część protektoratu niemieckiego (Mitteleuropy) nie możemy być jednocześnie „strategicznym partnerem” USA, czyli częścią jego protektoratu, który zresztą nie sięga aż tak daleko.
Musimy również określić i zrozumieć swoje interesy, bo jak dotąd musieliśmy przyjąć za swoje to, co było na cudzą korzyść. Ale to wymaga odwagi i uczciwej debaty, na co się raczej nie zanosi. Przecież nasza „niepodległość” dotyczy tylko Rosji.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 907
Ciekawe, czy można jeszcze to pytanie zadawać? Nie pada ono w mediach, które same siebie nazywają „opiniotwórczymi”, bo tam rządzi niepodzielnie cenzura proamerykańska, która dziś jest proukraińska. Od Gazety (Polskiej) do Gazety (Wyborczej) powtarzana jest „naczelna diagnoza” (niedawno mówiono tam zgodnie o „naczelnej chorobie”, którą był covid), że to „nasza wojna”, bo „Ukraińcy walczą (jakoby) w naszej obronie”.
Z tego, co można zrozumieć, to ponoć wojska rosyjskie idą na Berlin, Paryż, a po drodze na Warszawę i tylko przypadkowo potknęły się we wschodniej Ukrainie, ale chęć „odbudowy imperium” nakazuje Moskwie zaatakować Polskę, bo jest po drodze do Berlina. Hałaśliwi wyznawcy tej „teorii” jednocześnie potępiają Berlin i Paryż za ciche (i nie tylko ciche) sprzyjanie Rosji oraz dialog z Putinem (z „mordercą” przynajmniej nasi politycy – nie będą rozmawiać).
Czy to oznacza, że zarówno Niemcy jak i Francja nie chcą być częścią owego imperium zła i nie chcą ani ukraińskiej, ani polskiej obrony przed Rosją? A może mają zupełnie inną diagnozę obecnej sytuacji i gadanie o „odbudowie imperium przez Rosję” traktują jako nic nie znaczące bredzenie polskich polityków, a wojnę rosyjsko-ukraińską uznają jako niepotrzebny i szkodliwy konflikt lokalny, który wzmacnia ich zależność od ich rzeczywistego protektora, czyli USA? Bo prawdziwy Zachód nie boi się Rosji (nasza klasa polityczna ma tu przysłowiowe pełne spodnie) i należy do innego „imperium”, z którego wreszcie chciałby się kiedyś wyrwać. Ciekawe, czy w naszych, zdominowanych przez cenzurę „mediach głównego nurtu” ktoś dopuściłby możliwość debaty na ten temat. Szczerze wątpię.
Ważniejsze jest to, że dziś ów „główny nurt” uzurpuje sobie prawo reprezentowania wszystkich Polaków. Oni mówią za nas i w naszym imieniu. Proponowałbym, aby mówili za siebie”: to „ich wojna”. Ja też mogę mówić tylko za siebie: nie jest to „moja wojna” i to z kilku ważnych powodów:
po pierwsze nie boję się Rosji i nie mam jakichkolwiek danych, które potwierdziły tezę, że kraj ten chce zaatakować Polskę; jeżeli ktoś ma na ten temat udokumentowaną wiedzą, niech ujawni dowody. Jeżeli nie, to niech nas nie straszy „rosyjskim zagrożeniem”,
po drugie, antyrosyjskie władze w Kijowie prowadzą politykę, która nie ma wiele wspólnego z naszymi interesami. Kult Bandery, UPA czyli gloryfikację antypolskich polityków oraz organizacji, jest działaniem sprzecznym z naszym postrzeganiem historii (byli to wrogowie Polski, którzy afirmowali lub wręcz dokonali ludobójstwa naszych rodaków),
kontynuowanie tej wojny jest tylko w interesie Stanów Zjednoczonych, które odreagowują blamaż klęski agresji na Afganistan i Irak (my też uczestniczyliśmy w tych przegranych wojnach): dalsze wsparcie „zjednoczonego Zachodu” dla obecnych rządów w Kijowie nie tylko prowadzi do dalszego wyniszczenia ekonomicznego Ukrainy (kiedyś to był nasz istotny partner gospodarczy), lecz również prowadzi do zubożenia Polaków, którzy stracili nie tylko wschodnie rynki zbytu. Ta wojna zużywa nasze zasoby, czyli jest drogą do biedy.
Wniosek: trzeba kierować się własnymi interesami.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 800
Przez wiele stuleci (a może dłużej?) przyjmowaliśmy na wiarę pseudoteorie ekonomiczne, społeczne lub polityczne, którymi nieudolnie tłumaczyliśmy swoje nieszczęścia współczesności i przy ich pomocy z reguły błędnie przewidywaliśmy przyszłość. Lista tych pseudoteorii jest długa: zaczynając od koncepcji „wyższości rasy białej”, a zwłaszcza „germańskiej” lub „aryjskiej” nad „rasami niższymi”, kończąc na „nieuchronnym” i - w perspektywie – „ostatecznym zwycięstwie liberalnej demokracji” nad wszelkimi innymi formami ustrojowymi.
My też mamy swoje pseudoteorie, których – mimo upływu wielu dziesięcioleci – nie udało się nam przezwyciężyć. Do dziś rządzą one naszą świadomością i degradują nas intelektualnie. Najbardziej czytelny przykład? Dotyczy on zwłaszcza „Twórcy Niepodległości”. To apologia zawartej w 1920 roku - nieratyfikowanej przez Sejm i bezsensownej - umowy między Piłsudskim a Petlurą, której skutkiem bezpośrednim była tzw. wyprawa kijowska. Doprowadziła ona do umocnienia, a nie osłabienia bolszewickiego reżimu oraz sprowokowała „pełnoskalową” wojnę z tym państwem, w której ogromnym kosztem udało nam się jakoś obronić. Uratował nas „Cud nad Wisłą”, a epilogiem tego „sukcesu” był 17 września 1939 roku. Ta klęska jest przedstawiana jako „sukces” i ma być wzorcem na przyszłość.
Przy pomocy podobnych teorii tłumaczymy „sukcesy” terapii szokowej sprzed trzydziestu lat, która ponoć była też wielkim osiągnięciem. Dziś dobrze wiemy, że jej jedynym celem było zniszczenie istotnej części polskiej gospodarki (gdzie jest obecnie polski przemysł stoczniowy, hutniczy, lotniczy, elektroniczny, gdzie jest polska flota morska, rybacka i śródlądowa?) po to, aby bezrobocie wygnało z Polski (i nie tylko – z całej Europy Wschodniej) miliony ludzi chętnych do pracy na Zachodzie. Oddaliśmy prawdopodobnie około 2 milionów naszych obywateli, bo w Polsce czekały ich tylko bezrobocie i bieda.
Po co ten wstęp? Otóż po to, aby wysunąć przed nawias najważniejszy problem współczesnej gospodarki polskiej: praca jest zbyt droga, aby opłacało się prowadzić istotną część (większość?) działalności o pozarolniczym charakterze. Poza tym podaż rąk do pracy kurczy się, bo powoli już odczuwamy skutki zapaści demograficznej.
Jesteśmy już „prawdziwym Zachodem”: już w latach osiemdziesiątych, a nawet siedemdziesiątych, zeszłego wieku wszystkie bogate państwa Starej Europy przeżywały ten kryzys. Rozwiązywano go m.in. przy pomocy nie tylko imigracji z byłych kolonii, ale również przez zniszczenie gospodarki byłych „demoludów” po to, aby wycisnąć z nich miliony biednych, lecz wykształconych i chętnych do pracy ludzi.
Wróćmy na nasze podwórko. Przez ostatnie kilkanaście lat to my korzystaliśmy z podaży taniej siły roboczej z Ukrainy, której katastrofa ekonomiczna i polityczna, zwłaszcza po 2014 roku, rozwiązywała nasze problemy ekonomiczne. Wyciśniętych z Polski pracowników częściowo zastępowali nędzarze ze Wschodu, którym opłacało się pracować za połowę polskiej dniówki, a nawet za mniej.
Jednym z największych paradoksów obecnej wojny jest to, że miliony nowych imigrantów z tego państwa nie chcą tu pracować: wręcz odwrotnie - ci co chcieli pracować w dłużej - w części wyjechali, a przyjechali ci, których żądania płacowe nie odbiegają zbytnio od poziomu rynkowego, a ten jest w wielu przypadkach nieopłacalny dla pracodawców. I koło zamyka się. Prawdopodobnie rozwinie się istniejący już import siły roboczej z najbiedniejszych państw Azji (np. Nepalu) lub czarnej Afryki. Ale problem jest znacznie bardziej uniwersalny: gospodarka tzw. Zachodniej Europy jest opłacalna tylko wtedy, gdy korzysta z zasobu taniej siły roboczej biedaków, którzy chcą zaharowywać się za marne grosze.
Co te rozważania mają wspólnego z relacjami polsko-rosyjskimi? Ano tylko tyle, że w czasie gdy Rosją rządzili bolszewicy i postbolszewicy, owym zasobem taniej siły roboczej byli dla sowieckiego przemysłu i rolnictwa przede wszystkim Rosjanie i inne narody byłego imperium Romanowów, a do pracy zmuszano ich nie tylko nędzą, lecz również terrorem i upodleniem. Czyli pseudoteorie przeciwstawiające „zachodnią” i „wolnorynkową” gospodarkę komunistycznej despotii niewiele tłumaczą: raczej zaciemniają zrozumienie współczesnego świata. W naszych snach po raz kolejny pokonujemy „imperium zła”. Czy wierząc w pseudoteorie możemy odnieść ten sukces?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 524
Czy interes ekonomiczny Polaków winien być chroniony w relacjach z UE?
Przyszedł czas zapłaty wysokich rachunków (zwłaszcza fiskalnych). Za wszystko: gaz, energię elektryczną, żywność, mieszkania. Płacimy również wysokie rachunki rozumiane metaforycznie poprzez zubożenie, regres ekonomiczny, straty w działalności gospodarczej, a nawet biedę. Cofamy się ekonomicznie w tempie nieznanym od czasu kataklizmu „radykalnej transformacji” z lat 1989-1991. Klasa polityczna zgodnie twierdzi, że zwalczanie inflacji ma następować w ten sposób, że skoordynowana „polityka pieniężna” (NBP) i „polityka fiskalna” (rządu) ma doprowadzić nas do biedy. Jest to ponoć zgodne z oryginalną ze swej istoty teorią monetarną: gdy obywatele mają dużo pieniędzy, musi być wysoka inflacja, a gdy będą mieli ich mało, to inflacja będzie również mała. Idźmy dalej tą drogą: gdy będziemy biedni jak przysłowiowe myszy kościelne, nie będzie również inflacji.
Nie będę dłużej ironizować, boć to przecież jakieś brednie. Obecny kryzys jest przecież zwykłym następstwem polityki prowadzonej przez ostatni rok pod pretekstem obrony interesów obecnych władz w Kijowie przed „rosyjską agresją”. Teraz poznajemy jej skutki w naszych portfelach. Co miało przyjść – przyszło. Przypominam o tym bez jakiejkolwiek satysfakcji, bo mówiłem (i pisałem) o tym wiele razy. W powojennym amoku zagłuszono wszystkie ostrzeżenia przez skutkami tej polityki, cenzurowano pesymistyczne (czyli realistyczne) prognozy. Miliony taniego zboża przywożone bez ceł z Ukrainy niszczą (wyniszczą?) polskie rolnictwo, a realny spadek popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego zdegraduje lub nawet znokautuje sektory pozarolnicze gospodarki. Zarobią tylko spekulanci, którzy windują ceny zwłaszcza nośników energii.
Nasz bezprecedensowy regres nie był nieuchronny, ale czasu już nie cofniemy. Rolnicy zaczynają masowe protesty, czyli być może przychodzi czas otrzeźwienia. Czy przyniesie to również zmianę naszego stosunku do wojny ukraińsko-rosyjskiej? Sądzę, że tak, bo mamy już dość narzuconej nam bezwarunkowej sympatii do Ukrainy i pogardy dla wszystkiego co rosyjskie. Bywamy przekorni: gdy ktoś notorycznie każe nam nienawidzić, po pewnym czasie znajdujemy w sobie trochę sympatii dla narzuconego nam wroga. Tak było w czasie tzw. pandemii: najpierw w sposób autentyczny byliśmy wiernymi zwolennikami wszelkich ograniczeń i aprobująco słuchaliśmy „apostołów” lockdownu). Po roku zmieniliśmy (również spontanicznie) zdanie o przysłowiowe 180 stopni. Czym bardziej agresywna będzie cenzura, tym szybciej upowszechni się nasz sprzeciw.
A może po prostu zaczniemy się kierować naszymi „egoistycznymi” interesami? Postulat rolników jest jednoznaczny: trzeba przywrócić cła na przywóz zbóż z Ukrainy. Sprzeciwia się temu Unia Europejska, to wniosek jest tylko jeden: organizacja ta działa na szkodę naszych obywateli. Jeżeli nie chcemy w związku z tym wystąpić z tego związku, to trzeba go zmienić tak, aby działał w naszym interesie. Będzie to prostsze, bo pomoc dla Ukrainy w postaci swobodnego napływu nieoclonych towarów godzi w podstawowe interesy nie tylko polskich rolników. Czy w związku z tym sam pomysł, aby w ten sposób prowadzić „naszą wojnę” z Rosją jest w jakikolwiek sposób opłacalny? Odpowiedź już znamy.
Witold Modzelewski