Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1405
W oficjalnej, nie znającej sprzeciwu narracji historycznej Stalin na wieść o wybuchu Powstania Warszawskiego osobiście wstrzymał natarcie armii sowieckiej na Warszawę. Jest to „prawda kanoniczna”, inaczej nie wolno nam myśleć i mówić. Co prawda, nawet bardzo wnikliwi badacze przyznają, że nie ma żadnego pisemnego dowodu, iż taki rozkaz wydano, ale „zapewne był”, a przeszkodą w jego odnalezieniu jest (jakoby) niedostępność sowieckich archiwów.
Traf chce, że walki toczone na przedpolach Warszawy w lipcu i sierpniu 1944 roku są już bardzo dokładnie opisane przez historyków zajmujących się faktami (a nie domysłami), a są to zarówno historycy polscy, jak i niemieccy i rosyjscy. W ich opracowaniach oczywiście nie ma nawet śladów pośrednio potwierdzających ów kanon, a dzień 1 sierpnia 1944 roku minął bez echa dla wojsk toczących wówczas realną wojnę w okolicach naszej stolicy.
Najbardziej zaskakujące, przynajmniej dla nas, jest to, że rozpoczęte w Warszawie powstanie nie miało w sensie militarnym jakiegokolwiek znaczenia. Zarówno niemiecka jak i sowiecka machina wojenna działała sprawnie, co dzień przez objęte powstaniem miasto płynęło zaopatrzenie dla walczących na jej przedpolach wojsk niemieckich, przerzucono przez miasto wielkie jednostki, setki tysięcy ton materiałów, tysiące pojazdów. Wojska frontowe nie były w żadnym stopniu zaangażowane w walki z powstańcami.
Przypomnę, że do 10 sierpnia 1944 r. na wschód od Warszawy trwało kontrnatarcie z udziałem aż pięciu niemieckich dywizji pancernych (4. i 19. dywizji pancernej Wehrmachtu, dwóch Waffen-SS: „Totenkopf” i „Wiking” oraz należącej do Luftwaffe dywizji Hermann Göring). Uzyskano lokalne sukcesy terenowe, a przede wszystkim częściowo zlikwidowano otoczony w okolicach Radzymina i Wołomina sowiecki 3 korpus pancerny gwardii, odbito zajęte przez ów korpus na przełomie lipca i sierpnia tereny, a największa bitwa pancerna na ziemiach polskich zaczęła wygasać od 5 sierpnia 1944 roku.
Trzy wielkie jednostki pancerne (obie dywizje Wehrmachtu i dywizja Hermanna Göringa), omijając tylko centrum Warszawy, przemaszerowały na północ oraz na południe, w tym w okolice Warki, w celu - jak się później okazało - nieudanej likwidacji przyczółku warecko – magnuszewskiego i wzięły udział w dniach 9 – 15 sierpnia tego roku w bitwie pod Studziankami.
Trzy sowieckie korpusy pancerne wchodzące w skład dwóch armii pancernej gwardii (3, 8 i 16) prowadziły jeszcze walki, m.in. udało się obronić Okuniew, lecz w linii były wzmacniane lub nawet zastępowane przez nadciągające z południa dywizje ogólnowojskowe.
Bilans walk tych trzech wielkich związków pancernych do 10 sierpnia 1944 był niekorzystny. Poniesiono relatywnie wysokie straty, a natarcie szybko wygasało w zurbanizowanych przedmieściach Warszawy.
Walki trwały przez kolejne tygodnie sierpnia, niemiecka obrona skutecznie opóźniała tempo natarcia, ale – co szczególnie ważne – obrona nie załamała się, bo z militarnego punktu widzenia Powstanie w Warszawie nie miało wpływu na to, co działo się na przedpolu. Jego obszar został wydzielony z zakresu działań broniącej się nad środkową Wisłą 9 Armii (dowódca gen. Nikolaus von Vormann), a likwidację powstania powierzono głównie siłom SS i policji pod dowództwem kata Warszawy Obergruppenführera Ericha von dem Bacha – Zelewskiego (to on odebrał kapitulację powstania w dniu 2 października 1944 r.).
Ze smutkiem musimy przyznać, że w sensie militarnym Powstanie nie miało dla działań na tym odcinku frontu wschodniego żadnego znaczenia. Nie osłabiło niemieckiej obrony, nie związało jednostek frontowych i nie doprowadziło do zmiany w niemieckiej strategii obronnej. Nic również nie wskazuje na to, że miało wpływ na plany operacyjne, a nawet strategiczne wojsk sowieckich na tym froncie. Ówczesną wojnę prowadzono poprzez kolejne wielkie ofensywy prowadzone na szczeblu frontu (odpowiednik niemieckiej armii lub grupy armii), a najważniejsze fronty na terenie Polski (Pierwszy Front Białoruski i Pierwszy Front Ukraiński) wyczerpały swoje siły ofensywne, osiągając linię Wisły po zdobyciu dwóch niewielkich przyczółków na jej zachodnim brzegu.
Do kolejnej wielkiej ofensywy trzeba było czekać aż do stycznia 1945 r., choć lokalne walki trwały na południe i północy od linii środkowej i dolnej Wisły jeszcze na jesieni 1944 r. Przypomnę, że wybuchło wtedy Powstanie Słowackie, które – mimo czynnego i silnego wsparcia ze strony wojsk sowieckich - również skończyło się klęską powstańców.
Na najważniejsze dla nas pytanie: czy dowództwo armii sowieckiej miało w planach zdobycie (wyzwolenie) Warszawy już w lipcu 1944 r., a jeśli tak, czy plany te uległy zmianie w wyniku wybuchu Powstania Warszawskiego, znamy już od dawna odpowiedź. Plany takie były (dowódca 2 armii pancernej gwardii otrzymał w lipcu rozkaz ataku na część praską Warszawy, ale już 31 lipca 1944 r. musiał wstrzymać natarcie i przejść do obrony, bo kontratak sił niemieckich okazał się bardzo skuteczny.
Gdyby Powstanie nie wybuchło (albo rozpoczęłoby się później), wynik walk na przedpolu Warszawy byłby podobny, chyba że Powstańcy byliby w stanie opanować lub wysadzić mosty na Wiśle (były cztery), czyli zagrozić liniom zaopatrzenia i manewrom wojsk niemieckich. Nawet gdyby przejściowo udało się to osiągnąć, to Niemcy szybko odbiliby mosty lub zbudowali przeprawy tymczasowe. Byli wówczas na szczycie swojej potęgi i potrafili zlikwidować (w tym samym czasie) dużo większą operacją typu dywersyjnego na froncie zachodnim kilka dywizji spadochronowych pod Arnhem (operacja Market Garden).
W żadnym przypadku operacje militarne, nawet skoordynowane z działaniami wojsk sowieckich, nie gwarantowały sukcesu militarnego zarówno Powstańcom, jak i armii sowieckiej. Doświadczone i wciąż świetnie zaopatrzone wojska niemieckie, dowodzone przez pierwszą ligę dowódców, umiały zwyciężać nawet z silniejszym przeciwnikiem. To smutna, lecz dość oczywista prawda.
Siłą rzeczy pasywna koncepcja militarna Powstania Warszawskiego, które miało tylko wyzwolić możliwie największą część Warszawy od Niemców, nie zrealizowała również tych celów. Powstanie szybko upadło na Pradze, nie zablokowano linii kolejowych i głównych tras przelotowych oraz nie opanowano lotnisk (były trzy). Niemcy szybko i trafnie oszacowali siły powstania i – poza likwidacją Starówki – nie podejmowali w sierpniu 1944 r. większych operacji ofensywnych mających na celu odzyskanie zajętych dzielnic. Nie było to potrzebne: nikt nie chciał angażować wojsk liniowych, tylko „drugą ligę” wojsk policyjno – pacyfikacyjnych.
Powstanie przegraliśmy już w chwili jego wybuchu, a nieprzejednana chęć odwetu, która łączyła wszystkich (prawie bez wyjątku) warszawiaków nie musiała doprowadzić do tej eksplozji. Wbrew dzisiejszej polityce historycznej, zwykli ludzie chcieli na ulicach Warszawy witać sowieckie czołgi, które teoretycznie mogły pojawić się na jej ulicach, gdy Niemcy nie chcieli jej bronić.
Politycy londyńscy oraz dowództwo Armii Krajowej nie doceniało siły i zdolności defensywnej a nawet ofensywnej armii niemieckiej. Oni myśleli przeszłością: wyobrazili sobie, że w latach 1944 r. powtórzą się listopadowe dni 1918 r., prawdopodobnie sądzili (co potwierdzają dokumenty i relacje), że armia niemiecka zbuntuje się – tak jak wtedy - przeciwko wojnie. W końcu wydawało się im, że lepiej znają Niemcy, bo w czasie tamtej wojny walczyli po ich stronie.
Ich diagnozy i decyzje okazały się nie tylko błędne, ale również niewyobrażalnie tragiczne w swoich skutkach. Ale warszawska ulica w lipcu 1944 r. była antyniemiecka, żądna zemsty, wierząc w szybkie wyzwolenie przez „czerwoną zarazę”, którą witano by chlebem i solą. Oczywistym nonsensem było wydanie rozkazu do walki przy tak rażącym braku umiejętności zdiagnozowania sytuacji militarnej i politycznej. Powstanie w Warszawie nie musiało wybuchnąć, tak jak nie wybuchło w Łodzi, Krakowie, Częstochowie czy nawet w innych, mniejszych miastach. Jakimś mitycznym przymusem tłumaczy się konieczność wydania rozkazu do jego wybuchu. Gdyby go nie było, nie obchodzilibyśmy dziś siedemdziesiątej piątej jego rocznicy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 912
Wojna dyplomatyczna o historię między rządem polskim a Rosją, a w szczególności z prezydentem Putinem, wpisuje się w szerszy kontekst „narracji” (tak to się teraz modnie mówi) w relacjach między tymi państwami.
Od prawie trzydziestu lat - co prawda z różnym natężeniem - obie strony nie szczędzą sobie uszczypliwości a nawet formułowanych bez ogródek oskarżeń, przy czym od niedawna to my przyjęliśmy ton mentorski, oskarżając Rosję o „tendencje imperialne”, a zwłaszcza o „próby odtworzenia Związku Radzieckiego”, a niektórzy (raczej zakręceni) politycy nawet twierdzą, że jesteśmy z tym państwem w stanie wojny „hybrydowej”. Szczęśliwie nikt tych ostatnich nie traktuje poważnie.
Przy każdej okazji (a nawet bez okazji) potępialiśmy „agresję na Ukrainę”, „aneksję Krymu” oraz głośno cieszyliśmy się z każdej rzeczywistej lub domniemanej porażki Rosji.
Nasza gorliwość na tym froncie była czymś unikatowym, bo nawet przyjazne nam państwa (a nie mamy ich zbyt wielu) np. Węgry, zachowują od lat w stosunku do Rosji dużo większą powściągliwość.
Być może było to dla nas swoistym odreagowaniem na – oględnie mówiąc - brak spektakularnych sukcesów politycznych w relacjach z państwami, które uznajemy za naszych sojuszników lub nawet przyjaciół, a zwłaszcza za upokorzenie ze strony polityków izraelskich i amerykańskich, którzy zgodnie zarzucają nam wrodzony „antysemityzm”, „udział w wymordowaniu Żydów” oraz publicznie przypominają nam o „obowiązku” zwrotu tzw. mienia bez spadkowego.
Miarę goryczy przelała forma nacisku nakazującego nam zmianę przepisów o IPN, czyli wycofania się penalizacji kłamstw na temat naszego udziały w holokauście. Ponoć nie uwzględniliśmy „wrażliwości” władz izraelskich, którą powinniśmy znać i której powinniśmy się podporządkować (dlaczego?). To, co wtedy opowiadali niektórzy politycy opozycyjni, raczej nie mieściło się w głowie, bo nawet jedna „polityczka” sugerowała publicznie, że powinniśmy najpierw uzgodnić (na piśmie!) z Izraelem treść polskiej ustawy przed jej uchwaleniem przez Sejm. Również niewielu już traktuje poważnie tego rodzaju „debaty” polityczne, a już na pewno pomysły części „klasy politycznej” na temat kształtowania naszych stosunków międzynarodowych, zwłaszcza ze „strategicznymi” partnerami; po tym, jak poznaliśmy stan świadomości tejże „klasy” na podstawie podsłuchów przy żarciu ośmiorniczek - nikt już nie ma i nie będzie mieć złudzeń.
Tym razem jednak spór z Rosją dotyczy interpretacji przeszłości a oskarżenia pod naszym adresem są również absurdalne co przynajmniej część naszej narracji historycznej, zwłaszcza na temat „sowieckiej okupacji” trwającej jakoby w Polsce przez ponad czterdzieści lat. Postawiony publicznie przez stronę rosyjską zarzut, że jesteśmy winowajcami wywołania drugiej wojny światowej, jest tak samo nonsensowny jak twierdzenia polityków izraelskich, że my odpowiadamy za wymordowanie przez Niemców (nie „nazistowskich”, bo „ nie nazistowskich” wtedy nie było) obywateli polskich wyznania mojżeszowego.
Również negowane przez stronę rosyjską znaczenie układu Ribbentrop – Mołotow jako jednej z istotnych przyczyn wybuchu wojny w 1939 r. jest mało wiarygodne. Oba haniebne układy: w Monachium (1938 r.), gdy „zachodnie demokracje” wraz z Hitlerem i Mussolinim zgodziły się na rozbiór Czechosłowacji („daleki kraj, o którym niewiele wiemy” – słowa ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii) - tym razem bez Związku Radzieckiego, oraz wspomniany już układ zawarty w Moskwie w dniu 23 sierpnia 1939 r., umożliwiały lub ułatwiały ekspansję terytorialną i militarną Niemiec na wschód Europy, co było istotą tamtej wojny.
Układ podpisany przez ministra spraw zagranicznych Niemiec i Związku Radzieckiego nie był tylko ekscesem w relacjach między tymi państwami. Państwo bolszewickie było przecież antyrosyjskim tworem niemieckiego wywiadu i miało od początku swego istnienia szczególne relacje najpierw z cesarskim a później republikańskim Berlinem, mimo deklarowanego antykomunizmu ze strony polityków niemieckich - nie należy wierzyć w kategorycznie wyrażane poglądy przez polityków. Państwo bolszewickie, przekształcone w 1922 roku w Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich (nawet w nazwie nie było „Rosja”), było jednocześnie największym politycznym sukcesem geopolitycznym w całej historii państw tworzących niemiecką przestrzeń polityczną, a zarazem ich największą katastrofą.
Już wyjaśniam ten myśl: bolszewicka dywersja w Rosji zorganizowana przez władzę cesarskiego Berlina w latach 1917 – 1918 miała zniszczyć militarnie, ekonomicznie i demograficznie to państwo, gdyż w świadomości niezbyt rozgarniętych polityków niemieckich było to jedynym sposobem eliminacji „słowiańskiego zagrożenia” i stworzenia podporządkowanej Berlinowi Mitteleuropy. Bolszewicy okpili zarozumiałych ignorantów z Hindenburgiem na czele, utrzymali się u władzy na przekór napisanej w Berlinie projekcji. Współpracowali z Weimarską Republiką (np. Rapallo), ale nie porzucili swoich rewolucyjnych ambicji wywołania „światowej rewolucji”. A gdy zostali zaatakowani przez Niemcy w 1941 r., byli zdolni nie tylko pokonać je militarnie, lecz również podbić i upokorzyć w sposób iście bolszewicki, do czego chyba nie byłaby zdolna carska czy też republikańska Rosja.
Należy sądzić, że po tym doświadczeniu dla wielu pokoleń niemieckich polityków podstawowym paradygmatem geopolitycznym jest i będzie pokojowe ułożenie się z władzami w Moskwie (niezależnie, kto będzie tam rządzić), oczywiście kosztem innych państw, zwłaszcza środkowo-wschodniej Europy (ale nie tylko).
Dziś i w dostrzegalnej przeszłości istotą „kompromisu” niemiecko-rosyjskiego jest zachowanie niemieckiej dominacji ekonomicznej i politycznej w przestrzeni między tymi dwoma państwami (Mitteleuropa): każdy rosyjski rząd, który nie będzie kwestionował tej wizji, może liczyć na pełne poparcie Berlina, lecz Rosja musi być jednak w tej koncepcji ekonomicznie słaba, nawet gdy militarnie będzie potęgą.
Na razie, mimo wyrażanych niekiedy głosów sprzeciwu, nie kwestionujemy niemieckiej dominacji we wschodniej Europie. Nowością jest próba stworzenia pod amerykańskim protektorem związku państw tego regionu pod nazwą międzymorza lub trójmorza, który nominalnie jest wyłącznie antyrosyjski, a również obiektywnie antyniemieckim. Oczywiście, politycy tworzący ten układ muszą prowadzić misterną grę, realizując tę wizję. Sądzę, że wszyscy z dużą dozą sceptycyzmu oceniają kompetencję w tym zakresie całości „klasy politycznej” państw postsocjalistycznych, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej mniejszy lub większy związek z Berlinem, czego najlepszym przykładem jest europejska kariera byłego polityka polskiego premiera.
Kiedy popełniliśmy błąd, który podniósł dotychczasowy spór z Rosją na obecny już niewiarygodny dla nas poziom? Sądzę, że był nim brak zaproszenia prezydenta Rosji na obchody 75 rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz - Birkenau. Bo brak należytego uhonorowania wyzwolicieli wpisał się w naszą niezbyt mądrą narrację „drugiej okupacji”: przyjmując ten sposób rozumowania, Armia Radziecka nie wyzwoliła tego obozu, lecz rozpoczęła się jego nowa „okupacja”.
Nie chcemy zrozumieć, że wielki wysiłek a jednocześnie wielkie ofiary, czyli „Wielka Wojna Ojczyźniana” narodów tworzących Związek Radziecki w latach 1941-1945 są dla nich wyjątkową wartością, która łączy ich w nową wspólnotę. Jakoś musimy uszanować „wrażliwość” rządu izraelskiego w naszym prawodawstwie, a nie chcemy i nie umiemy uszanować „wrażliwości” rządu rosyjskiego. Szkoda. Do geopolityki raczej się wciąż nie nadajemy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 864
Zaabsorbowani bez reszty codziennością, w której niepodzielnie panują dwie królowe: Pani Kwarantanna i Pani Kampania Wyborcza, nie dostrzegaliśmy jednej z dwóch najważniejszych okrągłych rocznic tego roku, czyli siedemdziesięciopięciolecia bezwarunkowej kapitulacji Niemiec w dniu 8 albo 9 maja 1945 r. Różnica dat wynika stąd, że według czasu środkowoeuropejskiego podpisanie kapitulacji nastąpiło jeszcze 8 maja, a według czasu moskiewskiego już następnego dnia.
W naszym kraju – nawet gdyby nie było epidemii – rocznica ta przeszłaby bez echa, bo obowiązywała poprawność historyczna (skazuje na niepamięć wszystkie daty związane z tamtym zwycięstwem, które jest przedstawiane na siłę jako klęska. Nie będzie również hucznych obchodów tej rocznicy we wszystkich stolicach byłej koalicji antyhitlerowskiej, bo wielkie i małe kraje pokonał koronawirus, który jest ojcem pierwszej królowej na literę K. Możemy więc bez zbędnej pompy mówić o tej dacie patrząc na nią z naszej perspektywy, zachowując w tle obecny obraz stosunków polsko-rosyjskich.
Być może ktoś chce unieważnić tę datę, zastępując ją nowotworzoną mitologią „podziemia antykomunistycznego”, a zwłaszcza ucieczki z okupowanej jeszcze w 1945 r. Polski tzw. Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych, bo przecież historię piszą również politycy, którzy zawsze znajdą usłużnych historyków. Piszę to bez ironii i goryczy, bo mieliśmy w naszej przeszłości różne, nie zawsze chwalebne epizody. Pod koniec wojny Niemcy chcieli nawet powtórzyć eksperyment z lat 1916-1918, tworząc Polnische Wehrmacht, który miał stanąć u boku „Tysiącletniej Rzeszy” i walczyć z Armią Radziecką. Szczęśliwie nic z tego nie wyszło, ale być może twórcy współczesnej polityki historycznej powinni odgrzebać w berlińskich archiwach nazwiska tych nielicznych „bohaterów” (było ich kilkuset), którzy chcieli przeciwstawić się „komunistycznemu zniewoleniu”, walcząc z bronią w ręku w obronie „niemieckiego dzieła odbudowy Europy” lat 1939-1945. Może „dekomunizując przestrzeń publiczną” należy poświęcić im tablicę pamiątkową?
Nie posunę się dalej, bo gorzka ironia powinna mieć swoje granice. Czy obok Niemiec i ochotników do Polnische Wehrmacht możemy wymienić innych przegranych, którzy w ten czy inny sposób zaliczają się do naszej nie podlegającej zapomnieniu przeszłości? Ich lista nie jest długa, obejmuje ludzi oraz środowiska mające jakieś znaczenie w tamtym czasie.
Pierwszymi przegranymi byli postpiłsudczycy, tworzący tzw. obóz sanacyjny. Od katastrofy wrześniowej z 1939 roku kończącej historię Drugiej Rzeczypospolitej minęło wówczas ponad pięć lat, czyli z ówczesnej perspektywy było to dosłownie wczoraj. Co ważniejsze, liderzy tego obozu, którzy wciąż mieli ambicje polityczne, działając zarówno na terenie okupowanej Polski jak i londyńskiej emigracji, bardzo chcieli powrotu do władzy.
Zwycięstwo dopełnione w dniu 8 (9) maja 1945 r. przekreśliło ich szanse na zawsze. W ich głowach jeszcze w 1944 r. roiła się koncepcja powtórki roku 1918, a zwłaszcza wybuchu nowej rewolucji w Niemczech, która miała wyłonić nowych polityków niemieckich, a „nowe Niemcy” miały tylko powstrzymać radziecką ofensywę, ale również stworzyć polityczny parasol dla reaktywacji jakiegoś pseudopolskiego rządu, w którym byłoby miejsce dla postpiłsudczyków. Wbrew obecnej propagandzie historycznej byli sanatorzy nie byli jakkolwiek partnerami dla państw anglosaskich, podobnie jak ich nie żyjący już ich lider w latach 1916-1920.
Polscy politycy emigracyjni dzierżący ster londyńskich rządów byli od zawsze i na zawsze przeciwnikami sanacji, a premier ostatniego, uznawanego międzynarodowo rządu w Londynie, był działaczem ludowym wywodzącym się z sanacyjnej Wielkopolski. Dobrze pamiętał zorganizowany w 1938 r. antyrządowy strajk chłopski rozstrzelany w sensie dosłownym przez policję również przy pomocy ciężkich karabinów maszynowych. Dziś obowiązujące bajeczki na temat Drugiej Rzeczypospolitej wykreśliły te ofiary z naszej historii.
W 1945 roku byli sanatorzy nie po raz pierwszy okazali się równie kiepskimi politykami, tak jak wcześniej udowodnili brak wojskowych kwalifikacji, mimo że tak lubili przebierać się w mundury wojskowe. Dla nich zakończone w Berlinie wspólne zwycięstwo Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego nad Niemcami było najczarniejszym z możliwych scenariuszy. A my do dziś powtarzamy ich polityczne diagnozy (np. teorię dwóch wrogów), które – podobnie jak w przeszłości – mogą ściągnąć na nasz naród nic więcej oprócz upokorzeń i katastrof.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 832
Dogmatem Trzeciej RP w jej wszystkich, zarówno prawicowych, jak i lewicowych, wariantach jest potępienie w czambuł lub wręcz wykreślenie z historii niepodległej Polski lat 1944–1989, czyli czasów „sowieckiej okupacji”. Zgodnie z tym dogmatem, przed trzydziestu laty po raz drugi w tamtym stuleciu „odzyskaliśmy niepodległość”, czyli zamieniliśmy sowiecki protektorat na jego lepsze, zachodnie wersje: niemiecką (w przypadku partii liberalnych i lewicowych) lub amerykańsko-izraelską (w przypadku partii prawicowych).
Nasi nowi protektorzy nie musieli nas ujarzmiać ani przekupywać. Sami z własnej woli oddaliśmy się w ich zarząd, więcej – zabiegaliśmy o względy uległością. Zrobiliśmy wszystko, czego od nas zażądano: zlikwidowaliśmy większość przemysłu, otworzyliśmy rynek zbytu dla „ichniej” konkurencji, zniszczyliśmy państwowy sektor w rolnictwie, który miał silną pozycję na ziemiach byłej Rzeszy Niemieckiej z 1937 roku, oddaliśmy (i oddajemy) całe pokolenia własnych obywateli, aby tworzyli (choć nie stworzyli) białą konkurencję dla „kolorowych” imigrantów na rynku pracy Niemiec i całej Starej Europy, oraz zgodziliśmy się na fikcję istnienia wyimaginowanej „mniejszości niemieckiej” w Polsce, choć Polacy u nich nie mają praw mniejszości (są przeznaczeni do zniemczenia), mimo że nawet hitlerowskie rządy przez pewien czas tolerowały Związek Polaków w Niemczech (dziś rzecz nie do pomyślenia).
Wreszcie w pełni godzimy się na wyprzedaż za bezcen swojego majątku państwowego i prywatnego, oczywiście tylko „słusznym” inwestorom, niszczymy kontrolami podatkowymi miejscowych konkurentów zagranicznych inwestorów, a także w pełni akceptujemy nadzwyczajne przywileje podatkowe dla tych ostatnich oraz negliżujemy sektor publiczny przez wpuszczenie doń „międzynarodowego biznesu konsultingowego”, który głównie zajmuje się zbieraniem informacji dla swoich mocodawców (żaden prywatny przedsiębiorca nie dopuściłby kogoś takiego do swoich tajemnic).
Najważniejsze, że przez dwadzieścia lat utrzymywaliśmy w biedzie większość społeczeństwa, co było niezbędne dla:
− opłacalności inwestycji na terenie Polski (jedyny walor – tania siła robocza);
− dobrowolnego wyjazdu możliwie największej części młodego pokolenia do „lepszego świata”.
O innych „drobiazgach” typu kupowanie za wygórowane ceny nikomu niepotrzebnego uzbrojenia już nie wspomnę, bo po co? Wiemy, że przynależność do „wolnego świata” drogo kosztuje. Jesteśmy tzw. realistami.
Przed nami jednak dwa najtrudniejsze testy naszej państwowości – otóż musimy zwrócić „prawowitym właścicielom” ich majątek, pozostawiony na terenach obecnej Polski, który – jak wiemy – zagrabili „komuniści”. O jego zwrot już upomniały się organizacje żydowskie, uzurpujące sobie prawo do reprezentowania nieistniejących prywatnych spadkobierców, oraz – w przypadku Niemiec – jakieś „powiernictwa pruskie”, które uznaje się za właściciela majątku byłych obywateli III Rzeszy („wypędzonych”)
Pseudoprawne uzasadnienie tych roszczeń wymagałoby długiego wywodu, streszczę je więc najkrócej:
− w przypadku Niemców jest nim brak uznania zmian własnościowych na terenie obecnej Polski – mimo uznania granicy na Odrze i Nysie; prywatny majątek obywateli III Rzeszy położony na tych terenach nie przestał (jakoby) być ich własnością, bo tak to sobie wymyślili ich prawnicy;
− w przypadku Żydów jest nim „nieskuteczność” prawa polskiego w kwestii dziedziczenia tzw. kaduków – spadki nieposiadające spadkobierców ustawowych lub testamentowych stają się zgodnie z prawem własnością państwa; jak to wymyślili „ichni” prawnicy, jest tu wyjątek dla majątku pożydowskiego, który (jakoby) nie podlega dziedziczeniu przez państwo polskie.
Biorąc pod uwagę skalę tych „roszczeń”, obejmujących m.in. jedną trzecią nieruchomości (Ziemie Odzyskane), mowa jest tu o kwotach liczonych w setkach miliardów złotych, a może nawet więcej.
Najgroźniejszy jest obecnie wątek żydowski, ponieważ ma wsparcie władz amerykańskich (słynna ustawa 447), a przed tym państwem każde władze w Warszawie leżą plackiem i bardzo dobrze czują się w tej roli. Dalsza uległość będzie prowadzić tylko do eskalacji żądań i może dojść do tego, że to polskie sądy będą orzekać o wypłacie odszkodowań lub zwrocie nieruchomości na podstawie „prawa”, które będziemy uznawać za własne.
Jakoś cicho jest o tym problemie w polskich mediach. Jest on wstydliwy i świadomie przemilczany przez obywateli oraz całość naszej w większości, pożal się Boże, klasy politycznej. Jedyną szansą na przeciwstawienie się tym „roszczeniom” jest częściowe uzależnienie się od obecnych protektorów poprzez zbliżenie do przeciwników naszych „wierzycieli”. Tymi państwami są Rosja (w przypadku „roszczeń” żydowsko-amerykańskich) i Chiny (w przypadku „roszczeń” niemieckich). Czy nasza dyplomacja może się podjąć takiego zadania? To przecież nie jest aż tak trudne – wystarczy pójść na korepetycje do Viktora Orbána.
Witold Modzelewski